Serce na śniegu/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Serce na śniegu | |
Wydawca | Wydawnictwo Współczesne | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
PAWEŁ STAŚKO
SERCE NA ŚNIEGU
WARSZAWA
WYDAWNICTWO WSPÓŁCZESNE
Tłoczono w „Drukarni
Bankowej“ w War- szawie, ul. Mo- niuszki 11. —
|
Skwater Michał Obrochta dogorywał. Noga skaleczona niebacznie na kutym dziobie łodzi, już po kilku godzinach złożyła go na tapczan, a tęgie, żylaste jego ciało ogarnęła gorączka.
Ten polski góral z Podola, od lat szesnastu osadnik zaszyty w puszczy meksykańskiej, mimo podeszłego wieku krzepki jak dąb, rosły, barczysty, nie wiedzący co znaczy choroba, wprost wierzyć nie chciał po tym wypadku, aby tak błaha rana odebrała mu siły. Wszak, jak świadczyły liczne blizny na jego udach i ramionach, nie takie rany zadawały mu nieraz kły i pazury postrzelonego jaguara, a przecież goiły się dość szybko, nie przerywając zajęć. Aż wczoraj ta pozornie nic nie znacząca rana, spowodowana kantem blachy, jęła mu odbierać prędko siły i wsączać w ciało coraz większy bezwład.
Z początku Obrochta lekceważył sobie owo zwyczajne skaleczenie i dalej zaciągał sieć na rzece, lecz kiedy nad wieczorem ból się wzmagał, a noga posiniała, wziął się nareszcie do opatrunku rany, mocząc ją w wodzie i okładając gojącemi ziołami. Nic jednak nie pomagało, ciało siniało coraz dalej, przy czym wzmagała się gorączka.
Czyżby jaka gangrena? — jęło się naraz czepiać myśli Obrochty. — Ale z czegóżby, z tak mizernego skaleczenia? —
Począł odganiać te podszepty, choć wzrastający cierpki ból nasuwał mu je coraz częściej. Wciąż jednak jeszcze nie dawał temu wiary, ufając ziołom a przede wszystkim swoim zahartowanym siłom. Niestety, z nastaniem mroku jedno i drugie ulegało złowrogiej mocy, która jak jadowity gad oplątywała całe ciało.
Groza, obca dotąd temu żelaznemu człekowi, wszczepiła mu się teraz w mózg, jak grot. Odczuwał coraz bardziej, że złowroga, roznosząca się siność sprawia nietylko odrętwienie, ale zarazem mąci pamięć. Myśl, że choroba może się skończyć jakim ciężkim kalectwem, lub nawet śmiercią, wprost dech mu w piersiach zapierała. Tylekroć razy w czasie zasadzki na drapieżnego zwierza śmierć mu już w oczy zaglądała, nigdy jednak o tem nie myślał, aż nagle teraz widmo kostuchy mignęło mu przez myśl, poczym prędko wróciło i milczkiem przyczaiło się w jaźni.
Nie śmierci jednak lękał się, ani chodziło mu o jego własne życie, ciężkie, samotne i złamane, ale o skarb jedyny jaki los mu zostawił, najdroższy, nad wszystko w świecie ukochane, młode, od lat dziecinnych w tej skwaterskiej zagrodzie wyhodowane dziewczę, jedyną córkę — Wichnę.
Przerażająca myśl, co w razie jego śmierci uczyniłaby z sobą ta słaba, opuszczona istota, tak nim wstrząsnęła rozpaczliwie, że postanowił zaraz o pierwszym brzasku dnia zabrać ze sobą córkę i czółnem udać się do odległego miasta Guerrero, aby szukać ratunku u lekarza. Ta jedna myśl złamała bez wahania jego twardą naturę i wprost chorobliwe uprzedzenie do ludzi, nakazując mu wielką troskę o życie dla swej ukochanej pociechy i osłody, dla Wichny.
Nim jednak nadszedł oczekiwany świt, siły przetrawione gorączką zupełnie opuściły Obrochtę, a umysł uczyniły bezwolnym. Już teraz całkowicie uległ ciężkiej niemocy, już zapomniał o wszystkim.
Córka wychowana wśród puszczy na odludziu i nie zdająca sobie sprawy, czem się zakończyć może groźna choroba ojca, zupełnie z tą stroną życia nieobyta, niedoświadczona i półdzika, siedziała u wezgłowia chorego płacząc i słuchając bezładnych słów, jakie spieczone jego usta wymawiały w malignie. Była bezradna, nie wiedząc, co począć i przerażona stanem ojca, jakiego nigdy jeszcze takim nie widziała. O pomocy jakiejś nie było również mowy, nikt tu bowiem nie zachodził całemi miesiącami, najbliższe zaś ludzkie osiedle znajdowało się o kilka godzin drogi przez gęsty las i rozliczne wąwozy.
Tak więc nieszczęsny skwater znalazł się nagle w położeniu bez wyjścia, na łasce losu, ciężkiego jak cały jego żywot, ze strwożona i szlochającą jedynaczką, coraz to bliższy kresu swojej ziemskiej wędrówki.
Po tylu latach trudu i walki z wrogą, dziką przyrodą, po nielicznych niebezpieczeństwach i myśliwskich przygodach, wczorajszy, pozornie tak niewinny wypadek, zaskoczył go znienacka i nim się opamiętał, już go powalił z nóg i przytłoczył jak głazem. Zaciemniał umysł coraz bardziej, odbierał członkom władzę i wpływał w żyły jakimś fatalnym jadem. Jakoż istotnie nie było już ratunku, niespodziewane zakażenie już się rozszerzyło śmiertelnie.
Aliści późnym rankiem Obrochcie wróciło nieco przytomności, zebrał siły do tego stopnia, że przy pomocy Wichny dowlókł się do platanu rosnącego nad rzeką i tutaj w cieniu kazał położyć się na macie. Chciał widać, zamiast w sklecony z bierwion pułap, patrzeć w błękitne niebo, góry widniejące w oddali i czuć w pobliżu puszczę, w której tyle samotnych lat przepędził, gdzie dławił mękę, jaką niewierna żona mu sprawiła, gdzie tulił nigdy nieuciszoną rozpacz, gdzie wypiastował swoje dzecko, gdzie żył w trudzie myśliwca i odludka.
Szklące, wpadnięte jego oczy rozejrzały się wokół, jakby o coś pytały potężnych drzew, niebios i szemrzącego nurtu rzeki. Nie wierzył jeszcze, aby ta niemoc mogła zakończyć się śmiertelnie, na widok jednak dziwnie nabrzmiałych i posiniałych żył ogarniał go coraz większy niepokój. Czuł się tak bardzo owładnięty chorobą, że o wyjeździe do Guerrero nie było już co myśleć, tembardziej, że siły samej Wichny na krętej i pełnej wirów rzece byłyby nie sprostały zadaniu. Oddał się zatem woli bożej, tłumiąc w sobie szarpiący ból owej jakby płonącej rany, a jeszcze bardziej niemal z obłędem graniczącą duchową rozpacz.
Wysmukła postać córki uwijała się przy nim, zmieniając ciągle mokre okłady na posiniałej całkiem nodze, to znowu spowijała ją w liście, jakie ojciec kazał jej zrywać na wybrzeżu. Oczy chorego błądziły za nią stale, jakby przykute do tej młodej istoty pełnej wiosennego uroku. Jakżeż w tych ośmnastu swoich latach była podobna do tej, która sprawiła, że uciekł w puszczę niby zbrodniarz! Ta sama mleczno-różowa twarz, te same wielkie chabrowe oczy, te same lniane włosy... I głos, i owa lekkość w ruchach i ta słodycz w spojrzeniu...
Nagle wspomnienie boleśnie skrzywiło twarz chorego. Przymknął na chwilę oczy, jak gdyby pragnął zatrzeć w myślach ten obraz. Czynił tak długie lata, gdy obraz temtej żywiej zjawiał mu się w pamięci, a dnia prawie nie było aby nie wracał myślą do baraku chicagowskiej fabryki, kędy poznał się z Hańdzią, gdzie ją pokochał bezpamiętnie i gdzie uwili sobie gniazdko. Jakżeż byli szczęśliwi, jakaż radość rozpierała im piersi, kiedy miłość obdarzyła ich córką!
Aż nagle po trzech latach zachmurzyło się szczęście, oczy Hańdzi stały się jakieś inne.. Zaskoczony tą zmianą począł coś podejrzewać, aż wreszcie dnia pewnego zastał żonę w objęciach inżyniera fabryki. Stał chwilę oniemiały, jak gdyby życie w nim zamarło. Stał bez ruchu i patrzał jak inżynier zasłonił Hańdzię rewolwerem, potem jak przerażona opuszczała z nim pokój. Stał jeszcze długo, jakby rażony gromem, nie mogąc nawet rzucić się na nich, ażeby pomścić straszną krzywdę. Coś mu zakneblowało gardło i odebrało wszelką władzę.
Kiedy wreszcie przyszedł nieco do siebie, rzucił się z jękiem na podłogę, a gdy wyszlochał łzy ostatnie, powstał jak obłąkaniec, zacięty i milczący. Tego dnia jeszcze spakował swoje kufry, podjął oszczędności z banku i z dwuletnią córeczką opuścił w nocy miasto. Mieszkanie pozostawił otwarte, straszliwie obojętny, co się z nim stanie i czy kto doń powróci.
Jakoż nazajutrz wróciła Hańdzia zalana łzami i skruszona, lecz mąż już o tem nie dowiedział się nigdy, przepadł jak kamień w wodzie i ślad o nim zaginął. Odjechał by nie powrócić nigdy.
Przez jakiś czas imał się pracy w kalifornijskich miastach, lecz coś go stale pędziło coraz dalej. Świat teraz zdawał mu się zawistny i potworny, a ludzie jak gadziny. Po półrocznej tułaczce los go zapędził do Meksyku. Osiadł chwilowo w pobliżu Monterey, a gdy i tutaj nie mógł znaleźć spokoju, wybrał życie skwatera.
Początkowo prowadził to pierwotne rzemiosło z innymi skwaterami, a gdy się po kilku latach doń zaprawił, udał się w puszczę jeszcze głębiej, by jak najbardziej oddalić się od ludzi.
Nadludzkim trudem wytrzebił kawał lasu, zbudował sobie chatę, ogradzając ją mocno przed mieszkańcami puszczy. Jakaś żywiołowa zawziętość rozprężała jego potężne ciało i w tym nadmiernym trudzie znajdował ucieszenie.
Żył jak inni skwaterzy, polował na zwierzynę, trudnił się rybołóstwem, pszczelnictwem i spławem drzewa. Wkrótce jednak spławu drzewa zaniechał, oddając się zupełnie myśliwstwu i pracy nad urządzeniem doskonalszej zagrody.
Raz na kilka tygodni łodzią udawał się do miasta z miodem, skórami zwierząt, wędzonym mięsem oraz rybą. Stamtąd zabierał zapas produktów, jakich mu puszcza nie dawała i jak najspieszniej wracał do swej samotni.
Początkowo najwięcej trudu i zachodu sprawiała mu córeczka, jednakże z biegiem czasu i ten umiłowany ciężar stawał się coraz lżejszy. Wszystkie uczucia, jakie tylko w tym zawiedzionym w życiu człeku miały może siedliska, zlały się w jedną, wprost niepojętą miłość do owego dziewczątka, będącego dlań wszystkim.
Kiedy podrosła, uczył ją czytać po polsku i angielsku, kupował w mieście książeczki i obrazki, otaczał zabawkami. W miarę jak nabierała sił uczył, jak się zakłada wnyki oraz sieci, wreszcie władania bronią i podchodzenia zwierza.
Rosła mu zdrowo, była odważna, zwinna i nie wiedziała co to smutek. We wszystkim umiała znaleźć coś pięknego i szczebiotliwie dzieliła się z nim swą radością...
O matce nigdy z nią prawie nie rozmawiał, lub zbywał jakiemś słowem, jakby wogóle nie istniała na świecie. O ludziach wyrażał się nieufnie, jednakże nie zwierzał się, nie skarżył, nie użalał. Wszystko, co tylko za złe uważał w swym pojęciu, zatajał przed nią, jakby się lękał, aby jej duszy nie zachmurzyć.
Gdy nieraz jakaś nowa myśl zakiełkowała w główce tego półdzikiego dziewczęcia, to albo ją objaśniał, jeżeli uznał za stosowne, albo zbywał półsłówkiem i zabraniał zastanawiać się nad tem.
Co należało uczynić z nią w przyszłości, nie wiedział jeszcze sam, jak gdyby bał się o tem myśleć. A myśli takie coraz częściej go nachodziły, chociaż głęboko pragnął, aby obecne życie nie zmieliło się nigdy, by tu na zawsze pozostali.
Rozsądek kazał myśleć inaczej i radził powrót do środowiska ludzi, a przede wszystkim powrót do rodzimego kraju. Przecież tam inni ludzie, lepsi, swojacy.. Ale zwlekał ciągle, choć czuł coraz większą pokusę do powrotu, rozmawiał o tem z córką, radował się z jej zgody lecz jakoś ciężko było mu rozstać się z puszczą, z jej śpiewem i donośnym porykiem, z jej bujnym życiem.
Aż naraz, kiedy myśl o powrocie jęła coraz bardziej dojrzewać i przemawiać do serca i rozumu, los stanął w poprzek jego nadziejom i rzucił mu na drogę nieprzebytą zaporę. Zamiast, by się powoli sposobić do powrotu, fatalne zakażenie chwyciło w szpony nieszczęsnego skwatera i powaliło z nóg śmiertelnie.
I oto teraz leży w cieniu platanu z zamkniętemi oczyma, dławiąc w głębi duszy obudzone wspomnienia i zaciskając zęby z bólu.
Wreszcie otwarł powieki i wzrok pełen miłości i niewysłowionej męki utkwił w smutnym obliczu córki. Patrzał weń długo, całą duszą, poczem jasną jej główkę przygarnął do swej piersi, ażeby nie wiedziała, że mu z pod powiek wytrysły rzęsiste łzy. Zapanowała krótka cisza, tylko potężny wilczur, Grot, leżący wiernie u nóg pana, cicho przez sen zaszczekał.
Po pewnej chwili, kiedy mu się zdawało, że opanował na wskroś przejmujące wzruszenie, odezwał się z wymuszonym spokojem:
— Córuchno moja, ja tu już pewno zamrę... Ale to nic, wcześniej czy później śmierć przyjdzie na każdego... Może trzeba mi było udać się zaraz do lekarza, chociaż... tak być pewnie musiało. Ano trudno, Bóg wie co robi... Ot, tutaj pod platanem wykopiesz grób i pochowasz me ciało... Obejdzie się bez trumny, tylko święconą wodą skropisz ziemię. Nijak to jest bez księdza, lecz dobry Bóg jakoś to wyrozumie... Kiedy już będziesz w mieście, to dasz na mszę z podzwonnym, aby się dusza nie błąkała po świecie.. słyszysz, córuchno?
Coś go za krtań ścisnęło i równocześnie Wichna rozpłakała się głośno.
— Nie płacz, dziecino, bo płacz tu nie pomoże. Tu mi pisane było zamrzeć, ano tu zamrę. A ty, sieroto moja najmilsza, zabierz ze sobą co się da i wróć do Cichej Polany... Znajdziesz tam swoich, poradzą coś, przygarną, a Bóg już dalej pokieruje twym losem... W kufrze masz pieniądze i potrzebne papiery... Nasz stary kupiec z Guerrero przyjmie cię szczerze, ułatwi wyjazd, we wszystkim dopomoże... Jemu zaufaj, ale ludzi się strzeż. Jeno, Matko Najświętsza, czy ty sobie dasz radę? — jęknął boleśnie. Już bezdennego żalu nie potrafił powstrzymać. — Tak strasznie sama w tej puszczy, a potem w świat... beze mnie... i już zawsze beze mnie... sama jedna... o Jezu! Nie, ja cię tak nie ostawię, przecie ja ojciec, przecie my zawsze razem. Przecie się Pan Bóg ulituje nade mną i nad tobą, córuś jedyna!...
I zatkał nagle, słabemi ramionami otoczył szyję córki i trząsł się cały z rozpaczliwej boleści. Ten twardy człowiek, który od czasu zdrady żony nigdy łzy nie uronił, którego ciężki i nieszczęśliwy żywot zamienił prawie w skałę, w którym zda się zakrzepło wszelkie głębsze wzruszenie, teraz na myśl o zbliżającej się śmierci, odrywającej go od tego najdroższego dziewczęcia tak nielitośnie, niespodziewanie, przeistoczył się nagle w najczulszy i targający szloch. Wiedział że owym jękiem zatrwoży córkę jeszcze bardziej, że osłabi w niej siły zniesienia tego ciosu, a przecież już nie mógł powstrzymać oszalałej rozpaczy.
Każde inne nieszczęście zniósłby zawzięcie, z każdym innym chwyciłby się za bary, każdeby przetrwał i pokonał, tylko nie to, nie to najokropniejsze, godzące w jego najgłębsze i najczulsze jestestwo.
Wprost wyobrazić sobie nie mógł, aby to się stać mogło, by ta córuchna, sama jedna, bezradna, miała być świadkiem jego śmierci, a potem grzebać jego trupa... potem samotna, pełna lęku i trwogi uciekać z puszczy... a jednak mówiło mu przeczucie, że ta chwila się zbliża, że już nie ma ratunku.
Brzemienny płacz przerwały znowu słowa, które co chwila dławił nowy spazm bólu. I znów żarliwie tulił córkę do piersi, całował, rzucał w urywkach rady i pocieszał, kazał się godzić z wolą Bożą.
Grot się przebudził i jął skomleć żałośnie. Wierne oddane psisko pierwszy raz ze swej służby widziało taką bolesną scenę i czuło w swym psim sercu, że coś się stało nieszczęsnego. Po chwili, widząc, że żałość jego mija wciąż bez uwagi, przyczołgał się na brzuchu aż do ramienia pana i serdecznym lizaniem jego gorącego policzka jął okazywać współczucie. Napół bezwładna dłoń skwatera spoczęła mu na głowie, ogarnęła ją czule, po przyjacielsku. Wszak w zażyłej przyjaźni przeżyli razem kilka lat, wszak kilkakrotnie siła tego oddanego zwierzęcia ocaliła mu życie, wszak w owej puszczy łączył ich wspólny los. Ileż to przygód przyszło im zwalczać. Ilu leśnych wrogów wytropić! I Grot nie zawiódł nigdy, nie dbał o życie, całym psim sercem służąc samotnikowi i jego hożej, umiłowanej córce. Gdy pies powracał z łowów, ona przyspasabiała mu posiłek, opatrywała nieraz rany, kąpała w rzece i przesłodką pieszczotą okazywała swoją miłość. Towarzyszył jej wszędzie, przewęszał czujnie drogę, którą miała przechodzić, jakby rozumiał, że owemu dziewczęciu, na które oczy samotnego skwatera patrzyły niby w tęczę, nic złego przygodzić się nie może.
Coraz to natarczywsze psie łaszenie wycisnęło z oczu Obrochty nowe, gorące łzy. Milczał przez chwilę, cisnął do piersi głowę psa i zaciskając z bólu szczęki, aż wreszcie westchnął ciężko i odezwał się cicho:
— Córuś... gdyby ano naprawdę śmierć przyszła po mnie, to przecież Grota nie poniechasz tu w puszczy, ani nie dasz nikomu, lecz zabierzesz ze sobą... Przecie zasłużył sobie na to, a po drugie wierniejszego opiekuna nie znajdziesz między ludźmi... Wychowaliśmy go od małego szczenięcia i tyle razem przetrwaliśmy, niechże ci ano dalej służy...
Nowy jęk płaczu i donioślejszy skowyt poderwał się od ziemi. Skwater jął teraz ciszyć córkę i psa, sam nie mogąc powstrzymać targającego piersią łkania. Opanowało go obecnie nagłe, wprost do rdzenia przejmujące przeczucie, że ten żałosny skowyt, jakim pies jeszcze nigdy nie zapłakał — to pożegnanie... Kroplisty pot wystąpił mu na czoło, ramiona tulące wierne zwierzę i córkę zacisnęły się mocniej.
— Pamiętaj piesku — szepnęły rozdygotane wargi, — że pozostawiam ci sierotę, samiuteńką, że do ludzi daleko, że... chciał jeszcze powiedzieć, lecz jakby nagle prądem myśli dotknięty, że w tym dzikim pustkowiu ni matce, czy rodzinie, ni dobrym przyjaciołom, ale jedynie psu zostawia na opiece swoje najdroższe dziecko — wstrząsnął się spazmatycznie, ostatkiem sił przygarniając do siebie te dwie żywe, opuszczone istoty.
Zdawało się, że napór bólu śmiertelnie zdławi mu gardło, albo rozerwie piersi, że ten nie do pojęcia podszept zabije go odrazu. Sinawa jego twarz przybrała naraz barwę szarej skały. Mokre od łez powieki zamknęły się nad szklistemi oczyma i zasłoniły gasnącą w nich przytomność. Uścisk rąk jął się rozluźniać, oddech stawał się ciężki, nierówny.
Leżał tak chwilę, jakby konał i nie czuł nic wokoło. Jednakże jeszcze nie było to konanie, tylko nowy i zda się już ostateczny bezwład ogarnął jego ciało.
Płacz Wichny zmienił się nagle w głośny szloch i równocześnie prawie zawył żałośnie wilczur.
Chory jakby nie słyszał już tego wycia i szlochu, leżał bez czucia i tylko ciężka praca płuc znamionowała jeszcze życie. Nie reagował już zupełnie na spazmatyczne słowa córki, nie odczuwał jej ramion oplatających jego szyję, ni jasnej główki tarzającej się po rozdyszanej jego piersi.
Wreszcie po pewnej chwili poruszył się nieznacznie, otworzył szeroko oczy, jak gdyby czegoś szukał, lecz znów przymknął wolno, podczas gdy usta poczęły coś majaczyć. Gorączka opanowała go na nowo. Początkowo mamrotał jakieś ciche i niewyraźne słowa, milknął, zaciskał usta i znów coraz to silniej wyrzucał z siebie szereg poplątanych wyrazów. Imiona Hańdzia i Wichna poczęły się powtarzać wśród różnych słów i nazw, jakby te dwa imiona najgłębiej wryły się w jego pomięć. Wymawiał niedokończone zdania, wołał wilczura, to znów padały nazwy okolicznych leśnych ostępów, drapieżnych zwierząt, i skwaterskich narzędzi, ażeby zasię w tym chaotycznym splocie słów ozwały się te dwa kobiece, przedziwnym tonem wymawiane imiona.
Pierwszy raz pewnie od długich lat rozstania uszy Wichny słyszały imię matki, lecz nie wiedziała co ono w sobie kryje. Było dla niej jakimś tajemniczym wyrazem, który zapewne ojciec sobie przypomniał, przyczem czuła instynktem, że owo imię należy do człowieka. I dziw tak ją to imię zastanowiło nagle i tak przeszyło serce, jakby je kiedyś już słyszała, kiedyś w majakliwym dzieciństwie. Dźwięk jego jakby się ocknął z głębokiej toni snu, z zamglonych wspomnień i niespodzianie zbudził w duszy jakieś wstrząsające uczucie.
— Hańdzia... Tatusiu, co to znaczy? — spytała nagle ojca, cisnąc się z całej siły do jego piersi. — Powiedz, powiedz, tatusiu drogi!...
Wstrzymała łkanie, podnosząc główkę niecierpliwie i nadsłuchując.
— Hańdzia... — szepnęły znowu usta ojca, ale nie dały odpowiedzi.
Wichna pytała dalej gorączkowo, jednak bez skutku. Ojciec już nie słyszał jej głosu, już był zupełnie nieprzytomny. Majaczył jeszcze jakiś czas, ale już coraz słabiej, szeptem. Zrozpaczona dziewczyna jeszcze kilka razy usłyszała owe imię i brzmienie tego tajemniczego imienia, brzmienie słabiutkie, jakieś przedziwnie dobrotliwe, jakby wybaczające komuś winę, w pojednaniu gasnące. I jeszcze to, a potem swoje już ostatnie.
Wichna nie otrzymawszy tak pożądanej odpowiedzi, skuliła się przy ojcowskim ramieniu i rozełkała się bezradnie.
Chory przestał majaczyć. Leżał z rozwartemi ustami i ciężko podnoszącą się piersią, głuchy na płacz umiłowanej córki i psie skomlenie, głuchy na cichy poszum puszczy na wszystko. Nie dbał, że dzień już wielki, że czas oglądnąć wnyki pozastawiane na przesmykach w gęstwinie, że trzeba tropić ślady i opatrywać wodopoje. Tak czynił przez pełnych lat szesnaście z niezwykłą zawziętością, z chytrym podstępem i wprost niespotykaną pewnością siebie. Walczył z dzikim uporem z drapieżnym zwierzem i niebezpieczną puszczą, porał się z nią samotny, wodził za bary, aż poznał wszystkie jej tajniki i ujarzmiał stopniowo, zmuszając ją powoli do coraz to słabszego oporu. Krok za krokiem zdobywał jej dziedziny, podbijał przebiegłością i szaloną odwagą, skradał się do jej wnętrz z niezawodną bronią i okiem, dziki prawie jako i jej mieszkańcy, spragniony krwi, wyzywający. Ileż pośród tych gęstych, mrocznych kniei rozegrało się śmiertelnych nieraz walk i nierównych zapasów, ileż rozlało się ludzkiej i zwierzęcej posoki! Zawsze zwyciężał on, samotny, z wiecznie chmurnym i zaciśniętym obliczem skwater, ponury, zwarty w sobie jak skała, a gdy zaszła potrzeba, giętki i zaciekły jak puma.
Aż naraz uległ... uległ nie kłom, nie potężnym pazurom, nie wrogom, z którymi stale toczył bój, ale tak błahej rzeczy, jak zardzewiała blacha... Ta jadowita rdza go zmogła, uśpiła czujność i zwaliła śmiertelnie.
Nagle, choć puszcza zwykle spała o tej porze, rozniosło echo jakieś rozdzierające miauczenie.
Wilczur nastawił uszy i sierść z jeżył. Odruchowa i Wichna, chociaż obyta z podobnymi głosami, zwróciła głowę w stronę puszczy. Dalekie, jednak przerażające miauczenie odezwało się znowu, poczem zamieniło się w charkot, urywany, dławiący... Jeszcze głuche dyszenie przemknęło puszczę kilka razy, wreszcie echo ucichło. Zda się, jakowyś dziki kot wpadł w nastawione nań żelaza, śmierć w nich znajdując.
Grot pytająco spojrzał na Wichnę i skwatera, a widząc że nikt nie wstaje z ziemi, by udać się po zdobycz, położył głowę między łapy i zdał się zastanawiać nad tą obojętnością.
Na odgłos puszczy jedynie tylko skwater nie zwrócił teraz swej uwagi. Już nie nastawił słuchu, by po odgłosie rozpoznać rodzaj drapieżnika, już się nie kwapił po jego miękką skórę. Leżał bezwładny, głuchy, i obojętny, nie wiedząc, że mu puszcza złożyła właśnie ostatnią swą ofiarę. Siniał coraz bardziej i oddychał coraz szybciej i boleśniej. Żelazne jego siły temu jednemu nie sprostały wrogowi, przy tym jednym łamały się stopniowo, nie znajdując wytchnienia ani miejsca oparcia. Upływały długie, znojne godziny, przewlokło się południe, a on wciąż jeszcze pasował się ze śmiercią, nieustępliwy do ostatka, cały zroszony potem, dyszący.
Wichna, bez kęsa pożywienia od rana, czuwała nad nim bezustannie, wilżąc wodą i łzami jego spieczone wargi. Widok bezwładu ojca, jego stan bezprzytomny, zamknięcie mowy i ten jęczący oddech napawały ją grozą, zdumiewały boleśnie i przerażały. Z przedśmiertną męką zwierza była aż nadto oswojona, lecz żeby człowiek podlegał równie żywym prawom, żeby w swoim rozumie nie znalazł obrony i ratunku, było dla niej czemś niepojętym, groźnym, okrutnym. Pierwszy raz w życiu widziała taki obraz i po raz pierwszy jęła się zastanawiać nad tą straszną zagadką. Patrząc na rozciągniętą postać ojca, pytała w duchu przerażona, co tą dziwną sinością powlokło jego ciało, jaka tajemna siła odebrała mu władzę, mowę, spojrzenie — jemu, takiemu mocarzowi, który niczego się nie lękał, który zawsze zmógł wszystko... W jakżeż teraz okropne musiał wpaść sidła, że ręki nawet nie podniesie, nie spojrzy, nie przemówi. Nie słyszy jej błagania, nie czuje zrozpaczonych uścisków, jakby jej już nie kochał, jakby na wszystko zobojętniał i stał się obcy, wrogi, bez skry litości...
— Tatusiu, przemów! — wybuchła nowym szlochem — spojrzyj, ja się tak strasznie boję!
Znów mu przypadła do nieruchomej głowy, prosząc by choć słowo przemówił, odgonił od niej trwogę, by ją zakrył ramieniem.
Niestety, ojciec pozostał niby martwy. Wichnę zdjął jeszcze większy strach. Mróz przeszedł ją po ciele i kneblem uwiązł w gardle.
Miała do ludzi uprzedzenie, ba tak ją uczył ojciec, lecz jakże pragnęła teraz całą duszą aby się ktoś pojawił, odezwał się po ludzku, coś pomógł, lub choćby tylko była czyjaś obecność.
W tym zmagającym się lęku jęła ją naglić myśl, aby co tchu rzucić się w puszczę i pędzić hen, kędy rzeka tworzy wodospad, a gdzie w pobliżu jest osiedle najbliższego skwatera. Lecz druga myśl powstrzymała ją naraz, że droga jest daleka, że nie zdąży przed nocą, a jak tu ojca tak samego zostawić? Nuż się przebudzi z tego tajemniczego snu i zażąda pomocy?
Poczęła rozglądać się bezradnie, zrywając się z ziemi, to znów klękać nad ojcem, podnosząc ręce ku niebiosom i wołać Boga o ratunek.
Nikt się jednak nie ukazał, puszcza była milcząca, błękit nieba tonął w blaskach i ciszy, nikt nie słyszał błagania. Jedynie tylko wilczur chciałby pomóc zrozpaczonej dziewczynie, pytał się wiernym wzrokiem coby uczynić, czekał na jakiś rozkaz niecierpliwie, wreszcie i on bezradny, co chwila okrążając chorego pana, począł się łasić do nóg Wichny i wyć naprzemian.
Nad samym już wieczorem powieki skwatera rozwarły się szeroko, czy znieruchomiały teraz w słup i nieokreślonym wzrokiem zapatrzyły się w górę — w zjawione widmo śmierci.
Obrochta konał.
Kilkakrotnie wyprężyło się jego potężne ciało, wykrzywiły się usta w ostatnich, śmiertelnych skurczach, pierś się rozparta i podniosła ku górze, poczem wolno opadła. Uszła z niej resztka twardego, opornego żywota — — — umarł.
Pies nagle się uciszył, skulił i rozdygotał.
Wichna również skuliła się przy psie, przy tym jedynym teraz opiekunie i patrzała struchlała w martwe, zagasłe oczy ojca.
Zapadła ciepła, pełna rosy i woni noc.
Zza dalekich pagórów Sierra de la Iguana wychylił się miedziany sierp księżyca, rozpraszając cokolwiek tajemny mrok nad światem.
Ocknęło się w całości nocne, puszczańskie życie. Raz w tej, to w owej stronie rozdzierał mroczną głuszę przerażający ryk i grzmiał echem w ostępach, lecz jeszcze echo nie przycichło, gdy gdy nowe głosy odpowiadały mu z pomroki, głosy różnych gardzieli, przeciągłe, to znów krótkie, a wszystkie groźne i drapieżne, chciwe żeru i krwi. Puszcza za dnia spokojna i rozśpiewana, żyła czyhającymi kłami, podchodem ku zdobyczy i nieuchronną walką o byt. Słabszy zwierz wśród tych złowrogich głosów truchlał i pomykał cichaczem, póki, jak piorun, nie runął mu na grzbiet silniejszy zaczajony przeciwnik. Prawo przemocy, podstępu i zwinności królowało tu wszędzie, zaciekłe i niczem niezachwiane, odwieczne.
Księżyc wspinał się wolno na gwiaździsty strop nieba, jakby pragnął ogarnąć coraz bardziej porykującą puszczę i zajrzeć ciekawie do jej ciemnych wąwozów i rozdołów.
Wichna, mimo spóźnionej pory siedziała dalej przy drogich zwłokach ojca, okrytych matą i z lęku oraz chłodu tuliła się do psa. Wilczur co jakiś czas podnosił łeb i warczał, to znów, jak gdyby zwietrzył wroga, zrywał się ze szczekaniem i wokół oblatywał zagrodę. Zwykle po takim ujadaniu cichły na chwilę głosy boru, wtedy, Grot wracał do swej pani i siadał przy niej pełen troskliwego oddania.
Bywało dotąd, że rozegrana nocą puszcza jakąś dziką rozkoszą napawała myśliwską duszę Wichny, zwłaszcza gdy razem z ojcem i nieodstępnym Grotem czatowali w kryjówce na skradającego się ku ich zagrodzie ocelota, aliści teraz, tej pierwszej nocy, gdy brakło silnego ojcowskiego ramienia, to leśne wycie i poryki jęły napawać ją jakimś nieznanym, bojaźliwym uczuciem. Jedynie jeszcze pies dodawał jej otuchy, bo nawet zezwłok ojca, głuchy na wszystko i nieruchomy, budził w niej trwogę przez swą straszną martwotę. Nie mogła pojąć w żaden sposób, że ta jedyna, nad wszystko w życiu umiłowana postać, już się nie poruszy na ziemi, że już te usta nie odezwą się nigdy, i te ramiona już jej do piersi nie przygarną. Że na owym odludziu trzeba jej pogrześć ciało ojca, pogrześć jak żywcem własne serce i życie i odejść w świat samotna, nie znajoma nikomu, wśród obcych obca.
Poczęła znowu łkać na nowo, a tym rozpaczliwiej, że już jej ojciec nie uciszał, że nawet nie drgnął, kiedy spazm płaczu uchwycił ją za gardło i tylko pies skomleniem okazywał jej czułe swe współczucie, liżąc jęzorem mokre dłonie przyciśnięte do twarzy.
Z biegiem zapadającej nocy strach ją ogarniał coraz większy, nigdy dotąd nie odczuwany, do głębi serca przejmujący. Czuła, iż oprócz psa, pozostała sama jedna na świecie, bez rady i pomocy, straszliwie opuszczona, zdana na łaskę tego wrogiego wokół świata. Uczucie okrutnej samotności potęgowało w niej tę bojaźń jeszcze bardziej, bowiem wprost zaglądało jej do oczu, stwarzając w wyobraźni obrazy pełne widm i koszmarów. Mimo to jednak postanowiła czuwać aż do rana przy tym pierwotnym katafalku, a potem, gdy wzejdzie słońce, zabrać się do pogrzebu. Myśli, w jaki sposób zabierze się do tego ponad siły zadania, przejmowały ją zimnym dreszczem. Jak to uczyni, czy jej pozwoli serce wykopać dół i wrzucić weń ojcowskie ciało? A potem ziemią je przysypać, zostawić pod platanem i odejść precz w jakąś nieznaną dal od tej drogiej mogiły, od tej zagrody, która była jej gniazdem przez lat tyle i owej puszczy żywicielki?
Nie mając braci ani sióstr, ni rówieśniczek, nikogo oprócz ojca, z kimby podzielić mogła swoją dziewczęcą radość i porywy, — zżyła się z tym osiedlem, z rzeką, z każdym drzewem i krzewem, nieogarnioną puszczą tak bogatą i piękną o każdej porze dnia. Prawda, wszak miała jeszcze lamę dającą słodkie mleko, i drób domowy, który dla jej uciechy i pożytku zakupił ojciec u skwaterów, drób tak kochany, oswojony, gwarliwy. Więc to wszystko zostawi i opuści na głód i żer drapieżcom? Jakże bowiem zabierze z sobą to królestwo, cały ten własny światek, wszelkie umiłowanie, dokąd? Chyba, że tu zostanie z wiernym psem i będą jakoś wspólnie żyć... Będą, jak dotąd, łowić ryby w strumieniu, polować i nastawiać żelaza...
Naraz przywidziało się biednej, że ojciec poruszył się pod matą. Myśli pierzchły jej z głowy, w jednej chwili zapomniała o lęku. Rozdygotana nagłym dreszczem radości zbliżyła się do leżącej postaci i klękając przy głowie, podniosła w górę matę. W sekundzie jednak prysło złudzenie i wzdrygnęła się cała... W słup obrócone oczy ojca patrzyły kędyś w niebo martwym, zezowatym spojrzeniem... twarz była sina, nieruchoma, usta otwarte... Dotykając jej dłonią uczuła chłód, dziwny, przerażający. Poderwała się z krzykiem i pełna trwogi przykucnęła z powrotem za pniem platanu. Pies znowu rozskomlił się żałośnie, łasząc się głową do jej rąk. Wiotkie ciało nieszczęśliwej dziewczyny rozdygotało się jak w febrze. Prawie czarna twarz ojca nie schodziła jej z oczu, twarz lodowata i to zagasłe bez wyrazu spojrzenie.
— Tatusiu, mój tatusiu! — jęły bełkotać drżące wargi, podczas kiedy ręce omackiem obejmowały psa za szyję, jakby pragnęły odczuć blisko siebie jakieś żywe stworzenie. W rozpaczliwym przerażeniu wymawiała ten najdroższy wyraz, jakby błagała ojca o ratunek, lecz niestety wołanie owo nie rzuciło zasłony na ten widmowy obraz. To już nie był jej ojciec, dobry, z bezgraniczną miłością w oczach obejmujący postać córki, ale ktoś nagle obcy, zimny i obojętny, głuchy na krzyk, niemal już wrogi życiem pulsującemu sercu i uczuciu własnego dziecka, trup.
Dwa w tej chwili czucia w piersiach skulonego dziewczęcia zmagały się ze sobą — miłość do ojca wprost bałwochwalcza i równocześnie — strach przed tym martwym, tak zmienionym obliczem. Nie mogła pojąć co za okrutna moc targa ten węzeł i z korzeniami chce wyrwać z duszy dotychczasową ufność, a która przede wszystkim tę ukochaną, najdroższą w życiu postać zamieniła w upiora...
Targana szlochem tuliła się do psa, ledwie już żywa, ledwie zdająca sobie sprawę co się wokół niej dzieje. Mimo wszystko jednak nie uciekła do chaty, została obok tego szarzejącego trupa, aby doczekać świtu. Zahartowana, niemal pierwotna jej natura, niczem ujemnie w swem krótkim życiu nie szarpnięta, zaprawiona do walki z żywiołem puszczy i strumienia, mimo kobiecej przyrodzonej miękkości znalazła wreszcie w sobie siłę, by ten lęk opanować i wytrwać mężnie do łaskawszego może jutra.
Jakoż z powodu fizycznego i duchowego osłabienia przybladły nieco w jej rozbudzonej wyobraźni napastliwe obrazy, a wreszcie echa puszczy pociągnęły ku sobie zawsze czujną uwagę. Nawykła do ustawicznych łowów i obcowania z życiem lasu, mimowoli tężyła słuch, rozpoznając po głosie rodzaj dzikiego zwierza, a nie było wprost ryku czy miauczenia, ażeby był jej obcy i nie zdradzał znaczenia. W te wszystkie niezliczone zagadki wtajemniczył ją ojciec, sama przyroda, wreszcie własna przebiegłość. Pokochała to leśne pełne uroku życie całą swą młodą, niczem niezachmurzoną duszą, pokochała we wszystkich jego barwach, nieraz okrutnych i mrożących krew w żyłach, a jeśli czasem dziwnie nieśmiało budząca się tęsknota przenosiła ją dalej, do ludzi, do roześmianych tłumów, jakie rzadko przychodziło jej widzieć w Guerrero, to nigdy szerzej nie rozwinęła swoich skrzydeł i więdła niby kwiat. Ojciec bowiem żywił do ludzi uprzedzenie, zatem dobrze ich pewnie musiał znać, wiedział dlaczego należy ich unikać, przeto pocóż tęsknić za nimi, poco zbliżać się do nich.
Pomimo jednak owych przestróg przecież te niejasne pragnienia nie dawały się uśpić ni odegnać, ogarniały jakimś słodkim, kołyszącym marzeniem, gdzieś wiodły, maniły innym, nieokreślonym bliżej szczęściem, to znowu cichły jak pisklęta, by o jakimś wieczorze obudzić się na nowo.
Plany ojca dotyczące wyjazdu do ukochanej Polski, najbardziej może nęciły tę tęsknotę. Wszak, jak czasami opowiadał, jest to najpiękniejsza kraina, najbliższa sercu, łaskawa, we wszystkim swoja, ilekroć razy wspominał o niej, zawsze drżały mu usta i w oczach lśniły łzy... jakże musiał ją kochać! Aż naraz, kiedy do swej ojczyzny postanawiał swój wyjazd, kiedy naprawdę jął się sposobić do dalekiej podróży, przyszło straszne bez ratunku nieszczęście. W jednym okropnym dniu runęło wszystko w gruzy, rozwiało się jak tęcza, bezpowrotnie, na zawsze! Już nie powróci teraz do tego kraju kochanego, zostanie tu na wieki pośród bezludnej puszczy, na obcej ziemi. Nawet ona musi opuścić jego grób i jechać hen za morze, na kraniec świata, gdzie jest kolebka ojca, rodzinny zagon ziemi, bowiem tak radził i tak kazał. Tam swoi ludzie, krewniacy, to i opieki nie poskąpią.
Cicha Polana.....
Jakiż ten wyraz miły, kojący serce i święty. Tam urodził się tatuś, tam swe rodzeństwo pozostawił. Przecież ją tam przygarną, pocieszą i nie pozwolą zginąć... Chyba że tak, jeśli są swoi, jeśli bracia i siostry ojca...
Cicha Polana.....
Myśli Wichny przeniosły się i mknęły coraz śmielej do tej urojonej krainy, do cudnych, złudnych gór, gdzie miała znaleźć miłą, bezpieczną przystań. Zapomniała na chwilę, że tu się wszędzie czai groza, że bezbrzeżna samotność otacza ją dokoła i szczerzy dzikie, chytre ślepia. Zapomniała o nieszczęściu i puszczy i tam kędyś daleko stwarzała sobie w duszy nowe obrazy, nowych ludzi i jakiś dobry, szczęsny świat...
Opodal szumiała monotonnie rzeka Salado, niosąc swe wartkie wody do Rio Grande del Norte, by po krótkiej wspólnej podróży rozpłynąć się w głębinie Meksykańskiej zatoki.
Minęła północ i miesiąc przetoczył się na drugą stronę borów.
Nieszczęsne dziewczę czuwało dalej wraz z wilczurem, chociaż znużenie na powiekach ciążyło jej jak ołów.
Naraz wśród tej jednostajności dwa ruchome fosforyczne świetliki zjawiły się w pobliżu. Olbrzymi, długi kot skradał się ku zagrodzie. Pies zawarczał gardłowo i zjeżył sierść na grzbiecie.
Wichna ocknęła się odrazu i w jednej chwili zwróciła oczy na zbliżające się światełka.
— Puma! — przebiegło jej przez myśl i równocześnie ręce ujęły sztucer, jeszcze z wieczora przyniesiony pod platan.
Zmierzyła szybko pomiędzy świetlne punkty i wypaliła. Czuła, że chybia w tym pośpiechu, nie chodziło jej jednak o trofeum, jak tylko ażeby spłoszyć drapieżnika. Istotnie puma uszła bez szwanku w stronę huczącej echem puszczy, co Grot po chwili skonstatował.
Emocja wystrzału do reszty wytrzeźwiła dziewczynę.
— Gdyby to było nie dziś, pewniebym nie chybiła — przyznała sobie w duchu, opierając się ramieniem o pień drzewa — i tatuś by się ucieszył...
Biedne, zmęczone oczy spoglądały bezwiednie na długą, szarą matę, a serce ścisnęło się boleśnie. Piersi podniosły się w oddechu i tak zmartwiały na kilka sekund, zdławione nagłym skurczem.
Gdy odetchnęła wreszcie, wstrząsnął nią szloch tak przejmujący, że obsunęła się na trawnik. Raczej był to bezłzawy jęk, suchy i targający jej ciałem przebolałym jestestwem. Na widok owej niczem nieporuszonej maty, odczuła teraz jeszcze otchłanniej, że się znajduje tutaj przerażająco sama, że wraz z wczorajszym słońcem i życiem ojca zagasło dla niej wszystko. Że z tą okropną chwilą skończyła się beztroska, że jakaś czarna wroga chmura pokryła nagle wszystkie blaski jej swobodnego życia, nadzieje i młodzieńcze porywy. Mimo prymitywnego wychowania zdawała sobie sprawę, względnie czuła instynktem, że musi teraz zacząć zgoła odmienny żywot, niepojmowany bliżej — jakiś w każdym razie tułaczy, nie ten wesoły i beztroski, lecz jakowyś nieznany, napawający lękiem, sierocy. Że te pełne podnieceń łowy i zasadzki, gonitwy czółnem po kołyszących nurtach rzeki, świeże, cudne poranki, południa parne wonią, noce nabrzmiałe szeptami niezgłębionych tajemnic, — że to wszystko minęło, oddaliło się kędyś bezpowrotnie, przepadło, że choćby nawet tu została, to już owemu życiu nie wróci dawniejszego uroku, bowiem zabrakło tego, który tu wszędzie czuł się panem, śmiałym mocnym władcą, bowiem zabrakło ojca. Jakiż on był potężny, groźny dla puszczy, a dla niej, kiedy wieczorem spoczywali po trudach — jaki bezbrzeżnie dobry, troskliwy, czuły! Pamięta, kiedy pewnego razu poraniony jaguar skoczył zaciekle na kark ojca, a straszliwe pazury wpiły się w twarz i głowę... Struchlała wtedy, patrząc na tę zażartą walkę, która trwała zaledwie okamgnienie. Zwyciężył ojciec, rozdzierając pysk zwierza na dwie krwawe połowy, podczas gdy Grot jednym szarpnięciem kłów wypuścił trzewia drapieżnikowi. Wprawdzie odleżał ojciec później kilka dotkliwych ran, ale pokonał przeciwnika, któremu pono człowiek nie sprostał nigdy siłą wręcz. Pamięta niejedną jeszcze walkę, niejedno groźne niebezpieczeństwo, a przecież zawsze wychodził z niego tatuś cało, lub w najgorszym wypadku z nową raną. To też głowa jego i piersi były jakoby krata, na której puszcza w srogiej walce z człowiekiem pisała swoje pamiętniki pierwotnym pismem blizn. Aż wreszcie, po tylu latach panowania i zwycięstw — uległ, uległ jakowejś mocy niepojętej, niedostrzegalnej okiem, a tak straszliwej... Tu już ni Grot, ni ona, nie mogli przyjść z pomocą, nawet skuteczne dawniej zioła okazały się słabe i bezsilne... Co to za straszna, wroga moc! Ubezwładniła ojca w tak krótkim czasie, męczyła i siną barwą wpływała w ciało coraz dalej, aż mu w ostatku odebrała przytomność, że już nie wiedział co się dzieje, a usta wymawiały bezładne różne nazwy i słowa, to znów jej imię, to ten przedziwny wyraz — Hańdzia...
Boże, czyżby to było imię matki? Wszak przecież matkę mieć musiała, jak mają matkę dzieci najbliższego skwatera, don Mathea...
Pamięta, ilekroć razy pytała o to ojca, zawsze ją zbywał półsłówkami albo czemś innym zagadywał, aż wreszcie raz oznajmił, że kiedyś, kiedy bardziej dorośnie opowie jej o matce.
Aż niespodziewanie umarł i nie powiedział nic. Kiedy w gorączce wymawiał owe imię, kiedy szlochając błagała go o tę jedną odpowiedź — już jej wtedy nie słyszał, już był głuchy i nieczuły na wszystko... Odszedł w zaświaty i zabrał z sobą tajemnicę, imię tak dziwnie na nią działające, że wprost jej serce rozdzierała.
Hańdzia...
Ależ to pewno matka, gdzieś daleko żyjąca, może porzucona przez ojca, nieszczęśliwa, a może, może...
Chaos się tworzył w myślach Wichny, chaos, który coś podszeptywał, nasuwał samodzielnie domysły, ale wszystkie niejasne, mierzwiące się i nieuchwytne. Podniecona niemi dusza starała się powrócić do dzieciństwa, do najrańszych chwil życia, jęła powoli odgrzebywać w pamięci jakieś strzępki obrazków, wizje mgielne, dalekie, przedstawiające jakąś białą, jakby widzianą kiedyś postać, jej szept i śpiew, ale to wszystko gubiło się we mgle, błyskało jak majak i pierzchało. Z tych znikomych okruchów wspomnień i przywidzeń jedynie wyraz „mama“ pozostał jej w pamięci, wyraz szeptany ongiś niemowlęcemi usteczkami... Potem ten wyraz zamarł na długie lata, by tylko czasem w chwilach zadumania i wspomnień, ocknąć się w duszy anielskim, najsłodszym w życiu brzmieniem...
I znowu teraz, kiedy wśród tej nieszczęsnej, groźnej nocy została sama jedna na świecie, wśród widm, osierocona, pozostawiona sama sobie — to święte, niezapomniane słowo poczęło nagle rwać się Wichnie ku ustom, pragnąć krzyczeć o zmiłowanie i ratunek. Wrodzony popęd gwałtem nakłaniał ją do tego, jednak i to jedno słowo, zdające się dawać jakąś nadzieję, zdławiło się jej w krtani bezsilnie, do cna zrezygnowane. Główka otoczona bezładnie długimi kędziorami jeszcze niżej opadła jej na piersi, bezradna, rozpalona gorączką, w nikim nie budząca litości.
Wreszcie poczęło zwolna dnieć. Gwiazdy bladły, mrok rzedniał z chwili na chwilę, topniał w powietrzu, zapadał pomiędzy drzewa i wąwozy, ustępując swemu odwiecznemu zastępcy, światu.
Stawało się coraz widniej. Nad rzeką wisiał biały tuman oparu, jak wydłużona chmura. Ale i on począł dość szybko pierzchać, że po niedługim czasie ukazała się wspaniała wstęga wody tu i ówdzie na nurtach przystrojona w srebrzyste kryzy pian.
Kontury drzew wyłoniły się z ostatnich strzępów szarych mgieł i podniosły w górę swe odświeżone rosą rozłożyste korony. Zda się, jakaś wszechmocna ręka rozsunęła kurtynę nocy, ukazując wspaniały, w bezmiar różnych brylantów ubrany świat.
Nie wiedzieć kiedy, wschodni kraniec niebios przyoblekł się ledwo dostrzegalnym rumieńcem. — Z każdą chwilą rumieniec ten stawał się coraz to wyraźniejszy, mocniał w barwie coraz to szerzej, jaśniał pierwszym uśmiechem. Zdawało się, że w tę rozpyl różaną wpadł nagle ostry błysk, niby lancet promienia, za chwilę, — drugi, trzeci — i znowu wszystkie znikły, by w oka mgnieniu ukazać się ponownie, lecz już jaśniejsze i jeszcze bardziej wyzłocone.
Naraz z tego rozstrzelonego snopa blasków wyjrzał rąbek jasnej źrenicy słońca, jął się rozszerzać, jak gdyby wyłaniał się z pod powiek, by w kilka krótkich chwil ukazać pełne słoneczne oko, ogarniające całe wyczekujące otoczenie.
Przyroda jakby drgnęła z rozkoszy i w przeradosnym upojeniu wyciągnęła swoje ramiona do swego żywiciela i królewskiego oblubieńca, życiodajnego słońca.
Puszcza już od samego brzasku dobierająca ptasich głosów, rozbrzmiewała teraz wprost żywiołową pieśnią, pieśnią radości i wesela. Drapieżnicy nocni pomykali na leże do gąszczów i zapadlisk, podczas gdy dzienni jej mieszkańcy wraz ze wschodzącym słońcem ocknęli się do życia. Z każdego krzewu, drzewa, niemal z każdej gałązki niósł rozkoszny śpiew i świergot, łączący się w wielką, nieograniczoną symfonję poranka. Wszystko co żyło zdało zanosić się od szczęścia, prześcigać w radości, pławiąc się w ciepłych promieniach słońca i wonnym odświeżonym powietrzu.
Jedno tylko ludzkie stworzenie patrzało teraz od łez czerwonymi oczyma w radosną tarczę słońca, jedno znękane bólem i rozpaczą osamotnione dziewczę — Wichna. Puszcza śpiewała wokół swoje hymny, a ona stała jakby głucha, nie czująca rozkosznych blasków słońca, jakie się siały na jej postać, wpatrzona kędyś, jakby posąg. Na pierwszy rzut spojrzenia wyglądała na tle bujnego puszczańskiego obrazu niby cudne zjawisko, niby leśna rusałka na brzegu rzeki witająca wschód słońca, lecz gdyby bliżej objęły ją źrenice zaskoczonego turysty lub myśliwca, to spostrzegłby odrazu, że te urocze lica splamiły łzy, że jedwab jasnych włosów poplątał się wśród szlochu, a w wielkich modrych oczach czai się lęk i rozpacz, że całą rusałczaną jej postać przejął nawskroś niewysłowiony ból i trzyma niby w kleszczach to cudne młode życie stworzone do radości.
Dziś może po raz pierwszy jej usta ani oczy nie śmiały się do słońca, nie zaśpiewały pieśni wspólnie z sąsiadującym z domem ptactwem i swym srebrnym szczebiotem nie ożywiły tej samotnej zagrody...
Stała jak wryta, nie wiedząc w którą udać się stronę, gdzie spojrzeć, co najpierw począć.
Na matę, okrywającą zwłoki ojca, padły ukośnie przez gałęzie platanu nikłe promienie słońca. Wichna zwróciła oczy na ten obraz, lecz go przysłoniły w tej chwili dwie wielkie krople łez. Wszystko wokoło zbudziło złote słońce, powołało radośnie do dziennych zajęć jedynie prócz ojca. Było to dla niej tak okrutne i niewiarogodne, że wydawało się jej ciągle jakąś okropną złudą, choć kształt martwego ciała rysował się pod matą nieruchomym konturem i straszną prawdą bił w przytomne źrenice.
Wreszcie jakaś trzeźwiejsza myśl ożywiła jej postać. Z głuchym, zdławionym jękiem poczęła wolno, jak automat stąpać ku rzece. Postanowiła najpierw umyć zapiekłą bólem twarz, potem nakarmić, wypuścić drób i — co na samo wspomnienie przechodziło ją dreszczem — zabrać się do wykopania grobu...
Grot ze spuszczonym łbem szedł za nią ociężale, nie mogąc pojąć — dlaczego skwater leży bez ruchu pod platanem, zamiast wziąć sztucer i torbę z nabojami, boć już jest ranek w całej pełni i lada chwila sarny zejdą z polany w leśne haszcze...
Szedł dziwnie osowiały, nie zwracając uwagi na stadko barwnych i rozkrzyczanych papug, tuż nad nim przelatujących na drugą stronę rzeki, ani roje kolibrów uwijających się pośród nadwodnych krzewin i tworzących razem z bogactwem kwiatów skrzące się w słońcu najcudniejsze klejnoty.
Wierne zwierzę począł przejmować smutek i niepokój, jakby pojmowało coraz trafniej, że ta niezwykła noc, skwater tak długo bez znaku życia leżący na trawniku, nieustany płacz Wichny i ten jakiś złowieszczy nastrój wokół, że to wszystko znamionuje jakieś wyjątkowe zdarzenie, jakieś nieszczęście.
Legł na piasczystym brzegu i pytające oczy utkwił w niemej postaci schylonego dziewczęcia, jak gdyby pragnął wyczytać z niej zagadkę, — dlaczego dzisiaj nie klepie go po karku, nie rzuca na nurt wody gałązki do aportu, a przede wszystkim nie szczebiocze jak zwykle i dlaczego nie śpiewa, aby po rosie roznosiło się echo...
Za chwilę wracał z nią do zagrody, czując wyraźnie, że idzie jakąś drżąca, niepewna i z lękiem spoglądająca wokół siebie.
Grób był już na jaką stopę wykopany, gdy Wichna siadła zmęczona na kopcu świeżej ziemi i odłożyła rydel. Pot zalewał jej oczy, spływał po twarzy wraz ze łzami, podczas gdy myśli opadły ją jak ćmy, radząc zaprzestać pracy i postąpić inaczej. Jakże bowiem mimo woli ojca, grześć go w niepoświęconej ziemi, jak dzikiego człowieka, pozostawić mogiłę, by ją zarosły trawy i by ślad nie pozostał, kędy snem wiecznym spoczywa ciało katolika?
Wprawdzie w puszczy jak i na kampie po drugiej stronie rzeki były liczne mogiły naznaczone krzyżami, owiane nimbem legend ścinających krew w żyłach, co nieraz ojciec opowiadał, lecz w tych leżeli inni ludzie, częstokroć rozbójnicy, ginący w walkach i napadach, albo w zawistnych porachunkach. A przecież ojciec do takich ludzi nie należał, żył cicho w swojej ranczy, nikogo nie ukrzywdził, miał szacunek u puszczańskich kabokli, a co ważniejsze, zostawił przecież ją, jedyną swoją córkę, która powinna dołożyć wszelkich starań, by ciało jego pochowano na cmentarzu. Kazał wprawdzie inaczej, ale pewnie dlatego, by jej oszczędzić trudu, jako że Guerrero było daleko i całe przedsięwzięcie ponad siły osamotnionej córki.
Obcierając pot z czoła, poczęła Wichna coraz poważniej zastanawiać się nad tem, wreszcie przyszła do przekonania, iż tylko jedno pozostaje jej wyjście — ukryć przed dzikim zwierzem zwłoki w chacie i udać się do najbliższego stąd osiedla z prośbą o ratunek i pomoc.
Dzień był już wielki, zatem należało się spieszyć. Prawie zdecydowana Wichna powstała z ziemi, kiedy nagle zaszczekał wilczur i ruszył pędem za zagrodę. Stała tak chwilę z rozdygotanym sercem, zdziwiona wielce, kogo by tam pies zwietrzył.
Jakoż nie upłynęło pół minuty, kiedy szczekanie psa zdradziło kogoś znajomego i równocześnie prawie zza węgłów chaty wyszły trzy męskie uzbrojone postacie: dwóch młodych nieznajomych myśliwców i skwater don Matheo.
Wichna, spostrzegłszy znaną brodatą twarz najbliższego sąsiada, ruszyła naprzód kilka kroków z szczerą radością w załzawionych źrenicach. Ledwie uwierzyć mogła, że sam Bóg chyba w tej najcięższej potrzebie zsyła jej właśnie pomoc.
— Senhorita Wichna — szepnął półgłosem skwater do swoich towarzyszy, jakby chciał ich objaśnić, kto jest tą uroczą postacią.
— Salud! Bon dia, senhorita! — zawołał zaraz głośniej w meksykańskim narzeczu i szedł naprzeciw z wyciągniętą do powitania ręką.
— Bon dia, senhores — odpowiedziała Wichna i równocześnie z płaczem uchwyciła za rękę znajomego człowieka. Wiedziała, że mu może w zupełności zaufać, bo chociaż rzadko odwiedzali się wzajem, to wydawał się dobrym i jego jednego w całej puszczy darzył ojciec przyjaźnią. Mową jego również władała nienajgorzej, przyswoiwszy ją sobie w czasie pobytu z ojcem w okolicy Monterey.
Stary, zaskoczony tym niespodziewanym płaczem, spojrzał na nią zdziwiony.
— Ty płaczesz? Co się stało? — zapytał szybko, gotowy pomścić z miejsca jakąkolwiek wyrządzoną jej krzywdę.
— Ojciec umarł mi wczoraj... Oto leży pod matą — wskazała dłonią. — Onegdaj skaleczył się na łodzi, potem jakowaś silna zwaliła go choroba i już nie powstał. Poczęłam kopać właśnie grób, gdyż tutaj kazał pogrzebać swoje ciało... Ale takbym pragnęła, ażeby spoczął na cmentarzu w Guerrero, bo jakże go pogrzebać w zwyczajnej ziemi... Nie wiedziałam co począć, aż wreszcie postanowiłam tu przed waszym nadejściem udać się do was po ratunek. Oto Bóg was samych przysyła... Nie dajcie, by tu został mój ojciec, pomóżcie zabrać go do miasta, na cmentarz.
Wypowiedziała to prawie że jednym tchem, z błaganiem w głosie, cała zalana łzami.
Jeszcze większe zdumienie ogarnęło przybyłych.
— Co słyszę, don Miguel zmarł wczoraj? — wyszeptał głucho skwater, jakby uszom własnym nie wierzył.
Odpowiedział mu na to jeszcze głośniejszy płacz dziewczęcia.
Skwater przejęty do żywego nieszczęsnym wydarzeniem, spojrzał na matę i rozkopaną ziemię. Za chwilę podszedł bliżej, milczący i uklęknąwszy, podniósł nieco okrycie. Jakoż nie myliły go wcale słuch ani wzrok, don Miguel leżał zsiniały, martwy. Skwater sposępniał, zdjął sombrero z siwiejącej już głowy, poczem przeżegnał się nabożnie i jął odmawiać szeptem pacierz. Towarzysze skwatera uczynili to samo. Zapanowała głucha i uroczysta cisza.
Po jakiejś chwili don Matheo dźwignął się ciężko z klęczek.
— Dzielny i prawy był to mąż — wyrzekł jakby do siebie. — Nie było wokół tak mężnego i uczciwego człeka... Boże, przyjm jego duszę...
Westchnął głęboko i spojrzał po obecnych z bolesnym smutkiem w oczach. Widać było, że cenił wielce tego nieżyjącego już Polaka, którego los, jako i jego zapędził do tej bezludnej puszczy. Długo nie mógł pogodzić się z myślami, aż wreszcie znów się ozwał:
— Przyszedłem właśnie ze znajomymi myśliwcami poprosić go na łowy, a oto śmierć zastałem... Nie płacz — zwrócił się do dziewczyny — bo Bóg cię nie o puści... Pomożem ci, pogrzebiem ciało w Guerrero, bowiem inaczej być nie może... Zasłużył sobie na to. Tobie opieki nie poskąpię, zabiorę do swej ranczy, bo jakże ci tu samej zostać...
Młodzi myśliwi patrzyli na płaczącą, wzruszeni szczerze tak rozpaczą, jak uderzającym pięknem, jakie wiało od tej młodej postaci. Don Matheo nie kłamał kiedy ich tu prowadził... Zatem kolejno poczęli ją pocieszać, uciszać w płaczu i obiecywać wszelką pomoc.
Wichna uspokoiła się cośkolwiek, a gdy jej skwater po raz drugi ofiarował przytułek w swojej chacie, rzekła z wdzięcznością w głosie:
— Dziękuję wam, ale ja muszę stąd wyjechać... Tatuś mi nakazał...
Stary spojrzał na nią zdziwiony.
— Wyjechać, dokąd?
— Daleko za ocean, do Polski... Tam tato pozostawił rodzinę, więc muszę i tak trzeba....
Skwater dumał nad czemś przez chwilę.
— Ano, jego wola i twoja — odrzekł po przerwie. — A cóż uczynić kazał z dobytkiem, ranczą?
— Nie wspominał nic, bo już odeszła go przytomność. Wy to wszystko zabierzcie, niechaj wam służy za tę pomoc — odpowiedziała z dziecięcą gotowością.
Skwater zastanowił się znowu, bowiem zagroda don Miguela leżała w najbliższej okolicy sertonu, budząc przez swoje urządzenie zazdrość i podziw.
— Senhorita, pomoc jest moim obowiązkiem, bo takie u nas prawo — rzekł dobrotliwie — lecz jeśli opuszczasz owe strony to ja ranczę mogę kupić. Moja jest licha, więc tu bym się przesiedlił. Nie ukrzywdzę cię w niczym, wszystko sprawiedliwie ocenię. Kiedy chciałabyś odjechać na zawsze?
Zapytanie, aczkolwiek było bardzo proste i szczere, boleśnie podziałało na Wichnę. A więc zbliża się chwila opuszczenia i pożegnania tego drogiego, ukochanego miejsca, które przez tyle lat było dla niej tak bujnym, swobodnym życiem i niemal całym światem.
Skwater, widząc wahanie i brak zdecydowania u dziewczyny, podsunął jej przyjaźnie:
— Rozważ, nic przecież cię nie nagli. Póki zostaniesz, dam ci opiekę i we wszystkim poradzę.
Rozsądek jednak jął przekonywać Wichnę.
— Prawda, mogłabym jeszcze tu pozostać, lecz cóż mi z owej zwłoki? — wyszeptała nareszcie. — Chyba, że już wyjadę razem z wami... W Guerrero kupiec don Joasinho, przyjaciel ojca przyjmie mię i dopomoże do wyjazdu za morze.
— Bueno. Uczciwy i możny jest to człowiek — potaknął skwater. — Nie traćmy jednak czasu, bo do celu daleko — dorzucił zaraz i poprosił myśliwców by mu udzielili pomocy.
Jakoż z miejsca, ze szczerą gotowością zabrali się do pracy, aby jeszcze przed nocą dotrzeć do Guerrero. W stare płótno z namiotu, jakie znaleziono w sadybie, spowito zwłoki nieboszczyka i zaniesiono je do łodzi, wymoszczonej poprzednio świeżą zieloną trawą. Wichna tymczasem jęła pakować najniezbędniejsze rzeczy, z niewysłowionym żalem rozstając się z każdym poniechanym drobiazgiem czy sprzętem. Wszystko było jej drogie, bo wszystko jej służyło, zrosło się z nią i dnia każdego narzucało się w oczy. Najpierw troskliwie przełożyła do torby wszystkie papiery ojca, potem gruby zwitek banknotów, wieloletni trud i oszczędności ojca, wreszcie co uważała za konieczne. Wilczur nie odstępował jej na krok, skamląc żałośnie i spoglądając niespokojnie na obcych ludzi i tę niezwykłą krzątaninę.
— Pojedziesz, pojedziesz ze mną — głaskała go co chwila i pocieszała, choć samej serce tłukło się w piersiach rozpaczliwie. Każdy dotknięty przedmiot i wszystko wokół siebie widziała poprzez łzy, zaledwie zdając sobie sprawę, że to co czyni, jest prawdą, a nie jakimś upiornym, przerażającym snem. Skwater, uporawszy się z trupem, rzucił kilka rad Wichnie, poczem spokojnie jął się rozglądać po zagrodzie. Zajrzał wszędzie, ocenił w duchu pokaźny zapas upolowanych skór, połacie wędzonych mięs, a już najbardziej kusiła go ku sobie świetna, najlepszej marki broń myśliwska. Na co tylko się natknął, budziło w nim szacunek dla zmarłego właściciela, jego przedsiębiorczości i zmysłu umiejętnego wykorzystania najbłahszej choćby rzeczy. Skolei oglądał i pasiekę o kilkunastu pniach, przeliczył drób, wybadał sieci, więcierze, słowem wszelkie skwaterskie mające zostać sprzęty. Nie uczynił tego gwoli jakiejś chytrości, bynajmniej, ale po to jedynie by sprawiedliwie nabyć to wszystko od sieroty. Uczciwość w tym wypadku była dla niego wprost nakazem i świętym prawem ludzi, z własnej, nieprzymuszonej woli zamieszkujących puszczę.
Po jakich dwóch godzinach wszystko prawie było gotowe do odjazdu. Właśnie drób jeszcze zaganiano do ranczy, wreszcie w ostatku drzwi się zatrzasły za pobekującą i stawiającą opór lamą.. Don Matheo jeszcze dziś z drogi miał przysłać tutaj swojego pomocnika, aby do czasu, póki nie wróci z miasta po pogrzebie, objął nad ranczą pieczę.
— A teraz z Bogiem w drogę! — ozwał się skwater biorąc sztucer na ramię.
Wichna, w najlepsze szaty odziana do podróży, wtrząsnęła się i błędnym wzrokiem rzuciła dokoła. Nim uczyniła naprzód krok, niepowstrzymany szloch rozdarł powietrze i jak strącona nagle z nóg upadła ciężko na próg chaty. Grot dopadł do leżącej i zawtórował jej żałośnie.
Oczy wszystkich obecnych, patrzące na tę rozdzierającą scenę pożegnania, zaszkliły się od łez. Pochylono się nad łkającą dziewczyną, uspakajano i ciszono, jednakże bezskutecznie. Była ogłuszona, nieczuła, zmagająca się z dzikim naporem bólu. Chciano podnieść ją siłą, lecz pies zawarczał groźnie, gotów się rzucić na każdego, ktoby usiłował ją podnieść. Stanęli więc bezradni, czekając ogarnięci współczuciem aż ją opuści ta rozpaczliwa fala żalu. Wreszcie zmylono jakoś czujność psa, podźwignięto ostrożnie zawodzącą dziewczynę i wolno ruszono w stronę przygotowanych łodzi.
W chwilę później dwie łodzie odbiły od brzegu, łodzie z takim mozołem minionej wiosny wybudowane przez Obrochtę, i wprawnie skierowały swe dzioby na migotliwe nurty rzeki. Ostatnią dzisiaj dawały mu posługę, — jedna go niosła na wieczny odpoczynek, zaś druga jego jedyne, umiłowane dziecię w obcy nieznany świat...
Kiedy po jakimś czasie Wichna przyszła do siebie, opuszczoną zagrodę zasłoniły już dawno umykające gąszcze puszczy i coraz nowe brzegi rozwidniały się wdali. Śpiewy niezliczonego ptactwa, rojnie obsiadającego obydwa brzegi rzeki, towarzyszyły temu niezwykłemu konduktowi, żegnając swego przyjaciela i pana, a może jeszcze z większym żalem swą jasnowłosą opiekunkę i współchórzystkę tylu poranków i wieczorów. Ileż to razy wkładała w gniazdka przez burzę wyrzucone pisklęta, ile poświęcała im pieczy i okazała swej gorącej miłości!
Wszyscy skrzydlaci mieszkańcy okolicznego boru znali tę jasnowłosą, hożą postać, wesołą, uśmiechniętą, pełną bezbrzeżnej życzliwości dla wszystkiego co piękne, niewinne i bezbronne. Pamiętali ją dobrze z tańców wśród kwiatów, baraszkowań po rzece w małym czółnie i rozkosznych kąpieli w upalne przypołudnia. Wydawała się wtedy rusałką lub rybitwą, śliczną w swojej płochej zabawie, jedyna w całej szerokiej okolicy, jakby wogóle jedno tylko na świecie było takie stworzenie.
Czasem widywano ją ostrożnie przemykającą się przez gąszcze, zaczajoną za drzewem, czujną, wypatrującą. Niekiedy znowu śpiewała dziwnie tęskno, lub zadumana błądziła nad strumieniem, jakowaś cicha, melancholijnie nastrojona. Wtedy jej lazurowe oczy osnuwały się smętkiem, jakby szukały kogoś, komuby mogły powierzyć swoje myśli, utajone pragnienia i niepojęte sny. Lecz takie chwile przytrafiały się rzadko, bo te pełne życia źrenice prawie zawsze uśmiechały się słodko, do słońca, kwiatów, całej puszczy.
I oto nagle ta długoletnia towarzyszka, ta leśna urodziwa boginka opuszcza ich, opuszcza kwiaty i cichą przystań rzeki, opuszcza wszystko z czem zżyła się i zrosła wolnym, czułym serduszkiem, opuszcza przygnębiona nieszczęściem, zalana łzami, jakżeż nie do pojęcia inna!
Dziwiła się więc puszcza, dumała nad tą zmianą i jeszcze z większym żalem żegnała smutno płynące łodzie. Nadbrzeżne drzewa aż ku wodzie chyliły długie, niby frendzle gałęzie, jakby w ten sposób chciała okazać cierpiącemu dziewczęciu swoje współczucie i długoletnią, wielką miłość.
Naraz poza ostrym zakrętem jaki tworzyła tutaj rzeka ukazała się w oddali poprzeczna grobla silnie spienionej wody i poszarpany łańcuch skał, sterczących z dna na niemal całej szerokości rzecznego koryta. Obraz tej spienionej zapory z każdą chwilą wydawał się wspanialszy i równocześnie niebezpieczniejszy dla obcego wioślarza. Dwaj myśliwcy, wraz z Wichną znajdujący się w łodzi, widocznie po raz pierwszy płynący po tym odcinku rzeki, zaskoczeni tym progiem spojrzeli pytająco na tuż obok płynącego skwatera i hamując oparli wiosła w wodzie. Skwater widząc wahanie towarzyszy, których zapomniał ostrzec przed tą jedyną jednakże groźną kataraktą, już miał rozkazać by skierowali łódź do brzegu, gdy w tejże chwili Wichna chwyciła wiosła w swoje ręce i silnie rozparła się nogami. Bladziutka jej twarzyczka w oka mgnieniu nabrała życia i wyrazu, jakby przebycie tej zapory sprawiało jej emocjonującą radość.
— Nie boję się — zawołała energicznym głosikiem rzucając pewne siebie spojrzenie na don Mathea i zdziwionych sąsiadów. — Znam przesmyk, ot ten na lewo! — wskazała głową i całą siłą ramion puściła wiosła w ruch.
Łódź kierowana wprawną ręką jęła szybko ślizgać się naprzód, jakby poznała czyja ręka ją wiedzie. Zwichrzone grzywy pian w oczach zbliżały się i rosły, szumiąc ogłuszająco i lśniąc w promieniach słońca fantastycznemi kędziorami. Nurt wody stawał się coraz bardziej nierówny, zrywający. Skaliste dno koryta rozbijało go w prądy ukośne, fale i załomy, by tuż przed samym prawie progiem dać mu gwałtowne, pochyłe ujście, ujęte w ramy dwóch groźnych szarych skał. W tę jakby lejowatą bramę były utkwione błyszczące oczy Wichny oraz jej towarzyszy, śledzących w napół bojaźliwym napięciu tę niebezpieczną eskapadę. Nim upłynęło kilka sekund już łódź znalazła się przed bramą, szarpana zewsząd krótką, zdławioną falą, podczas, gdy wiosła pracowały zawzięcie i zwinnie nagliły ją w tę dziko rwącą gardziel. Jeszcze, jeszcze oporna fala zabraniała jej wstępu, lecz ramiona brawurowej wioślarki już pchnęły ją w ten lej i błyskawicznie prąd przelewu przerzucał łódź za próg na rozpieniony, lecz już bezpieczny wachlarz wody.
Wichna odetchnęła swobodnie, a twarz zarumieniona wytężającym wiosłowaniem a jeszcze bardziej pokonaniem przeszkody, zdawała lekko się uśmiechać. W tej że chwili Matheo nie mniej sprawnie przedostał się za krawędź i odważnej wioślarce przesłał ręką uznanie. Myśliwcy, widać nie obeznani dobrze z wiosłem, również szukali słów podziwu i wprost z zachwytem wpatrywali się w cudną i tak dzielną dziewczynę.
— Bravo, senhorita, bravo! — powtarzał skwater gdy zrównały się łodzie. — A to niby rybitwa przepłynęłaś przez gardziel... no, no! — pokręcił głową, jakby ledwie dowierzał tej sile i zręczności dziewczęcia.
— Toć to mi nie pierwszyzna — odpowiedziała Wichna. — Tatuś mnie uczył robić wiosłem, a wreszcie sama sprzyjaźniłam się z rzeką...
Kilka urywkowych wspomnień nagle przebiegło jej przez myśl, spojrzenie mimowoli padło na zwał namiotowego płótna, kryjącego nieszczęsne zwłoki ojca i naraz wyraz jej różowej twarzyczki, jaki na chwilę spędził z niej chmurę smutku — znowu sposępniał i stłumił blaski w oczach. Na usilne życzenie wiosła nadal pozostały w jej dłoniach, nie poto jednak by się popisywać sprawnością, lecz aby w ruchu znaleźć choć trochę zapomnienia. Wiosłowanie, igraszka z bystrą falą oraz gonitwa z prądem rzeki były dla niej prawie że codzienną zabawą, umiłowanym sportem, słowem przerozkosznym żywiołem.
Na swym małym czółenku wprost tańczyła po wodzie, śmigała zwinnie jak jaskółka, że ojcu nieraz, gdy się przyglądał jej cudnemu szaleństwu, pałały oczy z radości i podziwu. Pewnego razu podczas nagłej powodzi, wyłowiła z rozhukanych fal rzeki ledwie już żywą, młodą sarnę, co wtedy omal nie zakończyło się nieszczęściem. Dzielna wioślarka uporała się jednak z niesfornym zwierzęciem, z rozszalałym nurtem wody i triumfalnie przyniosła ojcu niedoszłą topielicę. Wprawdzie zamiast pochwały skarcił ją wówczas ojciec nie na żarty, wnet się jednakże udobruchał i z utajoną dumą przycisnął ją do piersi, zakazując na przyszłość tak lekkomyślnych i niebezpiecznych czynów. Dnia tego do wieczora była zajęta troskliwa pielęgniarka osłabioną sarenkę, suszyła ją i ogrzała w słońcu, a kiedy wreszcie powróciły jej siły, ucałowała w śliczne chrapki i puściła do lasu.
Jakżeby teraz, w oczach tych obcych ludzi pohasała po rzece, ile sztuczek wioślarskich pokazała, gdyby nie to nieszczęście i gdyby miała tutaj swoje zwinne czółenko! Niestety, nie pora było o tem myśleć, a i czółenko pozostało w przystani, drogie, na zawsze opuszczone czółenko...
Zda się te myśli dotknęły ją boleśnie, bo zacisnęła usta aby powstrzymać wybuch płaczu i z całej siły jęła robić wiosłami. Na słowa przygodnych towarzyszy, słowa miłe i pełne pociech, odpowiadała wprost z wysiłkiem, nie przez to, żeby rozmowa rozdzierała jej rany na myśl rzeczywistości, lecz po prostu, jedynie z ojcem obcując od wielu lat, z obcymi rozmawiać nie umiała. Nie wiedziała jak trzeba do nich mówić, jakie wyrazy dawać myślom, aby nie budzić śmiechu, jak przyjmować ich słowa. Zapas wyrazów miała w słowniku dostateczny, ale w tej chwili jakoś nie wiązały się razem, były nieśmiałe, bojaźliwe i jakby nie te, jakich chciałaby użyć. Rozmowa ze skwaterem kleiła się jej dobrze, znała go bowiem już oddawna, był stary, przyjazny i poczciwy, lecz ci młodzi, nieznajomi myśliwcy onieśmielali ją swoją gładką wymową, a nawet spojrzeniami. Było w nich coś obcego, z wielkiego świata, przed którym ojciec uciekł, coś może miłe i interesujące, a jednak budzące jakiś niepokój w duszy, jakoweś dziwne drżenie. Czuła się pośród nich jak wówczas ta sarenka w jej rękach, tak jak i ona wypłoszona w obcym, nieswoim towarzystwie. Ile razy podniosły się jej rzęsy, zawsze dostrzegała wpatrzone w siebie źrenice, jednak nie takie jak skwatera, inne, przeszywające i zachłanne. Szczególnie ów myśliwy naprzeciw niej siedzący, miał oczy jakby z ognia, że czuła je na sobie choć przymknęła powieki, ich żar, ich niemal dotyk. Były to oczy piękne, w oprawie długich czarnych rzęs, nad którymi rysowały się również jak heban czarne łuki brwi. Cerę twarzy posiadał śniadą, miękką, starannie wypielęgnowaną. Przedstawiał dorodny typ Hiszpana dobrego pochodzenia, ujmującego w obejściu z wrodzoną mu grandezzą, może nieco przesadną w stosunku do tej prostej, na pół dzikiej dziewczyny, co ją tem bardziej żenowało i napawało nieśmiałością. Jak się z jego krótkie rozmowy okazało, przyjechał wprost z Sewilli do swego przyjaciela zamieszkałego w Aldamasa, a który właśnie znajdował się na łodzi, aby wśród meksykańskich puszcz i kamp zażyć wywczasów, a jeszcze bardziej nasycić się łowami.
Pomimo jednak licznych zalet pięknego caballera, usposobienie Wichny było nadal zamknięte w kole cierpienia i bezbrzeżnego smutku. Nawet na pełne współczucia słowa don Carlosa i jego towarzysza odpowiadała półsłówkami, zapatrzona gdzieś w brzegi, albo chowając oczy pod powiekami. Pozornie cała poświęciła się wiosłom, bo łódź mknęła jak z wiatrem, jednakże dusza przeżywała zgoła inne wrażenie, nad miarę pojęć przygniatające, świeżuchne jej oblicze znów nabrało kolorów, włosy rozwiały się na boki jak wyzłocony słońcem len, że oczy caballera wprost tonęły w zachwycie wobec tak uroczego dziewczęcego obrazka. Cała jej postać, smukła, wiosennie rozwinięta, zdawała się im wśród tej dziewiczej puszczy, na wstędze niezakłóconej niczem rzeki — czymś jakby z bajki, fantastycznej powieści, czemś urojonym. Zapominały, że to zjawisko jest bezdomną sierotą, że cierpi, że jest nieczuła na ich zachwyt, tylko całą swą siłą lgnęła do jego zewnętrznego uroku, ponęt i ruchów.
Wreszcie po pewnym czasie skwater wskazał na brzeg gdzie pośród gąszczy widniała mała przystań. Równocześnie opodal na niewielkiej polance ukazała się rancza, a raczej lichy szałas, miejsce zamieszkania skwatera. Po chwili łodzie dobiły do wybrzeża i osiadły na piasku. Skwater poprosił gości na krótki wypoczynek do chaty, na której progu, wywabiony głosami zjawił się młody, silny, barczysty mulat. Don Matheo rzucił kilka rozkazów mulatowi i sam również zajął się przygotowaniem do przyjęcia. Wkrótce na prostej z grubsza ciosanej ławie ukazały się płyty wędzonych mięs, kukurydzany chleb i butla wina.
Podczas gdy goście pokrzepiali się z drogi, skwater dawał różne zlecenia mulatowi, poczem gdzieś wyszedł i dość długo nie wracał. Kiedy pojawił się nareszcie, wyjął z skórzanej torby zwitek banknotów i kładąc je przed Wichną, odezwał się poważnie:
— Senhorita, oto pieniądze za ojcowską zagrodę... Wszystko razem oceniłem bardzo sumiennie, każdy drobiazg. Niech Bóg zachowa, nie oszukałem w niczem... Jeśli opuszczasz owe strony, to trzeba wziąć zapłatę. Nie wzbraniaj się, bo nie ustąpię, a pieniądze przydadzą ci się w życiu. Nie może być inaczej, bo to twoje dziedzictwo — dodał z naciskiem i, biorąc zwitek z ławki wetknął go Wichnie w rękę.
Przyjęła miękki rulon papierów z wyrazem, z jakim przyjmuje się zapłatę za jakąś ukochaną, najdroższą sercu rzecz. Teraz za to ojcowskie gniazdo, za wszystko co ją lat tyle otaczało, służyło i napawało szczęściem — został jej ostatecznie tylko ten zwitek, ta garść marnych pieniędzy... Nie, nie było ceny i nie było zapłaty, aby wyrównać wartość zostawionego skarbu, nie było nic, coby zastąpić mogło to jakby święte miejsce. Ledwie wstrzymała się od płaczu, tak ją ta sprzedaż zabolała i szarpnęła za serce.
Znowu poczęto ją pocieszać, tłumacząc różne życiowe konieczności, chociaż niewiele przez to osiągnięto. Również niełatwo dała się wreszcie skłonić do wypicia małego kubka wina, co już było zasługą don Carlosa i jego miękkiej, nieustępnej wymowy. Nawet wilczur jakby przejęty bólem jedynej teraz swojej pani, nie zbliżył się do rzuconej mu kości i wiernie warował jej u nóg. On jeden był wyłączony ze sprzedaży i miał podzielać losy jego tylko opiece zostawionej sieroty.
Wkrótce ruszono w dalszą drogę, której cel był już niedaleki. W ranczy pozostał tylko mulat, choć i ten się gotował do objęcia nowego, przez swego chlebodawcę nabytego osiedla...
Teraz, wbrew woli Wichny, wiosłował piękny caballero, jeszcze bardziej rozmowny i patrzący jak w tęczę na milczącą sąsiadkę. Nic sobie jednak nie robił z jej milczenia, owszem, jak gdyby słuchała go z zajęciem, opowiadał o swej morskiej podróży, pięknej Andaluzji i ludnym, życiem tętniącym świecie. Opowiadał nadzwyczaj barwnie, zajmująco, przy czym głos jego wydawał się jak śpiew. Chciał wzbudzić w niej ciekawość, rozegnać smutne myśli i ujrzeć w oczach jej pogodę, która, jak sobie wyobrażał, musiała jej dodawać wprost rozkosznej słodyczy. Istotnie czasem udało mu się cokolwiek zająć jej uwagę, że nawet ośmieliła się spojrzeć mu prosto w oczy, słuchając ciekawego zdarzenia, jakie celowo dla niej wybierał z repertuaru swoich przeżyć. Atoli trwało to zwykle chwilkę, blady i wymuszony uśmiech ledwie się przemknął po jej twarzy i gasł jak słaby płomyk. Smutne bławaty źrenic patrzyły znowu kędyś w dal, nieufnie, uciekające od tych gorących spojrzeń caballera, wciąż płaczu bliskie. Bo tam, za tą zieloną plamą krańców puszczy, tam wśród cmentarnej pustki zostawi dzisiaj najdroższe ciało ojca, odda je obcej ziemi, a przed nią samą otworzy się świat inny, cudzy, daleki, nieprzejrzany...
Tam pęknie dotychczasowej doli ostatnie ogniwo, ostatnie drzewo ją pożegna, ostatnia ręka znajomego człowieka.
Bezradna dłoń dziewczęcia obsunęła się z kolan na miękką głowę psa, tego jedynego teraz przyjaciela, jakby ową pieszczotą chciała przysłonić widmo niewiadomego jutra, jakby szukała w nim otuchy.
W trzecim dniu po pogrzebie Wichna opuściła gościnne progi don Joasinha, kupca w Guerrero i oddanego przyjaciela śp. ojca, udając się pociągiem do stołecznego miasta republiki, gdzie w konsulacie polskim miała otrzymać paszport na wyjazd do ojczystego kraju.
Dobroć, jaką don Joasinho jej okazał, przeszła wszelkie oczekiwania do ludzi uprzedzonej dziewczyny. Przede wszystkim sam zajął się pogrzebem, ponosząc wszelkie koszta związane z tą smutną uroczystością, dom i opiekę ofiarował opuszczonej sierocie jak długo tylko zechce korzystać ze szczerej gościnności, a gdy usłyszał że z woli ojca musi wrócić do Polski, dawał jej syna za opiekuna do Meksyku, by jaka zła przygoda nie spotkała jej w drodze. Okazało się jednak, że don Carlos, bogaty myśliwiec i turysta ma właśnie w planie zwiedzić tamtejszą połać kraju, a więc sprawa opieki złożyła się pomyślnie, tem bardziej, że możny caballero z całą uprzejmą gotowością oddawał swe usługi. Należało tylko odłożyć nieco wyjazd, póki don Carlos nie będzie gotów do podróży, co się stało w niespełna jedną dobę.
Choć pociąg odjeżdżał z dworca wczesnym rankiem, cała rodzina kupca towarzyszyła Wichnie aż do chwili odjazdu, żegnając ją tak czule, jakby łączyło ich najbliższe pokrewieństwo. Nareszcie pociąg ruszył. Gdy już tę poczciwą rodzinę przysłonił tłum i znikły powiewające nad głowami chusteczki, Wichna westchnęła z żalem i pokryjomu łzy otarła.
— Jacy oni życzliwi byli, tacy dobrzy! — wyrzekła rozczulona, zajmując miejsce w rogu przedziału. — Naprawdę, przecież są dobrzy ludzie.
Don Carlos pełen radości i podniecenia w oczach zapalił papierosa.
— A pani w to wątpiła? — zapytał swoim przedziwnie dźwięcznym głosem.
Zastanawiała się przez chwilę.
— Nie tak może wątpiłam, tylko ja nie znam ludzi...
— Oh, tak — podjął szybko don Carlos — przecież to naturalne. Wychowała się pani na odludziu, wprost w samym sercu dzikiej puszczy. Nie miała pani towarzystwa, ani możności zbliżenia się do ludzi i tak w zamknięciu sobie rosła, jak dziki urodziwy kwiatuszek... Oczywiście, że są przewrotni i źli ludzie, ostatecznie jednak świat nie jest tak straszny, jakby się pani wydawało. Przeciwnie, jest nawet bardzo piękny, posiada niewyczerpane skarby radości i uciechy, mili się do człowieka, pociąga i upaja go słodko. Ja znam szeroki świat, poznałem go we wszystkich jego blaskach i naprawdę uwielbiam go bez miary...
Począł mówić z coraz to większym zapałem, jak gdyby z miejsca poruszonym tematem i wymową pragnął ją oczarować.
Wichna słuchała go uważnie, coraz ufniej podnosząc nań oczęta, to znów zwracała je na Grota, który manipulując łapami koło kagańca jaki dla bezpieczeństwa włożyła mu na głowę, w żaden sposób nie mógł pogodzić się z tym niesłychanym w jego życiu wymysłem. Pełne radości słowa caballera pokonywały wolno jej nieśmiałość, pobudzały ciekawość do nieznanego życia, jego olśniewających ponęt i tajemnic. Wszystko to dla niej wydawało się jak gdyby snem lub bajką i w oczach duszy jęło nabierać żywych, konkretnych kształtów. Po kilkudniowym obcowaniu w liczniejszym ludzkim towarzystwie w pierwszej chwili przytłoczyło ją nadmiarem coraz to nowych wrażeń, jednakże szybko opanowała nerwy i z każdą chwilą trzeźwiej poczęła wpatrywać się w różne przejawy tych nowości. Wrodzona jej inteligencja, przez tyle lat pozostawiona swej własnej wyobraźni, w lot przyswajała sobie każdy obcy jej szczegół, czy to sposób zachowania, rozmowy, czy czegokolwiek. Pamięć przeistoczyła się z łatwością jakby w filmową taśmę, której niezwykle czuła emulsja chwytała najmniejszy nawet drobiazg i odpowiednio układała go w duszy. Głęboka boleść również jak gdyby w niej przycichła, bowiem jej umysł stale był zajęty czemś innym, absorbującym i ciekawym.
Obecnie znalazłszy się w pociągu, wśród ludzi, zgiełku i ustawicznej zmiany miejsca, czego niejasny miraż dotąd pozostał jej z dzieciństwa, nie miała również sposobności na smutne rozmyślania, gdyż wspaniały krajobraz przesuwający się za oknem, a przede wszystkim pociągające opowieści Hiszpana zaprzątały jej umysł i napełniały wyobraźnię blaskiem wymarzonych obrazów, które tam kiedyś rzeczywiście istniały.
— Wątpię, czy pani dobrze robi, opuszczając uroczy Meksyk — zeszedł po jakimś czasie na inny temat caballero. — Polskę znam tylko z opowiadań i książek, ale jest to kraina zimna, ponura, smutna.
— A właśnie tatuś mówił całkiem przeciwnie — przerwała nagle Wichna. — Owszem, jest tam bardzo wesoło, bo ludzie są dobrzy, a co ważniejsze — swoi... Tam, proszę pana, jest wieś Cicha Polana, rozrzucona wśród najpiękniejszych gór na świecie, spokojna, wypasająca trzody owiec na halach, sama tkająca samodziały na swe góralskie stroje... Przecież ojciec nie kłamał. Wreszcie ja tu nie mam nikogo, więc cobym tu robiła? Puszcza wymaga większych niż moje sił...
Don Carlos roześmiał się na głos, ukazując niezwykle białe zęby.
— O, jakaż pani jest dziecinna! Pewnie, że puszcza nie dla pani, ale wesołe, piękne miasto. Wszak można wszędzie znaleźć jakie odpowiednie zajęcie i żyć swobodnie. Guerrero jest małe, brak mu wszelkich rozrywek i atrakcyj, a przecież bardzo podobało się pani. Wreszcie wcześniej czy później potrzeba przecież wyjść zamąż, a gdzież jak nie w ruchliwym środowisku lepsza ku temu nadarzy się sposobność? Jest pani w swym najpiękniejszym wieku, który działa zachwycająco i podbija... Bez pochlebstw, natura wyposażyła panią w wyjątkową urodę... Cóż zatem łatwiejszego, jak znaleźć męża bogatego i wieść wygodny, pełen wesela żywot?
Roztaczany w tej chwili przed wyobraźnią Wichny obraz zupełnie chybił celu. To, co w tak pociągających barwach na końcu podsunął jej towarzysz, było dla niej prawie obce, drzemiące jeszcze cicho w podświadomości jej kobiecego przeświadczenia. Nikt nigdy o tem z nią nie mówił, a jeśli ją niekiedy podobne myśli nachodziły, to się wyśmiała sama z siebie i te jakoweś płoche myśli zagłuszała piosenką.
Myślała chwilę dziwnie zakłopotana, jakby nie wiedziała co odrzec.
— Nie, senhor — odpowiedziała wreszcie szeptem — mnie trzeba stąd odjechać... Tatuś mi tak przykazał, tam mam rodzinę...
Don Carlos uznał ten temat za nieudany i przedwczesny, więc wprawnie przerzucił się na inny, odpowiedniejszy. Widać, zależało mu na tem, aby te słodkie modre oczy nie kryły się za rzęsy, lecz by coraz ufniejszą promieniały pogodą. Właśnie te oczy i cała postać uroczego dziewczęcia w pierwszej chwili spotkania urzekły go tam w puszczy i przykuły do siebie. Ledwie uwierzył wtedy, że nie na złudę patrzy, ale żywą z krwi i kości istotę. Z początku na widok jej nieszczęścia i płaczu hamował w sobie nieposkromiony temperament i podziw, stał się poważny, i usłużny, aż ostatecznie sprytem doprowadził do tego, że to niczyje i nieświadome życia dziewczę, jego poruczono opiece. Teraz, gdy dzięki miastu i troskliwości żony don Joasinha skromne szatki dziewczyny zastąpiły modniejsze, urok od tej postaci bił jeszcze większy i na zmysłowego Hiszpana działał wprost z nieodpartą siłą. Każdy jej ruch, właśnie z powodu zmiany stroju niepewny i ostrożny wydawał mu się czemś tak odurzającym przez swą prostotę i naiwność, że się narkotyzował tym obrazem jak najrzadszym haszyszem. Gorąca krew tego młodego południowca coraz bardziej gotowała się w żyłach, jednak potrafił zapanować nad sobą, aby ta cała kosztowna eskapada nie zakończyła się fiaskiem. Czekał cierpliwie na niedaleką i stosowniejszą chwilę...
Tymczasem pociąg pędził przez nieprzejrzaną okiem kampę, to znów piękne doliny, uprawne pola i osiedla. Minął kolejno Villaldama, Salinas i począł coraz wolniej niby żelazny wąż wrzynać się w zalesione wąwozy Sierra Madre. Wspinał się teraz w górę, wyginał na zakrętach i sapał ciężko, jakby już mu siły brakowało.
Nad samym już wieczorem zatrzymał się na dworcu pięknie położonego miasta Monterey.
Don Carlos miał już plan gotowy.
— Senhorita, ten pociąg podąży teraz w inną stronę — odezwał się podstępnie. — Trzeba nam wysiąść i poczekać na express aż do rana. Oczywiście nic nam to nie przeszkadza, jesteśmy już zmęczeni...
Zawołał posługacza i kazał przenieść rzeczy Wichny do przechowalni.
Wyszli na peron, z przyjemnością rozprostowując znużone kości. Pies wiedziony na smyczy również czuł się rzetelnie zadowolony.
Don Carlos przywołał taxi i rzucił jakiś rozkaz szoferowi. Po chwili już jechali tłumną ulicą miasta. Wygodna jazda sprawiała Wichnie nieukrywaną radość.
— Tu gdzieś w pobliżu miasta, jeszcze byłam małą dziewczynką, mieszkaliśmy z tatusiem — zwierzała się ochotnie, jakby owo wspomnienie było dla niej czemś bardzo drogim.
— Na wsi? — zapytał słodko Hiszpan, choć myślał zgoła o czem innym.
— Właściwie był to las nad bardzo bystrą rzeką, którą spławiano drzewo. Domów nie było wiele, lecz miałam kilka towarzyszek zabawy. Tam nauczyłam się rozmawiać po hiszpańsku, a właściwie po meksykańsku. Bo, proszę pana, tu się mówi trochę inaczej...
— Właśnie, takim sobie narzeczem które w głosiku pani nabiera niezwykłego uroku — rzucił z miłym uśmiechem.
— A, pan mnie czasem nie rozumie — zawołała wesoło, jakby miała ochotę podroczyć się z nim nieco.
— Senhorita mnie również! Mimo to jednak potrafimy rozmawiać i takie wyszukiwanie słów najwięcej sprawia nam uciechy.
Myśl Wichny, jak konik polny, już skoczyła gdzieindziej.
Teraz ogarnęło ją miasto, rojne od ludzi, przelatujących aut, pełne szumu, odgłosu syren, rozbulgotane pospiesznym tętnem życia. Na nerwy jej przywykłe do wieloletniej ciszy, działało oszałamiająco, choć z drugiej strony zadziwiał ją ten świat i podniecał nowością.
Po krótkiej jeździe taxi zatrzymało się przed błyszczącym portalem okazałego gmachu. Wejście do wnętrza zdobiły kwiaty poustawiane w dwóch szeregach, poza któremi perliły się wśród kolorowych świateł kunsztowne wodotryski. Był to hotel, mieszczący na parterze wytwornie urządzoną kawiarnię i restaurację.
Wichna, jak z całym zdaniem się na opiekuna opuszczała pociąg, tak i teraz bez słowa zapytania dała wprowadzić się do środka rzęsiście oświetlonej kawiarni. W pierwszej chwili stanęła oślepiona powodzią blasków skrzących się w żyrandolach i lustrach, jednak troskliwy Hiszpan wziął ją lekko pod ramię i przeprowadził wolno do niezajętej czerwonym pluszem obitej loży.
— A teraz proszę usiąść i czuć się tak, jakby u siebie w domu — rzekł z usłużną dobrocią. — Jesteśmy głodni, więc wypada pokrzepić się jaką smaczną potrawą i jakoś mile przepędzić wolny czas...
Wichna jęła się nieco wzbraniać, lecz jej przeszkodził mile i skinął na obsługę. Gdy garson odszedł z zamówieniem, delikatnie posadził ją na niezwykle wygodnej, zapadającej się kanapce i sam tuż obok zajął miejsce. Grot usiadł na podłodze przy samych nogach Wichny i mrużył oczy z nadmiaru elektrycznego światła, które raziło bardziej niźli tam w puszczy w samo południe słońce. Niemniej była tym zaskoczona i jego pani, rozglądając się po sali z ogromną ciekawością.
— Pięknie jest tutaj, nieprawdaż? — spytał zadowolony caballero.
— Tak — wyszeptała, jakby jej brakło więcej słów.
— Czy senhorita była już kiedy w takim pysznym lokalu?
— Raz byłam z ojcem w kawiarni w Guerrero, lecz tam nie było tak bogato... Co tu świateł, co ludzi! — dziwiła się jak dziecko.
Sala jednakże nie była jeszcze pełna, dopiero wolno się zaludniać poczęła! Obecność kobiet przy stolikach jakoś śmielej podziałała na Wichnę, bo mimo wszystko nie czuła się tu swojo. Było ich wiele, przeważnie w męskim towarzystwie, a wszystkie w wiotkie ubrane suknie, o odkrytych ramionach, roześmiane.
— Dlaczego te kobiety mają takie czerwone wargi i wąskie długie brwi? — zapytała naiwnie.
Don Carlos nie mógł powstrzymać śmiechu.
— Bo widzisz, senhorita, one tak się malują... Nie posiadają ust tak świeżych jako twoje, a wreszcie taka moda...
Nic nie odrzekła, tylko zdziwiona jeszcze bardziej patrzyła dalej na te wyszminkowane twarze, krótko strzyżone włosy, oraz klejnoty lśniące na piersiach obnażonych głęboko.
Po chwili garson jął zastawiać na stole, co przerwało narazie baczną obserwację Wiichny. Teraz zajęły jej uwagę różne wyszukane zakąski, kryształowe kieliszki i kosz barwnych owoców. W końcu dopełniały zastawy półmisek z jakiemiś pieczonemi ptakami, oraz butelka wina obłożona okruchami lodu.
Na widok tych nieznanych zakąsek Wichna zakłopotała się naprawdę. Było to wszystko wytwornie przyrządzone, pociągające, lecz nie wiedziała jak zabrać się do tego. Hiszpan dostrzegł to i zrozumiał, lecz niczem nie dawał poznać tego po sobie. Owszem, sam pierwszy brał na talerzyk tę czy ową zakąskę i stawiał ją przed Wichną, poczem zagadując wesoło, uprzedzał ją w jedzeniu i cały czas w ten sposób pouczał ją nieznacznie.
Leśna dziewczyna bardziej niźli przypuszczał okazała pojętność, uważając dokładnie na każdy niemal ruch obytego w szerokim świecie towarzysza. Ten zaś wprost promieniał ze szczęścia, bawił ją, gościł troskliwie, stale niesłychanie uprzejmy, przewidujący każdą myśl. Była mu szczerze wdzięczna za tę okazywaną dobroć, i troskliwość, co w jej niewinnych oczach znajdowało coraz ufniejszy wyraz i coraz śmielszym uśmiechem krasiło się na ustach.
Spokojny dotąd wilczur dał wreszcie Wichnie znak, że i jemu należy się wieczerza. Usłużny Hiszpan odrazu się tem zajął i wydał garsonowi stosowne zarządzenie. Jakoż po chwili już Grot się raczył kaszą suto okraszoną mięsiwem, zadowolony wielce, że pozbył się nareszcie nieznośnego kagańca. Gdyby był umiał mówić, toby napewno oznajmił państwu śmiało, że puzdro jest dla niego zniewagą, bo chociaż w lesie się wychował, to jednak posiada na tyle taktu i rozumu, aby na ludzi nie napadać, tem bardziej, iż nie dawano mu powodu. Myśli te jednak pozostawił już sobie, z wybornym apetytem poświęcając się uczcie.
Tymczasem sala wypełniła się do ostatniego stołu. Miejsce na pobliskim podium zajął murzyński jazz i wkrótce tony tanga zgłuszyły pogwar sali. Wolny parkietowy czworokąt, znajdujący się pod kryształowym żyrandolem, zajmowało coraz to więcej par, żądnych rozkoszy tańca.
W oczach Wichny zapłonął podziw i zdumienie. — Smętna, to znów klekotliwa i wrzaskliwa muzyka, oszołomiła ją zupełnie. Nie wiedziała czy słuchać, czy przypatrywać się tańczącym, czy ciszyć psa, który na odgłos saksofonu podniósł do góry łeb i zawył, budząc wokoło głośną kaskadę śmiechu. Skarcony za ten jazzbandowy współudział, dał się nareszcie uspokoić i ukrywszy się pod stół, trząsł się i poskomliwał cicho.
— Cóż senhorita powie teraz? — zagadnął caballero podochocony wrzawą sali. — Ot, tak się bawią ludzie w mieście. Czyż to nie jest ponętne? Proszę, jaki tu słodki szał... To życie!
Wichnie zabrakło odpowiedzi. Zawiele naraz wrażeń i nowości spadło na prymityw jej duszy, za wiele dziwów. Przeróżne głosy muzycznych instrumentów wprost ją porywały za sobą, a zaś taniec napawał ją radością rozbawionego dziecka. Patrząc na grających murzynów i rytmicznie kołyszące się pary, przyszła jej na myśl puszcza z swą ponocną muzyką, potem jej własne pląsy po miękkiej trawie łąki, w pojedynkę improwizowane... Zaś tutaj wszystko było inne, zgiełkliwe, zmieszane z oślepiającym światłem, szaleńcze i mieniące się w oczach, wirujące w zwierciadłach, ogłuszające.
Hiszpan nie pytał więcej, tylko pochłaniał ją oczyma, podsuwał jej zimny i musujący napój, prosząc słodko by piła. Wzbraniała się już coraz słabiej odurzona nietyle jeszcze winem, ile muzyką i rozbawioną ciżbą ludzi.
Don Carlos już triumfował skrycie w duchu. Pułapka była ponętnie nastawiona i z góry już był pewny całym swym głodem pożądanego rezultatu. Z takich sieci nigdy żadna ofiara mu nie uszła, a cóż dopiero ta, naiwna niczem dziecko, prawie bezwolna...
Wichna stopniowo już jęła się oswajać z tym zalewnym chaosem, gdy naraz miejsce tańczących dotąd par zajęła inna nowość: oto wbiegło na salę kilka półnagich girlsów, że tylko strusie pióra okrywały im biodra, wesołych, kłaniających się wokół.
Sala zawrzała oklaskami. Przy wtórze jazzu zaczął się nowy taniec, niczem do poprzedniego tańca nie podobny, jakiś dziwaczny. Był jednak zadziwiająco piękny, akrobatyczny, stale w napięciu trzymający uwagę. Widać, że podobał się Wichnie, bo gdy znów sala jęła tancerki oklaskiwać, poszła w ślad za innymi i biła brawa podniecona. Grot nic już teraz nie widział i nie słyszał, znużyło go to wszystko, otumaniło, że zasnął jak zabity.
Teraz po każdej przerwie następowała coraz to bardziej emocjonująca atrakcja, lecz założeniem każdej był tylko taniec w różnorodnych odmianach, przyczem również zmieniały się tancerki. Te girlsy które już wyczerpały program, tak, jak tańczyły obnażone, przysiadły się do towarzystwa napół pijanych mężczyzn, dopraszając się wina i zakąsek, za co publicznie darzyły ich uściskiem i gorącemi pieszczotami. Nikt się temu nie dziwił i nie zwracał uwagi na ich odkryte ciało, jak gdyby ta swoboda była powszechnym naturalnym zjawiskiem. Wszystkich pochłaniał jeden odmęt zabawy i użycia, nawet te panie, które z początku zachowywały powściągliwość. Obecnie każdy zabawiał się jak pragnął, wypróżniał niezliczone kieliszki i dawał się ponosić temu szaleńczemu prądowi.
Pomiędzy Wichną a Hiszpanem przyszło również do pewnego zbliżenia. Sprawiły to wina i otoczenie i ten przedziwny jakiś dur, unoszący się w sali. Siedział teraz tak blisko niej, że się stykali ramionami, przyczem pieścił jej drżącą i gorejącą dłoń, co chwila podnosząc ją ku ustom. Oszołomione dziewczę czuło instynktem, że postępuje niewłaściwie, zezwalając na pieszczotliwe uściski, jednak brakło jej woli, by się nie zgodzić na to, a wreszcie nie chciała go pogniewać. Wszak była w jego pieczy, był dla niej dobry, uprzedzająco grzeczny. Nie przypuszczała wcale, że ta jego pieszczota, aczkolwiek miła i wzbudzająca słodkie dreszcze, kryje za sobą dziki zamysł, i że owe gorejące spojrzenia czyhają tylko, kiedy jej zamgli się przytomność i ciało same wpadnie w objęcia jego żądzy. Nie przeczuwała, że jej zagrażało jakieś zło, na tyle była nieświadoma, ufna, niewinna.
Naraz światło nieco przygasło, tylko główny żyrandol rozjarzył się ciemnoczerwonym blaskiem. Na salę wpadła czerwonoskóra para, młoda dziewczyna i mężczyzna, oboje całkiem nadzy, tylko w szyszakach z piór na głowach.
Sala dziko zawyła i oszalała od oklasków.
Wichna, choć jej alkohol szumiał w głowie, spłonęła z zawstydzenia. Spuściła oczy w dół i nie śmiała spojrzeć na tych oświetlonych nagulców poczynających dziki, nieokiełzany taniec. Wreszcie pod wpływem słów Hiszpana i ciszy zalegającej salę, przemogła ją pokusa. Spojrzała po przez rzęsy i już nie mogła ócz oderwać od tych czerwonych ciał wirujących w błyskawicznych obrotach, oddalających się od siebie, to znów się zderzających, jakby w zaciętej walce. Z ust Indianki i jej skaczącego partnera wydobywały się jakieś stłumione głosy, namiętne syki i rzężenia, podczas gdy ciała szalały w jakichś niepojętych natarciach i oplotach. Co jakąś chwilę silne ręce dzikusa opasywały wpół tancerkę, zdały się łamać jej elastyczne ciało, rzucały je przez głowę i znów chwytały w swe rozwścieczone kleszcze, że jęk rozdzierał ciszę. Ten szał i zwierzęca zaciekłość bez wątpienia imitowały samczą żądzę i walkę dwojga płci, bowiem co było z góry do przewidzenia, kobiecie zabrakło sił oporu i już bezbronna, napół omdlała jęła obsuwać się na parkiet. Wtedy z ust napastnika wyrwał się dziki okrzyk zwycięstwa, spojrzał triumfująco na rozkrzyżował ciało nieruchomej ofiary i runął na nie jak zgłodniała pantera.
Wichna przymknęła oczy, jakby przerażona tą sceną. W tejże chwili otoczyło ją ramię i w usta wpiły się nagle gorące wargi don Carlosa. Uścisk i pocałunek odebrały jej władzę, w uszach huczały ogłuszające brawa tłumu, świat cały razem z nią leciał w jakieś upojne zatracenie.
Dopiero brak oddechu oprzytomnił ją nieco. Rozpłomieniony Hiszpan nie dał jej przyjść do słowa, coś szeptał jej namiętnie, uspakajał i błagał. Nie rozumiała prawie tego szeptu, oszołomiona, przedziwnie osłabiona — bezwolna.
Znów zapłonęły światła. Hiszpan wyszedł po chwili w loży i zda się skierował kroki do hotelowej portierni. Gdy tylko znikł za ścianą, rosły murzyn z jazz bandu, jak gdyby czekał na sposobność, stanął przed lożą Wichny. Coś zaczął szybko mówić, łyskając białkami oczu i rzędami rażąco białych zębów. Nie rozumiała czego chce od niej ten niby węgiel czarny człowiek i co pokazuje gestami. Nieobecność Hiszpana i to niespodziewane najście przeszło ją dreszczem lęku. Słowa negra, pośpiesznie wymawiane, tworzyły jakiś mamrot, że nic pojąć nie mogła. Murzyn jeszcze się zbliżył i nachylił, jakby koniecznie chciał otrzymać odpowiedź. Wziął ją pewnie za kochankę Hiszpana i pragnął ją przekupić...
Na szczęście pojawił się don Carlos i równocześnie murzyn cofnął się szybko w tył, zmierzony ostrym wzrokiem Hiszpana.
— Czego chciał ten wstrętny negr? — spytał, wchodząc do loży.
— Nie wiem — odrzekła cicho. — Coś zaczął gadać lecz nie mogłam zrozumieć.
— Porco! — padło ze złością z ust Hiszpana. — Obrzydły pies, pewnie cię napastował! Otóż widzisz, kochana senhorito — począł znowu łagodnie — gdyby nie ja, tobyś przepadła sama w drodze... Tu wszędzie czyha nieszczęście na samotną dziewczynę... Od Saltillo zaczyna się pustynia którą musi się przebyć do Meksyku, a tam jeszcze gorsi ludzie... Widząc słabego bezbronnego człowieka, mogą go zabić, obrabować... Teraz powiem ci prawdę: nie miałem zgoła w planie owej podróży, tylko dla ciebie jednej jadę... Jestem silny, odważny i ciebie kocham... Pragnę ci przeto towarzyszyć, by cię nie spotkało nic złego...
Podstępne słowa zrobiły swoje: chwilowy strach, jaki dał się dostrzec w przymglonych oczach Wichny, obecnie przeistoczył się w spokój i bezgraniczną wdzięczność.
— Jakiż senhor jest dobry... niech Bóg zapłaci — wyszeptała, ujmując go za rękę.
— Ty jesteś również dla mnie dobra, a więc nie opuszczę cię i nie zostawię samej.. Obecnie już tu wszyscy pijani, przeto najlepiej będzie, gdy opuścimy lokal. Postarałem się o to, abyś mogła wypocząć do jutrzejszej podróży. Widzisz, o wszystkim myślę...
Jakiż był dobry, jakże mu można było nie zaufać!
Caballero pośpiesznie załatwił się z garsonem i troskliwie ująwszy rękę Wichny, opuścił kawiarnię. Zaspany Wilczur, z puzdrem wiszącym mu pod szyją, stąpał za nim ociężale.
Weszli na schody wyłożone miękkim chodnikiem, Wichna, wsparta na ramieniu Hiszpana, szła niby lunatyczka. Nie pytała zupełnie dokąd teraz zmierzają, godząc się z wszystkiem co postanowił opiekuńczy towarzysz.
Po chwili znaleźli się w pięknie urządzonym pokoju. Świeże bez obłoków dymu powietrze a przede wszystkim panująca tu cisza przyjęła ich kojąco.
— Otóż tu odpoczniemy... Trzeba się przespać, bo czeka na nas jeszcze długa i uciążliwa podróż. Prawda, jak tu zacisznie, miło?
Potaknęła, rozglądając się po bogato prezentującej się sypialni. Była jeszcze piękniejsza niż u don Joasinha w Guerrero.
— Ja wiem, moja najdroższa senhorita jest ogromnie zmęczona... O, proszę spocząć wygodnie... tu już cię murzyn nie nastraszy, tu już nikomu wejść nie wolno...
Objął wpół zakłopotaną nieco dziewczynę i posadził na niskiej, miłej w dotknięciu sofie.
Grot się położył na dywanie i schował głowę między łapy. I on czuł się zmęczony, spragniony snu.
— A teraz, jeśli naprawdę jesteś dobra, jeśli jesteś mi wdzięczna, to mnie pocałuj... sama... z całego serca — szepnął don Carlos przymilająco.
Wichna wahała się przez chwilkę, wpatrując się przedziwnie w czarne oczy Hiszpana, a gdy ten usta swe przybliżył, rzuciła mu na szyję ciepłe, drżące ramiona i zgasła w słodkim pocałunku.
— Moja... jedyna... ukochana — rozniósł się warny szept.
Płomienne usta caballero nie nasyciły się ofiarowanym pocałunkiem, bowiem, jakby nagle oszalał, począł całować jasne włosy dziewczęcia, przymknięte oczy i gorące policzki. Czuł, że jego pieszczota budzi w niej młodą, śpiącą dotąd kobiecość, że jest miła, że ją ogarnia swą upojną narkozą. Wykorzystał umiejętnie tę nagłą falę odurzającej bezwładności, szepcząc coraz goręcej i coraz mocniej podniecając jej nerwy.
I znów z pożądliwą chciwością wpił się w konchę jej gorejących ust, wessał się w nie jak w przerozkoszny miąższ, podczas kiedy podstępna ręka szukała młodej, dziewiczej piersi. Aż wreszcie padła na atłasowe grono, dzika, głodna pieszczoty i uścisku.
Ledwie przytomna Wichna, jakby ze zawstydzenia czy z doznanego bólu, nagle się ocknęła. Usiłowała zasłonić piersi dłońmi, lecz jej zabrakło siły.
— Nie, senhor, ja tak nie chcę! — wyszeptała błagalnie.
Lecz caballero nie chciał słyszeć o niczym. Zaślepiła go żądza zdobycia tej rozkosznej dziewczyny, żądza wprost żywiołowa. Nią żył od tylu godzin, nią się radował i podniecał.
— Nie, nie! — znów wpadł w powietrze cichy okrzyk, już prawie z płaczem.
Napastnik jednak nie zwracał nań uwagi, cały rozpłomieniony niczem żagiew.
— Słuchaj, — syknął zdziczałe — porzucę cię jeśli będziesz oporna, a wtedy zginiesz! Pragnę cię... kocham....więc nie skąp pieszczot! — i jął ją brać w swą przemoc, pewny że przekona ją groźbą.
Mylił się jednak. Zdrowy instynkt dziewczyny był silniejszy niż wino, niźli chwilowe odurzenie. Nie przejęła jej groźba, przeciwnie, natchnęła nagle przytomnością, jako nieraz tam w puszczy w obliczu zaczajonego zwierza. Puszcza dała jej siłę, odwagę graniczącą z szaleństwem i krzepkie nerwy.
Poczęła się szamotać z Hiszpanem.
— Senhor, bo będę drapać! — jęknęła nagle Wichna, zdecydowana w swej obronie walczyć do upadłego.
Ton okrzyku w jednej chwili poderwał ze snu Grota i spostrzegłszy broniącą się panią, skoczył jak wściekły na plecy napastnika. Równocześnie rozległ się głośny jęk zmieszany z psim charkotem. W okamgnieniu znalazł się Hiszpan na podłodze, przerażony, zbroczony krwią na twarzy. Teraz wilczur oszalał i znów ponownie dopadł do rzuconego ciała. Ale już Wichna chwyciła go za kark i oderwała od piersi caballera, nie do poznania inna, trzeźwa, błyskawicznie orjentująca się w tej niespodziewanej sytuacji. Zaczerwieniona, z rozwianym włosem i trzymająca mocno psa, wyglądała w tej chwili niby jakaś mitologiczna postać, pełna uroku i tężyzny. Mgła z oczu rozwiała się bez śladu, natomiast błysło w nich podniecenie, ale już inne, niezwykle czujne i pewne siebie. To już nie była owa naiwna, prostoduszna dziewczyna, ulegająca podstępnym, słodkim szeptom, nieśmiała, ufna w ludzką szlachetność, — lecz nieodrodna córka puszczy, silna, drapieżna.
— Senhor, przepraszam, lecz ja nie jestem temu winna — rzekła dziwnie spokojnie. — Senhor sam sobie winien...
Caballero zdławił w ustach jakieś przekleństwo i z trudem dźwignąwszy się na nogi, jął ścierać krew z twarzy. Rana na szyi i policzku musiała być nielada, gdyż krew broczyła z niej obficie.
Pies znów zawarczał i wyrywał się naprzód, lecz Wichna zastąpiła mu drogę, trzymając silnie za obrożę.
Don Carlos ochłonąwszy cośkolwiek, jął się usprawiedliwiać i kląć naprzemian, lecz Wichna już się w rozmowę nie wdawała. Postanowiła ujść stąd natychmiast i dostać się na dworzec. Nagle stanęła jej w pamięci dawno czytana książka, pełna niezwykłych przygód i ta poczęła naglić ją do odejścia. Przypomniała się w samą porę jak dobra, doradzająca przyjaciółka.
Senhor, ja już pojadę dalej sama... proszę o kwit na bagaż...
Syczący z bólu i ogłupiały Hiszpan ledwie odnalazł kwit w kieszeni i rzucił go na sofę. Wichna podniosła go wraz z leżącą torebką i zwróciła się ku drzwiom. Caballero z krwią i wściekłością w oczach, usunął się jej z drogi a raczej potężnym kłom wilczura. Wichna, jak już darzyła swoim szczerym uczuciem usłużnego Hiszpana, tak teraz żywiła doń nieprzepartą odrazę. Przekręciła klucz w zamku i wyszła na korytarz bez słowa pożegnania. Za krótką chwilę niezaczepiona przez nikogo była już na ulicy i rozejrzała się wokoło, nie wiedząc w którą stronę się udać. Wreszcie ruszyła szybko na przód, jakby wrzawa kawiarni dolatująca poprzez otwarte okna gnała ją bojaźliwie. Szczęściem na skrzyżowaniu ulic natknęła się na człowieka w mundurze, policjanta. Ten grzecznie ją objaśnił i wskazał kierunek ku stacji. Odetchnęła głęboko, jak gdyby ciężar spadł jej z piersi. Na ulicach panował jeszcze pewien ruch, wszędzie płonęły światła, zatem nic jej tu grozić nie powinno. Szła śpiesznie, nie bacząc na przechodniów, szczęśliwa, że się wymknęła z nastawionej nań sieci, a już najbardziej zadowolona z Grota... Wilczur jakby przeczuwał owe myśli, biegł obok ucieszony, rad że pokonał napastnika udającego przyjaciela, wesoło nastrojony.
— Wierny, kochany piesku, tyś mnie obronił — wyszeptała do niego prawie ze łzami w oczach, wdzięczna mu niewysłowienie. — Tyś jeden mi pozostał, który ukrzywdzić nie da, który obroni... Tak, jak tam nieraz w puszczy, pamiętasz?
Grot podskakiwał do jej ręki i coś po psiemu odpowiadał.
Wkrótce ukazał się obszerny plac z zawieszoną wysoko łukową lampą, a zaraz za nim jasno oświetlony gmach dworca.
Tu już samotne dziewczę czuło się bezpiecznie.
Dniało, gdy pociąg uwożący Wichnę i Grota opuścił Monterey. W wagonach panował tak wielki ścisk, że nawet schody i platforma były zajęte. Mimo to jednak przy pomocy uprzejmych pasażerów udało się dziewczynie zdobyć dość wygodne miejsce przy oknie, podczas gdy wilczur, przyzwyczajony do swobody, trudniej godził się z ciżbą.
Okazało się zaraz w pierwszej godzinie jazdy, że uprzedzenia don Carlosa zgoła nie miały podstaw: zachowanie się bowiem pasażerów, aczkolwiek twarze niektórych w pierwszej chwili mogły wzbudzić obawę, było całkiem poprawne i życzliwe wobec pięknej choć samotnej dziewczyny. Nie ulegało zatem wątpliwości, że niefortunny caballero nastraszył ją celowo, aby tem łatwiej urobić sobie grunt dla swych niecnych zamiarów. Ale owa przykra przygoda, która dzięki Grotowi skończyła się pomyślnie, miała i swoją dobrą stronę: oto w oczach niedoświadczonej dziewczyny zdarła nieco zasłonę z pewnych tajemnic życia i nakazała jej ostrożność! Jednak ojciec miał słuszność kiedy ostrzegał ją przed ludźmi, kiedy od nich uciekał... W jej czystej niby kryniczne źródło duszy wprost nie mogło się mieścić, by człowiek, jak naprzykład don Carlos, mógł okazywać tyle dobroci i przyjaźni, podczas kiedy to wszystko było tylko podstępem i oszukańczą maską. Ktoby pomyślał, taki bogaty i wykształcony pan, taki wytworny! A więc zapewne świat już jest taki, jakby puszcza, niezgłębiona, posiadająca w swoim wnętrzu drapieżne i niewinne zwierzęta, krwi chciwe i pożyteczne... Jak umiała, tak sobie tłumaczyła owo nocne zdarzenie, jednakże zawód, z jakim na progu owego życia się spotkała, napełnił ją gorzkim rozczarowaniem i chwilowe porywy przysłonił chmurą smutku. Jechała teraz inaczej nastrojona, zostawiając za sobą bolesne doświadczenie, niby jakieś złe widmo.
Aliści dziwnym trafem ten zasępiony nastrój wypogodził się wkrótce. Okazało się bowiem z rozpoczętej rozmowy, że jeden z pasażerów, stary, obok Wichny siedzący Meksykańczyk, pracował wspólnie z jej rodzicem przy spławie drzewa w okolicy między Monterey a Juarez; że milczącego siłacza don Miguela znał dobrze, nawet ją, będącą wówczas małą dziewczynką o jasnych, nigdzie niespotykanych włosach, dobrze sobie przypomina.
Potoczyła się zatem miła i serdeczna rozmowa, pełna obustronnej ciekawości i pytań. Tragiczna śmierć Obrochty wywarła na przygodnym znajomym smutne i głębokie wrażenie, co oznaczało, że ten uczciwy choć w sobie skryły człowiek, cieszył się wszędzie niezwykłym poważaniem. Jakoż stary kaboklo rozgadał się szeroko o zaletach tego szlachetnego Polaka wygrzebując z pamięci wiele wspólnie przeżytych chwil i zdarzeń. Wichna słuchała owych wspomnień o ojcu z natężoną uwagą i tylko oczekiwała chwili, czy się nie dowie coś o matce. Niestety kaboklo nic nie wiedział tylko przypomniał sobie tyle, że przed kilkoma laty ktoś przez gazety poszukiwał Obrochty... Ktoby to był i jaki miał w tym cel, nie mógł sobie przypomnieć, a wreszcie don Miguel zaszył się kędyś w puszczę i od początku przepadły o nim wszelkie wieści.
Wichna dziwnie tem poruszona wpatrzyła się gdzieś w przestrzeń, jakby z tej drogiej, lecz jakże skąpej wiadomości pragnęła wysnuć bodaj jedno coś mówiące słówko.. Niestety, wszystko otaczało ją mrokiem, gubiło się w domysłach i przemykało mimo niby pierzchliwe cienie. W każdym razie smutne opowiadanie osieroconej senhority wzbudziło wśród słuchaczy żywe współczucie, a już stary kaboklo ojcowską przyrzekał jej opiekę, aż do samej stolicy, do której właśnie w różnych sprawach podążał.
Zadowolone dziewczę, widząc, że spoglądają na nią same dobre spojrzenia, że większość jej sąsiadów są to kabokle i traperzy, wprawdzie straszni niekiedy, jeśli ich spotkała niezasłużona krzywda, w zasadzie jednak pełni poświęceń jak niemal wszyscy leśni ludzie — napomknęło z kolei i o swojej przygodzie. Skutek był taki, że między jadącymi zawrzało niczem w ulu, że posypały się przekleństwa i z pochopnością, cechującą wszystkich ludzi południa, zaciskały się pięści. Gdyby w tej chwili był się tu znalazł nikczemny caballero, to bezwątpienia zginąłby marnie pod razami do najwyższego stopnia oburzonych kabokli. Prosta wprawdzie i dzika była natura owych ludzi, jednak na punkcie czci kobiecej byli niesłychanie wrażliwi, gotowi zawsze stanąć po stronie pokrzywdzonej i mścić się bezlitośnie na mieniu czy życiu krzywdziciela. Aliści znowu sprawiedliwa zapłata, jaką napastnikowi z miejsca wilczur wymierzył, napełniła ich rozgłośnym śmiechem i uciechą. Grot stał się teraz bohaterem i przedmiotem podziwu, tem bardziej, że między mieszkańcem puszczy oraz psem istniała zawsze wspólna dola i serdeczna zażyłość. Ciasne dotychczas legowisko wilczura rozszerzyło się znacznie, a nawet w dowód uznania za wierność i obronę poczęstowano go niezwłocznie wędzonym płatem mięsa. Wbrew wszelkim oczekiwaniom Wichny atmosfera w wagonie stała się miła i niezwykle przyjazna. Miast jakichś wrogów, znalazła się między swoimi ludźmi, okazującymi jej wielką życzliwość, a ich ciekawe opowieści z kamp i sertonów zabawiały ją wielce, przypominając różne własne przygody i skracając godziny uciążliwej podróży.
Pociąg tymczasem mijał liczne wąwozy i szmaragdowe górskie stoki i poczynał się wdzierać w coraz to bardziej pusty kraj, kamienisty, bezludny. Tu i owdzie zieleniła się jeszcze kępa skarlałych drzew i wysuszonej słońcem trawy, jeszcze przewija się w piasku napół wyschnięty potok, aż wreszcie roztoczył się płaskowyż nieogarniony okiem, bez śladu jakiegokolwiek życia, martwy i głuchy. Już od Saltillo zaczęła się pustynia, ciągnąc się na olbrzymiej przestrzeni aż do S. Louis Potosi. Płowe piaski stały się teraz jednym nieprzerwanym widokiem, gdzie niegdzie tylko urozmaicane znaczniejszym garbem lub rozpadliskiem rudych skał. Bezmierna pustka wiała od tych martwych roztoczy, pustka przygniatająca, nieożywiona niczym, bezkresna. Żaden ptak nie przeleciał nad tą krainą tępej głuszy i śmierci, żadna roślina nie znalazła oparcia w zacienionej szczelinie i tylko słońce królowało tu wszędzie, jakieś zawzięte, niemiłosierne, prażące oślepiającym żarem. Jedynie odgłos sapiących lokomotyw i brzęk żelaza wnosił ruch do tej śmiertelnie zastygłej głuszy, beznadziejnej pustki, gdzie nawet niebo zatraciło swą barwę i niskim do cna wybladłym kloszem opierało się o roziskrzone piaski.
W oknach wagonów spuszczono drewniane żaluzje, by bodaj trochę uchronić się od nieznośnej spiekoty.
Wichnę, przywykłą od dzieciństwa do zacienionych i wilgotnych wnętrz puszczy, ta pustynna pogorzel napawała wprost lękiem. Kiedy się ona skończy, dokąd ją wiedzie, co oczekuje na nią za tym strasznym obszarem?
Poczęła tęsknić do chłodnych traw i drzew, do opuszczonej ranczy, i strumienia. Z jakąż rozkoszą zanurzyłaby się w jej głębi! Potem jęła wyobrażać sobie ten jakowyś konsulat, bezmiar wód oceanu i gdzieś na drugim brzegu, gdzieś ogromnie daleko śliczną, kochaną wioskę — Cichą Polanę... Boże, kiedy nareszcie tam dojedzie, kiedy ujrzy drewniany, gontem kryty kościołek, a za nim nad potokiem gazdostwo stryja, Franka Obrochty...
Tymczasem oczy kleiły się jej coraz bardziej, kształty obrazów zacierały się wolno, spływały we mgłę i gubiły się w myślach. Mimo wysiłku by nie zasnąć, — zmęczone, przez przeszło dobę niewypoczęte nerwy, już się nie dały opanować, że nie wiedziała kiedy opuściła ją pamięć, chyląc na ramię jasną główkę.
Zasnęła tak głęboko, że nie podniosła nawet powiek kiedy stary kaboklo zrobił jej więcej miejsca i wygodniej położył ją na ławce. Grot tylko patrzał uważnie na każdy ruch kabokla, lecz nie zawarczał wcale, jakby rozumiał, że śpiącej senhoricie nic złego nie zagraża.
— Biedactwo — szepnął z politowaniem stary człowiek — jedzie to samo w taki daleki świat... z jednym opiekunem, psem...
Poczęto się litować nad jej sierocą dolą, dziwić odwadze i urodzie, a przede wszystkim jasnym włosom nigdzie prawie nie spotykanym w owym kraju, rozmawiając półgłosem by snu jej nie przerywać.
Pociąg gnał prostym jak strzelił torem, ciągle jednakową płaszczyzną, nagą, przytłaczającą, jednostajną.
Dopiero na drugi dzień o świcie miały się ukazać pierwsze drzewa i krzewy, potem góry i upragniona zieleń bujnych podzwrotnikowych dolin.
Wichna pożegnana serdecznie przez starego kabokla, zapukała nieśmiało do drzwi polskiego konsulatu.
— Proszę! — dobiegł jej uszu z wnętrza polski wyraz.
Serce w piersi dziewczyny zastukało gwałtownie. Rozdygotana z niepokoju i zarazem radości, otwarła drzwi i weszła, a za nią wsunął się szybko pies, prowadzony na smyczy.
— Dzień dobry — odezwała się cicho, przystając za progiem.
Od biurka podniósł się miły, elegancki mężczyzna, zdziwiony tak niezwykłymi gośćmi.
— Dzień dobry — odpowiedział. — Widzę, że mam przed sobą Polkę... Bardzo się cieszę, proszę siadać — poprosił grzecznie, wskazując fotel obok biurka.
Wichna ośmielona przyjęciem zajęła skromnie miejsce.
— Tak, jestem Polką i przyjechałam tu po paszport...
Oczy konsula spojrzały na nią badawczo.
— Skąd pani przyjechała?
— Z puszczy nad Rio Salado... ze Stanu Nuevo Leon...
— Aż z tak daleka? — rzucił zdumiony. — I dokąd pani pragnie jechać?
— Do Polski...
— Sama?
— Tak, proszę pana. Ojciec mój był skwaterem i zmarł przed kilku dniami. Zostałam sama, bo matki również nie mam. Ale do Polski muszę jechać, gdyż tak mi kazał tatuś. Tam została jego rodzina w Cichej Polanie, na Podhalu...
Coraz większe zdziwienie poczęło się malować na obliczu konsula.
— Na Podhalu? Ano to był moim rodakiem, bo ja również z Podhala — zwierzył się z przyjemnością. — A jakże ojciec się nazywał?
— Michał Obrochta, mnie zaś na imię Wichna...
Szczerość i prostota tej uroczej dziewczyny była rozbrajająca.
— A więc pan zna Podhale? — spojrzała z radością na konsula, nie mogąc oprzeć się pytaniu.
Uprzejmy pan wprost nie spuszczał z niej oczu.
— Oh, znam, znam... Piękny, niezapomniany kraj! A czy pani posiada dokumenty, jakieś papiery?
Otworzyła torebkę.
— Oto one... Tatuś przechowywał je pilnie, a gdy umarł, kazał zabrać ze sobą.
Konsul wziął plik papierów i począł je przeglądać. Wreszcie wśród pożółkłych szpargałów znalazł metrykę Wichny wystawioną w Chicago, obywatelstwo Ameryki Północnej i drugie meksykańskie.
— Owszem, papiery są w najlepszym porządku — odezwał się po chwili, poczem uśmiechając się dobrotliwie, dodał: — Tylko o tym pięknym wilczurze nie ma na piśmie ani słowa.
Na twarzy dziewczyny osiadła nagle chmurka. Nie wiedziała co odrzec...
Spostrzegł to konsul i z miejsca wybawił ją z kłopotu.
— Ja tak tylko żartuję... Tylko dziwię się właśnie, że pani psa zabrała, bo to przecież kosztowne...
— Ojciec kochał go bardzo i nie kazał zostawiać. On jest ogromnie wierny i już nas nieraz wyratował od śmierci.
— Naprawdę?
— Tak, proszę pana, on jest mądry jak człowiek — i rozpoczęła najswobodniej opowiadać o różnych przydarzeniach. Czuła się niewymownie szczęśliwa, że może wreszcie rozmawiać w macierzystym języku, że słyszy również polską mowę, że słowa same z ust się jej wyrywają.
Konsul rozparł się w fotelu i z przyjemnością poświęcał czas rodaczce. Co jakąś chwilę podsuwał jej coraz to inny temat, jak gdyby pragnął dowiedzieć się o wszystkim, co ta młoda dziewczyna przeżyła na obczyźnie.
Opowiadanie Wichny, aczkolwiek proste, było jak barwny leśny film pełen porywających scen i obrazów, tchnęło całe rzeźką jak rosa duszą, dziką młodością, i swobodą. Gdy się jej coś wspomniało, zapytywała o Podhale, Cichą Polanę, a wreszcie całą Polskę. Konsul serdecznie ucieszony nie skąpił ciekawych wynurzeń. Mówiła wcale dobrze po polsku, że aż się dziwił, jakim sposobem w puszczy zachowała tak nieskażony język.
Po upływie godziny konsul już wiedział prawie wszystko o losie nieszczęśliwej sieroty i pragnął przyjść jej z jak najszerszą pomocą. Budziła w nim litość i równocześnie podziw, a zaś jej szczerość i prostota ujmowały za serce jak piękne, rzadkie kwiaty. Ważąc coś w myślach, wyjął z szuflady jakąś kartę, przeglądał ją uważnie, poczem oznajmił.
— Okręt z Vera Cruz do Havru odjeżdża od dziś za pełne dwa tygodnie. Czasu zatem aż nadto. Wobec tego nie pozostaje mojej miłej rodaczce nic innego, jak przyjąć u mnie szczerą gościnę i pośród swoich oczekiwać na wyjazd. Prawda, że tak będzie najlepiej, bo jakże samej tułać się po wielkim, obcym mieście?
Wichna zaskoczona tak niespodziewanym zaproszeniem jęła się wzbraniać, choć łzy radości zaświeciły jej w oczach. Wszak to był przecież Polak, pierwszy Polak jakiego spotkała w swoim życiu i jakże dobry!
— A to powtarzam, że niema innej rady i proszę łezki otrzeć. Ja je rozumiem... — dodał konsul drżącym nieco głosem. — Będzie się panna Wichna czuła u nas jak w swojej leśnej chacie... Pozna moją córeczkę, również tak śliczną jak i Wichna, tylko o wiele młodszą, Irusię... Jakoś czas nam poleci...
Oparł ręce na jakiejś grubej księdze i z głębokim współczuciem patrzał na tę tułaczą parę. Nie wiedział wcale, że w owej księdze na którejś karcie poprzednik jego wpisywał przed trzema laty imię Polki, Anny Obrochta, poszukującej męża oraz córki... Ale księga milczała i nie zwierzała tajemnicy tej oto rozrzewnionej sierocie, jak gdyby tylko los miał od niej klucze i on snuł dalej swoje nieodgadnione plany...
— Droga do Polski jeszcze bardzo daleka, — ciągnął dalej konsul — więc odpoczynek jest konieczny. Zresztą po takim ciężkim przejściu trzeba nieco ochłonąć i zrównoważyć nerwy.
Powstał od biurka, rzucił przez drzwi do drugiego pokoju jakoweś polecenie sekretarzowi, poczem poprosił Wichnę do mieszkania znajdującego się o piętro wyżej.
— Tylko... ja mam na kolei swe rzeczy — oznajmiła dziewczyna.
— Oh, bagatela! I to za chwilę załatwimy — odpowiedział z uśmiechem.
W mieszkaniu zaznajomił ją z żoną i ukochaną córeczką, określając pokrótce cel przybycia rodaczki. Piękna pani przyjęła ją z niekłamaną radością, a i Irusia z miejsca przylgnęła do przybyłej.
Przed Wichną otworzyło się niebo. Najniespodziewaniej znalazła się jakby pośród własnej rodziny, życzliwych, i współczujących spojrzeń. Otoczyło ją ciepło szlachetnych i dobrych ludzi, jakiego nigdy dotąd nie zaznała, o jakim tylko często śniła. Polska mowa rozlegająca się wokoło sprawiała jej wprost bezgraniczną radość. Jęła ją wchłaniać w siebie całą stęsknioną duszą, całą istotą, jak spragniony wędrowiec wchłania w spieczone usta wodę znalezionego zdroju. Każde usłyszane słowo wydawało się jej złotym promieniem słońca, najpiękniejszą muzyką, czarem, świadomość, że się znalazła wśród rodziny, i ta kobieta — matka, jakowymś nimbem otoczona i ta szczebiotliwa dziewczynka — wszystko to razem stało się dla niej rajem, największym szczęściem, czemś ponad wszelkie słowa przytulnym i kojącym. Jakże łaknęła tego nieraz w samotności, jakże czuła potrzebę takiego otoczenia, jego rozmowy i uśmiechu! Łaskawa pani konsulowa, jakby czując, co się w tej biednej piersi dzieje, przygarnęła do piersi opuszczoną sierotę, jak kochająca matka, kładąc na jej gorącym czole serdeczny pocałunek.
Nawskroś przejęta Wichna już nie wstrzymała nurtującego w głębi płaczu. Wszak taki uścisk był jej najżarliwszą tęsknotą, najgorętszym pragnieniem samotnego serduszka. Chwytając rękę dobrej pani, poczęła ją jak dziecko całować i rosić łzami.
— Ja... ja was państwo tak bardzo kocham, że nie potrafię tego wypowiedzieć — zaszlochał ze szczęścia. Pani jest taka dobra, jak najlepsza mamusia...
Konsulowej, na widok tej płaczącej dziewczyny spragnionej macierzyńskiej pieszczoty, również zaświeciły łzy w oczach.
Kiedy uspokojono ją po chwili i posadzono na kanapie, Irusia zbliżyła się do Wichny, i ucieszona objęła za szyję.
— Ja ciebie lubię i dam ci moją lalkę — zaszczebiotała słodko.
Słowa dziewczynki były tak ujmujące i tyle miały w sobie treści, że serca wszystkich objęło rozrzewnienie.
Jakoż Irusia dotrzymała swej obietnicy i niedługo w dziecinnym pokoiku włożono lalkę do kołyski, aby ją wspólnie uśpić.
W wilgotnych oczach Wichny budził się cudny miraż dzieciństwa, ale słabiutki, zamglony, nieuchwytny.
Port Vera Cruz znikał powoli na horyzoncie i razem z lądem krył się za wodnymi garbami przeogromnej zatoki.
Wichna wciąż jeszcze stała na pokładzie wspaniałego parowca, patrząc rzewnie i smutnie na opuszczony kraj. Tam pozostały przecie niezliczone wspomnienia, wszystkie blaski i cienie najkwiecistszej młodości, sny, i marzenia... tam pozostał grób ojca... została umiłowana puszcza z całym swoim nieprzebranym bogactwem... sprzedana rancza, lama, drób i czółenko.. zaś w owej stronie za konturami portu, daleko, dobra i przyjazna rodzina, jak gdyby własna, tak głęboko zapisana w pamięci, a już najgłębiej w sercu.
Ileż radości przeżyła w tym ukochanym gronie i pogodnych chwil szczęścia! Przyjęto ją jak córkę, otoczono opieką aż do chwili odpłynięcia okrętu, o wszystkim pomyślano i pożegnano z łzami, błogosławiąc na tę daleką drogę.
Jasne źrenice szkliły się jeszcze ciągle i patrzały tęskliwie na coraz bledszą smugę lądu, kończyny masztów w porcie, póki wszystko nie złączyło się z wodą i tonią modrych niebios.
Obecnie już tylko bezmiar wód otaczał wokół okręt, jakże teraz niewielki na tej nieograniczonej wodnej płaszczyźnie i jakże słaby wobec tego ruchomego żywiołu!
Westchnęła ciężko. Nieodstępny towarzysz, Grot, siedział obok poważnie i wodził zadziwionym spojrzeniem za kwilącymi stadami mew towarzyszących okrętowi.
Prawie wszyscy pasażerowie znajdowali się na pokładzie, wciąż jeszcze przez lornety spoglądając w kierunku niewidocznego już wybrzeża, to przechadzając się wzdłuż balustrady okalającej pokład. Ten różnorodny tłum przedstawiał się niezwykle barwnie i zajmująco. Większość mężczyzn i kobiet należała do rasy białej, podczas gdy reszta składała się z metysów i ludzi czarnych. Szczególną uwagę zwracała na siebie od początku piętnaście osób licząca grupa murzyńskich dziewcząt krzykliwa i roześmiana, w uderzająco kolorowych okryciach. Wszystkie były jednakowo wysokie, smukłe, gibkie, świetnie dobrane. Prawdopodobnie tworzyły zespół baletowy i podążały do jakiejś modnej europejskiej miejscowości, by zarobkować i budzić podziw swoją egzotycznością. Otaczały półkolem jakiegoś pana, zapewne aranżera i chlebodawcę, o grubych wargach i cebulastych oczach, patrzących z zadowoleniem zza wielkich w róg oprawnych binokli na zgrabne, elastyczne figurki, czarnych jak heban girlsów. Obecnie były wszystkie wesołe, bez śladu żalu za swą opuszczoną ojczyzną, pełne radości i nadziei, jakby w nieznanych miastach czekała na nie sama szczęśliwość i uciecha. Jak wiele osób tak i Wichna jęła przyglądać się ciekawie tej kolorowej grupie. Zainteresowały jej uwagę te wesołe postacie o kędzierzawych włosach i jak śnieg białych zębach, a już najbardziej zaciekawiały ją ich dobrane figury. Wyglądały zupełnie jakby bliźniacze siostry, że tylko ubiór zmieniał nieznacznie ich podobieństwo. Nie umiała określić czy były piękne, w każdym razie cechowała je śliczna budowa ciała i jakaś kocia zwinność. Oczyma strzelały po pokładzie niby białemi rakietami, to znów skupiały je radośnie na spoconym obliczu aranżera, który coś im ciekawie opowiadał.
Jakoż rozpoczynało się dla Wichny nowe, nieznane życie okrętowe, mające wedle obliczeń ciągnąć się przez całe trzy tygodnie. Bawiła ją każda nowość w tym zamkniętym pływającym miasteczku, interesowały typy przeróżnych pasażerów, jednakże wedle rad troskliwej pani konsulowej unikała ich towarzystwa i bliższej znajomości. Czuła, że obserwują ją niejedne chętne zbliżenia oczy, lecz unikała ich spotkania albo odsuwała się dalej. Przychodziło jej to dość ciężko, bowiem pośród wszystkich jadących kobiet, różnej skali brunetek, tworzyła wprost biegunowy kontrast, tem bardziej zajmujący i wpadający w oczy. Niemniej była intrygująca jej samotność, smutek owiewający mleczno-różową twarz a przede wszystkim niepospolity urok tej wiośnianej postaci. Kiedy jednak spostrzegła, że staje się przedmiotem coraz większego zainteresowania, zeszła z pokładu do kajuty, przyciskając do piersi perkalowy woreczek za koszulą ukryty. W nim posiadała paszport i pewną kwotę na wydatki w podróży, a wreszcie cały swój majątek w postaci czeku wystawionego na Bank Polski w Warszawie. Ową poważną sumę, powstałą z długoletnich oszczędności Obrochty i sprzedaży zagrody, a wynoszącą ponad osiem tysięcy dolarów, w ten sposób zadysponował konsul, by na wszelki wypadek była zabezpieczona należycie. Więc pouczona Wichna strzegła tego woreczka bardziej jak oka w głowie, przekonywując się co chwila o jego obecności między wzgórkami piersi, strażującymi czujnie nad tym ojcowskim wianem.
W kajucie było bezpiecznie i zacisznie, tylko spienione fale bełkotały bez przerwy za grubą taflą okna. Wichna jęła przeglądać jakieś ilustrowane pismo ofiarowane jej na drogę przez dobrą panią konsulową, racząc się przytym soczystą pomarańczą. Grot wyraźnie okazywał znudzenie, a że owoców nie używał, więc się wyciągnął na podłodze i lizał sobie łapy.
Oglądanie rycin sprawiało Wichnie prawdziwą ucztę. Wogóle od jakiegoś czasu coraz bardziej pociągała ją książka i utajone w niej zdarzenia. Różne opisy rozszerzały horyzont jej myślenia, zdradzały tajemnicze zakusy życia i rozświetlały świat istniejący poza krańcami puszczy, który inaczej był dla niej niedostępny. Niestety polskich książek nie było w Guerrero do nabycia, zaś lektura hiszpańskich nastręczała jej jeszcze pewne trudności. Dopiero państwo konsulowie obdarzyli ją stosem polskich pism i kilku powieści, które przyjęła z niekłamaną radością, przewidując w nich najmilsze przyjaciółki podróży. Istotnie druk polskiej mowy oraz liczne obrazki z nieznanego jej kraju odrazu przykuły ją do siebie, tak bowiem były piękne i tak gorąco wpraszały się do serca. Każda ilustracja mówiła coś innego, przedstawiała jakiś piękny krajobraz, typy polskich mieszkańców, stare budowle miast, a wszystko to pociągało ku sobie, było niezmiernie bliskie duszy, tak jakoś bardzo swoje.
Na jednej z kart znalazła tatrzańskie Morskie Oko...
Wpatrzyła się w ten obraz całym uradowanym sercem, jak w żywe ukochane oblicze. Jakiż cudowny był ten staw wśród niebotycznych gór i jakże malownicze otaczały go ramy! Kosodrzewina maiła niższe stoki, olbrzymi kontur Mnicha odbijał się w czystej wodzie jak kryształ, po której płynęła łódka z turystami... Na brzegu widniał w góralskim stylu dom, o pięknym płaskim dachu... Hen dalej jeżyły się ku niebu skalne szczyty i turnie... Żeby jeszcze na skale zobaczyła świstaka lub kozicę, oh żeby! Niestety, pewnie spłoszyli je turyści...
Pamięta wszystkie ojcowskie opowieści, który tam był wielekroć razy, chadzał po perciach i na ciupadze zjeżdżał piarżystym żlebem. Pamięta nazwy wielu szczytów, potoków, hal... W pierwszym zaś rzędzie halę Sołtysią i Jaworzyńską, na których ród Obrochtów wypasał owce jeszcze za czasów polskich królów i do dziś je wypasa... Pamięta, wszystko pamięta... legendy o śpiących rycerzach, zbójnikach, krwawych walkach z żandarmami cesarza... Ojciec o wszystkim opowiadał, nieraz zaciskał pięście, to się prostował niby orzeł do lotu, to znów rozczulał się wspomnieniem i dusił w gardle łzy... Ot, los tułaczy któremu w duszy pojawi się ojczyzna...
Morskie Oko...
Lgnęła oczyma do ryciny jakby jakiejś świętości wypatrując w skupieniu, czy nie znajdzie kędy śladu ojca lub od ciupagi szczerby na stromej ścianie, bo tak je przecie wyrębywał... Jednak obrazek za mały, by mógł wszystko pokazać, ale gdy tam przyjedzie, gdy się rozpatrzy w górach, to jej niejedno opowiedzą, nawet znajdzie na pewno ową wspaniałą limbę nad potokiem, na której korze odjeżdżając, wyrył ojciec swe imię i datę tej bolesnej rozłąki...
Naraz z zadumy i głębokiego zapatrzenia wytrącił Wichnę donośny odgłos gongu, oznajmiającego obiad. Ucałowała więc obrazek, który tyle sprawił jej przyjemności i wolno nawet niechętnie poszła do sali, jaką wskazał jej steward. Niedługo pasażerowie poosadzali długie stoły i służba jęła roznosić w wazach pierwszą potrawę. Wichnie jakiś służący w opiętym uniformie ze świecącymi guzikami wskazał miejsce tuż obok kapitana okrętu, na którego szerokiej piersi, również w paradny mundur przystrojonej, lśniły dwa rzędy krzyży i medali.
Kapitan, człowiek niezwykle miły i uprzejmy, zagadnął po francusku zażenowaną nieco Wichnę, jedyną w całej sali uroczą blondyneczkę, lecz ta odrzekła w meksykańskim narzeczu, że nie rozumie jego mowy. Ale władał również i hiszpańskim językiem, a że piękna sąsiadka naprawdę przypadła mu do gustu, zatem począł ją bawić, nie zapominając przy tym i o innych kobietach, wytwornych dekoltowanych damach.
Oczywiście, Wichna jak na pokładzie tak i teraz budziła wiele ciekawości swą odrębną urodą i choć poniekąd łechtało to dość mile jej kobiecą naturę, to przecież wolałaby być sama, by uniknąć tych krępujących spojrzeń. Zdawała sobie sprawę, że tylko ona jedna wyróżnia się wśród kobiet swą białą cerą i jasnymi włosami, ona i jakaś jeszcze starsza pani siedząca na samym końcu stołu, którą teraz dopiero zauważyła po raz pierwszy. Tamta kiedyś również chyba musiała być blondynką, tylko obecnie włosy jej zupełnie pokrywała siwizna, podczas gdy biała twarz gubiła w licznych zmarszczkach swoją dawną urodę. Jedynie tylko oczy zachowały swoją błękitną barwę, oczy wielkie i dobre, chociaż, jak się zdawało Wichnie, ogromnie smutne.
Za przykładem towarzyskiego kapitana kilku najbliższych panów również poczęło wciągać Wichnę w rozmowę, jednakże nie odnieśli pożądanych sukcesów. Dumna czy obojętna senhorita odpowiadała półsłówkami, przeważnie wpatrzona w obrus czy kwiaty we flakonach, jakaś niechętna i znajdująca się myślami poza tym licznym otoczeniem, żartami i rozmową. Jakoż istotnie wszyscy ci ludzie krępowali ją sobą, swym wykształceniem i obyciem, wreszcie pewnością siebie i śmiałością. Czując aż nadto dobrze swe liczne braki, aby im sprostać choć w połowie, wolała raczej wybrać formę milczenia i skąpych odpowiedzi, czekając tylko rychło skończy się obiad, by czmychnąć do kajuty i swych kochanych rycin. Jednakże to zachowanie poczęło ją otaczać jeszcze większą tajemniczością i jeszcze bardziej podniecało uwagę skłonnych do flirtów panów.
Jakby na przekór Wichnie, obiad się ciągnął bardzo długo. Kiedy wreszcie kapitan powstał pierwszy od stołu, część pasażerów jęła szykować się do tańca, a już największą niecierpliwość okazywały czarne girlsy.
Dotychczasową radiową muzykę zastąpił teraz okrętowy kwintet jazzbandzistów.
Wichnie już prawie w progu zastąpił drogę jakiś elegancki mężczyzna, prosząc ją uporczywie do zaczętego tanga, jednakże grzecznie odmówiła i śpiesznie znikła w korytarzu.
Rozczarowany pan coś wyszeptał pod nosem, poczem skierował kroki ku młodej damie o pięknych obnażonych ramionach i chłopięcej fryzurze. Ta skorzystała z zaproszenia i chętnie dała się objąć wpół, płynąc z tancerzem w takt namiętnej muzyki.
Upływały godziny w czasie których jedni tańczyli, drudzy w czytelni przeglądali gazety i grali w karty, zaś inni spędzali chwile w swych kabinach, lub na leżakach porozstawianych na pokładzie zażywali pogody.
Morze było lekko rozfalowane, spokojne, cicho gędzące swoje odwieczne opowieści. Czterokominowy parowiec „Bretagne“ cokolwiek na bok pochylony, jakby dodawał sobie fantazji, parł naprzód całą parą, zostawiając za rufą wachlarz spienionej wody, rozwidlający się bez końca w coraz szerszy gościniec.
Tak przeszedł dzień i noc i znów się zbudził nowy ranek.
Życie na okręcie upływało bez zmiany, stale prawie jednakie, ograniczone do tych samych rozrywek, czynności, wreszcie snu. Żałosne mewy wciąż jeszcze goniły za parowcem, z niesłychaną zwinnością wyławiając z wody porzucone odpadki, to przysiadając na olinowaniu masztów, baczne na każdy ruch obiecujący jakiś pokarm. One jedne towarzyszyły mu od portu, wierne, niestrudzone w odlocie, bezustannie płaczące. One przypominały jeszcze ląd, barwny dla oka świat i pożądany, bowiem ten morski bezkres był nieobjętą pustką, jednym zlewającym się tonem nieba i wody.
Po trzech dniach w nocy „Bretania“ przepłynęła zatokę i zawinęła do Havany, port na wyspie Kubie, skąd zabrała tłum nowych pasażerów oraz uzupełniła zapasy węgla i słodkiej wody. Był to ostatni krótki postój przed męką wielodniowej podróży, francuskim Havrem.
O świcie wypłynął okręt na wody przeolbrzymiej cieśniny, dzielącej wyspę od uroczej Florydy. Niósł go obecnie ciepły prąd zatokowy, Golfstream. Ten wspaniały błogosławiony morski strumień miał swą kołyskę u meksykańskich brzegów, by okrążywszy długie ściany zatoki, wydostać się cieśniną na bezmiar oceanu i nieść ogrzane masy wód aż do wybrzeży Europy. Wraz z swoim ciepłem życiodajnym przynosił od swej młodszej siostrzycy, Ameryki, pozdrowienia i uścisk, oddech palmowych gajów i opowieści tajemniczych selwasów.
Następnej nocy „Bretania“ rozstała się z Golfstreamem, wpływając na niebezpieczne wody archipelagu bahamskiego.
Cały ten obszar, ciągnący się na setki mil, pełen wysp i wysepek, mielizn i koralowych raf przedstawiał dla żeglarza wielce trudne zadanie. Trzeba było niezwykłej przytomności umysłu i doświadczenia, by nie pobłądzić w labiryncie licznych kanałów i przesmyków, albo nie osiąść na zdradliwej mieliźnie. Jak okiem sięgnąć, wynurzały się z wody rude grzebienie skamielizn, mierzeje ledwie porosłe dziewiczą roślinnością i uporczywie opierające się przypływom, to znów stawały wpoprzek drogi całe łańcuchy rozrzuconych wysepek, ławic i dun, było tu wszędzie karkołomnie nierówno, podnosząc się miejscami z niezgłębionej otchłani niemal aż do powierzchni wody. Zda się jakiś straszny podwodny mocarz toczył tu walkę z oceanem, wypełniał jego głębie, łączył ławice z krociem gotowych już wysepek, tworząc zawzięcie nowy ląd...
Pomimo jednak grożących niebezpieczeństw jazda wśród wysp wytrąciła z jednostajności pasażerów i kazała podziwiać różne cuda przyrody. Istotnie te młode wyspy i mierzeje miały w sobie niespotykany nigdzie urok, jakieś własne życie pełne tajemnic i wysiłku. Ludzie tu jeszcze nie znaleźli oparcia prócz kilku latarników, pędzących na tym głuchym pustkowiu swój bohaterski, pełen zaparcia się i poświęcenia żywot.
Kapitan nie schodził teraz z mostka ani na chwilę. Na jego barkach spoczywał cały ciężar tej niebezpiecznej jazdy, odpowiedzialność za całość statku, powierzonego mu majątku, a przede wszystkich miał w swoich rękach życie niemałej liczby ludzkich istot. Czuwał więc niestrudzenie, dawał sygnały i rozkazy, słowem był duszą i każdym tętnem płynącego parowca.
Pasażerowie nie zdając sobie sprawy ile nadludzkiego wysiłku poświęca dla nich jeden człowiek, beztrosko spacerowali po pokładzie lub się oddawali zabawom w bogato urządzonych salach.
Po wielu uciążliwych godzinach „Bretania“ opuściła szczęśliwie groźne obszary archipelagu i całą parą wpłynęła na rozhuśtane nieco bezdnie Atlantyku. Powitała i wzięła ją na siebie fala inna, poważna, majestatyczna, idąca w bezmiar niby oddech olbrzyma.
Kapitan odetchnął z ulgą, lecz nie przestawał czuwać. W każdym razie brał już udział w wspólnym obiedzie, przyglądał się zabawom, by po krótkiej rozrywce wrócić na swoje odpowiedzialne stanowisko. Wedle wyznaczonego rejsu okręt brał teraz kurs w stronę ostatnich wysp na drodze, Azorów, od których dzieliło go jeszcze sześć dni podróży.
Właśnie o owych wyspach czytała teraz Wichna. Tam na górzystej Graciosie zginął przed rokiem w czasie przelotu oceanu polski lotnik, Idzikowski. Czytała z zapartym tchem o tym nadludzkim przedsięwzięciu, podziw budzącym starcie, trudnym a tak wspaniałym locie, a wreszcie śmierci bohaterskiej. Podziwiała jego oraz towarzysza Kubali wprost szaleńczą odwagę, ich walkę z przestworzami, zawziętość i pragnienie zwycięstwa dla Polski, swej ojczyzny.
Patrząc od tylu dni na niezmierzony żywioł oceanu, zdawała sobie sprawę czym był ich zamiar trudny i wytrzymałość, jak niepojętą była ta odwaga. Tyle jak wieczność długich godzin być zawieszonym między niebem a wodą, trwać w swej ciasnej kabince, czuwać, trzymać ręce na pulsie sterów i maszyny, czy dzień, czy nieprzebity mrok i pędzić przez czarną otchłań nocy nad morza rozhukaną otchłanią, to przecież w jej pojęciu było szczytem wszelkiej ludzkiej odwagi i największego bohaterstwa.
Tragiczny los, jaki przy lądowaniu spotkał majora Idzikowskiego, poruszył ją do głębi. Nie tyle może przez to, że był Polakiem, ale że mu nie było danem przez tak małą i fatalną przyczynę dokonać tego gigantycznego lotu. Żal ją przejął tak wielki, że rozpłakała się jak dziecko nad końcowym opisem i szczerze pokropiła go łzami.
Zapas posiadanych pism i książek stał się dla niej obecnie jakby szkołą. W ogóle od dnia pogrzebu ojca zasięg jej wiadomości powiększał się ogromnie. W Meksyku w domu państwa konsulów zapoznała się pobieżnie z nową historją swej prawdziwej ojczyzny, potem z różnych dla niej nowościami jak: radio, kinematograf, maszyny do pisania, telefon, i t. d., iż ledwie wierzyć mogła, że są na świecie takie cuda, o których nigdy nie śniło się jej nawet. Albo ten okręt, jego maszyny, urządzenia, aparat radiowy do nadawania i odbierania wiadomości... jakież to wszystko było pożyteczne i mądre, jakże wspaniałe! Dziewicza puszcza, jej zdaniem, była również wspaniała, posiadała w swym wnętrzu wiele wprost czarujących nowości i szczegółów, ale z tym nowym światem nie mogła iść w zawody ani mu sprostać swą potęgą. I ona miała swoje cuda niemniej ciekawe, tylko tam wszystko było inne, całkiem odrębne. Gdyby jednakże żył ojciec i przyszłoby jej wybierać między tym nowym a tym puszczańskim światem, to pewnie na ten ostatni padłby wybór, gdyż on był bliższy sercu, on prościej doń przemawiał, podczas gdy tamten ogłuszał swoim tętnem i oślepiał bogactwem. Chociaż ponosił ją i zajmował uwagę ów nowy strumień życia, przecież stale tęskniła za opuszczoną chatą i odgłosami puszczy, przemyśliwając smutnie co też tam teraz robi lama, czy kurki i perliczki są na czas nakarmione, czy ich ocelot nie przerzedził, czy rzeka nie zerwała czółenka, w ogóle co się tam dzieje i jakie zaszły zmiany...
Parowiec przejęty swym zadaniem, obojętny co robią i o czym myślą jego liczni mieszkańcy, pruł wodę ostrą piersią, przecinał potężnie uderzające wały fal. Mewy już nie goniły teraz za nim, odleciały gdzieś niespostrzeżenie, przepadły. Teraz już tylko jakaś zbłąkana chmurka ożywiała przygniatająco pusty błękit niebios, albo zwracał uwagę płetwiasty potwór grzbietem przewalający się po fali.
Dzień za dniem upływał monotonnie, budząc w duszach znudzonych pasażerów coraz większą tęsknotę za jakimś skrawkiem lądu. Rozrywki, tańce już przestawały bawić, poczęło wszystkim czegoś brakować, za czemś rozglądały się oczy, pragnące, nieme. Fale jęły się wzdymać gniewnie coraz to wyżej, pienić się, kąsać burty parowca, co na wielu pasażerów działało jeszcze bardziej przygnębiająco. O możliwości burzy wedle zapewnień kapitana nie było mowy, natomiast donosił komunikat, że w pobliżu Azorów rozciąga się szeroko gęsty pas mgły. Pogoda jednak jeszcze dopisywała nadal, tylko północna strona horyzontu powlekła się cośkolwiek płowo-perłową barwą.
Po obiedzie, jak zwykle ciągnącym się dość długo, Wichna wyszła na pokład i rozłożyła sobie leżak obok potężnych zwojów lin. Czytanie i samotność w kajucie już jej się trochę uprzykrzyły. I ją, jak wszystkich, począł ogarniać jakiś spleen. Jakże pragnęła wysiąść wreszcie na ląd i jak najprędzej stanąć na polskiej ziemi, przywitać nieznaną jej rodzinę, Cichą Polanę, góry... Niestety, jakże daleko było jeszcze do celu, ojcowych progów, do swoich!
Już może po raz setny poczęła sobie wyobrażać jak ją tam przyjmą, czy się ucieszą jej przyjazdem na stałe, czy jej tam będzie dobrze. Już wie wszystko co zrobi: założy sobie gospodarstwo, będzie hodować owce, całą czeredę drobiu, potem rola, ogródek... ach, ileż będzie rozkosznego zajęcia! Co jej po innym życiu czy jakiejś bezczynności, a w końcu gdzież może być przyjemniej, jeśli nie pośród gór i lasów, tatusiowych przyjaciół, śmigłych, w białych guniach górali? Wszak nie ma chyba cudowniejszego świata, jako ten podhalański, pełen zielonych dolin z krokusami, zboczy ustrojonych w szarotki, szumiących wodospadów, smreków i stawów... Ciekawa, czy też przepłynie który Czarny pod Kościelcem... To nic, że jest głęboki, lecz woda w nim stojąca, nie jak w Rio Salado, którą nieraz wpław zdobywała...
I na szczyty też wyjdzie, na Wołoszyn, Koszystą i Żółtą turnię... Kupi sobie ciupagę, kierpce, bo jakże! — przecież musi zamienić się w góralkę... Kozicy nie ustrzeli, gdyż mówił tatuś, że nie wolno, za to z niedźwiedziem spotkałaby się rada. Co znaczy ciężki niedźwiedź wobec takich drapieżców, jak puma czy ocelot? Zapewne nic...
Przymknęła oczy i dała się ponosić skrzydlatej wyobraźni. Zapomniała chwilowo o swym przymusowym lenistwie i przygnębieniu, o wszystkim. Była myślami w wymarzonej Cichej Polanie, błądziła po wonnej trawie hal i z opowieści ojca rozpoznawała szczyty.
Kiedy po jakimś czasie otworzyła powieki, opodal, wsparta na poręczy pokładu, stała samotnie o siwych włosach pani, ta zawsze smutna, z błękitnymi oczami... Stała, przypatrując się morzu, to znów zwracała głowę w stronę Wichny, jak gdyby widok lnianych włosów, okalających jasną twarzyczkę senhority, sprawiał jej wielką radość.
Nagle zjawienie się tej pani zupełnie Wichny nie zdziwiło, bowiem ile razy opuściła kajutę, zawsze spotkała ją gdzieś blisko, milczącą, cichą, a raz przechodząc mimo, spostrzegła nawet, jak usta owej pani zadrżały boleśnie.
Przeszła jednakże wtedy dalej, unikając nawet kobiecej znajomości, chociaż ta postać od pierwszego wejrzenia budziła w niej zupełne zaufanie i jakby jakąś litość, że jest smutna i milcząca, obojętna na śmiechy i muzykę.
Naraz wilczur siedzący przy krawędzi musiał coś zobaczyć w wodzie, bo zjeżył sierść na grzbiecie i począł szczekać poza burtę.
Zaciekawiona Wichna wstała z leżaka i spojrzała na wodę, jednak nic nie spostrzegła choć pies ujadał dalej.
— Grot, nie wolno szczekać! — zawołała. — Chodź tu zaraz do nogi, boś może gotów skoczyć w wodę! Pewnie ujrzałeś jakąś rybę i już lękasz się o mnie...
Na odgłos polskiej mowy siwa pani jakby dostała nagle febry. Przysunęła się bliżej, nie mogąc już pokonać jakiegoś wewnętrznego nakazu.
— Przepraszam panią, — ozwała się uprzejmie ledwie opanowanym głosem — pani jest widać, Polką, bo właśnie słyszę polskie słowa...
— Tak, jestem Polką — odpowiedziała Wichna, patrząc w wielkie, nagłą radością wypełnione oczy nieznajomej kobiety.
— Boże mój wielki, co za szczęście... Bo ja też z Polski, proszę pani... Jakże się cieszę... Odsamego początku, choć mi się jakoś nie widziało, brałam panią za bogatą Hiszpankę, potem filmową nieprzystępną artystką, różnie... Nie śmiałam odezwać się do pani, choć tak tego pragnęłam.
— Szkoda, jakżebym chętnie porozmawiała z panią — rzekła uradowana Wichna. — Boże, gdybym była wiedziała!
— Oh, wielka szkoda, bo już najlepiej człek się własną mową wypowie... Można mówić różnymi językami, ale ten jeden płynie z duszy... Naprawdę, co za szczęście — poczęła znowu z drżeniem radości w głosie — co za miłe spotkanie... Niech pani będzie taka dobra i usiądzie na chwilę... porozmawiajmy trochę... Ja już tak dawno nie mówiłam po polsku, oh, jakże dawno...
Słowa jej brzmiały przedziwnie miękko, ujmująco. Było w jej głosie coś, co się skarżyło cicho, nieśmiało, co chwytało za serce.
Usiadły obok siebie, z jakąś plemienną wspólnotą wpatrując się w swe rozjaśnione twarze.
— Pani tak sama podróżuje, bez rodziców? Przepraszam, że ośmielam się pytać, ale...
— Ja już nie mam rodziców — przerwała Wichna w odpowiedzi. — Ojca pochowałam niedawno, a matki nie pamiętam. Teraz jadę do Polski.
— Boże mój drogi, tak jak i ja. Wieczna tułaczka... — westchnęła ciężko i zacisnęła drżące dłonie.
— Tam mam rodzinę, braci i siostry ojca — dodała Wichna.
— Proszę wybaczyć moją śmiałość, ale... pani wraca z Meksyku?
— Tak, ze stanu Nuevo Leon. Tatuś był tam skwaterem.
— Znam, — pojęła szybko siwa pani — znam wszystkie stany, wzdłuż i wszerz je przebyłam... Skwaterem tatuś był, powiada pani... Ciężki to żywot... I matki pani nie pamięta... Umarła?
Szczerość Wichny nie szukała wybiegów, ale mówiła prosto z duszy.
— Chyba umarła, lecz tatuś jakoś nie chciał o tem wspominać.
— Nie chciał? — powtórzyła zdumiona. — Zapewne nie mógł, była jakaś przeszkoda... — głos jej się łamał coraz bardziej i widać było, że ją chwyta jakiś dziwny niepokój. — Różnie Bóg zdarza na tym świecie i ja miałam córeczkę, była taka śliczna jak pani... i takie miała jasne włoski... i oczy... że, gdy ujrzałam panią aż zdrętwiałam...
— I co, nie żyje? — spytała cicho Wichna.
— Bóg jeden wie, który tak ciężko mnie doświadczył. Może gdzieś żyje w świecie moje najdroższe dziecko, moja nieutulona rozpacz, moja najsłodsza Wichna...
Spazm bólu uchwycił ją za krtań.
Wichna pełna współczucia i zdziwienia wzięła za rękę rozżaloną kobietę i jęła ją pocieszać. Wydała się jej tak bardzo nieszczęśliwa i taka jakaś bliska sercu, że wprost nie mógł tego pojąć.
— Niech pani nie rozpacza, proszę... Więc córce pani było na imię Wichna? — szepnęła jakby pragnęła się upewnić.
— Tak, moja dobra panienko, Wichna...
— Bo widzi pani, mnie też na imię Wichna, naprawdę, Obrochtówna...
Twarz siwej pani nagle okryła się bladością, powieki otwarły się szeroko. Usłyszane słowa odebrały jej mowę, oszołomiły pamięć, omal nie upadła.
Wreszcie chwyciła oddech.
— Ty, ty jesteś Obrochtówną? — wypadło jej z rozdygotanych ust, z samego dna duszy. — Jezu mój miłosierny, bo ja postradam zmysły... Słuchaj, jak było twemu ojcu na imię?
Zdawało się, że jakaś siła ją rozerwie.
— Michał... — odpowiedziała Wichna przejęta do najwyższego stopnia zmienioną twarzą tej kobiety jak i tragiczną sceną.
— Michał... Michał Obrochta... Z Podhala... z Cichej Polany?
Zdumienie Wichny już wprost nie miało granic.
— Tak, z Cichej Polany... — potaknęła.
Kobieta chwyciła się za wynędzniałe piersi.
— Matko Najświętsza ratuj, by mi nie pękło serce! — wydyszała z obłąkaną radością. — Dziecko moje jedyne, córusiu przenajdroższa!... Znalazłam cię — jam twoja matka... matka!...
Jak podcięta gałązka runęła z jękiem do nóg córki, bezsilne ręce już nie zdołały objąć ciała. Nerwy zszarpane długoletnim cierpieniem nie wytrzymały tego ogromu nagle objawionego szczęścia i opadły jak włókna. Zemdlała.
Nie odzyskała przytomności, gdy ją niesiono do kajuty, i nie słyszała szlochu córki, dopiero kiedy zjawił się lekarz z jakimś cucącym środkiem, otworzyła powieki.
Grot, nie pojmując coby tu zaszło, skomlał w kącie żałośnie, jak gdyby błagał o wyświetlenie tego niezwykłego zdarzenia...
Świadkowie zaszłej sceny jęli komentować wypadek, podczas gdy niebo spowiło się w chmury i coraz większy męt gęstniał na widnokręgu.
Siedziały przytulone do siebie, ledwie się widząc przez łzy niezmiernej szczęśliwości.
Omdlenie Obrochtowej nie trwało długo i nawet nie było konieczności pozostawania w łóżku. Serce matczyne które tyle bólu przetrwało, zniosło również i ten udar radości, graniczącej już niemal z szaleństwem.
Padały teraz słowa jak ziarnka z nitki rozsnutego różańca, słowa łaknące wszystko tchem jednym wypowiedzieć, spragnione wieści, nawskroś przenikające rozdrżałe serca.
Otchłannie głodna dusza matki i nieszczęśliwej żony pragnęła się nasycić treścią wszystkich minionych dni, które składały się na ciężkie, długie lata rozłąki, aby wypełnić rozpaczą pustkę w piersiach ziejącą wiecznym niepokojem, okrutną, prześladowczą, zastygłą w krzyku potępienia. Ciężki może niedoszły grzech młodości, lecz jakże nieporównanie cięższą była za błąd pokuta! Za jedną chwilę zamroczenia, za pierwszy uścisk, boć istotnie nie było tu trzeźwo uplanowanej zdrady, straciła męża, umiłowane dziecko, wszystko. Bezsprzecznie zawiniła, ale prawdziwym winowajcą był uwodziciel. On sieć zastawiał, kusił, obiecywał dla męża wybitne stanowisko. I w dniu, gdy wreszcie miał upór jej przełamać, stało się to nieszczęście... Uciekła wtedy przerażona lecz nie poszła za sprawcą swej chwilowej słabości. Kiedy wróciła nocą aby się rzucić do nóg męża, zastała pokój pusty... Łkała do rana, rwąc z głowy jasne włosy, lecz żal nie przyniósł zmiany. Od tego dnia zaczęła się jej rozpacz i zaczęła tułaczka. Zarabiając na życie, przenosiła się z miasta do miasta w poszukiwaniu męża i jedynej córeczki. Niestety, te dwie drogie osoby znikły bez śladu, jakby śmierć je zabrała. Nie wiedziała nawet czy żyją, czy nieszczęśliwy mąż nie wpadł w jaką najgorszą ostateczność, mimo to jednak nie zaprzestała poszukiwań. Jak jej pisano, do kraju nie powrócił, nikt nigdzie o nim nie słyszał, — przepadł w szerokim świecie. Ogłoszenia w dziennikach pozostały bez echa. Płynęły lata, w czasie których przeszukała, wszystkie fabryczne miasta Północnej Ameryki, aż wreszcie nielitościwy los zagnał ją do Meksyku. Słyszała, że do owego kraju wyjeżdża wielu emigrantów, więc pełna wiary i nadziei pociągnęła za nimi. Niestety, nadaremnie. Bóg jeden wiedział, ile przyszło jej przeżyć, przecierpieć, ile znieść nędzy. Jednak z bezprzykładnym uporem nie opuszczała rąk jakby cel poszukiwań stał się jej życiem i naturą. Ufała stale, że sprawiedliwy Sędzia zmaże kiedyś jej winę i wróci szczęście utracone. I oto po tylu strasznych latach kiedy napół złamana i posiwiała z cierpień opuściła kraj obcy i wracała do Polski z ostatnią już nadzieją i starganemi siły, — Bóg wreszcie się zlitował... Trudno, zabrał męża do siebie, lecz wrócił córkę jako znak przebaczenia, łaskawie, hojnie... Boże, jakżeby chciała na tej dalekiej, świętej dla niej mogile wypłakać łzy ostatnie i zaszyć w szkaplerz grudkę jej drogiej niby relikwia ziemi, jakżeby chciała wyspowiadać się przed nią.
— Matuś, matuś, moja najdroższa! — prawie co chwila wołała Wichna, pojąc się tym wyrazem jak najdroższą słodyczą, i tuląc ręce matki do rozełkanej szczęściem piersi.
Z takim samym nienasyconym głodem pragnęła jej i matka, jak ongiś pieściła złotą główkę dziecięcia i pulchne małe piąstki, tak teraz, po tylu latach obłąkanej tęsknoty, nie mogła się nacieszyć swym odzyskanym skarbem. W szczęsnym zapamiętaniu całowała każdy kosmyczek włosów córki, jej słodkie oczy, skronie, ledwie uwierzyć mogąc, że ta dorastająca panna, wyróżniająca się z pośród wszystkich jadących kobiet wyjątkową urodą — to jej rodzona córka, Wichna... Że to ta sama, którą usypiała w kołysce, karmiła piersią, którą w pierwsze ubierała sukienki i uczyła słów pierwszych.
Wzajemnej bezgranicznej tkliwości nie było końca. Snuł się film zwierzeń, nieutulonych tęsknot, smutku i bólu.
Ciekawość Wichny, jaka przyczyna sprawiła tę okrutną rozłąkę, zaspokoiła matka odpowiednią fikcją, aby na czystą duszę córki nie padł nawet cień skazy pełnego błędów życia. Niewymownie bolało ją to kłamstwo, lecz dla spokoju dziecka musiała prawda być zakryta.
Grot, na widok serdecznych pieszczot przeplatanych łzami radości i nieustannych zwierzeń, zwinął się w kłąb pod drzwiami, jednak o śnie niemyślał. Owszem, ciągle zerkał z pod czoła na ten wylew czułości, miarkując w swojej roztropnej głowie, że tę poważną siwą panią musi napewno łączyć z Wichną jakiś niezwykły węzeł i że należy przed nią być z respektem. Jednakże pomimo tak przekonywających spostrzeżeń, postanowił czuwać nadal uważnie, bowiem był już raz świadkiem w tej wrzaskliwej kawiarni podobnej zażyłości i nie zapomniał wcale, czym się to wówczas skończyło...
Naraz rozdarł powietrze przeciągły jęk okrętowej syreny.
Obrochtowa wraz z córką wybiegły na korytarz przerażone tym niezwykłym alarmem, ale je zaraz i licznych niemniej wylękłych pasażerów uspokoił z pokładu nadchodzący marynarz.
— Proszę nie obawiać się wcale, bo nic złego nie zaszło — oznajmił głośno. — To tylko mgła przeklęta, zatem sygnały są konieczne.
Z powodu zapadającej nocy i owej mgły przenikającej swą wilgocią, nikt już na pokład nie wychodził, natomiast całe życie grupowało się w salach albo poszczególnych kabinach. Dalsze ryki syreny już nie sprawiały niepokoju mimo to jednak były dla ucha nad wyraz nieprzyjemne.
Silne światła lamp pokładowych i reflektora wyglądały obecnie niby słabe latarnie, jarzące się w gęstych obłokach dymu. Zasięg widzenia zmniejszył się do minimum, tak gruba była warstwa mgły rozpostartej wokół i tworzącej wraz z wodą jeden nieprzenikniony wzrokiem tuman.
Na rozkaz kapitana zmniejszono w kotłach parę i zapalono ostrzegawcze sygnały.
Godziny upływały leniwie, pasażerowie dawno pokładli się do snu, tylko cała załoga czuwała pilnie na swoim stanowiskach. Złośliwe za dnia morze uspakajało się powoli, co pomniejszyło znacznie niebezpieczeństwo mgły.
Wreszcie zbudził się gnuśny dzień, jednak niewiele odróżniał się od nocy: mgła jeszcze bardziej pogęstniała, iż się zdawało, że strop niebieski osiadł na oceanie potworną, szaro-wełnistą chmurą.
Koło dziewiątej godziny rano „Bretania“ znalazła się na szerokości wysp Azorskich i gdyby dopisała pogoda, byłyby ich wyżyny widziane gołym okiem. Niestety pokład był nadal pusty i nadzieje jadących uradowania oczu lądem spełzły na niczem.
Kapitan otulony w nieprzemakalny płaszcz trwał na swym mostku niby posąg i wpijał się oczyma w groźne oblicze wroga, jaki nieprzebitą kotarą rozścielił mu się w poprzek drogi. Doświadczony „wilk morski“ nie lekceważył sobie tej zapory, ale z uporem zawziętego człowieka wrzynał się ostrzem statku w jej oślepłe topiele węzeł za węzłem, coraz głębiej i dalej. Oćma mgły była jeszcze tak gęsta, że rufa potężnego parowca ledwo dawała się rozeznać, majacząc konturami w tym wełnistym manie. Dla „Bretanii“ jednak nie były już nowością ni mgły ni burze, znała wody niejednych mórz, pamiętała przygody z okolic wysp Falklandzkich, Ziemi Ognistej, a przede wszystkim niezapomnianą nigdy straszliwą falę u wybrzeży Sumatry, spowodowaną trzęsieniem dna morskiego i wybuchem wulkanu Krakatau. Wtedy przyszło jej stoczyć śmiertelną walkę z piekłem wrzącego oceanu chmurą popiołu, okrywającą mrokiem cały pobliski świat i grozą wszystkich rozszalałych żywiołów, które podały sobie ręce do tych śmierć i zagładę niosących tanów. A przecież uszła z życiem z tych wprost nieopisanych zmagań, poturbowana wprawdzie nieco, jednak zwycięska.
Kapitan przeszywając oczyma szarawe, zwały mgły przypomniał sobie teraz tę piekielną przygodę i z tym większą otuchą czuwał na stanowisku. Cóż wobec tamtej niewiarogodnej grozy znaczyła teraz mgła przy niemal spokojnym oceanie, wobec zdradliwych prądów cieśnin, raf koralowych i mielizn, ledwie wodą pokrytych? Wprawdzie była nieznośna, nieustępliwa, zła, lecz przecież wreszcie skończą się jej zapory, wchłonie ją w siebie słońce i znowu się rozwidnią zielone niwy wód.
Naraz, gdy taką pocieszał się nadzieją, ryknęły prawie równocześnie dwie potężne syreny i, nim kapitan zorjentował się co zaszło — z opony mgły wychynął się pośpiesznie, niby złowrogie widmo, ciemny kontur okrętu...
Kapitan zaskoczony tą niespodziewaną zjawą w jednym momencie włączył alarmowe dzwonki aby zatrzymano maszyny, lecz było już za późno i katastrofy nie dało się uniknąć. Okręt — widmo również już nie mógł wstrzymać pary i całą siłą uderzył dziobem prawie w sam środek prawej burty „Bretanii“.
Ofiara ciosu gwałtownie szarpnęła się na bok, lecz odzyskała równowagę. Wstrząs jednak był tak silny, że przedni maszt okrętu załamał się w połowie, a pasażerów w jednej chwili ogarnęła żywiołowa panika.
Okręt — widmo, jakby nie zdając sobie sprawy, że spowodował katastrofę przez swą za szybką i nieostrożną jazdę, zręcznym manewrem oddalił się natychmiast od ciężko uszkodzonej „Bretanii“ i miast wszystkimi siły przystąpić do ratunku, przepadł nagle we mgle, jak nagle się pojawił. Brakło mu jednak czasu aby ukryć swą nazwę i bystre oczy marynarzy, zanim go mgła wchłonęła, przeczytały na burcie „Präsident Hindenburg“.
O rozmiarach i miejscu uszkodzenia okrętu jeszcze dokładnie nie wiedziano. Najpierw zatrzymano maszyny, i bez sekundy zwłoki puszczono w ruch całą załogę. Jak się po chwili okazało, dwie wodoszczelne przegrody były całkowicie przebite, zaś ściana trzeciej również poważnie uszkodzona. Woda przez wyrwę już zapełniła dwie komory i poczęła się wdzierać do ostatniej, jednak ze znacznie mniejszą siłą. Niebezpieczeństwo było wielkie ale nie beznadziejne. W oka mgnieniu włączono do maszyny potężne węże pomp, chwycono się wszelkich środków ratunku, podczas gdy nadawczy radiowy aparat słał nieprzerwanie w przestrzeń sygnał wzywający pomocy, rozpaczy S. O. S.
Całą ratunkową akcję ujęto w karby takiej sprawności i spokoju, zaś grozę położenia tak umiejętnie maskowano, że tłumy pasażerów panicznym strachem owładnięte dały się wreszcie cokolwiek opanować i przyprowadzić do jakiegoś porządku.
— Proszę nie przerażać się, bowiem nic nam nie grozi! — stanowczym głosem uspakajał kapitan. — Wyrwa w okręcie jest niewielka i uda się ją zablokować! W najgorszym razie posiadamy wystarczającą ilość łodzi, morze na szczęście jest spokojne, a od Azorskich wysp dzieli nas kilku milowa przestrzeń.
Zimna krew kapitana i słowa zapewnienia, przyciszyły krzyk kobiet, lecz lęk i groza nadal bieliły się na twarzach. Mimo pozornego uspokojenia każdy ruch statku budził nowy lament i chaos, niesforną bieganinę, wszczynając przytem pełne tragizmu sceny. Pasażerowie coraz tłumniej wybiegali na pokład, jakby już woda zatapiała kajuty i jakby tylko na powierzchni mogli znaleźć ratunek.
Aliści ciężko raniona „Bretania“ trzymała się na falach bez podejrzanej zmiany, tylko dziwnie zmartwiała z powodu wstrzymania tętna maszyn i ucichłego szumu śruby. Jęk jej syreny stale wzywał pomocy, jednakże „Präsident Hindenburg“ sprawca nieszczęścia, jedyny okręt jaki znajdował się w pobliżu, okazał się nieczuły na wołanie. Nie dbał o obowiązek, ani przez długie wieki uświęcone zwyczaje, jakie na morzu obowiązują nawet wrogów, wyżej stawiając odpowiedzialność za wypadek, niż życie kroci niewinnych ludzkich istot.
Nareszcie po upływie godziny niezmiernego wysiłku załogi „Bretanii“ uszy telegrafisty wyłoniły zbawcze słowa: „Bretagne. Stop! Wytrwajcie, podążamy z pomocą! Stop! Jesteśmy od was pięć mil morskich! Stop! Sygnalizować stale! Stop! Polonia! Stop!“
Jednak mimo wprost rozpaczliwej pracy pomp strumień wdzierającej się wody nie dał się przezwyciężyć i „Bretania“ jęła coraz to bardziej przechylać się na bok.
Tłum pasażerów, co tylko otrzymaną depeszą podniesiony na duchu, znów zawrzał z przerażenia. Dolny pokład parowca zmienił się teraz w istne piekło, obraz pełen dantejskich, rozdzierających scen. Mężczyźni tratowali kobiety i spychali za siebie, ustały naraz wszelkie formy, każdy chciał się pierwszy ratować. Zwierzęcy instynkt i egoizm doszedł do szczytu bezwzględności, do stanu niepojętego wręcz zdziczenia.
Oficerowie i szyprzy musieli z rewolwerami w rękach panować nad tę ściżbioną masą ludzi, grożąc opornym kulą.
Opuszczono na wodę pierwszą wielką szalupę pełną kobiet i dzieci, potem drugą i trzecią, podczas kiedy majtkowie wynosili na pokład nowe składane łodzie, w jakie wystarczająco zaopatrzony był parowiec. Była zatem nadzieja uratowania wszystkich ludzi, bowiem okręt odciążany stopniowo i dzięki pracy pomp dość wolno pogrążał się w fale i jeszcze jakiś czas mógł się utrzymać na powierzchni.
Wichna i jej ledwie przytomna matka dostały się szczęśliwie do pierwszej opuszczonej szalupy. Niestety Grota nie puszczono do łodzi, uważając, że jest to całkiem zbyteczny balast i człowiek musi mieć pierwszeństwo. Biedny pies nie pojmował dlaczego rozdzielają go z panią, której tak wiernie służył i odepchnięto nielitośnie, jakby wyrządził komuś krzywdę. Oddzielony od Wichny stłoczoną ciżbą ludzi ledwie wydostał się z natłoku i podniecony wsparł się łapami o pochyloną poręcz burty, jak oszalały szukając kogoś w łodzi rozpacznemi oczyma.
Wichna, mimo odbierającej pamięci chwili, przecież dostrzegła go przy burcie, nie dopuszczając nawet myśli, aby się mogła rozstać z ukochanym zwierzęciem. Ona jedna ze wszystkich kobiet była najmniej przerażona nieszczęściem, jakby niebezpieczeństwo nie wywierało na nią właściwego wrażenia.
— Grot! Grot! — zawołała co siły i wyciągnęła ręce do skomlącego psa.
Ujrzał ją, poznał i bez chwili wahania skoczył z pokładu w morze. Na krótką chwilę zanurzył się zupełnie że Wichna, nie dbając na głąb morską, już zamierzała pośpieszyć mu z pomocą, gdy naraz głowa psa wychyliła się z wody, kierując się ku łodzi. Lecz łódź już odpływała przy wiosłowaniu majtków których porozdzielano między łodzie, szybciej niż pies, oddalając się w przypuszczalnym kierunku wysp Azorskich.
— Na Boga, to mój pies! — poczęła błagać Wichna. — Pozwólcie mi go zabrać.
Marynarz coś odpowiedział po francusku, prawdopodobnie, że łódź jest przeciążona i dalej zanurzał wiosła w wodę.
Grot, płynął ile sił, człapiąc łapami i nie spuszczając oczu z łodzi. Czyżby go nie widziano, albo chciano zostawić na pastwę fal? Przecież uciekają przed nim?
Zrozpaczonej dziewczynie omal serce nie wyrwało się z piersi.
I znów przemogła miłość, przemogło szczere przywiązanie do wiernego zwierzęcia, gotowe do największej ofiary. Serce dziewczyny winne mu było życie, kobiecą cześć i przyjaźń, więc jakże opuścić go w nieszczęściu?
Wichna wpatrzona w ciężki wysiłek psa nagle porwała się do skoku, na szczęście ręce marynarza i matki pochwyciły ją w porę.
— Mamusiu! — poczęła wydzierać się i krzyczeć — przecież ja muszę go ratować, to mój obrońca... on przecież zginie! Panie, miej litość! — wyciągnęła błagalnie ręce do marynarza — weź go do łodzi! Ja mu miejsca ustąpię, będę trzymać się łodzi i tak popłynę...
Marynarz choć nie rozumiał słów tej szlachetnej dziewczyny, uległ wreszcie jej prośbie a może jeszcze więcej pięknym, choć zapłakanym oczom. Wstrzymano wiosła.
Grot którego rozpacz jęła już naprawdę ogarniać, całym wysiłkiem mięśni zbliżał się do szalupy. Wyciągnęły się doń wierne, oddane ręce Wichny, podczas gdy z mokrych źrenic tryskała jej niewysłowiona radość.
Za chwilę wilczur cały choć ociekający wodą był już w szalupie. Tuląc się do nóg Wichny począł cichutko skomleć, jakby się żalił, że wzięto go na tak bolesną próbę.
Plusnęły znowu wiosła i łódź ruszyła dalej. Mgła jakby nieco przerzedła, była jednak nadal tak gęsta, że o wzięciu dokładnego kierunku w stronę wysp nie było mowy. Orientację południowego wschodu, jakiej chwycono się odbijając od nieszczęśliwej „Bretanii“, można było w każdej chwili utracić, co groziło wielogodzinnym błąkaniem się po morzu, nadomiar czego przejmujący chłód i wilgoć mgły już teraz poczęły dawać się we znaki lekko odzianym dzieciom i kobietom. Nadzieja napotkania okrętu spieszącego z pomocą również na razie nie budziła pociechy, bowiem coraz to rozpaczliwsze jęki syreny „Bretanii“ w pierwszym rzędzie błagały o ratunek.
Jakoż istotnie losy przebitego parowca były już przesądzone. Tonął wprawdzie powoli dzięki nowoczesnemu urządzeniu i nieustannej pracy pomp, jednak za ciężkie było uszkodzenie, by dało się naprawić i bodaj z trudem dobić do najbliższej przystani na niedalekich wyspach. Okazało się wreszcie, iż mimo zapewnienia nie wystarczyło łodzi ratunkowych na pomieszczenie wszystkich jadących osób, tak że część pasażerów została na pokładzie, mdlejąc i jęcząc z przerażenia na widok zbliżającej się śmierci. Jeden tylko kapitan zachowywał swój wprost kamienny spokój i zachrypniętym głosem dawał dalej rozkazy, nakazywał wytrwale, jakby on jeden wierzył, że pomoc jeszcze na czas zdąży.
Każda minuta wydawała się teraz wiecznością i upiorem, a zaś każdy centymetr tonącego kadłuba stawał się paroksyzmem rozdzierających ludzkich jęków, błagań i obłąkanych z trwogi scen. Zdawało się, że ta garść ludzi skazanych na zagładę już całkowicie odeszła od rozumu, że się zmieniła w jakąś zawodzącą gromadę, kąsającą swe własne ręce, targającą włosy z głowy, że wszystko ludzkie w niej zamarło i ogarnęło ją jakimś straszliwym szałem.
Wreszcie po długich, otchłannych chwilach grozy, kiedy dziób „Bretanii“ już się pogrążył w falach, kiedy wszelka zagasła już nadzieja — ozwał się blisko potężny głos syreny i w kilkanaście sekund później z tumanu mgły wyłonił się ostrożnie zbawczy parowiec z załogą gotową do ratunku. Pojawił się jak cud, w ostatnią porę, kiedy już jednej chwili nie było do stracenia...
Błyskawicznie opuszczono szalupy, przy czym z błaganiem uszczęśliwionych ludzi mieszały się odgłosy niezrozumiałych słów, zimnych, pełnych zapału marynarzy...
Akcja ratunkowa postępowała naprzód z nadzwyczajną sprawnością i pośpiechem.
Zanim upłynął kwadrans, schodził do łodzi ratunkowej ostatni człowiek „Bretanii“, jakby jej dusza uchodząca, wprost siłą sprowadzony ze swego stanowiska — kapitan. Schodził ze łzami w oczach, żegnając przyjaciela tylu podróży, wspomnień, tylu przeżytych wspólnie chwil... Gdyby nie te silne ramiona szlachetnych marynarzy, byłby go pewnie nie opuścił, byłby wraz z nim umierał i znalazł wspólny grób na dnie tajemniczego oceanu.
„Polonia“ spełniwszy święty obowiązek ruszyła wolno dalej w poszukiwaniu szalup z rozbitkami.
Złamanym masztem tonącego parowca już pomiatały teraz fale, drugi się chylił coraz bardziej jak podcinany świerk, by wkrótce wraz z kadłubem zapaść się w bezdnie morskie.
Olbrzymi lej utworzył się ponad nim, wreszcie falc uderzyły o siebie i zamknęły się szybko, niby opadające wieko trumny.
Upłynęły dwie długie, uciążliwe godziny, a szalupa, w której znajdowała się Wichna wciąż jeszcze błąkała się po morzu. Grupa rozbitków składająca się z samych kobiet i dzieci dygotała z zimna i ustawicznej trwogi, że łódź pewnie już wyspy ominęła, a okręt, zwiastujący, swą pomoc, może zabłądził w szarej topieli mgieł i nie natrafił na miejsce katastrofy. Odzienie wszystkich było zupełnie przesiąknięte wilgocią, zbryzgane słoną pianą, zaś twarze sine, pełne bólu i lęku.
Wichna, najbardziej z kobiet wytrzymała, widząc zupełne wyczerpanie wioślarza, sama uchwyciła za wiosła, nietylko aby rozgrzać do cna zziębnięte członki, lecz przede wszystkim okazać wdzięczność za wielką łaskę uratowania Grota.
Znowu łódź wyraźnie posunęła się naprzód, co dzielnemu dziewczęciu dodawało coraz większej otuchy. Lęk i zwątpienie prawie nie miały doń dostępu i gdyby nie za ciężka szalupa i febra trzęsąca ciałem drogiej matki, byłaby z chęcią poigrała z falami jak to co dzień czyniła na swej puszczańskiej rzece. Fale nie były wprawdzie wielkie, jednak wzdymały się poważnie, rzucając często łodzią niby małą łupinką. Właśnie owa huśtawka, jakiej nigdy nie mogła zażyć na strumieniu, a która z każdą chwilą nieciła grozę wśród rozbitków, upajała ją sobą i jakby w skrzydła zamieniała ramiona. Poznała w lot, że tu nieco inaczej trzeba używać wioseł, że gdy zbliża się fala, winny opierać się we wodzie, a kiedy dziób szalupy podniesie się do góry należy szybko pchnąć ją naprzód i spływając z grzbietu, odpowiednio utrzymać równowagę.
O gdyby nie te kwilące, biedne dzieci, matka napół przytomna, panie i ta przeklęta mgła — jakżeby chętnie wypróbowała swoich ramion i popłynęła przeciw najwyższym wałom fal!
Ta leśna wychowanka, od pierwszej chwili kiedy nieszczęsna „Bretania“ opuściła Vera Cruz, pokochała ocean całym zapalnym swoim sercem. Przemówił do jej duszy bezbrzeżny jego ogrom, nieogarniona moc i codzień prawie inny żywioł, wspaniały, porywający, jakim był żywioł puszczy, tylko po stokroć razy potężniejszy. Wprawdzie, mieszkając w samotności, lubiła przypołudniowy spokój lasu, zaciszny cień platana, czy skrawek piasku na wybrzeżu, jednak o wiele silniej mówiła doń pełna dzikich poryków moc, powódź, rozrywająca brzegi, lub błyskawice tnące oślepiająco, zakryte chmurą niebo. Wtedy przeszywał ją nawskroś prąd radosnego podniecenia, wyprężały się nerwy, wtedy świat był wspaniały w swojej grozie, niezwykły, mocny. Cóż dopiero ocean... Ten nawet podczas ciszy wydawał się mocarzem przez swój przytłaczający bezkres i niepojęty szept wypływający z jego bezdennych głębin, jakby z piersi wieczności. I choć ostatnio skrzywdził ją boleśnie porywając w swą otchłań ojcowy kufer pełen pamiątek i kochanych drobiazgów, przecież nie wzięła go za wroga i miłowała dalej za wszystkie jego czarodziejstwa i gniewy, a przede wszystkim — że jej powrócił matkę...
Patrząc obecnie w jej znękane oblicze, nie wątpiła ani przez chwilę, że miłosierny Bóg nie pozwolił im zginąć i ześle upragniony ratunek. Bo gdy po tylu latach sprawił ten cud szczęśliwego spotkania, jeśli skojarzył żywe serca i złączył je bezgraniczną miłością, to wszak nie po to, aby je teraz miała rozerwać śmierć, lecz aby wspólne życie wypełniło tę pustkę, jaka dzieliła je przez długi czas rozłąki.
Z tą silną i niezachwianą wiarą w dobroć Boga wiosłowała z uporem, nie szczędząc matce gorących słów pociechy i dla niej jednej tylko pragnąc żyć.
A ona matka patrzała weń jak w niebo i całą duszą, całą swoją istotą, modliła się żarliwie o zmiłowanie boże i ratunek, o łaskę wysłuchania. To niewymownie drogie dziecko, najsłodsza córka wyżebrana modlitwą i cierpieniem tułaczki, od pierwszej chwili przygarnięcia do piersi stała się dla niej wprost niepojętym szczęściem, celem życia i wszystkim. Wypełniła pulsem serca, początkiem każdej myśli, bardziej niż swym blaskiem całą jej duszę, wpłynęła w krew, jak wówczas gdy ją nosiła w łonie. Aż naraz, kiedy ledwie weszła za próg swej macierzyńskiej szczęśliwości, kiedy z odnalezionym dzieckiem poczęła snuć obrazy przyszłości, nagle nieszczęście przerwało złotą nić marzenia i zasłoniło wszystkie tęcze widmem śmiertelnej grozy. Zdawało się, że odrętwiałe serce matki już nie przetrzyma tego ciosu, zakończy się śmiercią wieloletnia gehenna. Szczęściem mężna postawa córki, słowa pełne otuchy i jej jakby życiodajne uściski zwalczyły nagły udar rozpaczy i powróciły matce siły, że mogła przeżyć przerażenie a pierś zmartwiała chwyciła wreszcie oddech.
Plusk wioseł nie ustawał, jak nie milkł płacz w szalupie i dygocący szept modlitwy.
Mgła od pewnego czasu rzedła stale i krąg widzenia stawał się coraz szerszy. Zachodnia połać nieba cokolwiek pojaśniała i wyglądała teraz jakby zasłonięta oparem.
Ufne źrenice Wichny jęły coraz to częściej poglądać w ową stronę, czując niechybnie, że to już szczątki mgły i słońce już częściowo zdołało ją rozprószyć.
Jakoż istotnie poczęło jaśnieć coraz szybciej, jakby ostatnie zwały mgieł, podobne do olbrzymiego stada owiec, spędzał ktoś z hal w dolinę. Cieplejszy prąd powietrza płynął również za owymi stadami, niosąc sercom nadzieję i miły powiew do cna zziębniętym ciałom.
Zanim ubiegło parę minut, w połowie drogi między zenitem a zachodem nagle rozświetliło się koło, z którego za chwil kilka wyłoniło się słońce, jasne, zwycięskie, uśmiechnięte. Obszar błękitu nieba i przestrzeni rósł prawie w oczach, podczas gdy w przeciwnym kierunku posuwały się szybko ostatnie fale mgieł gnane niby fantastyczne obłoki. Połowa oceanu i niebios już się kąpała w słońcu, natomiast druga tonęła jeszcze w nieprzejrzanym tumanie, ale i ten z sekundy na sekundę ustępował przed biczami promieni.
Wypoczęty marynarz zauważył nareszcie, że czas odebrać wiosła dzielnej i jakże cudnie zarumienionej „mademoiselle“, jednak podniecona wioślarka mimo powtórnej prośby nie zgodziła się na to.
Na raz jej bystre oczy spojrzały w prawą stronę, gdzie właśnie z szarawego obłoku wychylał się do słońca jakiś zielony miraż...
Nie spuszczając zeń źrenic podniosła się co prędzej, a usta wołały już radośnie: — Wyspa!... wyspa!...
Wszystkie oczy zwróciły się w tę stronę i równocześnie z piersi rwał się niepowstrzymany okrzyk szczęścia. W te skulone postacie w jednym momencie wstąpiło nowe życie, a dostrzeżona blisko wyspa stała się chyba największym w świecie upragnieniem.
Jeden z majtków spojrzał uważnie na odsłoniętą całkiem wyspę i widać poznał ją po kształcie, bowiem zawołał z rozpromienioną twarzą:
— Mon Dieu! C‘est la Flores!
Istotnie, to była Flores, mała wysepka z spośród Azorów i najbliżej leżąca uczęszczanego okrętowego szlaku. Kontury dalszych wysp były jeszcze zamglone, lecz oko marynarza i te już wyczuły w oddali.
Wichna bez chwili zwłoki podała ster ku tej zbawczej wysepce, wystrzelającej z morskich fal jak poszczerbiony wazon pełen skał i zieleni.
— Mamusiu droga, — zawołała szczęśliwa — gdyby nam Pan Bóg był nie zaświecił słońca, to byśmy tę wysepkę ominęli napewno... Oh, już jesteś teraz uratowana, mamo... i ja i Grot — wszyscy!
Łzy matki i pełen szczęścia uścisk były obecnie najwymowniejszą odpowiedzią, gdyż dusza cała korzyła się przed Bogiem w gorącym dziękczynieniu za ocalenie i wysłuchanie błagań.
Niebawem szalupa dobiła do wybrzeża, które jednak z tej strony tak stromo opadało ku wodzie, że wyjście na ląd było zupełnie niemożliwe.
Poczęto zatem okrążać skalne brzegi, przy czym na samym progu ocalenia omal nie przyszło do strasznego wypadku: oto najniespodziewaniej tuż przed dziobem szalupy wychynęło z wody śniade cielsko rekina i przewaliło się na wznak z taką siłą, że potrącona nagle łódź zakołysała się gwałtownie i tylko chyba cudem nie utraciła równowagi. Na widok żarłocznego potwora podniósł się krzyk przestrachu, co jeszcze bardziej zawahało szalupą, jednakże cielsko usunęło się w porę i zapadło jak upiór w zieloną otchłań morza.
Majtkowie ochłonąwszy z pierwszego przerażenia ruszyli wolno dalej, zachowując jak największą ostrożność.
Na szczęście teren wyspy jął się znacznie obniżać i wkrótce ukazała się oczom płaska, dostępna przystań.
Z jakąż niewysłowioną ulgą dotknięto ją stopami i jak wdzięcznymi łzami skrapiano szmaragdowe, miękkie porosty ziemi!
Nie mniej od ludzi pies okazywał swoją radość, tarzając się po ziemi, goniąc jak opętany, to powracając ze szczekaniem do nóg rozpromienionej Wichny. Snać i on należycie oceniał wartość stałego gruntu pod nogami, bo choćby był najmniejszy, to zawsze lepiej gwarantował bezpieczeństwo niż najsilniejszy pokład okrętowy, nie wspominając już o łodzi, która mu wiele narobiła przykrości...
Po krótkim czasie wypocząwszy cokolwiek i ogrzawszy się w słońcu, marynarze wraz z Wichną ruszyli w głąb wysepki celem zorjentowania się, czy posiada mieszkańców i na wszelki wypadek co uczynić należy. Najpierw pociągnął ich skalisty górski szczyt, skąd teren cały jak na dłoni powinien być widoczny.
Aliści już od podnóża szczytu rozszerzył się widnokrąg i w południowej stronie zobaczono dwa miasteczka o kolorowych dachach, leżące tuż na samym wybrzeżu, a wreszcie o jaki kwadrans drogi kilka rybackich domów. Były to portugalskie osiedla, Legens i Santa Cruz das Flores, jednak geograficzne wiadomości francuskich marynarzy już tak daleko nie sięgały. Znano zaledwie nazwy kilku ważniejszych wysp, i to, że wszystkie są posiadłością portugalską. W każdym razie uspokojono się zupełnie, że ich nie czeka pełen przygód los Robinzona, lecz gdy zajdzie potrzeba znajdą przytułek i opiekę. Obecnie o tym tylko myślano, aby pojawił się na morzu ów bliski zapowiedziany okręt, bo że pośpieszał na ratunek i będzie poszukiwał rozbitków, nie ulegało wątpliwości. Nie wiedziano jedynie, co się stało z „Bretanią“, czy już spoczywa na dnie morza, a przede wszystkim czy okręt ów zdążył na czas z pomocą i uratował resztę ludzi.
Mgła w stronie katastrofy jeszcze czołgała się po morzu, inaczej widok z wyspy byłby tak rozległy, żeby napewno zobaczono co się na gładkich falach dzieje.
Nie czekając aż mgła całkowicie ustąpi, postanowiono zejść śpiesznie do osady rybackiej, jako najbliżej położonej i powiadomić ludzi o rozbiciu się okrętu, aby co rychlej pośpieszono z pomocą błąkających się łodziom.
Wichna, ze względu na przemoczone pantofelki i kamienistą ścieżkę zawróciła do matki, jednak zmieniła nagle zamiar, pragnąc na osobności wysuszyć się od słońca, a jeszcze bardziej — zbadać woreczek zawieszony na piersiach...
Upatrzywszy sobie zaciszny kącik, najprzód przejrzała bacznie całą zawartość swojej oryginalnej i tajemnej sakiewki, a gdy znalazła skarb w porządku, zabrała się do zwilgotniałych szatek. Zdejmowała kolejno buciki i pończochy, dar pani konsulowej, poczem i lekką sukienkę i rozłożyła ją na krzaku. Pozostała w koszulce i czymś tam jeszcze, również od konsulowej, która niby rodzona matka modnie wyposażyła ją na drogę.
Stojąc jak śliczna figurynka, spojrzała po sobie i równocześnie miły uśmiech okrasił jej twarzyczkę. Poznać było, że czuje się ze siebie wielce zadowolona, że nie przejmuje się zupełnie przykrym losem rozbitka, jak gdyby wszystkie przejścia były błahym zdarzeniem, po którym życie ułoży się znowu pomyślnie, i wszystko będzie dobrze. Chwilowy brak mamusi trochę nań tkliwie oddziaływał, zaraz się jednak pocieszyła, że za chwil kilka znajdą się razem. Myśl, że posiada teraz matkę, była dla niej najcudniejszą tęczą duszy, a gdy najgorsze już minęło, obraz przyszłości przedstawiał się jej w samych słonecznych barwach.
Naraz jakaś piękna ptaszyna usiadła na pobliskiej gałązce i zaświergotała mile.
— Kocham cię, ptaszku — szepnęła słodko Wichna jakby to był znajomy z nad kwietnych brzegów Rio Salado. — I kocham cały świat, bowiem dopiero teraz jestem bardzo szczęśliwa! Oh, gdyby jeszcze żył tatuś... Boże, ten rekin byłby pewnie nie uszedł z jego ręki!
Nagłe wspomnienie zachmurzyło ją trochę, podczas gdy błyskotliwe myśli stwarzały fantastyczne obrazy, jako że ojciec, poza naturalnym uczuciem, był dla niej zawsze synonimem mocarza i jakąś wielką, wprost bajeczną postacią.
Śpiew ptaka rozpogodził ją znowu. Poczęła doń szczebiotać jak to w puszczy czyniła, przy czym milutki śpiewak wcale nie okazywał lęku. A więc pewnie jej nucił i dziwował się krasie, włosom tak pięknym, niczem oprzęd kokona i całej tej postaci tchnącej czarem młodości, niby rozkoszna wiosna.
I szaty wysuszyły się w blaskach i otuliły znowu gibkie ciało dziewczyny, kiedy na wyzłoconych słońcem falach ukazały się właśnie dwie szalupy i hen, na samym krańcu horyzontu, smuga okrętowego dymu nad kończynami masztów. Obydwie łodzie zmierzały w stronę wyspy od północy, i jak się Wichna domyśliła od razu teraz dopiero, gdy ustąpiła mgła, odnalazły kierunek.
Uradowana Wichna zawróciła ku matce z pocieszającą wieścią, lecz ta już szła na przeciw razem z całą grupą rozbitków, wyczekujących niecierpliwie na powrót marynarzy. Wszyscy już jako tako przyszli do równowagi, a ciepłe słońce powracało im siły i rozpraszało czarne myśli.
Za chwilę gromada kobiet znalazła się na wzgórzu gdzie przekonano się do reszty, iż nie ma powodu do rozpaczy, że wyspa nie jest pusta i niewątpliwie widoczny w oddali okręt w jakiś sposób zaopiekuje się ich losami.
Jak dotąd na pierwszym planie było za wszelką cenę uratowanie życia, tak teraz gdy uszło widmo śmierci, jęły przychodzić refleksje na temat czy „Bretania“ zatonęła, a z nią razem pasażerskie bagaże. Oczywiście wielu z podróżnych posiadało w walizach jeśli nie cały swój majątek, to bodaj jego część, nic więc dziwnego, że obecnie budził się żal za stratą, nasuwając różne bolesne albo nawet tragiczne horoskopy. Aliści walor ocalonego życia zdał się brać górę nad tym przedwczesnym może żalem i spychał go na przyszłość, teraz jedynie każąc myśleć o szczęśliwym powrocie do ojczyzny. Widny na horyzoncie okręt przedłużał dalej złudę, iż to jest może „Bretania“, jednak za kilka godzin miała się ona rozwiać i miast spodziewanego mienia, przynieść jedynie oczekiwaną pomoc.
Tymczasem od przystani rybackiej odbiła duża łódź żaglowa i skierowała się odrazu ku płynącym szalupom a zaś na prawo w stronę dymiącego okrętu ruszyła wkrótce motorówka. Widać, że marynarze wszczęli natychmiastowy alarm i szlachetni rybacy, wiedząc najlepiej, czym nagła pomoc jest na morzu, nie zwlekali z wyjazdem.
Niebawem majtkowie zjawili się z powrotem, przyprowadzając ze sobą stuletniego starca, o twarzy, nieprawdopodobnie pomarszczonej, też zapewne rybaka. Przybyły nisko ukłonił się kobietom, potem kowając głową i załamując ręce jął coś po portugalsku mówić. Nikt go oprócz jednego marynarza nie rozumiał, jedynie Wichna, znając meksykańskie narzecze, pojęła w części jego słowa. Oczywiście poczciwy rybak biadał najsamprzód nad nieszczęściem, po czym miarkując, iż pewnie są o głodzie, prosił rozbitków do osady. Przyjęto miłe zaproszenie z niekłamaną radością, zwłaszcza, że wiele osób było bez łyżki strawy, zaś odprężenie nerwów budziło niezły apetyt.
Niezadługo na ławach wyniesionych przed domy kładziono chleb, ryby w oliwie i owoce, a nawet znalazła się herbata. Wytworne panie, nie bacząc na brak nakrycia do jakiego przywykły, zabrały się ochotnie do tej skromnej zastawy, która, jak widać było, smakowała im bardziej jak chyba żadna w życiu.
Wichna więcej niźli o sobie pamiętała o Grocie, wreszcie jednak domyślniejsza rybaczka przyniosła z izby kawał suszonej ryby, który w kilku sekundach zniknął w paszczęce czworonożnego, zgłodniałego rozbitka.
Czas płynął wolno, szalupy z rozbitkami dobiły do przystani, a okręt ciągle jeszcze krążył po widnokręgu.
Nareszcie, kiedy słońce poważnie zniżyło się na zachód, ukazała się szybko powracająca motorówka, a za nią w pewnym oddaleniu zmierzał ku wyspie wcale pokaźny dwumasztowiec o burtach pomalowanych w czerwonobiałe pasy.
Oczy wszystkich, a przede wszystkim Wichny nie spuszczały zeń wzroku. Okręt był dziwnie piękny, zapewne nowy, błyszczący w słońcu miłym zestawieniem kolorów i uwieńczony fruwającą w powietrzu lekką, kształtną banderą.
— „Polonia“... — pomyślała z jakiemś przenikliwym uczuciem — to pewnie polski okręt, polski...
Zwierzyła się z tym matce, która to samo przypuszczała.
Zanim zdołały się upewnić, z przybyłej motorówki wyszedł na brzeg, młody smukły marynarz w oficerskim mundurze. Poznać było, że obcy i że nie jest Francuzem, choć zaczął mówić po francusku. Przybył, ażeby się przekonać jaki jest stan rozbitków i zabrać ich na okręt, który, nie mając zbytniego przeciążenia mógł śmiało wszystkich w swoim wnętrzu pomieścić. Przyłożył dłoń do czoła, by mu nie przeszkadzało słońce. Jak się za chwilę według obliczeń okazało, nieszczęsna „Bretania“ nie utraciła ani jednego pasażera, część bowiem ludzi wyratowano z tonącego parowca, zaś resztę powyławiano z łodzi.
Młody oficer stał się teraz przedmiotem wdzięczności i najgorętszych podziękowań, jakby on tylko był jedynym zbawcą i od niego zawisł los wszystkich, którym ta wyspa dała chwilowy schron. Nawet Grot, wcale nieskory do zawierania znajomości, poczuł doń z miejsca sympatię i siadając tuż przed nim, podniósł na niego mądre oczy.
Oficer pogłaskał go łaskawie i jakby się zapomniał zażartował po polsku:
— Czyś ty również rozbitkiem?
Głos polskiej mowy zelektryzował Wichnę.
— Tak, proszę pana — odpowiedziała ucieszona. — To jest mój pies.
Teraz znowu oficer zdumiał się niepomiernie.
— Pani jest Polką? — spytał mile zdziwiony, patrząc w jasne oczy dziewczęcia.
— Tak, Polką... A to moja mamusia — wskazała dłonią. Oficer na dłoniach obu kobiet złożył pełne szacunku pocałunki.
— Naprawdę, jakże mi miło spotkać rodaczki... Boże, i to po katastrofie, na tak dalekich wyspach!
— Proszę pana, z Meksyku powracamy do Polski, której ja nie znam wcale... — słodkim głosikiem zaszczebiotała Wichna. — No i takie spotkało nas nieszczęście. Ale ja wciąż wierzyłam w ocalenie i nie lękałam się zupełnie...
Gotowa była nie dać mu przyjść do słowa i dalej zwierzać się z radości. Wydawał się jej bohaterem, a w oczach paliła się mu taka miła serdeczność, jak panu konsulowi.
— A to pani odważna... podziwiam! I Polski pani nie zna... Dobrze się zatem składa, bo właśnie sama „Polonia“ zawiezie panią do ojczyzny. Wraca z pierwszej egzotycznej podróży, a że w całości spełniła swoje obowiązki, służy chętnie gościną...
Wichna spojrzała na morze, gdzie w tej chwili „Polonia“ opuszczała kotwicę.
— Ah, jakiż to cudny okręt... jak z bajki! — zawołała z zachwytem.
— Tak, rzeczywiście z bajki — odrzekł z dumą oficer — z bajki młodej, nowe życie poczynającej Polski.
Jak Wichna ze serdecznym zachwytem patrzyła się na okręt, tak z niemniejszym podziwem piły źrenice polskiego marynarza piękno młodej rodaczki. Myślał, że chyba śni, że to prześliczne dziewczę jest również z bajki...
Nie czas jednakże było na te rozkoszne dociekania, obowiązek był pierwszy i tą liczną gromadą trzeba było się zająć.
Łódź żaglowa stała gotowa do przewozu rozbitków.
Po lekko rozkołysanych falach oceanu kładły się szkarłatne blaski słońca, iż się zdawało, że jakowyś czarodziej rozsypał po tym wodnym bezmiarze czerwone płatki róż, jakby w ten sposób pragnął osłodzić los rozbitków, a okrętowi, który im życie uratował, wyścielił drogę purpurami.
Gdy zaludniona łódź stanęła obok burty parowca i gdy spuszczono do niej schodki, wielce uprzejmy pan porucznik szepnął cicho do Wichny:
— Niech pani wejdzie pierwsza... Ten pływający skrawek Polski pragnie powitać swoją nieznaną córkę...
Podziękowała mu swoim uszczęśliwionym blaskiem oczu i wstąpiła na schodki.
U wejścia stał poważny oficer, a że się schodki poruszyły, wyciągnął rękę do uśmiechniętej Wichny.
— Panie kapitanie, to Polka! — radośnie zawołał pan porucznik.
Wichna weszła na pokład powitana ukłonem i mile zaskoczona spojrzeniem kapitana.
Znalazła się wśród swoich, dobrych, serdecznych ludzi — była jakby już w Polsce...
Zmienne dotychczas powodzenie Wichny poczęło wchodzić na coraz trwalsze tory. Zaraz w pierwszy wieczór podróży na polskim parostatku stała się pupilką całej niemal załogi z kapitanem na czele, a pan porucznik Wejher już wprost przepadał za jej rozkosznym towarzystwem. Oczywiście w pierwszym rzędzie działała na męskie otoczenie niepospolitym czarem dziewczęcej urody, lecz niemniejszymi zaletami były jej szczerość i prostota, graniczące dość często ze słodką naiwnością małej dziewczynki. Wprawdzie krótkie obycie wśród kulturalnych ludzi poczęło hamować niektóre jej zapędy i kazało ujarzmiać z puszczy wywiezioną swobodę, mimo to jednak była wciąż jeszcze tym dzikim kwiatem posiadającym swoją odrębną woń i duszę. Grzeczności z jakimi spotykała się wokół, przyjmowała jak coś zupełnie naturalnego, co jest zwyczajem tego nowego świata, oswajając się z nimi bez cienia najmniejszej choćby dumy. Poprzednie, zupełnie obce towarzystwa podróży krępowało ją bardzo, podczas kiedy obecne, złożone z samych Polaków, ośmielało ją do tego stopnia, że rozmawiała z nimi jakby z rówieśnikami. Polska mowa dodała jej pewności, pozwoliła wysłowić się dokładniej, a przy tym coraz bardziej wzbogacała jej ubożuchny słownik. To wszystko razem, odrębne i niesłychanie miłe w obcowaniu czyniło ją tym przerozkosznym beniaminkiem i w niejednym zapalnym sercu marynarza nieciło niebezpieczne ogienki, nie mówiąc już o całkowicie urzekniętym poruczniku Wejherze...
Ogólne życie na okręcie nie było jednak teraz tak szumne i wesołe jak przed katastrofą „Bretanii“, jazz zmilkł zupełnie, albowiem muzyczne instrumenty poszły na dno, chętni ponowie, oraz damy potracili humory, że nawet stale, czynne radio nie przynosiło ożywienia. Wszyscy błąkali się jak struci, zamyśleni i osowiali, a kapitan nieszczęsnego parowca prawie zupełnie nie opuszczał kajuty, lub się zachowywał jak posąg. Mimo niezwykłej uprzejmości całej załogi „Polonii“ i wysiłku, ażeby dać rozbitkom jakąś rozrywkę i chwilę zapomnienia, nie zdołano rozjaśnić grobowej atmosfery, a więc ile możności stosowano się do niej, by choć w ten sposób okazać gościom swoje szczere współczucie. Potworzyły się zatem oddzielne grupki ludzi, łączących się czy to zażyłą znajomością, i pokrewieństwem, czy wreszcie wspólną dolą i te spędzały czas jak mogły. Zespół czarnych tancerek wyglądał teraz jak stadko uwięzionych cyranek, zaś ich aranżer miał minę wprost tragiczną, nie mogąc żadną miarą przeboleć straty oryginalnych kostjumów swojej czeladki i różnych egzotycznych nowości. Wedle jego rachuby była to strata niepowetowana, ze wszystkich najdotkliwsza, której chytra kalkulacja miała wzniecać nietylko dreszcz sensacji, ale co za tym idzie, sprowadzać złoty deszcz...
Dwoje tylko rozbitków naprawdę nie straciło humorków, pomijając zgoła odmienny nastrój Obrochtowej — to Wichna i jej pies. Pierwsza z natury nie brała nic tragicznie, owszem, nawet tonący okręt był dla niej pełną emocji nowością, zaś Grot, przylgnąwszy szczerze do polskich marynarzy, zachwalał sobie ich karesy a jeszcze bardziej hojne dłonie. Młodzi junacy polubili go wszyscy i już wiedzieli o jego mężnych czynach w puszczy, ba nawet o przygodzie w Monterey, gdyż i tej Wichna nie okrywała tajemnicą, jak tylko odpowiednio zacieniowała jej realizm. Rzecz zrozumiała, że opinja taka musiała zjednać sobie przyjaźń, która poniekąd zamieniła się w pomost między tym czy owym kochliwym marynarzem, a tą rajską dziewczyną.
Aliści żaden z nich nie zjednał sobie gorętszych względów Wichny, nawet piękny porucznik Wejher, wykorzystujący każdą wolniejszą chwilę, oraz stale marzący, czym by ją uradować i otrzymać w podzięce wymowniejsze spojrzenie. Ona zaś, nie różniczkując wcale uczuć i jakby nieczuła na wszelki objaw sentymentu, wszystkich lubiła jednakowo, za to, że byli rodakami, że mówili po polsku, byli dobrzy, weseli i wprost z kocią zwinnością umieli wdrapywać się po linach na sam wierzchołek masztów. To ostatnie imponowało jej najbardziej, to jedno budziło szczery podziw i gdyby nie perswazje matki, toby natychmiast popróbowała owych sztuczek, trudniejszych wprawdzie od wspinaczki po mniej gładkich lianach w puszczy, lecz by napewno próba źle nie wypadła...
Tak więc wszelkie romantyczne zakusy nie odnosiły skutku, a flirt jaki się nieraz jął pomyślnie zaczynać, najniespodziewaniej urywał się po kilku wstępnych akordach i czarodziejska trzpiotka albo zmieniała nagle temat, albo uciekła przyglądając się maszynom. Nie myślała zupełnie dlaczego postępuje w ten sposób, jednak ją to bawiło, jak gdyby chciała sobie wynagrodzić głuche i samotne dzieciństwo.
Zdezorjentowany porucznik Wejher miał zatem chwile przedziwnie pomieszane: płochego szczęścia i miłosnej zgryzoty. Jego jasnowłosy ideał był równocześnie wszędzie i rzecby można — nigdzie, to znów się zbliżał, czarował swą istotą, póki nie zniknął jak zjawisko. Kiedy najbardziej pragnął gdzieś na uboczu pomówić z nim poważniej, to za czas krótki ów ideał wyciągał go na pokład, czasem zapraszał do mamusi, lub ostatecznie począł bawić się Grotem. Był tak ruchliwy niby rtęć, że w przeciągu kwadransa poruszył sto tematów, tylko ten jeden, stale przez porucznika zaczynany, jakoś nigdy nie wiązał się pomyślnie i nie posunął naprzód sercowej tajemnicy.
Być może, iż co do tak zmiennego usposobienia Wichny w myślach jej wielbicieli panowała przesada, jak zwyczajnie u ludzi, którzyby przedmiot swoich uczuć stale pragnęli mieć przy sobie i wyłącznie dla siebie, lecz bądź co bądź była dla nich jakby nieuchwytnym obłokiem i ani pomyślała, jak mimowolnie zawróciła im w głowach. Uważała to raczej za sposób ich zabawy, więc jak umiała i podsunął jej humor, tak się z nimi bawiła. Niekiedy znowu uciekała od wszystkich i przebywała tylko z matką, wtedy obie marzyły o przyszłości, układały projekty i tęskniły do Polski, która z każdą godziną przybliżała się do nich, dla jednej wcale nieznana, tajemnicza, dla drugiej przed wielu laty opuszczona i jeszcze może bardziej wołająca ku sobie.
Tymczasem chybka „Polonia“ obojętna co się w myślach i sercach jej pasażerów dzieje, pruła łagodne fale oceanu i zmieniwszy marszrutę ze względu na rozbitków zmierzała ku wybrzeżom Francji, do bretońskiego Havru który, za pomocą radia oraz kablowego telegrafu łączącego Azory z Europą, miał już dokładne wiadomości o zaszłej katastrofie. Wieść ta wstrząsnęła całym krajem i lotem błyskawicy obiegła cały świat, budząc wszędzie oburzone głosy potępienia przeciw sprawcy nieszczęścia, a przedewszystkiem jego barbarzyńskiego zachowania i haniebnej ucieczki. Oczywiście tak rząd jak i władze portowe zaalarmowały o tym wszystkie porty do jakich ewentualnie mógł zmierzać „Präsident Hindenburg“ i na podstawie ogólnie obowiązującej konwencji morskiej wydano stosowne zarządzenia.
„Polonia“, pierwszy polski na wielką skalę okręt, mogła być zatem podwójnie z siebie dumna, pierwsza — zdała świetnie egzamin z swej dalekiej podróży do Angoli, a po tym do Rio de Janeiro, wreszcie w czasie powrotu było jej danym uratować mnogie istnienia ludzkie z zatopionej „Bretanii“. Wiozła więc do miejsca przeznaczenia wszystkich rozbitków wraz z załogą, zadowolona z wypełnienia szczytnego obowiązku, jaki wzięła na siebie po raz pierwszy podnosząc swoją odrodzoną banderę.
Jakoż po trzech dniach podróży zawinęła szczęśliwie do bretońskiego portu. Przyjęto ją niezwykle owacyjnie wprost triumfalnie, jak się przyjmuje zbawcę. Tysiące ludzi czekało na nią na wybrzeżu i molo, jedni — by jej okazać swoją radość i cześć, drudzy — swą wdzięczność za ocalenie rodzin. Tego dnia wieczór municypalne władze wydały bankiet na cześć polskiej załogi, nazajutrz zaś odbyła się uroczysta dekoracja orderami kapitana okrętu i wielu marynarzy.
Z różnych względów postój „Polonii“ w porcie przedłużył się do trzeciego dnia, po czym niemniej owacyjnie żegnana, opuściła wdzięczne gościnne miasto i ruszyła z otuchą na niespokojne wody kanału La Manche.
Wichna wraz z matką, aczkolwiek ich okrętowe karty były wykupione do Havru, z namowy gościnnego kapitana zaniechały kolejowej podróży, aby, poza zmniejszeniem kosztów, zobaczyć jeszcze cud polskiego wysiłku, nowe portowe miasto — Gdynię.
Chwiejba krótkich, zjadliwych fal towarzyszyła „Polonii“ aż do duńskich wybrzeży, szczególnie zaś niespokojne było Morze Niemieckie. Dało to asumpt marynarzom, nic sobie nie robiącym z tej zajadłej zaczepki, do różnych wniosków, a przede wszystkim, że to polska bandera tak rozłościła niemieckiego Neptuna, jak kolorowa płachta irytuje barana...
— Raz był taki wypadek: — opowiadał pewien majtek, Kaszub z pochodzenia. — U ojca mego ścięto za domem drzewo i pozostał nad ziemią prawie łokciowy pień. Na owym pniu pasterka rozłożyła swoją czerwoną kieckę, aby wysuszyć ją od słońca. Wszystko było w porządku, póki tej kiecki nie spostrzegł wreszcie kozioł. Wściekły, kto śmiał w ten sposób podrażnić jego capią naturę, runął nogami na bezczelnego wroga. Naturalnie wróg nawet nie drgnął. Rozsierdzony kozioł wziął znowu rozpęd i bęc ciemieniem w pień. Nie pomogło. Dalejże zatem nowy atak, i znowu aż do skutku...
Urwał i spojrzał na ciekawych kolegów.
— Co się stało? — zapytał najbardziej niecierpliwy.
— Ano, gdy po raz piąty skoczył w strasznym ataku, łeb pękł mu na połowę, a pień jak stał, tak i do dzisiaj stoi...
Rozległ się śmiech jak burza, prawdziwie marynarski.
— A kiecka również na nim? — zapytał któryś.
— Tobie to jeno kiecka w głowie. Chciałbyś ją atakować, co?
— Wcale, tylko to bardzo dziwne, że w twoich stronach pnie pod kiecką bywają...
Znów śmiech mu zawtórował.
— Tępyś, jak rufa! — zirytował się Kaszub. — Nie o to, skopie, chodzi, jeno że my na morzu to jak te pnie jesteśmy! Przecież to wściekłe też było nasze słowiańskie... Nasz żywioł sięgał aż to po Hamburg. Myśmy tu wszędzie panowali, kiedy jeszcze nie śniło się o Niemcach! A Atlantyk, kto pierwszy przebył i odkrył Amerykę? — Jan z Kolna. Piszą stare kroniki że on „beł jesz przed Kolubysem“ w Ameryce. On na szesnaście lat przed Krzysztofem Kolumbem dotarł do Labradoru, Ziemi Baffina i cieśniny Hudsońskiej... rozumiesz? A admirał Tomasz Sierpinek, to co? Chcesz wiedzieć gdzieśmy dawniej bywali i jakich mieliśmy żeglarzy, to zabierz się do książek, zamiast myśleć o kieckach...
— Owa, jakiś to znowu jest filozof! Mianowali cię szyprem a nie wiesz tego, że majtek oraz majtki to jak gdyby małżeństwo. Tu udajesz jakiegoś świętoszka, a gdy ta blondyneczka zjawi się na pokładzie to przewracasz gałami i lecisz jej pokazać jak śruba się obraca... Nawet dla jej wilczura nosisz po kieszeniach kotlety... Co, bratku, idzie ci ślinka na tę srebrniutką mewę?
Kaszub jak burak poczerwieniał i byłoby się pewnie nie obeszło bez zwady, gdyby nie oficerski gwizdek zwołujący do siebie po rozkazy. Zresztą takie przygodne kłótnie przytrafiały się często, szczególnie przy niespokojnym morzu, jak gdyby jego złość działała zaraźliwie. Z chwilą, gdy się uspokajały fale, usposobienie marynarzy pogodziło się również i anegdoty nabierały zgoła innego charakteru.
Na wodach Skager Raku panowała już pogoda, łagodne fale usposabiały pokojowo, wreszcie krajobraz jęły ożywiać szmaragdowe wybrzeża jutlandzkiego półwyspu.
Wichna, od wielu godzin zaszyta w swej kajucie, wyszła na pokład bez matki a nawet nieodstępnego Grota i ani się spostrzegła kiedy porucznik Wejher stanął przed nią z ukłonem, jakby z pod desek wyrósł.
— Dzień dobry pannie Wichnie, chociaż właściwie już dawno po południu — zagadnął ją z wyszukaną grzecznością.
— Dzień dobry. Panie poruczniku, kiedyż nareszcie będzie ta upragniona Gdynia? — spytała, udając bardzo cierpiącą.
— Tak się pani czas dłuży?
— Pewnie. Już wszystkie książki pańskie przeczytałam i poczynam się nudzić.
Stanął jak mógł najbliżej zgrymaszonej dziewczyny, której w jego rozkochanych źrenicach cudownie było z tym do twarzy.
— Widzi pani te brzegi, — pokazał dłonią — te na prawo to już Dania, zaś tamte, ledwie widoczne, należą do Szwecji. Zatem jeszcze jakieś czterdzieści godzin jazdy, a będę miał to szczęście wysadzić panią z „Polonii“, tak, jak ją na nią wprowadziłem...
— Boże, czterdzieści godzin? — zdziwiła się uroczo.
Porucznik zrobił rozczarowaną minę i równocześnie począł szykować swój nieodstępny temat.
— Zauważam, że panna Wichna czuję się u nas coraz gorzej. Gdzieś się tylko wciąż kryje, unika towarzystwa...
— Wcale nie — zaprzeczyła. — Morze było nieznośne, a więc sobie czytałam.
— Hm, czytałam... jakby rozmowa nie była również miłą. Dajmy na to, choćbym miał książkę najciekawszą na świecie, tobym ją rzucił w kąt, byle tylko z panną Wichną rozmawiać, słuchać o jej przygodach w puszczy i...
— No?
— Patrzeć w jej śliczne oczy — dokończył szeptem.
Uśmiechnęła się płocho.
— Więc proszę patrzeć! — zawołała. — Ale co panu z tego przyjdzie?
— Oh! Patrząc na panią czuję się szczęśliwy jakby w raju... I pragnąłbym, by te czterdzieści godzin przedłużyły się w lata, w nieskończoność...
— Ojoj! To pan dopiero dobrze mi życzy, gdy jabym chciała już teraz być w Polanie — odpowiedziała z rozbrajającą naiwnością.
Porucznik rozłożył ręce w bezradności.
— Jaka pani nie dobra i jakie zimne ma serduszko.
— Właśnie, że gorące jak ogień.
— Gorące, lecz dla kogo?
Zdziwiła się jak dziecko.
— Ano dla siebie, bo jest moje.
Cóż miał jej na to odpowiedzieć? Więc się tylko uśmiechnął i wyjmował z kołczana nową strzałę Amora, chybiającą mu stale.
— Egoistka jest z panny Wichny. A ja za panią oddałbym całe życie... Kocham panią, — począł próbować niby żartem — a pani jest nieczuła... Nie rozumie mych spojrzeń, nie ocenia gorącego uczucia, ot, wszystko jej obojętne...
— Aha, nieprawda — zaprzeczyła. — Bo ja też pana kocham, Grota, okręt z wszystkimi ludźmi, lecz najbardziej mamusię!
Miał więc czego tak pragnął, chociaż nie w takiej formie. Nie było mu wesoło, lecz musiał parsknąć śmiechem.
— Kocha mnie pani tak, jak psa... dziękuję!
— To mało? A co pan myśli, że ja Grota nie kocham całym sercem? Kocham go od małego szczenięcia i nigdy się z nim nie rozstanę. Czy nie wart tego?
— Ale wart, tylko niestety ja wart tak samo...
— Przepraszam, trochę inaczej, bo pan jest człowiekiem.
— Wielka pociecha, ani słowa! A coby pani uczyniła, gdyby właśnie ten człowiek, który tak bezgranicznie rozmiłował się w pani, z rozpaczy rzucił się teraz w morze?
Nie wiedział co chciał przez to osiągnąć, ale tak jakoś samo mu się wyrzekło.
— Cobym zrobiła?
— Bardzo jestem ciekawy.
— Natychmiast skoczyłabym do wody, aby go wyratować. Ja już raz z wezbranego strumienia wyłowiłam tonącą sarnę, ale o mało wtedy nie przewróciłam się z czółenkiem. Zresztą i takbym była dopłynęła do brzegu.
Porucznik westchnął i zapalił fajeczkę. Myślał nad czymś przez chwilę, poczem oświadczył kładąc na bok fajeczkę:
— Wobec tego nic mi na świecie nie zostaje, jak tylko się utopić. Żalu po sobie nie zostawię, bo panna Wichna mnie nie kocha, jakbym ja tego pragnął. Żegnam!
Podniósł nogę na poręcz jakby naprawdę zamierzał skoczyć w morze.
Podstępnie czatował tylko aby go Wichna uchwyciła, co oczywiście w mig się stało.
— Nie, nie puszczę pana! — zawołała półżartem, półserjo.
Niby się wzbraniał, lecz tak chytrze, by ramiona dziewczyny najmilej oplatały go słodyczą.
Nareszcie dał się udobruchać.
— Dobrze, — wyrzekł dziwnie wezbranym głosem — jeszcze poczekam. Może wzruszę to lodowate serduszko i zamiast śmierci, znajdę wzajemną miłość... Znajdę, panno Wichno?
Niestety już nie otrzymał tak upragnionej odpowiedzi, bowiem w tej chwili Grot przyleciał na pokład i zaraz za nim ukazała się matka Wichny. Rozkoszny nastrój porucznika prysł jak mydlana bańka. Niefortunny amant podniósł palce do marynarskiej czapki i ruszył z powitaniem na przeciw Obrochtowej.
Rozmowa wzięła obecnie zgoła odmienny obrót, choć oczy porucznika stale pałały jednym blaskiem zachwytu.
Lecz i w serduszko Wichny wpadła jakaś iskierka, mała, maleńka, wtedy, kiedy przed chwilą zatrzymywała porucznika a jego ramię na sekundę przycisnęło je do piersi. Na wspomnienie tego króciutkiego momentu robiło się jej dziwnie tkliwo, a oczy jęły coraz częściej zatapiać się gdzieś w dal, jakby je niosło pierwsze nieśmiałe marzenie.
Jednakże ta iskierka nie zapaliła się płomieniem, tylko się tliła, tliła... bowiem przyszły świeże wrażenia i obrazy, zaś miłość porucznika Wejhera już nie znalazła stosownej chwili do zwierzenia i nie próbował więcej skakać przez poręcz w morze, choć nastrojowy Bałtyk jeszcze bardziej nadawał się do tego... Ot — miraże i kłopoty miłości. —
Istotnie po czterdziestu godzinach razem ze wschodem słońca „Polonia“ zawijała do swej macierzystej przystani, oczekiwanej Gdyni.
Z żółtawego wybrzeża podnosiło się miasto, rozległe, imponujące. Tu i ówdzie jął się wyróżniać nowy potężny gmach, jakoweś wieże, a nieco bliżej dźwigi, wzniesione w górę jak olbrzymie ramiona, maszty okrętowe, mola, żaglowce, i luchtugi, budująca się stocznia... a wszystko zakreślone z rozmachem, na miarę zbiorowego i pełnego tężyzny ducha narodu, zadziwiające.
Wprost wierzyć się nie chciało, że to portowe miasto wyrosło z piachów w przeciągu kilku lat, że już oddycha pełną piersią i rozpręża się twórczo. Że już stało się bramą na wszystkie strony świata i niecierpliwie czeka chwili, kiedy zapanuje wszechwładnie nad kresową dzielnicą i zaślubionym jej po wieki kochanym Polskim Morzem.
— A co, czy nie mówiłem, że to jest żywy cud? — szepnął do zachwyconej Wichny Wejher, gdy już dopływali do wnętrza naszej Polski. — Gdy go przekroczysz, — zniżył głos jeszcze bardziej — to... to pewnie mnie zapomnisz...
Nieznacznie ujęła go za dłoń.
— Nie, panie poruczniku, będę pisywać jak przyrzekłam...
Oddał jej uścisk i coraz bardziej ściskało mu się serce. Jeszcze jej coś objaśniał, coś szeptał, o coś prosił. Czy dotrzymają swych przyrzeczeń, zali ta złota przędza nie rozwieje się w złudę?
Ziemia ubrana w godowe szaty słońca, witała szczęśliwy powrót swego morskiego wysłannika, siwą, rozrzewnioną tułaczkę i jej, nieznaną sobie, lecz jakże piękną córkę...
Witała wszystkich niby troskliwa macierz dumna z swych dzieci i całym sercem im oddana, błogosławiąca.
Opuszczono pomosty i ruch się wszczął wokoło, żywy, pełen głosów i słońca...
Minęło lato i piękna, złota jesień weszła przez skalne wrota na Podhale.
Srebrne pajęcze nici snuły się po dolinie Cichej Polany, oplatając swą jedwabistą przędzą gałęzie krzewin i rżysk, pożółkłych lip otaczających wieńcem modrzewiowy kościołek, a wreszcie zręby okazałej budowli, która przed kilku tygodniami dźwignęła się z przyciesi na Obrochtówce.
Właściwie była to jednopiętrowa willa, zbudowana na miejscu walącej się już chaty, drewniana i mile uderzająca oczy swym zakopiańskim stylem. Wykończono ją właśnie, aby jeszcze przed zimą oddać ją do użytku „Hamerykankom“, jak nazywano Obrochtową wraz z córką.
Cicha Polana dawno nie przeżywała takiego poruszenia jak ubiegłego lata, kiedy najniespodziewaniej przyjechała z za morza wdowa i córka po Michale Obrochcie o którym we wsi przepadła wszelka wieść i nawet nie wiedziano, czy żyje. Jak mówiono ogólnie, przyjechały „z pełnym worem pieniędzy“ i snać musiało to być prawdą, jeśli ledwie zagrzały miejsca w starej ojcowej chacie, porwały się na tak wielką budowlę. Poza podziwem budziło to i zwykłą ludzką zazdrość, ale że wdowa była góralką z Chochołowa, zaś Wichna córką po Michale Obrochcie, mającym niegdyś wielki mir wśród górali, przeto ta zazdrość nie szkodziła przybyłym, tem bardziej, że były obie bardzo „ludzkie“ nie okazując przy tym żadnej dumy, jak niektóre „przerobione ceperki“. Szczególnie cała Obrochtowa rodzina przyjęła je serdecznie, bo to i były swoje i dzieciom, nie wyłączając starszych, dostało się po jakimś upominku. W końcu stryki i ujki wraz z synami znaleźli dobre zajęcie przy zwózce drzewa i ciesielce, habrykę i napitek, a że o grosz we wsiątku było niezwykle trudno, przeto kobietom nie szczędzono pomocy i willa rosła jak na drożdżach.
Pomysł takiej budowy powstał właściwie jeszcze w Meksyku, w praktycznej głowie Pana konsula i jego dobrej pani, a dojrzał po powrocie do kraju. Tak się bowiem złożyło, iż po przyjeździe do Gdyni Obrochtowa wraz z córką musiały zatrzymać się na noc w pensjonacie w Poroninie i ten to właśnie pensjonat, pełen letników i turystów, obudził w Wichnie nieprzeparte pragnienie wybudowania własnej willi, mającej być nietylko dobrą lokatą kapitału, lecz i zapewnieniem przyszłości wśród ukochanych przez nią gór. Myśl, że pan konsul, o którym pamięć zachowała jak świętość, szczerze jej to doradzał, przemogła perswazje różnych nieproszonych doradców i młode dziewczę przy pomocy swej doświadczonej matki postawiło na swoim.
Tak więc pajęcze nici już się czepiały nietylko prawie, że wykończonej „Obrochtówki“, lecz i chusteczki Wichny z góralska zawiązanej na głowie. Metamorfoza tej niezwykłej dziewczyny nastąpiła pod tym względem zupełna, albowiem całkowicie przeistoczyła się w góralkę, jak to sobie obiecywała jeszcze na okręcie. Pantofelki i miejskie szatki zastąpiły jej kierpce, spódniczki i zakopiański serdak, w czym czuła się tak świetnie, jakby od dziecka nosiła taki ubiór. Obcując teraz stale z ludźmi i duchowa jej strona uległa przemianie, względnie nabierała tężyzny i coraz dojrzalszego zapatrywania na różne sprawy życia. Temperament jej tylko pozostał jakim był, żywy, czasem nieokiełzany, wiecznie pragnący świeżych, niepospolitych wrażeń. Przez te kilka tygodni zdołała zapoznać się ze wsią, górami, lasem. Była na niejednym już szczycie, zjeżdżała żlebem jak kozica i zabawiała się w wioślarkę na zadziwionym jej zręcznością Morskim Oku. Niestety nie spotkała dotychczas ani niedźwiedzia, ni upragnionych kozic, nie przepłynęła również Czarnego Stawu pod Kościelcem, lecz była pewna, że i to jej nie minie. Jeszcze tego samego dnia w którym przybyła do Polany znalazła ową limbę, na której korze ręka ojca ryła pamiętną datę pożegnania... Odszukała litery, ledwie widoczne, do cna już zabliźnione. Nie pokazała matce tej wprost świętej pamiątki, by jej nie ranić serca, choć sama rzewnie wypłakała się nad nią. W kilka dni później zwiedziła halę Sołtysią i Jaworzyńską i tak codziennie zaznajamiała się coraz to z dalszym światem który wychował ojca, o którym przed niespodzianą śmiercią coraz częściej wspominał, a który wołał ją do siebie wszystkimi swymi głosami. Tatrzańskie bory wywarły na nią tak ogromne wrażenie, że nie wiedziała kędy ma pierwej spojrzeć. Z miejsca chwyciły ją za serce urodą swoich smreków, czarem północnych głębin i swym dziwnym poszumem. Wydały się jej stokroć piękniejsze od zbitych w ciżbę meksykańskich sertonów, a ich żywiczna woń wprost upajała piersi. Jedno tylko zasmucało ją bardzo, to ubóstwo zwierzyny, podczas kiedy za morzem aż się od niej roiło. Natura jej przywykła do ustawicznych łowów, zasadzek i niemilknących prawie głosów puszczy, odczuła silnie ten rażący brak zwierzyny, porykujących ech i dzikiego rozgwaru niosącego się zewsząd. Mimo to jednak inne cuda wynagradzały jej braki, a to wartkie potoki szumiące kaskadami, zbyrkanie drzwonków licznych kierdeli owiec pasących się na halach, a już najbardziej chyba skąpane w słońcu turnie. Ten skalny świat wystrzelony ku niebu przemawiał do niej najpotężniej, napawał ją jakąś niezwykłą siłą i radością, żeby goniła wraz z orłami po zawrotnych iglicach, grzbietach opadających stromo w przepaść, lub zawisła w przestworzu i przeglądała się szczęśliwa w sinych zwierciadłach stawów.
Pierwszym jej przewodnikiem był brat cioteczny, Stach Mateja. On, z pośród wszystkich krewnych znał prawie całe Tatry, gdyż juhasował długo i lubiał schodzić po „wirsyckach“. On uczył ją nazw szczytów, sposobów podchodzenia do turni i jazdy żlebem na ciupadze. Kochał góry ogromnie i od starych kobziarzy znał wiele bajęd, które przy każdej sposobności z taką jej miną opowiadał, jakgdyby zdradzał niezwykłą tajemnicę.
Młoda turystka okazała się nadzwyczajnie pojętna i wkrótce nie tylko że dorównywała góralowi, lecz przeszła go w zwinności i szalonej odwadze. Stach począł ją podziwiać, a kiedy ujrzał jak żlebem Mnicha zsunęła się na toporzysku rąbanicy, to aż oniemiał z przerażenia. Zdawało mu się wtedy, że to nie człowiek sunie piargą, ale jakaś boginka. Zdumiał się jeszcze więcej gdy spostrzegł, jak się osadziła na dole i jak wyskoczyła bez szwanku z sypkiej piargi, w którą zaryła się niemal po pas.
Od owej chwili Stach cokolwiek posmutniał, uważając, że tej jakby uskrzydlonej dziewczynie już nie potrafi zaimponować niczem. Teraz z kolei on musiał podziwiać jej zuchwałość, czy tu na łódce, czy gdy z rozwianym włosem pędziła w dół upłazem, albo z głazu na głaz skakała po szumiącym potoku. Stopy jej tylko śmigały w szybkim ruchu, a ciało wywijało się zwinnie, jakby była Wietrznicą.
Aliści wkrótce znalazł się drugi młodzian, chłopak na schwał, który wzbudzał w niej podziw — Jędrek Gąsienica Krzeptowski, syn najbogatszego gazdy w całej Cichej Polanie. Ten szalonej dziewczynie nie ustępował w niczym, a jednym kunsztem górował nad wszystkimi, to rzucaniem toporka. Rzucał nim z tak niesłychaną wprawą i celnością, że nie było gałązki choćby na samym czubku jodły, której by nie trafił i nie odciął. Znany był z tego nietylko w bliższej okolicy ale i w Zakopanem, gdzie sztuką tą przy każdej sposobności popisywał się chętnie. Był przy tym świetnym, zagorzałym narciarzem, lecz tego sportu Wichna nie miała jeszcze szczęścia poznać. Narazie ten toporek zaimponował jej naprawdę, tym więcej, że w tym kierunku wszczęte próby dały jej poznać, iż to trudność nielada i mimo usiłowań nie rokowały wcale prędkiego rezultatu. Wreszcie i Jędrek, choć w pierwszych chwilach z całą zapalną gotowością ofiarowywał Wichnie swe usługi, choć się zaprzyjaźnili do tego stopnia, że nawet poczęli sobie mówić po imieniu, naraz jął się coraz to rzadziej pokazywać, jakgdyby zhardział lub pogniewał się o co.
Wśród licznych jednak zajęć, rzadka obecność Jędrka przechodziła u Wichny prawie że bez uwagi, i chociażby nieraz przyjrzała się chętnie młynkom jego celnej siekierki, miała zaprzątniętą czemś główkę. Jeśli nie zabawiała dzieci stryja, to przy matce uczyła się gotować, a gdy już kuchnia sprzykrzyła jej się trochę, to próbowała ciosać drzewo lub podawała majstrom deski. Wszędzie jej było pełno, wszystko zaciekawiało ją jak dziecko, że nawet błahy drobiazg nie uszedł jej uwagi. Znalazła również czas i na to, by wprawiać się w pisaniu, bowiem uznała sama, że umiejętność jej w tym względzie winna osiągnąć wyższy poziom. W tym krótkim czasie była zmuszona na kilka listów odpowiedzieć, najpierw porucznika Wejhera, których miłosna treść rozweseliła ją niemało, aż znowu nadszedł list od konsula z Meksyku. Owi przychylni i tak ogromnie dobrzy państwo wiedzieli już z dzienników o morskiej katastrofie i chociaż było im wiadomym, że polski okręt uratował rozbitków, przecież pytali się troskliwie o dalsze losy pokochanej rodaczki. Odpowiedź na ten list podyktowała Wichnie matka, przy czym włożyła do koperty trzy tatrzańskie szarotki w upominku dla państwa i Irusi, jednak dla pana porucznika już sobie Wichna sama skoncypowała wynurzenia.
Niestety, zakochany marynarz dowiedział się o wszystkim, tylko nie o tym o co prosił, a to — że przyjechała do Polany szczęśliwie, że góry są cudowne, że już widziała Mirskie oko i jelenia w Roztoce... i tak na czterech stronach listowego papieru opisała drobniutko pierwsze swoje wrażenia, tylko o sprawach serca ani słowa i względnie tylko tyle, że „również polubiła go bardzo i często wraz z matką wspominają go mile“...
Odpowiedź na dwa ostatnie listy jego o tyle się zmieniła, że opisała nowe górskie sukcesy, po tym nieco o willi, i o Grocie, a wreszcie zaprosiła go w góry i zakończyła pozdrowieniem.
Owe wymijające odpowiedzi nie były jednak jakąś rozmyślną i celową grą Wichny, ale poprostu miłosny temat dziwnie ją onieśmielał i zawsze wtedy przychodził jej na pamięć obrzydliwy don Carlos. Oczywiście nie znaczyło to wcale, aby porucznik Wejher wydawał się jej takim samym podstępcą, przeciwnie, był nawet pierwszym mężczyzną który naprawdę wzbudził w jej sercu więcej może niż przyjaźń, ale... ale jakoś nie śmiała wspominać o tym w liście i wolała inną swoją radością pokryć kiełkujące uczucie.
Ostatnia jego kartka, donosząca z tęsknotą że znów wyjeżdża na ocean, nawet ją mocno rozżaliła, że do wieczora błądziła smutna nad potokiem i może po raz pierwszy pragnęła samotności.
Już się poczęło mroczyć, gdy wreszcie ją odnalazł uradowany Grot. Lecz i on smutku nie rozproszył, choć był wesoło nastrojony.
Wróciła z nim do domu, zjadła wieczerzę i chociaż było późno, jakoś do łóżka nie ciągnęło jej wcale. Postanowiła poczytać jeszcze chwile o Janosiku Nędzy Litmanowskim, o którym ojciec bajał jej często porywające historje. Tetmajerowska powieść o tym sławnym harnasiu wypożyczył jej Jędrek w czasie swych ostatnich odwiedzin, książka o starych dziejach Tatr i jej legendarnych mieszkańcach ogromnie przypadła jej do smaku, tem więcej, że przemawiała do niej często prostą, góralską gwarą.
Siadłszy przy stole, zasłoniła papierem lampę, by nie raziła światłem śpiącej matki i otworzyła książkę. Listek paproci pokazywał stronicę do której ostatnio doczytała, a gdzie Maryna Toporówna biskupowi tumienieckiemu Pstrokońskiemu poczyna prawić o już umarłych czasach.
— Kiedyście jegomość — poczęła Wichna czytać w skupieniu — słyseli starych łudzi. Kie baw jesce Światybór władał. Podany on beł na niedźwiedzia, kudłaty i wielki, a na głowie miał jelenie rogi. Strzóg on lasów to jaze dudniało pod nim. Strasny beł, ale jyno na tego, z rąbanką w ręcy. Kie set bez las, za zadnik nogali, co lasom skodzieł. Cerwone ocy mu ze łba świeciły, w nocy, jak kaganki. Zderzał niejeden lasowy złodziej, prasnon siekiere i uciok przed nim...
Kie tu pogoda bywała, pani złotego dnia i śrybnej nocy. Skrzydła miała gołębie, a bratki po nik kwitły.
Kie tu bywała wiosna, co jej skowronki z garści wzlatywały, a uśmiechała sie tak, jako słońce na jaworowych liściach.
Kie Lelki pilnowały skarbów, w paprociach pohowane, kie Majki i Drzewice proministe po lasak goniły. Kie bez las, to tak, jak kiedy tysiąc dzwonecków koło tobie tu kwiaty i drzewo, inom miała gware, co kwiat, co ziele, co ptak. Seł cłek mówiący po lesie, bawiący się śnim nie tak, jako teraz, co ino ptaki śpiewajom, ale im nic nijako nie wyrozumies..
Ka sie podziały Promiennice nocne, co koło stawów po halak siadywały, jak kiedyś lelujami staw obsiał i gwiazdami sie we wodzie bawiły? Ka som jest Miesięcne Panny we mgak po wierhak latające?
Ka jest Zarnice, co rose siały i rose zbierały. Ka ćmy w cieniu leśnym popod spleciom konarów pohowane, jak zające? Ka Świt ze słońcem na głowie i cerwonymi skrzidłami, i ka Olbrzym, co słońce z nieba znosieł na ramieniak, jak juhas owce w śtyrbnem miejscu z turnie?
Ka som wodne duhy z trombitami i fletami, co sie kejsi przed wiekami z capów i pasterek porodziły, kudłami obrośnione, z rogami koźlemi, na dwóch nogach hipkające?
Ka Połednice, co dziewki za ramiona hytały i na kępy na grzbicie kładły, co po tem robieł śniemi, co fto fciał. I Wiośnianki, co sie na błyskawicak po niebie woziły? Ka se te sytko podziało? Przyszli księdzowie z panami, poceni świente drzewa ciąć, dali krziże strugać i pozostawili je i sytko przepadło. W jeziora pozadawało, w groty, w jamy podziemne, jeno sie casem ozwiom tak jako płacem...
Fantazja Wichny stwarzała sobie wszystkie postacie mitu tak jasno i plastycznie, że aż mrowie z wrażenia chodziło jej po ciele. Wychowana wśród puszczy na bezludziu, szczególnie łatwo wyobrażała sobie różne tajemne siły i bożyszcza, jakie każda zagadka podsuwała jej myślom. Zasięg jej religijnej wiedzy był bardzo szczupły, prymitywny. Wiedziała, że jest Bóg, że Chrystus narodził się w stajence, oraz że Jego Matką jest ze wszystkich najlepsza. Umiała pacierz i odmawiała go codziennie, jeszcze to i owo wiedziała, tyle, ile umiał jej ojciec. Obecnie w czasie kazań w kościółku dowiedziała się więcej, przejrzała nawet mały katechizm z którego uczyły się dziewczęta i na tym się skończyło.
Jednakże owe dziwy o jakich książka jej mówiła jakoś bardziej ciągnęły ją ku sobie. Pewnie dlatego, że miały w sobie zgoła odmienny urok, że mieszkały wśród lasów, gór i we wodach, że były bliższe duszy, nastrojonej na ów pierwotny i romantyczny ton i jakby swoje...
Wprawdzie okazała świątynia w jakiej modliła się w Krakowie wywarła na niej wielkie i głębokie wrażenie lecz znacznie większe wywarł cichy wiejski kościółek, drewniany, z jarzącą się ubożuchną wieczną lampką. Zdawało się jej, że rozpięty na krzyżu Pan Jezus czuje się lepiej pośród tych prostych ścian niż wyzłoconych murów, że mu tu milej i przytulniej.. I choć wierzyła w Niego, przecież te stare bóstwa przejmowały ją żalem, — że ich już niema, że opuściły lasy i przepadły i „jyno sie casem ozwiom tak jak płacem...“.
Przybliżała się północ, gdy rozmarzona Wichna zamknęła książkę. O śnie nie było mowy, tak gdzieś od niej odleciał i wcale nie zwiastował przybycia.
Kiedy wstała od stołu, doszło nagle jej uszu jakby stąpanie za oknami. Wszyscy domownicy spali już dawno, ktoby tam zatem był?
Zaciekawiona wyszła z izby i stanęła na progu. W tej chwili jakby mignęła jej w źrenicach biała postać górala, wpadającego w młody smreczynowy zagajnik. Widok ten był jednak tak migawkowy, że nie wiedziała teraz sama, czy to złudzenie, czy ktoś istotnie ukrył się w zagajniku.
Nasłuchując, patrzała chwilę w owe miejsce, po czym ruszyła ku zaroślom. Odważnie porozglądała się po skraju, weszła głębiej w smreczynę, lecz wokół było cicho i ani śladu człowieka.
— Wyszłam nagle ze światła i pewnie mi się przywidziało — pomyślała, wolno powracając do chaty.
Uszła zaledwie kilka kroków i przystanęła jakoś nieskora do powrotu.
— Oh, jakaż piękna noc — wyszeptała do siebie i ogarnęła wzrokiem świat, tonący w bladej księżycowej poświacie.
Wokół panowała głęboka cisza, nasiąknięta jedynie szumem pobliskiego potoku.
Góry widniały jakby nieco zamglone, ogromne, w kamiennym śnie drzemiące. Poniżej skalnych grzbietów rozpościerał się bór, jak gdyby czarny olbrzym broniący wstępu do tej zaklętej, ku niebu wznoszącej się krainie pieczar i turni.
Wichna stała skupiona i jakby urzeknięta czarem jesiennej, górskiej nocy.
— Nie, nie — coś się ozwało w duszy zapatrzonej dziewczyny — te bóstwa chyba nie wymarły... Przecież ta noc byłaby bez nich inna, pusta... A ona żyje, tam wszędzie coś się dzieje, odprawiają się jakieś niepojęte obrzędy... Nie może być inaczej, nie może...
Wyskoczyła na głaz zielskiem dokoła zarośnięty i gdzieś ku górom, lasom i niebu wyciągnęła ramiona.
Wybielona poświatą wyglądała w tej chwili niby Miesięczna Panna, lub czarujący posąg, który zbudził się i ożył na cokole.
Z niedalekiej kryjówki spojrzały teraz na nią czyjeś pełne zachwytu oczy, osłupiałe ze szczęścia, przepastne, chłonące w siebie tę urokliwą zjawę. Serce w duszącej piersi zatłukło się gwałtownie, jakby się wyrwać z niej pragnęło...
— Hej, chyba skoczę do niej, a po tym niechaj się świat zawali! — wyszeptały rozdygotane i krwią nabiegłe usta Jędrka.
Ale nie skoczył — zjawisko przykuło go do ziemi, cudne i umiłowane do utraty pamięci.
A ona nadal stała w miesięcznym blasku nie przeczuwając nic, w baśń nocy zapatrzona.
— Bożątka nasze stare, ja wiem że wy jesteście, choć ludzie o was zapomnieli... — szeptała jak w modlitwie. — Jak byłeś, jesteś Światyborze... i ty Łado, matko stworzenia... i wy Wodniki, Mojki, Krasnoludki... jak byłeś jesteś Pierunie — Gromie... i ty Torze — Wichrze... Pogodo... Jesteście Diedzilije miłosne, woniejące Pachny... Dziewy urodne... Miłuję i czczę was wszystkich... jam wasza!...
Stała tak jeszcze jakiś czas, oszołomiona nocą i dziwami powieści, wreszcie przedziwnie rozstrojona podążyła ku chacie.
Za chwilę światło w oknach zagasło.
Jędrek Gąsienica Krzeptowski wyszedł z za smreków i jakby się zatoczył. Przetarł dłonią zgorączkowane czoło, spojrzał jeszcze ku ciemnym oknom chaty i westchnął całą piersią.
— Hej, jak tyś mnie urzekła!... Dziewczyno, czemuś ty jest chudobna, czemu? — wyrzekł półgłosem, jakby tak okrzyczane złoto Wichny kopało przed nim przepaść...
Zwiesił pełną niepokojących myśli głowę i począł schodzić brzegiem zalesionego zbocza w stronę szumiącego potoku.
Owce wracały z hal do swych zimowych leży. Wprawdzie było jeszcze dość ciepło, jeszcze po zrudziałych upłazach i kosówce snuły się ostatnie włókna babiego lata, jednak kapryśna górska jesień nakazywała zawczasu pożegnać się z halami i powrócić w doliny na okres długiej, nudnej zimy. Odwiecznym prawem trzeba było rozstać się z wonną, zieloną trawą, słońcem i koczowiskiem pod gołym stropem nieba, a przede wszystkim z najdroższym skarbem życia, swobodą.
Cicha Polana zazbyrczała dzwonkami tej osobliwej ciągnącej z gór procesji. Bartuś Tatar, stary lecz krzepki jeszcze baca szedł za nią w tyle z juhasami, podczas gdy psy owczarki pilnowały porządku nad niesfornym kierdelem.
Przy zagrodzie sołtysa już czekali gazdowie na powrót oraz przydział dobytku. Jakoż zatrzymała się na łączce ogrodzonej żerdziami, a baca, poprawiwszy na pochylonych barkach brudną, zniszczoną cuchę, z pod której wyglądała szyjka gęśli baranią główką zakończona, podszedł z świtą juhasów do gazdowskiej gromady i kłobuczkiem pokłonił się dokoła.
— Pochwalony Jezus Krystus — odezwał się na wstępie i najprzód do sołtysa wyciągnął czarną, chudą rękę.
— Na wieki — chórem odpowiedzieli gazdy.
Po przywitaniu, z którego poznać było jak wielkim cieszył się baca poważaniem, zaczęło się składanie sprawozdania z całorocznych wypasów i gazdowstwa na halach. A więc jaki nastąpił przyrost stada, ile zdobyto runu i nabiału, ile owiec zginęło w przepaściach czy to pazurach misia, słowem — poczęła się przesuwać cała kronika pasterskiego żywota, wszystkie jego radości, smutki i wydarzenia. Cały ten długi raport miał w sobie poważny i uroczysty nastrój, niemal skupienie jakowegoś obrządku. Bartuś Tatar, siedzący w pośrodku na kamieniu, prawie wszystko wypowiadał z pamięci, tylko w bardziej zawiłych sprawach spoglądał na toporzysko rąbanicy, na którym widniały cięte kozikiem znaki, jego bacowskie pismo.
Po sprawozdaniu baca wydobył z torby ulubioną fajeczkę i z pewną dumą spojrzał po obecnych. Widać że wszystko wypadło jak najlepiej, bowiem poczęto mu dziękować za troskę o dobytek, za różne leki jakie w razie potrzeby posyłał im do wsi, gdyż trzeba wiedzieć, że stary Tatar poza swym długoletnim bacowaniem słynął również jako guślarz i nieomylny znachor... Zasłużoną zapłatę odłożono na jutrzejszą niedzielę, aby wedle zwyczaju zatańczyć przy tym „zbójnickiego“ i uraczyć się wspólnie parą co najtłuściejszych skopów na ten cel przeznaczonych.
Wichna wraz z Grotem, którą w drodze do lasu zatrzymał powrót owiec, stała również wśród gazdów i słuchała z zajęciem bacowskiego raportu. Wszystko to ciekawiło ją wielce, a już najmilej patrzała na owieczki. Tak, gdy tylko przyjdzie wiosna zakupi sobie własne stadko i poszle je na hale. Przecież po ojcu ma prawo do wypasu... Wreszcie jakaż by z niej była góralka, gdyby nie gazdowała jako inne? Kochana matuś niech sobie odpoczywa, a ona sama zajmie się gospodarstwem, które wszechstronnie musi sobie urządzić! Bo wszak czy może być pożyteczniejsze i milsze zajęcie? Wreszcie, cóżby robiła?
Zabawiwszy jakąś chwilę i popieściwszy kilka jagnięcych główek, ruszyła w dalszą drogę. Aliści przy kościele znów się natknęła na plebana. Spostrzegłszy Obrochtównę, wyjął ręce z tylnych kieszeni rewerendy i z widoczną radością uchylił kapelusza. Mówiąc na ucho, od dnia poznania polubił bardzo tę piękną i bogatą dziewczynę, podczas gdy ona, choć był gościem i zabawny, unikała go stale.
— O, kogo ja widzę! — zawołał proboszcz, robiąc zdziwioną minę. — Dokąd to Bóg prowadzi z tym koszyczkiem?
— Idę na grzyby, proszę księdza proboszcza — odpowiedziała Wichna i przystanęła obok.
— Na grzyby? oczywiście na rydze! Jak zauważyłem, to Wichna przeważnie w lesie przesiaduje, a proboszcz niech czeka na obiecane odwiedziny... Czy nie tak, proszę powiedzieć prawdę?
Wichna zakłopotała się cokolwiek.
— Jegomościu, nie było jakoś czasu — poczęła się wymawiać. — Przy budowie bardzo dużo zajęcia, trzeba przy tym gotować, pomóc mamusi w tym i owym, a i las również ciągnie... Przecież ja w lesie wychowana, to jakże żyć bez niego?
— Wymówki, tego, paniedzieju i co tu więcej gadać — przerwał jej z miejsca i począł z tytonierki zakręcać papierosa. — A szkoda, powiadam szkoda, bo miodek czeka i czerwone jabłuszka... A cóż willa skończona? — zapytał, przeskakując z tematu.
— Prawie, że już.
— Ano, to będzie sute poświęcenie... Kiedyż?
— Nie wiem, to już mamusia powie.
— Wszystko mamusia, a córka goni tylko po górach i wypatruje, czy się gdzie jaka gunia nie nawinie... Ej! — uśmiechnął się i pogroził palcem.
— Wcale na to nie patrzę, bo góry wystarczą mi za wszystko — odrzekła śmiało.
— Ot, tak się jeno mówi... znamy się na tym, paniedzieju! No, a Jędrek Krzeptowski bywa u was jak dawniej?
— Zupełnie nie przychodzi, jakby się o co pogniewał.
— Taak? To i lepiej... Jeszcze raz ci powiadam, strasz się tego chłopaka bo to pędziwiatr i niedowiarek jakich mało!
Wichna słysząc te słowa jakoś nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
— I ty się z tego śmiejesz? — zapytał prędko. — Dlaczego?
— Bo Jędrek pewnego razu też powiedział, że i jegomość...
— Proszę, nie krępuj się mów śmiało!
— Już nic takiego, tylko sobie markocił, że go jegomość nienawidzi... Mówił, że to wszystko jeno przez te gazety i czytanki...
— Tak, bo mi buntuje parafię! Daje ludziom zakazane gazety, gorszące książki i mędrkuje na wiecach.
— A czy widział jegomość jak on rzuca toporkiem? — spytała Wichna w dobrej wierze.
Proboszcza aż wstrząsnęło.
— Djabeł za owo niedowiarstwo rzuci tak kiedyś jego przekorną duszę! — odrzekł zdenerwowany. — I za te bunty, nieposłuszeństwo, za wszystko!
Wichna myślała nad czymś krótką chwilę, wreszcie odezwała się z prośbą:
— Niech się jegomość nie gniewają... On nie jest wcale zły, tylko... ja sama nie wiem jak powiedzieć... Onby tak chciał, ażeby wszystkim było dobrze, żeby górale trzymali się pospołu i zachowali swoje stare zwyczaje... A jegomość podobno skasował im sobótki i wszelakie w dawnych czasów obchody, jakich ja jeszcze nie widziałam...
— Bo to pogaństwo i nic więcej! — przerwał jej proboszcz.
Zaczęła się na ten temat rozmowa, ale nie trwała długo, bowiem Wichnie śpieszyło się do lasu. Odeszła więc za chwilę z nową obietnicą odwiedzin, wesoła, nie myśląca już wcale o różnych ludzkich rozbieżnościach, ale o śmiesznych harcach psa, zadowolona z siebie oraz całego świata. Proboszcz paląc namiętnie papierosa patrzał za nią tak długo, póki nie zniknęła mu z oczu, poczem bardzo jakoś rad ze siebie, powlókł się wolno do ogrodu.
Wkrótce powitał Wichnę las swoją żywiczną wonią i nastrojowym cieniem. Weszła pod jego kolumnowe arkady jak do jakiejś świątyni, której posadzkę wyścielały kobierce jasnozielonych mchów, ubrane tu i ówdzie bukietami paproci.
Zaraz na skraju odetchnęła swobodnie, czując, że tu jest jej najlepiej, że się znajduje jakby przy swej kołysce, serdeczną mową wspominając o dzieciństwie. Zdawało się jej, że wszystkie smreki, czy krzewiny — to bracia jej i siostry, że to jakieś bliskie rodzeństwo, ktoś dziwnie z sercem sprzyjaźniony, wierny, wyciągający powitalne ramiona, cieszący się z jej serdecznych odwiedzin.
Ilekroć razy Wichna wstąpiła w puszyste progi lasu, zawsze doznawała wrażenia, że przyszła do rodziny, że tu jest jak gdyby jej domostwo, że patrzą na nią zewsząd uradowane oczy i ktoś niedługo pocznie jej klechty opowiadać. Jak dawniej obca puszcza, tak teraz polski górski bór stał się dla niej przybytkiem prawie że codziennej gościny i powiernikiem coraz to częstszych zwierzeń. Z każdym dniem teraz coś się jej duszy objawiało, coś dotychczas nieznane, nie dające się ogarnąć, siecią nieśmiałych myśli, coś gwałtem istnieć i rość pragnące, niosąc ze swym zalewem wielki, jednak dziwnie słodki niepokój. W ciszę i mrok jej serca poczęły padać jakby promienie niewidocznego słońca, olśniewające, niecące chaos uczuć, z których każde było skłonne do marzeń, jakichś dociekań i lirycznych roztkliwień. Sny jej ponocne również uległy większej zmianie, dziedzina ich rozszerzała się znacznie, w miejsce dawnych prymitywnych obrazków, przyszły jakieś fantastyczne postacie, rycerze z legend, bohaterzy z powieści i, co ją zadziwiło — zawsze wraz z nimi pojawiała się postać porucznika Wejhera, ratującego ludzi z tonącego okrętu, to znowu Jędrka Krzeptowskiego, z rozwianą gunią na ramionach, jak orła pędzącego upłazem do głębokiej doliny.
Jeśliby ją zapytać, która z tych dwu postaci bardziej chwytała ją za serce, pewnieby sama nie wiedziała, gdyż każda na swój sposób wyrastała w jej oczach. Jedna i druga miała swoje walory, — kwitnącą młodość i odwagę, lecz każda wpraszała się do myśli, dokonywała w wyobraźni jakichś niezwykłych czynów i ani razu jedna drugiej nie dała się zwyciężyć czy też wyprzedzić, by zająć pierwsze miejsce. Wprawdzie zdawać się mogło, że czułe listy porucznika głębiej wyryją go w pamięci, lecz znowu właśnie taktyka Jędrka z ostatnich dwu tygodni zrównoważyła szalę. Oto dał się poznać dziewczynie jako niezwykły junak i turysta, porwał ją swoją iście góralską naturą i śmiałością i naraz — nie pokazał się więcej...
Dlaczego tak uczynił? Wszakże nic takiego nie zaszło, aby się mógł pogniewać, owszem, zawsze witała go z radością, słuchała mile opowiadań i patrzyła przyjaźnie w czarne i pełne ognia jego oczy.
Czyżby naprawdę wzgardził jej towarzystwem przez to, że nie jest wykształcona, albo czy taki dumny z swej urody.
Prawda, wszystkie dziewczęta wprost za nim przepadają, ale... tu coś innego chyba zaszło... Lecz co? Żal jej, bo żal tego miłego towarzysza, tym bardziej, że przybliża się zima, więc kto ją teraz tak jak on obznajmi z nartami? Tyle pewnego razu naopowiadał o tym, tak obiecywał...
Naraz zapomniała o wszystkim, bowiem tuż przed nią pokazał się na mchu wspaniały grzyb, borowik. Stał dumny z swej wartości, niby król wszystkich grzybów, w towarzystwie swych licznych, dorastających królewiczów.
Wichna przykucnęła coprędzej nad tą pierwszą zdobyczą, obu dłońmi obejmując wilgotną postać grzyba. Jakiż był twardy i jak trzymał się mocno!
Po chwili, czysto ze mchu obrany, razem z rodziną dostał się do niewoli urodziwej grzybiarki.
Jednak nie długo przetaczał się na boki wśród oplatanych ścian, bowiem wkrótce zjawił się drugi jeniec, po tym trzeci i czwarty, wreszcie różna królewska świta jęła gromadzić się w koszyku, a to: paź borowika — rydz, smardz — nadworny szambelan, maślak — opasły szafarz i giermki — siniaki i piestraki, a wreszcie damy dworu: lisice, niedźwiedzie łapki i pieńki. Przeróżne bedłki, czartopłochy i krostowate muchomory nie wartały spojrzenia, omijane przez ludzi i zwierzęta, choć jadowitość swoją szminkowały ponętnie.
Wichna już znała i odróżniała wszystkie grzyby, najbardziej jednak radował ją borowik, oraz rydz wielce przez matkę polecany.
Im więcej zapuszczała się w las, tem grzybów było więcej, że nie widziała innej rady, jak wyrzucać z koszyka dorodne okazy, aby starczyło miejsca na same co najprzedniejsze egzemplarze.
Po niespełna godzinie miała już koszyk czubato wypełniony, a tu coraz to nowa główka grzyba uśmiechała się do niej. Nie mogąc oprzeć się pokusie zdjęła z siebie fartuszek i zawęźliwszy jego rogi, stworzyła sobie wcale pojemną sakwę.
Aliści i ta wkrótce wypęczniała zupełnie, jak gdyby las tak hojnie rozsiewanym owocem chciał ugościć do syta swoją kochaną wielbicielkę.
Nie starczyło już miejsca choćby na maleńką lisówkę gdy Wichna natrafiła na całą kępę dorodnych borowików. Stała chwilę bezradna, patrząc na ich pół rozchylone czapki, wreszcie usiadła obok, by chociaż oczy uradować tym ponętnym obrazkiem.
— Nie zabiorę ich dzisiaj, to przyjdę po nie jutro — pomyślała z radosną gotowością. — Byłoby grzechem by tyle skarbów się mamiło..
Grot usiadł koło pani i również przyglądał się ciekawie, nie grzybom jednak, tylko wiewiórce balansującej po konarach rozłożystego buku.
— Jakażeś śliczna, wiewióreczko! — zawołała z radością. — Proszę, zejdź niżej, do mnie... Pies nie skrzywdzi cię wcale, a ja, tylko pogłaskam twe futereczko, a potym puszczę wolno... Zejdź, zejdź, nie bój się! Nie myśl, że to jakaś pułapka, o nie... Ty nawet nie wiesz jak cię kocham... naprawdę!
Niestety pomimo tak nęcących zapewnień urocza leśna tanecznica nie przerywała swoich zajęć. Czując widać zbliżającą się zimę, zbierała skrzętnie twarde serduszka bukwy, ażeby w dziupli uzupełnić zapasy, zanim grubym kożuchem pokryje wszystko śnieg. Grot nadal nie spuszczał z niej spojrzenia, przytupując z niecierpliwością i okrążając drzewo, jakby zwinność stworzonka nielada sprawiała mu przyjemność.
Naraz w nieznacznym oddaleniu coś się pośród zarośli zabieliło. Najpierw uwaga psa zwróciła się w tę stronę, a po tym zaraz Wichny. W tejże chwili, gdy już Grot pytał się oczyma swojej pani czy atakować domniemanego wroga, z za smreków wyszedł góral, bacznie rozglądając się wokół. Nie ulegało wątpliwości, że musiał spostrzec warczącego wilczura i siedzącą dziewczynę, ale jakby mu na tym zależało, by nie okazywać tego, że wypatruje grzybów i nie widzi nikogo.
Wichna uspokoiła cicho psa, podczas gdy serce raźniej ozwało się jej w piersiach. Poznała Jędrka...
Przez krótką chwilę obserwowała jego postać, wreszcie, zadowolona ze spotkania, złożyła dłonie w trąbkę i krzyknęła ochoczo:
— Hop, hop!
Oczy Jędrka podniosły się od ziemi. Niby to szukał skąd go dolata głos i dopiero, kiedy Wichna powstała, spostrzegł ją właśnie i szarmancko ukłonił się jej kapeluszem.
— Proszę do mnie, tu grzybów co niemiara! — zawołała, pokazując przed siebie.
Jęła teraz jakby trochę żałować, że pierwsza zaczepiła tego „honorowego“ chłopaka, lecz było już zapóźno.
Jędrek zbliżył się wolno, jakby rozmyślnie nie chciał okazać swej radości, mając w jednej ręce swoją czarodziejską ciupagę, zaś w drugiej z paru tylko garściami grzybów.
Po przywitaniu, ze strony Jędrka nieco przesadnym w uprzejmości, Wichna wskazała palcem na kępkę borowików.
— Popatrz, jakie dorodne! Te już dla ciebie zostawiłam...
— O, jakże mógłbym wykorzystać cudze szczęście — począł wzbraniać się Jędrek, jakoś „po pańsku“ nastrojony. — Przecież ja sobie sam poszukam...
— Dlaczego? Widzisz, ja mam już pełen koszyk i fartuch, więc do czego je wezmę? Proszę, zabierz je sobie, bo się do jutra postarzeją — i nie czekając kiedy zgodzi się na to, wybrała sama grzyby i ruchem, który nie uznaje sprzeciwu, włożyła mu je do woreczka. — Tak ma być, a resztę jeszcze dozbieramy — dodała i uśmiechnęła się przyjaźnie.
— Dziękuję — szepnął Jędrek, lecz już jakoś inaczej. Chwilowa i sztuczna jego powściągliwość, oraz nieszczery ton poczęły się rozwiewać, natomiast koło serca robiło mu się coraz cieplej.
— A teraz znowu coś ci pokażę: spojrzyj, wiewiórka. Prosiłam ją do siebie, ale jakoś zejść nie chce...
Jędrek przypatrzył się uważnie i pokazując białe zęby rzekł z radosną gotowością:
— Jeżeli sobie życzysz, to w lot będzie tu leżała na ziemi...
Zdziwiła się uroczo, że aż rozkoszne mrówie ogarnęło górala.
— A jakim sposobem?
— Jakim? A ot, ta ciupaga ją zniesie...
— Zabiłbyś ją?
— Miłe mi życie wszystkich stworzeń, ale jeślibyś chciała, to już tu leży...
— Nie, nie — poczęła się litować — ona taka cacana!
W tej że chwili wiewiórka, jakby czując że może waży się jej życie, śmignęła po gałęziach na sam wierzchołek buku.
Wichna klasnęła w dłonie.
— O, nie dowierza ci i czmychnęła biedactwo!
Jędrek szczęśliwy, że tak pomyślnie rozwija się spotkanie, coś w okamgnieniu postanowił.
— To nic. Ale jak myślisz, trafiłbym ją siekierką?
— Może, chociaż trochę wysoko i te konary zawadzają — powątpiewała.
— Ano, tu się przekonasz — odpowiedział z zagadkowym uśmiechem, jednakże Wichna szybko chwyciła go za ramię.
— Ja wiem, trafiłbyś, ale jej nie zabijaj! — poczęła prosić i swą lubą postacią zastąpiła mu drogę.
Droczył się z nią przez chwilę, hamując się co sił, by jej nie porwać w rozognione ramiona, wreszcie ustąpił, choć i tak wcale nie miał zamiaru pozbawiać życia niewinnego zwierzątka.
— No, dobrze, usłucham cię, lecz pragnę cię upewnić, żebym nie chybił.. Widzisz tę gałązkę na której przed tym huśtała się wiewiórka? O, tę pochyłą ku dołowi — pokazał toporzyskiem.
— Widzę.
— No to ci ją odetnę, akurat w owym miejscu, kędy ona siedziała...
— Owszem — odpowiedziała Wichna chętnie, ogromnie bawił ją taki popis.
Uradowany Jędrek odszedł w tył kilka kroków, zbadał stopami grunt i spojrzał ku górze. Przez kilka sekund tkwił wytężonym wzrokiem w punkcie upatrzonej gałęzi i silnie rozpierał się na nogach. Wyglądał teraz niby jastrząb mający za moment spaść błyskawicą na ofiarę. Naraz sprężyste ramię Jędrka uczyniło ledwie że dostrzegalny ruch i równocześnie zafurczała w powietrzu wyrzucona ciupaga. Przeleciała tak nagle, że oczy Wichny prawie jej nie widziały. Nim się spostrzegła, toporek spadający na ziemię już się obijał po konarach, tuż za nim opadała gałązka, ucięta jak najcelniej.
Jędrek odetchnął ucieszony, zaś w czarnych oczach zapalił mu się triumf.
— A co, czy nie mówiłem? — rzucił dumnie pytanie i zarazem odpowiedź. Podniósł z ziemi toporek, po czym z ukłonem wręczył Wichnie gałązkę. — Proszę... Niech się nam zdaje, że to wiewiórka...
Wichna tak była zachwycona tym niezwykłym wyczynem, że wprost brakło jej słów uznania.
— Naprawdę, ten toporek to jest chyba zaklęty... Oh, jak ty to świetnie umiesz. A jak on leci!
— Wprawiał się kilka lat to i musi!
— A ty myślisz, że ja dalej nie ćwiczę? — spytała nagle Wichna. — Owszem, prawie codziennie i to z coraz lepszym wynikiem. Nie wierzysz mi?
— Gdzieżbym śmiał wątpić... ale pokaż! — i podał jej ciupagę.
Zaczęła się bardzo miła zabawa. Czupurne dziewczę oddaliło się jak i Jędrek przed rzutem, przyjęło jego pozycję, słowem naśladowała go we wszystkim.
— O, ta gałązka — pokazała i machnęła siekierką.
Oczywiście rzut był chybiony, lecz już coś znamionował.
— To jeszcze nic, bom sobie za daleko stanęła — zawołała wcale tem nie zrażona. — Teraz napewno będzie lepiej...
— Ależ tak znowu źle nie było — pocieszył ją towarzysz. — Widzę ogromny postęp...
Dalsze rzuty były cośkolwiek lepsze, a jeden, już ostatni, z powodu jeszcze bardziej skróconego dystansu nawet utrafił ostrzem w atakowaną gałąź. W każdym razie nie było to tak łatwe i spotkało się zaraz ze szczerym uznaniem mistrza.
— Na razie umiem tyle, — pochwaliła się Wichna — ale za rok będę rzucać, że aż hej! Zobaczysz! Słuchaj, odetnij jeszcze tę gałązkę, tę z tym ruszającym się listkiem. Ja tak niezmiernie lubię patrzeć się na to... Dobrze?
Jakże mógł jej odmówić, on, który tę promienną dziewczynę pokochał skrycie do ostatecznej możliwości.
Za chwilę już jej dawał oznaczoną gałązkę, przy czym, nie mogąc widać zdzierżyć dłużej ciężaru jaki przygniatał go od dawna, szepnął nieśmiało i jakby nieco żartem.
— Jabym dla ciebie strącił nawet gwiazdeczkę z nieba...
Słowa te, jak i ich słodki ton, mile podziałały na Wichnę.
— Tak, gwiazdkę strąciłbyś — ozwała się po króciutkim wahaniu — a do nas to nie zajrzysz... Dawniej przychodziłeś codziennie, a teraz... Może się o co pogniewałeś? — spytała, poważniejąc.
Miłość Jędrka cała wylała się na twarz.
— Niechże Bóg mnie uchowa! — zaprzeczył szybko. — O co jabym się pogniewał?
— Więc dlaczego nie odwiedzasz mnie teraz?
— Ot, tak się jakoś dziwnie składa — westchnął i wsparł się na ciupadze.
Odpowiedź ta nie zadowoliła Wichny.
— Jędruś, ty coś ukrywasz... Przecież mi powiedz...
Znów się zawahał, chociaż przesłodkie słowa Wichny topiły go jak śnieg. Wprawdzie w razie potrzeby był nieustępny, twardy, jak wreszcie każdy góral, jednak wobec tej czarownej dziewczyny ulegał jak dziecko.
— Bo to widzisz — odezwał się po chwili — takie ludzkie języki... Było im na zawadzie, że często do was zachodziłem...
— A cóż komu do tego?
— Ano właściwie nic, pewnie... I zaraz poczęto wokół bajać: widzicie, nie do smaku Jędrkowi proste kiecki góralek, a więc se wybrał pannę... A znowu drudzy: nie tyle może pannę, ile porwała go skoma na jej pieniądze i tę willę... Po trzecie, szkół nie ukończył, a co mu się to marzy! Góralem niby pragnie być, od oka, a ciągnie go ceperstwo... I jeszcze różne, różne rzeczy, myślę sobie: o mnie mi nic, bom wiele zniósł i zniosę, lecz nie mogłem pozwolić, ażeby ciebie w to mieszano. Nie chciałem, ażeby cię dotknęła choć najmniejsza obmowa, ażeby na twe oczy nie padł ani cień chmurki... Było i jest mi ciężko, smutno, ale tylko dla tej jednej przyczyny, zaprzestałem odwiedzin. Poco mam dawać powód do wszelakich domysłów?
Spojrzał na nią pełen niepokojących myśli i czekał co odpowie.
Wichna najsamprzód chwyciła go za ręce, po tym zaśmiała się wesoło.
— I tyś się tym przejmował? Boże, myślałam sobie kto wie jakie przeszkody, a to takie błahostki. Słuchaj, niech sobie ludzie mówią, co tylko żywnie zechcą, a ty przychodź jak pierwej. Albo tak będzie jeszcze lepiej: ty przyjdziesz do nas raz, potem ja znów do ciebie. Powiedzą wtedy, że ja za tobą latam i jakoś wszystko się wyrówna... Zresztą, co nam o ludzi!
Łatwiej, niźli przypuszczał, rozcięła ten dzielący ich węzeł, lecz Jędrek jeszcze nad czemś medytował.
— Poniekąd tak, lecz co powie twa matka? Mnie się tak wciąż zdawało, że nierada mnie widzi.
— A, co ty mówisz! — kategorycznie zaprzeczyła. — Właśnie dziś jeszcze pytała się o ciebie.
— Bo wiesz, ja dla twojej mamusi rzeźbię taką zakopiańską kasetę, a dla ciebie kozicę... — zwierzył się teraz, jakby w zapłacie za tę miłą wiadomość.
— Naprawdę? Jakiś ty dobry... — wyszeptała słodziutko.
— Ot, umiem rzeźbić, to się bawię...
Jak był odważny do szaleństwa, tak jakoś nagle opuściła go śmiałość i cały potok słów, pragnących coraz to dalszych zwierzeń, zatrzymał mu się w gardle i począł cofać się do wnętrza. Ta przebrana, chociaż z całej duszy góralka, daleka od sztuczności, nawskroś szczera i prosta, nie wiedząca co to zarozumiałość albo duma, miała jednak coś w sobie, co Jędrka trzymało wciąż zdaleka i odbierało mu odwagę. Z inną dziewczyną, albo nawet księżniczką, byłby o wiele śmielszy, parskałby śmiechem i figlował bez miary, a przy tej jednej tracił rezon, jak gdyby się obawiał, by jej czemś nie urazić. Dalszą rozmowę mógł teraz również tak jakoś pokierować, a przecież tego nie uczynił, woląc raczej męczyć się nadal tajemnicą i łudzić się nadzieją jakiejś pomyślnej chwili.
Szukając dalej grzybów, przeważnie rozmawiali o górach, a już najbardziej radowała się Wichna bliskością nieznanej sobie zimy i nartami. Śnieg w rozpadlinach górskich już widziała, natomiast nie mogła sobie wyobrazić całego świata w takiej puszystej szacie no i tak zachwalanej jazdy po niej.
Wchodzili w coraz to gęstszy las. Pofałdowany dotąd teren spadał obecnie w dół, tworząc trudno dostępny parów, pełen zmurszałych skał i wykroków. Z gęstwi podszycia wystrzelały ku górze wierzchołki jedli oraz potężnych smreków, splątane gałęziami, o pniach wysmukłych niby olbrzymie monolity i tak wiekowych, że pamiętały pewnie jeszcze królewskie czasy. Ostrze siekiery, było tutaj nieznane, ni człowiek sadzący las pod sznur, gdyż ten odwieczny mroczny bór żył swoim własnym życiem i rządził się swym prawem. Rósł, kładł się do grobu i odradzał się z próchna, trwając niezwyciężony żadną mocą, jak chyba długo trwały góry. Zawiewał odeń chłód, zapach zbutwiałych stromów i jakieś dziwne tchnienie, jak z świątynnych podziemi, pełne powagi, jakiejś mitycznej tajemnicy, napawające lękiem.
Grzybiarze wstrzymali się tuż nad samym urwiskiem i zmilkli na chwilę, owiani tym ostępowym chłodem. Nawet pies, wesoły dotąd i swawolny, spoważniał nagle i stanąwszy przy Wichnie, jął poruszać nozdrzami jakby chciał zbadać tajnie kniei.
— Tu już prawdziwa puszcza — szepnęła cicho Wichna, uważając, że głośne słowa były tu rażące. — Meksykańska jest inna, również tak mroczna i wilgotna, lecz nie ma w sobie tak przejmującej głuszy. Tamta jest hałaśliwa, wciąż gra krzykami papug, a nocą rykiem strasznych, krwiożerczych kotów. Ta jest stokroć piękniejsza, poważna, jakby jakaś gontyna...
— Tam, — pokazał Jędrek toporzyskiem — już na końcu parowu łońskiej wiosny spotkałem się z niedźwiedziem. Prawie opuścił swoją zimową gawrę...
— Czekaj... co to jest gawra?
— To takie legło, dół pod wykrotem, gdzie on zimuje.
— No i co dalej? — spytała niecierpliwa.
— Ano, począł mnie napastować. Był głodny, jak zwyczajnie po zimie, to i zaczepny. Hej, gdybym miał wtedy jaką flintę! A rąbanicą co mu zrobię? Musiałem zmykać. Kiedy nazajutrz przyszedłem z bronią, już go nie było. Poszedł, jak wskazywały ślady, ku Jaworzynie spiskiej. Oh, jakiż był on ogromny!
Myśliwska żyłka odezwała się w Wichnie, że ledwie ustać mogła.
— Może on już powrócił do tej gawry — chodźmy tam teraz...
— Z czym — zaśmiał się Jędrek. — Z temi grzybami? Zresztą, już zapóźno. Tu trzeba przyjść za dnia, lecz i co z tego? Obecnie za ubicie niedźwiedzia jest bardzo ciężka kara...
— Tobym go choć widziała!
— I o to nie tak łatwo, lecz w który dzień możemy szczęścia popróbować — odrzekł, gotów na wszystko dla tej drogiej dziewczyny.
Postali jeszcze chwilę i wolno zawrócili z powrotem. Gdy wyszli z lasu słońce już zachodziło, a szczyty gór pyszniły się w purpurze. Drzewa liściaste jeszcze się bardziej wyzłociły od zorzy, że na ciemnym tle świerków, wyglądały jakby olbrzymie miedzianożółte kwiaty.
— Jakże tu wszędzie pięknie! — zachwycała się Wichna, obejmując oczyma w ostatnich blaskach skąpany górski świat. — Albo ten szałas tam na cyrhli... Jakby się palił! Słuchaj, mówiono mi już nieraz, że ludzie zazdroszczą nam tej willi... a wiesz co ja ci rzeknę? — ja wolałabym mieszkać w takim prostym szałasie...
— Dlaczego? — spytał zaciekawiony Jędrek.
— Bo mnie wygody jakoś rażą, a w lesie, czy w pasterskiej kolibie, to czuję się najlepiej... Ot, wychowałam się w ranczy to i do tego ciągnę. Naprawdę...
— Jako i ja — podjął skwapliwie Jędrek. — Dlatego nie ukończyłem szkół, gdyż wciąż mi się zdawało, że ja tam w mieście oszaleję. Góry mnie ciągły, rozległe hale, siklawice. Kazano mi się uczyć łaciny, matematyki i Bóg wie czego, a mnie wciąż stały w oczach turnie, percie po których tylko chodzą dzikie kozice, wierchy kochane, hej, całe te moje góry! A po tym zima, śniegi po pas i narty, narty z orlemi skrzydły!...
Wyrzekł to z takim polotem i iskrzącą radością, iż się zdawało, że poderwie się z nimi i niby ptak uleci kędyś w przestrzeń.
Wichna nie spuszczała zeń oczu, tak jej ten poryw spodobał się ogromnie. Lubiła patrzeć na uniesienie tego krzepkiego i gibkiego chłopaka, bo zawsze wtedy tryskała z niego taka dzika uroda, że aż ją ciarki przechodziły. Z początku, kiedy chodzili razem w góry, był prawie zawsze wesół, niezwykły, żywiołowy, lecz po tym jakoś jakby zleniwiał i posmutniał. Aż znowu teraz obudził się w nim ogień — i jakże pięknie mu z tym było.
— Jędruś, bądź częściej taki, jako teraz! — odezwała się Wichna, a zagadkowy uśmiech czaił się jej w spojrzeniu. — Taki ochoczy, gromki, taki jak orzeł.
— Dlaczego? — spytał paląc ją źrenicami.
— Bo... bo ja cię lubię takim...
Przeszedł go słodki dreszcz i znowu ciżba słów stłoczyła mu się w gardle. Już, już miał je wszystkie jednym tchem wypowiedzieć, jednak zdławił je jeszcze w sobie i tylko szepnął drżącym głosem:
— Hej, łatwo to jest powiedzieć — bądź... ale może i będę...
Jakoś naraz obydwoje zamilkli, jakby i Wichnie poplątały się słowa.
Prawie doszli do szemrzącego źródła bijącego spod kamieni upłazu, kiedy słońce zagasło i świat nieco oszarzał. Tu się rozstali i każde poszło w swoją stronę. Wichna do wsi, zaś Jędrek poza upłaz do ojcowskiej sadyby. Wyszedłszy na pogórek zaśpiewał z całej piersi, jakby w ten sposób chciał sobie pofolgować i zagłuszyć myśli, które słodkie słowa dziewczyny tak bałamutnie podnieciły:
Ej! góral jo se góral!
Ej! spod samiuśkich Tater!
Ej! descyk mnie wykąpoł!
Ej! wykołysoł wiater!
Wichna stanęła i obejrzała się za siebie. Jędrek bielił się na upłazie, a jego silny głos niósł się echem w dolinę.
Ej! góry moje, góry.
Ej! gwiazdeczko na niebie!
Ej! dyć cie kochać musem!
Ej! wkie patrzem na ciebie!
Za chwilę znikł jej z oczu i chociaż śpiewał dalej, już słowa śpiewki dolatywały niewyraźnie. Ale jeszcze słuchała, jeszcze ją tam coś pociągało mile...
Już go przy niej nie było, a przecież był... pozostał w myślach, nawet w oczach, taki jak tam na skraju lasu, taki, jak orzeł...
Zda się, że szala Jędrka przeważyła się teraz, a jego biała gunia poczynała przysłaniać czyjeś sentymentalne oczy i marynarski mundur.
Dzisiejszej nocy Wichna nie przespała tak dobrze, jak to zwykle bywało. Szczegóły minionego dnia, aczkolwiek nie miały w sobie nic nadzwyczajnego, jakoś jej się uczepiły pamięci i nastroiły podświadomość do chaotycznych rojeń.
Najprzód śnił się jej niedźwiedź zachodzący do swej zimowej gawry, ogromny, wprost monstrualny, z nieżywą owcą w pomrukliwej paszczęce, oraz strzępami mchów w długich brunatnych kudłach; za chwilę owca ta przemieni się w lamę, tę z meksykańskiej puszczy, kochaną żywicielkę i przyjaciółkę. Chciała jej skoczyć na ratunek, przejęta do żywego bolesnym i rozpaczliwym bekiem duszonego zwierzęcia, niestety, coś jej obezwładniło nogi i przykuło do ziemi. Na szczęście lama jęła się jakoś wyswabadzać z pazurów i już się zdawało, że zdoła umknąć śmierci, gdy wtem z gąszczu parowu wypełzło ciemne, śliskie cielsko rekina i człapiąc ogromnymi płetwami, parło zgłodniałe do lamy i niedźwiedzia. Rozpoczęła się teraz krwawa, zażarta walka dwóch zajadłych potworów, podczas gdy lama, bezsilnie podrywając się z ziemi, odwlokła się cośkolwiek i pełna przerażenia w wielkich, niewinnych oczach, jakoś nie mogła zerwać się do ucieczki. Wystarczyło obecnie tylko rękę wyciągnąć aby jej przyjść z pomocą, jednak i rękom zabrakło naraz władzy, jakby je tężec opanował. Wtem z poza drzewa huknął strzał, pełen dymu, ogłuszający... Z głowy lamy trysnęła w górę krew, nieszczęsne zwierzę śmiertelnie ugodzone zwaliło się na grzbiet i jęło bić nogami w ostatnich konwulsjach. Jezu, kto to mógł zrobić, kto ją ustrzelił?! O, już jest sprawca, kłąb dymu odsłania właśnie dziko śmiejącą się postać don Carlosa... Serce w Wichnie zamarło. Hiszpan śmieje się dalej niby czart, łyska ślepiami i krzyczy ironicznie: — Bon dia, senhorita!... Mgła nienawiści zasłania oczy bezbronnemu dziewczęciu, ale to nic... rzuci się na oślep i życie wydrapie z gardła ohydnemu złoczyńcy za śmierć tego nie winnego stworzenia... Nareszcie mogła się jakoś ruszyć z miejsca i ręce rozczapierzyć pomstliwie... Ależ, to przecież nie on, to don Matheo... Aż osłupiała ze zdumienia. Tuż za jego plecyma korowód obnażonych murzynek chwyta się wokoło za dłonie i rozpoczyna dziki taniec. Ktoś bije w bęben, jakiś instrument rozdziera się wrzaskliwie... Nikt nie uważa na uzębioną paszczę czołgającego się rekina, ani pazury ryczącego niedźwiedzia... Struchlała jeszcze bardziej, kiedy pojawił się pan konsul, wiodąc za rączkę rozbawioną Irusię... Chce teraz krzyczeć, aby co prędzej zawrócono, że grozi im nieszczęście! Nie może jednak ust otworzyć i tylko coś mamrota, czego oni nie słyszą. Boże, jeszcze krok dalej a potwór ich rozerwie, albo przywali zimnym cielskiem! Nie, to przecież nie Irusia, to jakiś krasnoludek z siwą brodą sięgającą mu do pasa i w stożkowatej czapce z dzwoneczkami... O, jest ich więcej, niektórzy mają parasole z muchomorów, strojne w korale jarzębiny i idą po maleńku, na obie strony kiwając się pociesznie... Przewodzi im, że aż dziw bierze skąd? — suchy pomarszczony baca, Bartuś Tatar... Krótką fajeczkę trzyma w ustach, na którą spada nos jak szpon i gra im na gęśliczkach. Idą tak za nim, aż... wszakże to nie są krasnoludki, jeno owce, mały kierdelek owiec... Bartuś co przegra, to zaśpiewa, a echo rozlega się po lesie i leci w dal, ku skalnym ścianom. Bardzo to pięknie wyglądało, że ani nie miała kiedy zauważyć, jak rozplątane ciało rekina i niedźwiedzia przeistoczyło się w jakiegoś jaszczura o kilku przerażających głowach, z których srożyły się rozwidlone na końcach i syczące jęzory... Już gdzieś widziała na obrazku takiego przeraźliwego smoka, jak wypełzał z mrocznej górskiej pieczary. Nim się spostrzegła, smok podniósł w górę na długich szyjach łby i strasznymi oczyma wpił się w jej zalęknioną postać. Aliści w chwili kiedy zamierzał rzucić się na nią, zjawił się Jędrek jak spod ziemi, zwyrknął błyskawicznie toporkiem i z całej siły wymierzył ostrzem cios smokowi. Skrwawiony potwór cofnął się nagle w tył i wyprężył do skoku, lecz rąbanica Jędrka znów go trzasnęła w kryty łuskami kadłub. Teraz poczęło się zmaganie na śmierć i życie. Ciupaga raz po raz godziła w cielsko gada i świstała w powietrzu, lecz i napastnik atakował zażarcie. Naraz z Jędrkowej ręki wypadł toporek... i równocześnie postać jego znalazła się w oplocie zachłannych ramion smoka. Pokonany jęknął boleśnie i zwalił się na wznak. W tejże chwili i smok jakby się zapadł w ziemię, las przemienił się w łąkę, a na niej, wśród krokusów, leżał umierający Jędrek... Uklękła nad nim zrozpaczona, troskliwie ujmując go za głowę. Spojrzał na nią gasnącymi oczyma i wyszeptał cichutko. — Wichno, moja kochana Wichno... — poczem zamknął powieki, jakby już życie zeń odeszło. Upadła z jękiem na jego martwe piersi, które przed smokiem zasłoniły ją sobą i zaszlochała spazmatycznie. — Jędruś, Jędr...
Przebudziła się nagle. Przetarła oczy i przemęczona ciężkim snem usiadła na pościeli. W oknach szarzało, jakby już brzask się czynił. Oprzytomniała szybko i odetchnęła z uczuciem zadowolenia, że to wszystko tylko senne mamidła.
Położyła się znowu, lecz już nie zasnęła do rana. Przeżywała teraz na jawie koszmarów wytwór snu i choć to wszystko było złudą, przecież owa śmierć Jędrka, poniesiona jedynie w jej obronie, dziwnie chwyciła ją za serce. Jakiż bezbrzeżny żal był w jego oczach gdy, umierając, mówił do niej... i jak miłośnie brzmiało jej imię w jego ustach!
Tak marząc, była pewna, że gdyby znalazła się w jakimś niebezpieczeństwie, to bez wahania skoczyłby jej z pomocą, nie dbając jaką ofiarę byłoby trzeba przy tym ponieść. W tym przekonaniu utrwaliło ją wczorajsze grzybobranie, w czasie którego po raz pierwszy uważniej zastanawiała się nad tym spojrzeniem Jędrka i jego zachowaniem. „Nie chciałem — zwierzał się jakimś nabrzmiałym smutkiem głosem — ażeby cię dotknęła choć najmniejsza obmowa, ażeby na twe oczy nie padł ani cień chmurki... Było i jest mi ciężko i smutno, ale tylko dla tej jednej przyczyny zaprzestałem odwiedzin“. — Jakże te słowa są wymowne! Ciężko mu było, jednak zdobył się na to, by tylko o niej nikt się źle nie wyraził... Dumny jest, a przecież nie dbał tyle o własną opinię, ile właśnie o jej honor... A te jego spojrzenia, przedziwnie brzmiący głos, a ta pochopność, by tylko sprawić jej przyjemność... Gdyby było inaczej, to przecież byłby nie tak chętny, obojętniejszy, ani do ludzkich bajań nie przykładałby wagi...
Postać Jędrka poczęła w oczach Wichny nabierać coraz to większego znaczenia. Przemawiały za nim i młodość i uroda, wreszcie różne zalety składające się na typ nieprzeciętnej wartości syna gór. Górował nad wszystkimi, nie tylko odwagą i zręcznością, ale ogładą, grzecznością i żywiołowym przywiązaniem do swej podhalańskiej kolebki. On jeden znał po imieniu wszystkie zawrotne turnie, przełęcze, krzesanice i tajemnicze groty i ten świat skalny, pełen czaru i grozy, kochał jakąś wyższą, idealną miłością.
Ogienek w sercu Wichny, jaki swojego czasu palił na okręcie uścisk porucznika Wejhera, począł się teraz wzmagać, aliści nie do marynarza, choć i ten nadal plątał się mile pośród wspomnień, tylko do wolnego ptaka gór, Jędrka. Tamten daleki, nieobecny, bladł w wyobraźni z dnia na dzień, podczas gdy góral przy wczorajszym spotkaniu przywłaszczył sobie jakiś rozkoszny ogień i niespodzianie go podniecił, tak swym pozornie mało znacznym zwierzeniem, wreszcie zapałem i niemą mową spojrzeń. Nie ulegało wątpliwości, że dzień wczorajszy w drzemiącym dotąd sercu tego na wszystko wrażliwego dziewczęcia uczynił wcale poważną zmianę, skłaniając je do myśli i rozważań nad objawem nowych, niepokojących, a jednak dziwnie miłych uczuć.
Już dniało w całej pełni i na podwórzu wszczęła się zwykła codzienna krzątanina, kiedy Wichna otrząsnęła się z marzeń i jęła się ubierać. Z kolei zawsze z jednaką serdecznością przywitała się z matką, po tym pobiegła do potoku, swej prymitywnej, jednak najulubieńszej umywalni. Nawyk ten wyniosła z sobą z puszczy, a Rio Salado zastępował jej teraz potok Mała Roztoka. W nim w czasie lata zażywała kąpieli, łowiąc pstrągi w jego kamienistym korycie i tu co dnia uzupełniała toaletę.
Zimna, źródlana woda orzeźwiła ją wielce, że twarz aż paliła żywym, czerstwym rumieńcem, ale nie zmyła jakoś z oczu z nocy pozostałych obrazów i nie zgłuszyła myśli. Wprawdzie niektóre, lecz te, których przedmiotem stał się Jędrek, tak się uczepiły pamięci i tak narzucały się oczom, że oż jęła się dziwić tej nawet miłej nahalności.
Koło południa tak ją to sobą ogarnęło, że zaraz po obiedzie wybrała się do Jędrka, mimo choć według planu dopiero jutro mieli się udać do leśnego parowu w poszukiwaniu za niedźwiedziem. Jednakże po tych snach niecierpliwość dziewczyny wzrosła do tego stopnia, że jeszcze dziś zapragnęła namówić Jędrka do wycieczki i jak najprędzej zobaczyć króla boru. W czasie owych kilku miesięcy, spędzonych poza puszczą, już się stęskniła za widokiem grubego, niebezpiecznego zwierza, zaś nerwy, jak gdyby teraz stale śpiące, również pragnęły emocji, jaką przez długie lata miały sposobność upajać się do syta.
Wilczur, zoczywszy panią w serdaku i z ciupagą, co niechybnie znamionowało jakąś dalszą przechadzkę, jął się narzucać z towarzystwem jednak dziś wyjątkowo, aby szczekaniem nie wypłoszyć niedźwiedzia i nie wpadł w jego łapy, musiał pozostać w domu. Po prostu gwałtem zamknięto go w drewutni, albowiem w żaden sposób nie dało mu się wytłumaczyć, że tylko w tym wypadku obecność jego jest zbyteczna. Pozostał zatem zawiedziony, donośnym wyciem okazując swą żałość, zgoła pojąć nie mogąc, dlaczego tak bezwzględnie postąpiono z nim dzisiaj.
Wichna, przechodząc obok ojcowskiej limby, zatrzymała się chwilę i jakoby relikwię ucałowała smutno zabliźnione litery na gładkiej korze pnia. Ilekroć razy tędy przechodziła, zawsze ogromny żal i ból chwytały ją za serce, a jasne oczy wilgotniały i kręciły się łezki. Nie było prawie dnia, żeby o ojcu nie myślała, żeby jakieś wspomnienie nie ożyło w jej duszy. Pamięć o nim przechowywała stale jakby największą świętość, jak coś, co było sercem i opiekuńczym duchem jej puszczańskiego życia, co było słońcem i powietrzem, wszystkim, z czym się od dziecka wprost organicznie zespoliła. Miłość do matki była w niej również bezgraniczna, jak tylko córka może miłować dobrą matkę, jednakże tamtą otaczał inny, nabożny, jakiś mistyczny nimb.
— Ojczulku mój najdroższy, dlaczego ciebie niema z nami? — coś zakwiliło w myślach Wichny i żalem zadrgało jej na ustach. — Jakże byłoby ci tu dobrze, jakiż byłbyś szczęśliwy! Czy ty nas chociaż widzisz z nieba i ten jodłowy dom, który stanął za twój krwawo zapracowany pieniądz, czy duch twój w owej puszczy pozostał? Tatusiu, oh tatusiu!...
Jeszcze raz złożyła usta na zarośniętych znakach i z opuszczoną głową ruszyła dalej. Poweselała nieco dopiero za upłazem, kiedy ujrzała piękne i zasobne gospodarstwo Gąsienicy Krzeptowskiego. Powitano ją serdecznie i „honornie“, ale niestety Jędrka w świetlicy nie zastała. Jak ją za chwilę objaśniono, wczesnym rankiem o coś rozpytywał juhasów, potem wziął kromkę chleba i oszczypek i podążył ku górom. Cośkolwiek popsuło jej humor, zaraz się jednak pocieszyła, gdy spostrzegła na stole obiecaną kozicę. Rzeźba była może na metr wysoka, nie wykończona jeszcze, lecz już zdradzała piękno i nieśledni talent. Przedstawiała kozicę na szczycie ostrej turni, uważnie gdzieś patrzącą, jakby stała na straży. Uradowana Wichna poczęła ją oglądać, dotykać rożków tej ślicznej górskiej akrobatki, dziwując się niezmiernie nie tyle żmudnej pracy, ile umiejętności Jędrka. Postać kozicy już do połowy wyrzeźbiona na czysto wyglądała jak żywa, że zdawało się Wichnie, iż gdyby tylne nogi był jej rzeźbiarz wykończył, toby na widok ludzi chyba czmychnęła z owej grani...
Wartość Jędrka znowu w oczach dziewczyny powiększyła się znacznie, że chciała jak najprędzej okazać mu swą radość i gorące uznanie. Tylko, gdzie on właściwie poszedł, jeśli nic wczoraj nie wspominał.
Nie rozważając tego długo, uznała za stosowne pożegnać się bezwłocznie i miast wracać do domu, poszukać Jędrka w górach. Tak też po chwili uczyniła, przyobiecując na kiedy indziej odwiedziny i wydeptaną percią poszła ochotnie w stronę Sołtysiego Uskoku.
Po półgodzinnym szybkim marszu już stała na poszarpanym grzbiecie góry, poczem złożyła dłonie w muszlę, poczęła hopkać naokoło. Gdy zmilkły echa, cisza powracała na nowo, jednakże Jędrka ni w ogóle człowieka nie było nigdzie ani śladu.
— Bóg wie, kędy się obraca — wyszeptała do siebie i usiadła na głazie. — Nic innego, tylko tropi niedźwiedzia abym go jutro wreszcie mogła zobaczyć. Niedobry, przecież choćby i dzisiaj winien mnie z sobą zabrać...
Rozglądała się dalej, nie wiedząc w którą udać się stronę. Stary Krzeptowski mówił, że Jędrek poszedł w góry a nie do lasu, chociaż właściwie i od Uskoku mógł przedrzeć się do parowu, o którym wczoraj rozmawiali. Niezależnie od tego mógł również przeglądać bory nad Roztoką Białką, lub owe nad Porońcem. Chyba, że tylko dla uciechy poszedł sobie wędrować i wypytywać wierchy, czy już szybko śnieg spadnie... Wszak on wciąż marzy o tym śniegu, jakby wraz z nim miało mu się objawić jakieś największe szczęście.
Tak sobie w duchu przygadując, znowu podała echu głośne ho! hop! — lecz i tym razem bezskutecznie. Poczynało ją kusić, aby na chybił trafił udać się dalej w góry, jednak krótki jesienny dzień przemawiał za powrotem do domu. Stała tak jeszcze chwilę nie mogąc powziąć decyzji, wreszcie postanowiła wrócić, ale okrężną drogą, przez las i ów pierwotną knieją zarosły parów.
— A właśnie pójdę, jemu na przekór, — ozwała się do siebie rozżalona na Jędrka, że w tajemnicy przed nią poszedł w lasy — i sama sobie znajdę misia... Obejdę się bez niego, a bać się nie mam czego...
Nie tracąc czasu ruszyła skośnie w dół, opierając się przy stromych pochyłościach na okutej ciupadze. Schodziła śmiało, nie bacząc na brak broni, chociaż jej niezawodny sztucer, który zakupił od niej don Matheo, mógłby się w lesie przydać.
W tymże czasie, gdy wyobraźnia Wichny poczęła sobie stwarzać różne obrazy napotkanego misia, uradowany więzień, Grot, odzyskał właśnie wolność. Wypadł z drewutni po godzinnym areszcie, zajrzał do izby i na nową budowę, pomyszkował wokoło, wreszcie ze znalezionym węchem pognał ku limbie. Nie pomogły wołania, Grot jakby ogłuchł, nie chciał słyszeć. Przy limbie zatrzymał się na chwilę, poczem znowu co sił ruszył brzegiem potoku w stronę zrudziałego upłazu. Pędził jak oszalały, podniecony wolnością a jeszcze bardziej świetnie chwytanym tropem swej ukochanej pani. Niedługo już był w sadybie Krzeptowskiego, czyniąc swoją nagłą wizytą i postacią zamieszanie i rwetes. Będąc z natury rozsądny i dobrze wychowany, nikomu krzywdy nie wyrządził, musiał jednak wbrew wszelkiej etykiecie tak długo walić o drzwi łapami, aż się nareszcie otworzyły i przekonały niecierpliwego gońca, że stąd również gdzieś się podziała.
Tymczasem Wichna zeszła zboczem aż do podnóża góry i jęła się przeciskać przez pokręcone płozy kosodrzewu. Brodząc tak po kolana, obskubywała najeżone igiełki tej ciekawej rośliny i roztarłszy je w palcach upajała się chętnie ich ostrą, dziką wonią. Jak sobie przypomniała, podobny zapach posiadały liście meksykańskiej takuary, tylko że tamten był bardziej mdły i bolała zeń głowa, gdy natomiast kosówka, jak ją zapewniał Jędrek, działała na oddechowe drogi jak najlepsze lekarstwo.
Naraz tuż u krawędzi lasu zwrócił uwagę Wichny jakowyś dół, dół do połowy zarosły maliniakiem i trawą. Otwór pieczary wyglądał zagadkowo i pociągał ku sobie bujną wyobraźnię dziewczyny.
— A może to jest owa hałda, z której za dawnych czasów wydobywano miedź i srebro? — przebiegło przez myśl Wichnie. — Wszak opowiadał Stach, że są takowe i właśnie kędyś tutaj między lasem a zboczem...
Wiedziona ciekawością nachyliła się nieco i poczęła ciupagą badać wnętrze otworu. Dół zda się był głęboki, bowiem toporzysko ciupagi dotknęło tylko ścian, zaś głąb tchnęła wilgocią i nieprzebitym mrokiem. Nie dając za wygraną, podniecona dziewczyna podniosła teraz kamień i lekko rzuciła go do środka. Odgłos kamienia odezwał się atoli za króciutką chwilę, że dno pieczary nie powinno być głębiej, jak na jakie dwa sążnie.
— A może to jest gawra? — coś podszepnęło Wichnie. — Ej, chyba nie, gdyż nie ma śladu, żeby stąd potężny zwierz wychodził — zaprzeczyła myśl druga.
Poczęła dalej rzucać w głąb kamieniami, ale z podobnym skutkiem: kamień rychło upadał i tylko jakby głuche echo zadudniło pod ziemią.
— O, trochę dudni... Tam jednak coś musi być, — wyszeptała zaciekawiona nie na żarty tym tajemniczym lochem.
Nie mogąc zbadać kamieniami jego ciemnego wnętrza, wpadł jej nareszcie w oczy kilkumetrowy cienki smreczek i z miejsca zabrała się do niego. Pociągnęła go ciupagą i okrzesawszy gładko, wróciła z żerdzią ku pieczarze. Podeszła teraz z drugiej strony otworu, gdyż jak się jej zdawało, był tu punkt lepszy do badania.
Przyklęknąwszy na brzegu, jęła powoli opuszczać żerdzię w głąb. Ledwie, bo ledwie, jednak dostała dna i kilkakrotnie weń stuknęła. Wprawdzie nic w tym niezwykłego nie było, jednak dopięcie celu sprawiło jej uciechę.
Teraz z kolei chciała wybadać teren dna od prawej strony gdzie jakby się obniżał.
Z konieczności nachyliła się bardziej, lecz w tejże chwili piarżysty obręb brzegu poruszył się pod Wichną i, nim czas miała poddać się ku tyłowi, straciła nagle równowagę...
W oka mgnieniu puściła żerdkę i uczepiła się kosówki, lecz było już zapóźno: ciężar ciała wraz z piargą i gałązkami krzewu obsunął się po ścianie i z odruchowym krzykiem niefortunnej badaczki runęło wszystko w czarną głąb...
Mówi paradoks; — że w nieszczęściu bywa niekiedy szczęście, co się i teraz właśnie przytrafiło. Wichna zsunąwszy się do lochu upadła stosunkowo szczęśliwie tylko, spadając z nóg na dno, lewym kolanem tak mocno uderzyła o kamień, że ledwie usiąść mogła.
Oszołomienie oraz przestrach dziewczyny trwały najwyżej kilka sekund, poczem zmacawszy grunt rękami dźwignęła się na nogi i poczęła rozcierać potłuczone kolano. Wokół otaczała ją ciemność, pełna nieprzyjemnego chłodu i stęchłego powietrza i tylko w górze widniało trochę dziennego światła razem z niewielką tarczą niebios.
Położenie Wichny na razie nie przedstawiało się tak groźnie, chociaż chwila upadku przejęła ją wcale poważną grozą. Obecnie przestrach już ją prawie odleciał i gdyby nie ból w nodze, toby się nawet śmiała z tej niezwykłej przygody.
— To nic, już trochę mogę stanąć na nogę to i wyspinam się na świat — poczęła się pocieszać, spoglądając ku górze. — Dobrze mi tak, ciekawość, jak powiada mamusia, pierwszy stopień do piekła... W domu jednak ani słóweczka o tym, boby się ze mnie naśmiewali...
Jak widać, tej niezwykłej dziewczynie powracał nawet humor. Inna na jej miejscu, byłaby mdlała z przerażenia, krzyczała w niebogłosy, a ta już bez iskierki lęku wchłaniała się oczyma w czarną jak sadza pustkę, tak jak kozica przygląda się otchłani, gotowa skoczyć w jej skaliste objęcia.
Po krótkim czasie już mogła poruszać się dość dobrze, lecz nie myślała jeszcze o opuszczeniu lochu.
— Jeślim już wpadła — pomyślała — to niech przynajmniej zbadam co to za zdradzieckie jamisko...
Z łatwością natrafiła na żerdkę i poczęła nią ruszać na boki i po dnie. Czując, że natrafiła na ziemię, ostrożnie posuwała się naprzód, lecz zawróciła wkrótce, ponieważ chodnik opadał stale w dół i zarzucony był głazami. Istotnie była to stara sztolnia z której przed kilkoma wiekami wydobywano jakąś rudę, dziś jedynie za grób służąca nieostrożnej zwierzynie, jeśli nie ominęła tego dołu.
Żałując, że nie zabrała z sobą elektrycznej latarki, Wichna cofnęła się z powrotem ku smudze światła wpadającego przez to jak gdyby wilcze okno.
Zbadawszy ściany dokoła, zrobiło się jej jakoś niewyraźnie, bowiem były tak strome i wysokie, wreszcie oślizgłe od ściekającej wody, że wprost nie było mowy, aby wydostać się z tej studni ponad cztery metry głębokiej. Co uchwyciła się kamienia, to albo wykruszał się ze ściany, albo był gładki i nie dawał koniecznego do wspinania uchwytu. Próbując niezrażona to z tej to z owej strony ściany, przychodziła do niemiłego przekonania, że stanowczo w ten sposób nie wydostanie się z pieczary, zaś innego sposobu zgoła w tej chwili nie widziała. Może jeszcze ciupaga przydałaby się na co, lecz ta niestety pozostała na wierzchu, a żerdź była za cienka aby utrzymać mogła ciało.
Przedwczesny humor Wichny topniał coraz to bardziej, lecz jeszcze przecież nie traciła nadziei.
Zapomniała zupełnie o stłuczonym kolanie i próbowała dalej wdrapywać się na ścianę. Aliści, wszystko nadaremnie, gdyż ani zwinność, ani siła nic tu zyskać nie mogły.
— Ale przecież ja tu wcale na noc nie myślę zostać! — wyrzekła nareszcie energicznie, jakby ten odruch nie do niej się odnosił, lecz do kogo innego.
— Na noc, to jeszcze fraszka — ozwała się jakaś złośliwa myśl. — A jeżeli na zawsze i zamrzesz tutaj z głodu? — Nikt tędy nie przechodzi, góry są teraz puste, więc co?
Wstrząsnęła się, jakby chciała odpędzić ten nieproszony podszept.
Nie widząc innej rady, podniosła twarz ku górze i zawołała głośno: — Hop! hooop!
Głos zda się wcale nie wyleciał ze sztolni, lecz stłumił się w jej wnętrzu tępym i nieprzyjemnym echem.
Stała chwilę bezradna, nie wiedząc co by począć.
Naraz coś jej około głowy załopotało cicho, że mimo woli dreszcz ją przeszedł. I znów to sama, przyczem jakieś tajemnicze skrzydełko musnęło ją po twarzy.
Z zapartym tchem oparła się o ścianę i nastawiła palce niby szpony gotowe do obrony. Wtem ogromny nietoperz ukazał się jej oczom i zatoczywszy kilka kółek otworem wydostał się na świat.
Wichna odetchnęła swobodniej.
— Gacek! — wykrzyknęło się jej z ust. — A bodajże cię licho, tak niepotrzebnie nabawiłeś mnie strachu!
Była na nietoperza do głębi oburzona, lecz równocześnie zazdrościła mu skrzydeł. Pozornie błahy ów wypadek tak ją nastroił jednak, że teraz lada szmer napinał jej uwagę i kazał mieć się na baczności. Uczuciu strachu jeszcze się dzielnie opierała, jednak coraz to bardziej jęła przygniatać ją bezradność.
— Jak widzę, ja się stąd chyba nie potrafię wydostać — jęła poważnie rozmyślać. — Jak tu nocować kiedy na ziemi głazy i błoto, a w szczelinach zapewne węże jadowite, i żmije... Nie, ani mowy! — wstrząsnęła z odrazą ramiona. — Ale cóż mam uczynić, co?
Poczęła znowu próbować śliskich ścian, lecz również bezskutecznie.
— To winien on, Jędrek, — chwytało ją za gardło szczypiące rozżalenie. — Gdyby nie jego zatajona wycieczka, byłabym tu nie przyszła i nie wpadała do tej wstrętnej pieczary... Bóg mnie ukarał, gdyż po tak strasznych snach powinnam była zostać w domu... Jezu! i co tu począć.
Coraz to rozpaczliwsze położenie odebrało jej całkiem dotychczasowy spokój i panowanie nad nerwami. Poczęło jej się zdawać, że tam na świecie już przybliża się wieczór i wkrótce wszystko mrok ogarnie; że tu jej dzisiaj nikt nie znajdzie, ani zapewne jutro, a może nawet nigdy! Bo któż tędy przechodzi, teraz, głuchą jesienią?
Poczęły ją opadać jak najczarniejsze myśli, pełne widm i upiorów, przerażające. Obecnie zda się wszystkie przemieniać w nietoperze, żmije, w stugłowego smoka, jaki jej się śnił w nocy. Niektóre gady jakby już świeciły ślepiami, szczerzyły zęby i syczały w niewidocznych legowiskach.
Pomimo jednak wszystko nie traciła otuchy i jeszcze wciąż wierzyła, że wreszcie jakoś zdoła wydrapać się z tej matni.
Znów po omacku dotknęła ściany zawziętymi palcami, szukając szczerb i uchwytnego miejsca skały, lecz jak i przedtem bezowocnie. Wprawdzie podniosła się na kilka stóp od ziemi, jednakże wyżej nie było o co zaczepić się członkami, więc zaniechała próby i z przejmującym żalem zeszła na błotniste podłoże. Dalsze wołanie również nic nie pomogło, jak tylko wypłoszyła kilka sztuk nietoperzy, aby do reszty jej obrzydzić i tak już groźne położenie.
— A jednak muszę, muszę się stąd wydobyć choćbym miała gryźć skały! — rzekła wprost z dziką zawziętością, na żaden sposób nie mogąc się pogodzić z tym obrzydliwym i upiornym więzieniem. — Zaraz, jeno sobie odpocznę i jeszcze trochę porozcieram kolano...
Usiadła na jakimś suchszym miejscu, zdecydowana nawet zębami imać twardej skały, byle tylko wydźwignąć się na wierzch.
Gdy tak trąc nogę obmyślała sposoby, Grot ukazał się właśnie na Sołtysim Uskoku. Prawie zziajany wydostał się na grzbiet, gdy naraz spostrzegł Jędrka z przeciwnej strony, wspinającego się na górę. Góral i pies poznali się od razu i równocześnie ucieszyli z tak nagłego spotkania, sądząc tak pierwszy jak i drugi, że Wichna musi gdzieś być w pobliżu. Na zawołanie Jędrka Grot popędził ku niemu i za chwil kilka obaj razem znaleźli się na grzbiecie.
— No, a twoja pani gdzie? — zapytał Jędrek rozglądając się wokół.
Grot spojrzał nań uważnie, jakby koniecznie pragnął zrozumieć zapytanie.
— No gdzie, bo wcale jej nie widać? Przecież sam tutaj nie przyszedłeś...
Grot zda się nie chciał w dalszą wdawać się rozmowę, gdyż ruszył znów za węchem, stale się oglądając czy góral idzie za nim, wreszcie widząc że nie zdradza ochoty, pognał uboczem ku lasowi. Widząc to Jędrek, był teraz pewny, że Wichna w lesie się znajduje i co sił w nogach pognał śladem wilczura. Leciał jakby na skrzydłach, uradowany, że spojrzy wkrótce w słodkie oczy dziewczyny i że uściśnie jej najmilszą rączkę.
Kiedy Jędrek przypędził, Grot stał już nad pieczarą i oblatując ją wokoło, poszczekiwał do wejścia na pół radosnym i niecierpliwym tonem.
Zanim zdołał odsapnąć, naraz uderzył go w uszy jak gdyby ludzki głos, dobywający się z otworu. Zdumiony do najwyższego stopnia, ścisnął mocniej ciupagę i spojrzał w głąb pieczary.
— Hej, czy jest tam kto? — zawołał.
Wichna, która co tylko psa usłyszała i poznała, naraz w świetle otworu spostrzegła postać Jędrka. Zdawało się, że niespodziana radość rozerwie ją w kawałki.
— Jędruś, to ja! to ja!...
— Jezu, co ty tam robisz? — krzyknął strwożony chłopak.
— Ja tutaj wpadłam i już może godzinę próbuję się wydostać!
— Czekaj, zaraz tam skoczę!
— Nie, na miłość boską nie! — zawołała co siły. — Ty również stąd nie wyjdziesz, tu jest głęboko! Słuchaj, chwyć ową żerdkę i utnij tylą ale grubszą, by mnie mogła utrzymać... Tylko uważaj, żeby tu nie wpadł Grot, — podała mu tykę.
Rozdygotany Jędrek nakazał psu warować i bez sekundy zwłoki skoczył w las.
Nie upłynęło może pół minuty, a już miał w ręce nową żerdkę i obciosywał ją po drodzy. Za krótką chwilę podał ją Wichnie, zaś sam rozkraczył się na brzegu, dobrze przed tym zbadanym.
— Teraz trzymaj się mocno i jeśli można, to stopami podpieraj się o ścianę! Gotowaś już?
Jędrek przysądził się zawzięcie i jak mógł najostrożniej jął wydobywać z dołu nad wszystko w świecie ukochaną istotę. Zadanie było nie tak łatwe, jednak wytężył wszystkie siły, by jej nie puścić lub sam nie runąć. Na skroniach i na czole wystąpiły mu żyły, twarz krwią nabiegła, nawet oczy.
Za kilka sekund już mu się ukazały jej powalane błotem dłonie, potem główka i mimo wszystko śmiejące się usteczka. Teraz uchwycił w krzepką garść przegub jej ręki, następnie drugiej, aż wreszcie w pół ogarnął ją ramieniem i postawił na ziemi. Tak się czuła zmęczona, że usiadła od razu. Grot już był przy niej i skomląc, lizał ją po rękach.
— Jezu, jak ja się o ciebie przeraziłem! — wyszeptał ciężko Jędrek i również spoczął przy niej.
Chwyciła go za ręce i uścisnęła je gorąco.
— Jędruś, dziękuję ci stokrotnie! Oh, już nie wiedziałam co mam począć... Gdyby nie ty, byłabym tam została i nie wiem coby się ze mną stało dalej...
— Przecież tu można było przepaść na zawsze! — ozwał się cicho, nie mogąc jeszcze ochłonąć z przerażenia.
— Ja już o tym myślałam... Ale poczekaj, niech ci opowiem od początku — jęła mu pokrótce opisywać niektóre nocne majaczenia, a potem resztę dnia aż do obecnej chwili.
Jędrek przejęty do żywego raz bladł i truchlał, to znowu jakieś przyjazne słowo rozkosznym ciepłem oblewało mu serce.
— Powiadam ci — kończyła Wichna — że choć jestem odważna, tu już mnie począł lęk ogarniać... Jak tam jest straszno i jakby w grobie! Zdawało mi się, że już zapada noc i razem z nią przybliżają się ku mnie wszystkie możliwe strachy. Szczęściem, nadszedłeś... Lecz skąd się tutaj wziąłeś z Grotem? — spytała nagle, z wdzięcznością lgnąc do niego oczyma.
— Wracałem do Roztoki, kędy koniecznie pragnąłem wytropić ci niedźwiedzia. Mówili mi juhasi, że tam stale przebywa.
— I co? — przerwała Wichna niecierpliwie.
— Owszem, był tam jeszcze nie dawno, lecz jak się dowiedziałem przeszedł na czeską stronę. Myślę więc sobie, zajrzę po drodze do naszego parowu. Właśnie przed chwilę chciałem przez Uskok ukrócić sobie drogę kiedy spostrzegłem Grota pędzącego w tę stronę. Oczywiście myślałem, że jest z tobą.
Słowa te coś rozświetliły Wichnie, bo aż klasnęła w dłonie.
— Ach, już rozumiem! — zawołała. — Jędruś, on nie był wcale ze mną... ja go w domu zamknęłam! Tylko on uciekł i tu za węchem przybiegł za mną... Mój mądry Grotuś, wierny, kochany! — chwyciła psa za szyję i serdecznie przycisnęła do piersi. — Jędruś, teraz wam obu zawdzięczam wybawienie...
— Cóż ja? — zaprzeczył skromnie Jędrek. — Gdyby nie Grot, to byłbym pewnie ominął tę pieczarę...
— To nic, lecz on cię naprowadził, a tyś mnie wyratował. Gdyby ciebie nie było, to Grot na pewno byłby za mną skoczył do dołu i razem byśmy tam zostali... A wszystko przez owego niedźwiedzia i to, żeś poszedł w góry bez mej wiedzy. Jużem była na ciebie okrutnie rozżalona, ale... znowu jest dobrze i wdzięcznam ci ogromnie!
— Ja chciałem jak najlepiej — wyszeptał Jędrek jakby pokornym głosem. — Chciałem bez trudu z twojej strony zwiedzieć o niedźwiedziu i zaprowadzić cię prościutko do misiowego legła...
Wichna w spojrzeniu okazała mu taką gorącą wdzięczność, że się Jędrkowi wydawało, jakoby niebo otworzyło się przed nim. Czar ów był tak urzekająco działający, że w Jędrkowych źrenicach aż zawirował świat. Oparł się jednak tęsknej sile nastroju jaka poczęła go ogarniać, bo wszak miał być zawsze wesoły, żywiołowy...
Po chwili z powodu stłuczonego kolanka Jędrek podźwignął Wichnę z ziemi i znów miast się weselić, musiał współczuć dziewczynie. Każdy objaw jej bólu tak szarpał go za serce, że byłby gotów własną nogę rozrąbać, gdyby to miało ulżyć tej najdroższej istocie. Ona zaś rada spoglądała na tę szczerą troskliwość, jak gdyby jego myśli, jakie czytała mu ze źrenic, a których może nie miał śmiałości wypowiedzieć — w ten właśnie sposób szukały sobie ujścia...
— Gdybym nie była inwalidką, — odezwała się Wichna — tobyśmy jeszcze zajrzeli do parowu. A tak, trzeba wracać do domu. Tylko czy zajdę?
W oczkach Jędrka ukazały się iskry.
— To cię zaniosę!
— Ej, nie dałbyś rady...
— Spróbujmy... Popędzę z tobą jak Janosik z Hanką Jaworówną z Łuptowa!
Zaśmiała się rozkosznie.
— Dziś jeszcze nie... chyba jeśli na nartach zwichnę nogę. — Teraz podaj mi tylko ramię, zaś drugą ręką będę podpierać się ciupagą.
— Niech i tak będzie, lepszy rydz, jak nic...
Ruszyli. Nie było jednak znów tak źle, jak się z początku Jędrkowi wydawało. Wichna stąpała coraz lepiej jednakże silnie trzymała się krzepkiego i oddanego jej ramienia. Grot szedł za nimi wolno, poważny, zamyślony.
— Jędruś?
— A co?
— Kiedy nareszcie ten śnieg spadnie?
— Chyba już lada dzień.
— Więc nauczysz mnie jeździć na tych długich deseczkach?
— Oh, jeszcze wątpisz!
— I skoków też... takich, choćby przez smreki?
— Takich, bo ty potrafisz!
— Jakiś ty dobry...
— A ty, jak złote słonko...
Rozmawiali jak bawiące się dzieci, weseli, uśmiechnięci do siebie. Miłość czaiła się wśród nich, przenikająca wszystkie myśli, ale dziwnie nieśmiała, jakby czekała jeszcze na coś...
Rozmiłowany góral tulił do boku słodkie ramię dziewczyny i niby wiosną upajał się jej rozkosznym szczebiotem.
Szedłby tak z nią choćby na koniec świata, uszczęśliwiony i na nic niepamiętny, jak idzie młodość za swoim przeznaczeniem.
Nareszcie przyszła zima i cały górski świat ubrała w pyszne królewskie gronostaje. Śnieg zawiał spętane lodem stawy, doliny i przełęcze, wyścielił białymi obrusami skalne wądoły, wyrównał rozpadliska, źleby i poszarpane granie, smrekom wdział komże i bisiory, wybielając całą ową krainę swoim puszystym czarodziejstwem.
Brat śniegu, mróz dokonał reszty dzieła: rozsiał po tej niepokalanej czystej szacie bezmiar iskrzących się od słońca diamentów i pereł, potoki i siklawy zamienił w bajkę roztopionego srebra, komże na smrekach wyhaftował, a gdy już wszystko najcudaczniej wyrzeźbił, tchnął we swoje królestwo mroźne, majestatyczne lśnienie.
Wierchy i turnie uwieńczone diademami, strojne poniżej w kryzy śnieżnych nawisów i fantastyczne gzymsy, wcinały się jeszcze swobodniej i potężniej w błękitny i zamrożony kryształ nieba, dumne, zuchwałe wyzywające słońce, oślepiająco białe.
Marzanna teraz objęła panowanie — silna, sroga bogini, ale i piękna niewymownie. Pojawiła się nagle jednej pochmurnej nocy, rozszalała zadymką, strąciła ostatnie liście z drzew, że kiedy wstało słońce, już patrzyło zdumione na śniegowe kożuchy i wielkie zwały zasp. W czasie następnych dni i nocy również nie żałowała śniegu, wyścieliła się jeszcze wygodniej i puszyściej, wreszcie wykrzepła wszystko mrozem i usiadła na tronie, by się radować swym wspaniałym włodarstwem.
Jeszcze niekiedy spochmurniała, jakby się jej zdawało, że gdzieś tam jeszcze trzeba posypać śniegiem pominięte ukrocie, aż kiedy dla pewnego zobaczyła na słonku w towarzystwie górala cudną, nieznaną jej narciarkę, kiedy się przyglądnęła jej nieporadnym, początkującym ruchom — rozpogodziła się zupełnie, by jak najdłużej móc się przyglądać jej pociesznym koziołkom. Od tej chwili stała się dla niej łaskawa i słoneczna — najpierw dlatego, że jeszcze nigdy nie widziała jej w górach, wreszcie postać narciarki tryskała taką bujną młodością i urodą, iż zdawało się Zimie, że to jakowyś kwiat przypiął do swoich łodyg narty i bez obawy, owszem, z roześmianą rozkoszą, tarza się w śniegu.
Górala, który coś stale pokazywał narciarce, znała prawie od dziecka i kochała jak syna. On pierwszy pogłaskał śnieg ślizgami i tylko czekał, kiedy lepiej nawieje. Znając wprost niezliczony zastęp swoich narciarskich wielbicieli, widziała, że tylko on jeden, Jędrek Gąsienica Krzeptowski, był jej najulubieńszym benjaminkiem. Nikt nad niego tak śniegu nie miłował, nie miał odwagi i lotności, ani w szalonym pędzie nie szedł z wiatrem w zawody. Kochała go więc całym swym białym sercem, tęskniła do jego śmiałych, nieraz zawrotnych skoków i jeśli kiedy poniosło go szaleństwo, kiedy zawisnął nad przepaścią, wtedy przypinała mu skrzydła a potem w śnieżne chwytała ramiona, by uchronić go od szwanku.
Pewnego ranka Jędrek przedstawił Wichnę Zimie:
— Pani moja wspaniała, oto twa nowa, gorąca wielbicielka... Racz się z niej nie naśmiewać, boć to jeszcze narciarskie niemowlątko, lecz klnę się na twe królewskie gronostaje, że będziesz z niej niedługo z całego serca dumna! To dziewczę nie wie co to trwoga i jużby dziś chociaż zaledwie stawia kroki, pragnęło przeskakiwać doliny... A więc miej cierpliwość poczekać, a tymczasem przyglądaj się łaskawie i nakaż śniegom, ażeby były pobłażliwe...
Prośba Jędrka spotkała się nie tylko z uznaniem, ale i wielką życzliwością. Zima codziennie teraz skupiała swą uwagę na rozłożystym stoku obok Cichej Polany, gdzie od rana do zmroku uwijały się dwie narciarskie postacie. Pierwsze dni miały w sobie wiele humoru i pociesznych obrazków, co chwila bowiem roześmiana sportmenka traciła równowagę, i nurzała się w śniegu, jednak upadki, ni śnieżna kąpiel nie zrażały jej wcale, lecz jeszcze większą napawały podnietą.
Z każdym następnym dniem sceny takie jęły się zdarzać coraz rzadziej, narty posuwać się coraz prościej, składniej, z wyczuciem równowagi. Niezmordowana uczennica z takim entuzjazmem chwytała wszystkie rady trenera i tyle w tę naukę wkładała własnej inwencji, chęci i zawziętości, że się zdawało, iż poza owym sportem nic więcej dla niej nie istnieje.
Zima stała się dla niej czymś zgoła nowym i rozkosznym. Przeszła jej wyobraźnię, wszelkie oczekiwanie, wprost jakaś złudna baśń ucieleśniła się w jej oczach w żywe, czarowne kształty.
Prawie wszystkie godziny dnia przepędzała na nartach, że tylko głód zapędzał ją do domu. Nasyciwszy niebywały apetyt, znów przypinała „deski“, by nie powrócić wcześniej, aż o zmroku. Po wieczerzy nie siedziała również w przytulnym pokoiku swej pięknej „Obrochtówki“, lecz wymykała się do stryja, gdzie w zakopconej izbie schodzili się wieczorem starzy gazdowie, i bajali do późna o dawnych, zapomnianych już dziejach. Dusił wprawdzie dym wiecznie pykających fajeczek ale za to w nagrodę nasłuchała się przeróżnych klechd i legend o duchach, harnasiach i nieśmiertelnym Janosiku, o którym „po syćkich dziedzinach na sto mil wokoło hyr seł“... Potem o jego towarzyszach — Gadeji, Sabliku, Stopce Mocarnym... Przysłuchiwała się uważnie, by nie uronić ani słowa, a w wyobraźni jej powstawały, postacie zawołanych koziarzów o niechybnym oku i dłoni... strzelców — niedźwiedników, rozprawiających o swych leśnych przewagach przy smolnej watrze z kosodrzewu... juhasów w wysokich pasach i czarnych, w oleju gotowanych koszulach, z rąbanicami w twardych, żylastych rękach... gazdów siwych, dostojnych... śmiałych parobków, o piersiach wzdętych dziką pożądliwością życia... wreszcie ostatnich już zbójników, jakich jeszcze ten i ów zapamiętał. Wyrastały w jej oczach te postacie jakby z granitu, mocne, zdobywcze, igrające ze śmiercią, jak z dziewuchą, przy watrze, dzikie i równocześnie porywające swoim legendarnym urokiem. I takim teraz wydawał się jej ojciec, taki mocarny, pewnie ostatni z rodu owych górskich olbrzymów i jak oni wspaniały, wielki, nieustraszony...
Była niekiedy późna noc gdy wracała do domu, a korowody tych postaci szły za nią aż do progu... pewnie, że szły... bo Grot najeżał często sierść i powarkiwał groźnie.
Kiedy poranne słońce snopem promieni rozlało się po stoku, rzeźka i wypoczęta Wichna już brała z kąta narty i smarowała je dokładnie. Matka, widząc niepowstrzymany zapał córki, nie wzbraniała jej wcale tej forsownej gonitwy, najwyżej tylko nakłaniała troskliwie do ciepłego ubioru. Jakże wreszcie mogłaby ją powstrzymać, kiedy ten sport aż bił od dziewczyny tężyzną, zdrowiem, radością; kiedy policzki pałały jej jak róże i przynosiła z sobą tyle uciechy z osiągniętych sukcesów i rozkosznych przymileń, że... cośby zjadła po tych trudach!
Po dwóch tygodniach przy Jędrkowej pomocy i niezwykłej pilności narty nie tylko poddały się jej całkowicie, lecz jak rasowy koń wyczuwała ruchy, a nawet myśli jeźdźca, tak i one z nią razem tworzyły teraz całość, jednym duchem natchnioną. Znała już wszystkie narciarskie kunszty i sposoby — telemarki, opory, kristianie, alpejskie łuki, pługi i t. d. ewolucje, że Jędrek, patrząc na jej wręcz znakomitą jazdę, nie wychodził z podziwu. Ledwie oczom swym wierzył, że ktoś w tak krótkim czasie mógł opanować trudną narciarską sztukę, i że takimi wynikami już może się pochlubić. Po prostu energja u tej dziewczyny szła w zawody z niesłychaną zręcznością oraz fizycznym pięknem, które działało tak czarującą żywotnością, jak działa żywioł wiosenny. Taką istotę mogła wychować tylko puszcza, tętniąca własną dziką urodą, pielęgnująca wszystkich swoich mieszkańców sobie jeno znanymi środkami naturalnej i niezawodnej kosmetyki.
Dziewicza miłość Wichny, jaka od chwili grzybobrania i przygody w pieczarze jęła coraz to bardziej oscylować w kierunku oddanego jej Jędrka, teraz na nartach dojrzewała raptownie i brała ją w swoją niebiańską władzę, świat się otwierał przed nią nowy, nieznany, pełen niewysłowionych uczuć i rozkosznych uniesień. Wyczuwana przeogromna wzajemność napawała ją dumą, szczęściem i promienną radością. Usta obojga milczały jeszcze o tym, lub co najwyżej dawały słowom słodkie, gorące zabarwienie, natomiast oczy gorejące zachwytem z każdym następnym dniem stawały się wzajemnie wymowniejsze i śmielsze.
Narciarska sztuka Jędrka podbiła do reszty żywiołową dziewczynę. Ah, jak on zjeżdżał z karkołomnych uboczy, jak nad urwiskiem odrywał się od śniegu i czynił łuk szaleńczy — tam kędyś w białą otchłań! Naprawdę, musiał mieć chyba skrzydła...
Jej jeszcze wzbraniał takiej próby, nie wiedząc o tym, że już onegdaj pokryjomu zakosztowała również wcale nie tak błahego skoku. I skok się udał, pierwszy na większą skałę, dając poznać narciarce, że pęd taki jest wspaniałą rozkoszą, cudnym oszołomieniem, a co więcej, że można się odważyć na jeszcze większy. Aliści, kiedy zjawił się Jędrek rozmyślnie zataiła to przed nim, aby dopiero w górach, kiedy na popis zabierze ją ze sobą, pokazać mu co umie...
Wycieczkę taką uplanowali na najbliższą niedzielę. Zniecierpliwiona Wichna ledwie doczekała tej chwili i rychło świt, widząc, że zapowiada się przecudna pogoda, poczęła przygotowywać się do drogi, a gdy już plecak był wypełniony należycie, poszła z matką na nabożeństwo do kościoła.
Gdy wróciła do domu, Jędrek z nartami czekał już na werendzie i zabawiał się z Grotem. Oczywiście, mimo wymówek musiał narciarz skonsumować jeszcze jedno śniadanie. Podobnie smacznej kawy nie pił jeszcze w swym życiu, a to pewnie dlatego, że rozkoszna gosposia sama mu ją słodziła...
Po śniadaniu Wichna przebrała się w swój sportowy kostium i troskliwie napominana przez mamusię, z nartami na ramieniu, ruszyła z Jędrkiem poza wieś. Grot znowu się rozżalił, jednak ze względu, że nie używał tego sportu i śniegi były wielkie, musiał chcąc nie chcąc zostać w domu.
Pod upłazem przypięto do nóg narty i przy pomocy kijków poczęto skośnie posuwać się ku górze. Celem wycieczki był najsamprzód Poroniec, potem Cyrhla nad Białką. Oba grzbiety były doskonale widoczne i nęciły ku sobie wysłonecznioną bielą.
Dostawszy się na upłaz, ruszyli fińskim krokiem po równej jakoby stół płaszczyźnie, dopóki się nie zaczął rozległy spadek ku dolinie. Teraz niosły ich narty już bez pomocy drążków. Jazda po lekko sfalowanej pochylni była zachęcająca i rozkoszna, śnieg jakby wymarzony. Wichna sunęła sprawnie, ochoczo, jakby znalazła się w upragnionym żywiole. Jędrek dotrzymywał jej miejsca, ponoszony nie tyle jazdą, ile widokiem umiłowanej towarzyszki.
Tak zjechali w dolinę. Ponad kilometrową przestrzeń przebyli w kilkunastu sekundach, aż zatrzymali się na zaspach.
Wichna zarumieniona od zimnego powietrza nie posiadała się z radości.
— A to była cudowna jazda! — zawołała perliście. — Czekaj, za tym ukrociem będzie stok jeszcze większy. A dopiero z Porońca, no! Jędruś jakże się cieszę!
— A myślisz, że ja mniej!
— Wobec tego nie traćmy czasu — przynagliła.
Ruszyli po srebrzystej pościeli i trochę doliną, potem znowu pod górę. Pogoda była idealna. Chrzęst nart nurzających się w szreni na zacienionych miejscach podniecał ich muzyką krystalicznego zamrożonego śniegu. Biała cisza panowała tu wszędzie majestatyczna, jakby nie ziemska. Od tego morza śniegu odcinały się tylko ciemne koronki legnin lub pojedyńcze smreki, ubrane w fantazyjne pióropusze okiści.
Skok nad ukrociem znowu ich zniósł jak fala.
— No i co powiesz — odezwała się Wichna — czy będzie kiedy ze mnie jaka taka narciarka?
Wiedział dlaczego tak się pyta, bowiem zjechała brawurowo i widać było, że jest ze siebie szczerze zadowolona.
— Jaka — taka? — powtórzył ze zdziwionym uśmiechem. — Filutko! Wszakżeś minęła nawet mnie...
— A bo tak chciałeś...
— Może bym ci dorównał, wolałem jednak na cię patrzeć. Nie pochlebiam ci wcale, ale naprawdę trzymasz się znakomicie!
— Ejże! — zawołała kapryśnie, rozkosznie główkę przechylając.
— Ależ tak i jestem z ciebie coraz bardziej dumniejszy! Ty mi już prawie dorównujesz i jak dalej pójdzie, to mnie prześcigniesz i stracę twoje łaski...
— Znów sobie żartuj! Lecz słuchaj Jędruś, jeśli to prawda jest jak mówisz, to mi już dzisiaj pozwól skoczyć... nie tak jak dotąd kilka metrów, lecz po twojemu... Przecież mi obiecałeś!
— A jeśli zwichniesz nóżkę?
— To wtedy mnie poniesiesz, co ci już w lesie obiecałam...
— Niechże Bóg broni! Pragnąłbym nieść, lecz zdrową... Wreszcie przyrzekłem twej mamusi, że cię jak oka w głowie będę strzegł!
Trudno się było oprzeć tym przesłodkim oczętom.
— A moja obietnica? Jędruś!
— Owszem, pogodzimy to razem: tuż za Porońcem jest wymarzony skok takim pysznym siodełkiem... Tam zdasz najpierw egzamin, a po tym popróbujemy trudniejszego. I tak stopniowo będziesz nabierała śmiałości, aż całkiem się oswoisz z lotem w powietrzu.
Radził jej dobrze jak powinien, jednakże Wichna słysząc o owym „nabieraniu śmiałości“, ledwie że nie parsknęła śmiechem.
— A więc niech i tak będzie — przytaknęła z jakimś zagadkowym uśmieszkiem. — Kiedyż się lepiej wytrenuję, jeśli nie dzisiaj i to przy takim mistrzu!
Skromność Jędrka chciała coś na to odpowiedzieć, lecz oślepiły go jasne oczy dziewczyny i niespokojna radość nurtująca w piersiach.
Po dwu godzinach jazdy i brodzeniu po śniegu znaleźli się nareszcie na wielkim garbie podłużnego grzbietu Porońca. Widok stąd był tak piękny, że brakowało słów zachwytu. Całe Tatry widniały jak na dłoni, ogromne, przytłaczające swą potęgą. Zastygła cisza aż tu dzwoniła w uszach, tak wielka i królewska, jak te skalne olbrzymy. Moc ich, nieśmiertelność i piękno zlewało się w jeden zakrzepły w sobie hymn grozy, tajemnicy i czaru. Powietrze było tak idealnie czyste, iż wszystkie szczyty zdawały się tak blisko, że tylko rękę doń wyciągnąć.
Naraz jakowyś szum doleciał kędyś z gór i srebrnym echem odbijał się od ścian.
— Co to? — spytała Wichna wytrącona z zachwytu.
— Lawina śnieżna — objaśniał Jędrek w odpowiedzi. — Słońce nagrzało już nawisy i odrywają się od grani. To jest największy wróg narciarzy, to biała śmierć.
— Dlaczego śmierć?
— Widzisz, gdy taki olbrzymi okap śniegu oderwie się od ściany, to, spadając na ubocz, porywa z sobą nowe śniegowe masy i błyskawicznie taka lawina stacza się w dół. Niech tak wtedy na drodze napotka gdzie narciarza, to koniec! Wówczas śnieg wokół porusza się i spada, porywa nieszczęśliwca, grzebie go w sobie i sypie mu mogiłę, wysoką jak ta przed nami. Nieraz to nawet silne echo potrafi spowodować lawinę, przeto należy zachowywać się cicho, nie krzyczeć, a już stanowczo nie strzelać z broni dla zabawy. Ja już tej białej śmierci zaglądałem w oczy, na Buczynowych turniach...
— Boże! — szepnęła Wichna zatrwożona.
— I ja tak wówczas zawołałem! — uśmiechnął się wesoło. — Szczęściem spostrzegłszy w czas kurzawę, zaryłem w miejscu nartami i drążkami, a lawina przecinając mi drogę, prawie że otarła się o mnie. Od tego czasu jestem już ostrożniejszy...
Krótki, poważny nastrój jaki wzbudziło w Wichnie opowiadanie Jędrka, znowu się rozpogodził.
— Taki widok to musi być wspaniały, prawda?
— Pewnie. Zresztą wszystko, co posiadają góry, jest wspaniałe. Albo ten skok — pokazał kijkiem — aż się do mnie uśmiecha... Chciałbym, żebyś ten zjazd widziała, ale pod tym warunkiem, że poczekasz na szczycie aż do mego powrotu.
— Dlaczego?
— Bo jest naprawdę trudny. Spojrzyj, tam niżej jest urwisko a potym jeszcze dwa następne.
— Widzę.
— Otóż tam trzeba mieć wprawę, bo inaczej to są kawałki z nart i z nóg! — wyrzekł całkiem poważnie i jął zdejmować plecak. — Więc zostań, bardzo proszę cię o to!
— Dobrze, tylko Jędruś uważaj! — troskliwie poprosiła i ona.
Jędrek poprawiwszy rzemienie, stanął w gotowej pozycji.
— Do rychłego widzenia! — szepnął gorąco.
— Wracaj szczęśliwie! — pożegnała go wiele mówiącym skinieniem dłoni.
Ruszył. Jął początkowo zjeżdżać wolno, podskakując z nogi na nogę, niby łyżwiarz.
Wichna patrzała na ten wesoły flirt z nartami i śniegiem, ledwie wstrzymując się na miejscu, by nie popędzić za nim. Jakże się jej podobał w tych podskokach, jakiż był rączy!
Naraz jakby już dosyć miał tych żartów, Jędrek począł nabierać pędu. Już leciał niby strzała z rozwartymi ramionami, coraz szybciej. Wtem przysiadł, znów się nagle wyprostował i pochylony wprzód — zakreślił łuk w powietrzu... za chwilę drugi... trzeci... i gnał znów stokiem w takim pędzie, że się zacierał w oczach, malał, zakryty śnieżnym pyłem, niby jakąś mgłą srebrną.
Aż hen w topieli zatrzymał się na samym dnie doliny.
Wichna śledząca bacznie cały bieg, odetchnęła nareszcie.
— A — a — a, to się nazywa jazda — wyszeptała do najwyższego stopnia podniecona. — A teraz na mnie kolej... Przyrzekłam czekać, bom przyrzekła, lecz przecież mi wybaczy...
Popróbowała nart, czy dobrze się trzymają i spojrzała ku dołowi, skąd Jędrek posyłał jej ukłony.
— Jędreczku mój kochany, zatem tam będę! Obym się tylko nie pokpiła... Eh, chyba nie!
Zdawało się, że się cośkolwiek waha, jednak pokusa była ponad wszystko silniejsza.
— No, tylko śmiało! — dodała sobie animuszu i jęła zjeżdżać, wciąż mając w oczach jakiś nieznaczny punkt urwiska.
Widząc to Jędrek, aż struchlał z przerażenia, albowiem teren okazał się trudniejszy, niż sam to pierwej mógł przypuszczać. Począł jej dawać rozpaczliwe wprost znaki by zatrzymała się natychmiast, lecz oczy Wichny miały teraz przed sobą tylko ślad jego nart i białą otchłań przemożnie porywającą ją ku sobie.
Czując, że zupełnie spokojnie i trzeźwo panuje nad nartami, Wichna uniosła kijki i dała porwać się pędowi. Uczucie i niemal pewność, że ma skrzydła, zbudziło w niej nieposkromioną żądzę lotu. Nie myślała zupełnie, że ten szaleńczy pęd może się skończyć katastrofą, że już tuż — czyha na nią urwisko — natura jej pragnęła teraz oszołamiającej gonitwy, jakiej pożąda młoda, pewna skrzydeł jaskółka.
Pęd, biała roztocz i grające powietrze zacierały jej ślady, jednak przytomność napięta do ostatecznych granic chwytała tor przed sobą, i już zupełnie podała ciało jakiejś niosącej ją potędze.
Lot jej liczył się teraz na ułamki sekundy.
Jędrek z zapartym tchem patrzył na tę żywiołową orlicę i stał jak gdyby skamieniały.. Oh, gdyby mógł, byłby jej własnym sercem wyrównał to urwisko, ale narciarka już wzięła się do skoku.
Łuk — — i znów sunęła równo w dół.
Zanim zdołał wyszeptać: — Dobrze! — znowu łuk drugi — — i nareszcie ostatni, również szczęśliwy!
Obręcz ściskająca mu piersi, rozpękła się w kawałki. Całą piersią zaciągnął się powietrzem, jak podniecony palacz dymem.
— Oh, jakże ona pędzi!
Rzeczywiście Wichna leciała wprost zawrotnie. Zdawało się, że to nie człowiek sunie, ale jakieś uskrzydlone zjawisko.
Jął biec naprzeciw, jakby chciał ją zatrzymać, i nagle usunął się jej z drogi.
— Szus!!! — zaszumiało mu w uszach i jakby pędem powietrza potargany — odgłos jego imienia.
Obejrzał się za siebie. Zwycięstwem upojona narciarka zahamowała pęd, jednak tak ostro i gwałtownie, że już nie mogła zachować równowagi i z nóg strącona, zupełnie prawie zanurzyła się w śniegu...
Jędrek jakby nożem przeszyty skoczył jej na ratunek.
— Rety, co ci się stało, co?!
Wichna przy Jędrkowej pomocy wygramoliła się ze śniegu, cała, jedynie uśnieżona.
— Ot, nic mi nie jest, — śmiała się zdyszana — tylko zupełnie niepotrzebnie taką bajeczną jazdę zakończyłam koziołkiem... Eh, tam mi tak szło wspaniale, a tu musiałam fiknąć! A wiesz dlaczego?
— ?
— Bom chciała się zatrzymać akurat przy tobie... Potem przeprosić cię i podziękować za naukę, pięknie, z całego serca... A tak, jestem teraz speszona!
Jędrek wreszcie ochłonął.
— Wicheńko! — szepnął jakby z wyrzutem.
— A co? Pragnęłam wcześniej zdać egzamin... No jakże, zdałam?
— I jeszcze pytasz? Z największym odznaczeniem! Hej, coś ty mi strachu napędziła... — jeszcze drżały mu wargi.
— A więc naprawdę tobie zależy na mnie? — ciągnęła go za słowo.
— Wybacz, lecz to się nie da wypowiedzieć! Raczej niech zmilknę...
Wichna zdjęła rękawice i pieszczotliwie obu dłońmi objęła go za twarz. Był to z jej strony pierwszy odruch, tak śmiały i wymowny.
— No, to się już nie gniewaj — poczęła mówić słodko, choć wcale gniewu nie widziała. — To twój orli pęd winien, który jak wicher pociągnął mnie za sobą... Wreszcie chciałam ci zrobić dwie miłe niespodzianki... Jedna — to jest ten zjazd, udała mi się wcale dobrze, tylko do drugiej, przez to fiknięcie, jakoś mi się wstęp popsuł...
— Jakaż to niespodzianka?
— Nie pytaj — i dłonią zasłoniła mu usta. — Powiem ci tam, pod Cyrhlą... Przecież to będzie wnet, a tu mi teraz już jakoś nieporęcznie...
A więc nie pytał, tylko jak skarb najdroższy ucałował jej piąstki i jął strzepywać śnieg z jej ramion, czapki i tych najcudniejszych w świecie włosów. Ta zagadkowa niespodzianka tłukła mu się po głowie jak usidlony ptak, waliła sercem niespokojnie, lecz trzymał się na wodzy, pragnął by jak najprędzej stanąć pod tą oczekiwaną Cyrhlą.
Zawrócili ku górze, rozmawiając jedynie — ona o z jeździe Jędrka, zaś on — o jej, który naprawdę zaimponował mu niezwykle.
Czasem milczeli chwilkę, trzymając się za ręce, to znów spojrzenia odezwały się pierwsze, za nimi uścisk dłoni, a na ostatku usta.
Gdy się znaleźli na Porońcu, Wichna zarządziła posiłek. Słońce dogrzewało tak silnie, iż tylko śnieg i narty kazały wierzyć, że to nie lato ale zima. Siedząc na „deskach“ równo obok siebie złożonych, raczyli się kolejno szynką i ponętnymi kotletami, plasterkami oszczypka za czym szczególnie Wichna przepadała, wreszcie mieli na deser termos z herbatą, czekoladę i jabłka.
Uczta była wspaniała i apetyty wyśmienite, zaś świat wokoło cudowną, żywą bajką. Narty służyły im za krzesła, śnieg wziął na siebie rolę bieluchnego obrusa, a pełen blasków błękit niebios nakrywał ich jak kryształowym kloszem.
Po krótkim odpoczynku zjechali zakosami z drugiej strony Porońca, potem przez dolinę i po tak wreszcie świetnym pod narty upłazem dostali się na obszerną polanę, rozciągającą się tuż u podnóża Cyrhli.
— Otóż tu jest ów karkołomny zjazd o którym ci mówiłem — ozwał się Jędrek, pokazując ku górze. — Prawie w połowie stoku teren zrywa się nagle i można stamtąd wyciągnąć olimpijski skok. Tu już tobie stanowczo nie pozwolę na jazdę!
Wichna bez żalu, a nawet uśmiechnięta spoglądała na Jędrka.
— Wcale się nie upieram, bo właśnie tu na dole pragnę czekać na ciebie. Pokaż mi teraz najdokładniej gdzie się zatrzymamy...
— Wszystko mi jedno!
— A więc niech będzie tu, dobrze?
— Zgoda. Ale co z moją obiecanką... już zapomniałaś?
— O, pamiętam! Tylko jak wrócisz...
Zgodził się chętnie, jakby czytał jej z oczu, że to królewska będzie niespodzianka.
Po chwili rozstali się radośnie, podczas kiedy ich serca już ogarniał powoli szczęsny, pełen olśnień niepokój.
Jędrek żwawo posuwał się ku górze i co czas jakiś posyłał Wichnie ukłon. Wkrótce znikł za regliną, aby łagodniejszym terenem wydostać się na Cyrhlę.
— Oh, tak tu ciepło a ja cała drżę — wyszeptała do siebie dziwnie podniecona dziewczyna. — Jakże ta miłość słodko dławi...
Zwróciła oczy na regliny za którymi był narciarz. — Jędruś, jakże cię kocham! Już ci to teraz powiem... muszę! Przecież czekamy na to obydwoje...
Naraz coś ją widać natchnęło, bo odwróciła kijek i poczęła na śniegu rysować łukowato wygiętą linię. Promieniała z radości, jakby ten pomysł cieszył ją bezgranicznie.
Po krótkiej chwili odcinał się od śniegu kształt wyrytego serca...
Jęła się znowu zastanawiać coby na nim wypisać, poczem się nachyliła i rzeźbiła wolniutko, jak najstaranniej: „Kocham Cię“.
Teraz klasnęła w ręce, uradowana z dokonanego dzieła.
— Zdaje mi się, że to będzie i pięknie i niezwykle...
Miała słuszność, symbol był w stylu i najtrafniejszy. Wszak miłość jej dojrzewała na śniegu i takie czyste, śnieżne serce pragnie dziś ofiarować ukochanemu góralowi... On jeden jest go wart, on zdobył ją swą orlą, żywiołową istotą, natura ich — to jedno...
Po trzech kwadransach ciężkiej drogi Jędrek stanął na szczycie, przez chwilę odpoczywał, nabierał tchu, gotował się do lotu po wymarzone szczęście. Stał w blaskach słońca na tle błękitu nieba, piękny, jak skalny orzeł spoglądający ku dolinie.
Uszczęśliwiona Wichna wyciągnęła ramiona. Narciarz musiał to dostrzec, bo podniósł rękę i naraz zesunął się ze szczytu. Zatoczył jakiś łuk, jak gdyby coś omijał, poczem bieg wyprostował. Odrazu przybrał tempo, jakie zostawiał sobie na ten potężny skok.
Pędził co raz zawrotniej, jak tylko mógł i umiał.
Naraz zawisł w powietrzu, śmignął jak ptak, zda się, że fruwał, że go niósł wicher i że poniżej w śnieżny pył się rozbije...
Lecz nie... znów dopadł gruntu pod ślizgami, jakby bogini zimy na czas mu go podniosła — i sunął dalej z zawrotną, niewiarogodną wprost szybkością w białą, nieskończoną śnieżogę...
Zdawało się że nic go nie powstrzyma w tym oszalałym pędzie, że siła tego rozpędu wyniesie go z doliny, że rzuci go nad turnie i tam kędyś przepadnie...
Jednakże narciarz czuwał —
Wichna urzeknięta tym lotem stała naprzeciw z rozpostartymi ramionami i czekała na niego.
Już chciała się usunąć by jej nie roztratował, gdy uczuła na twarzy ostrą falę powietrza i Jędrek zatrzymał się tuż przed nią tak mistrzowsko i nagle, że aż śnieg ją obsypał.
Teraz w mig rzucił drążki i skoczył ku otwartym ramionom.
— Moja!!! — krzyknęły usta pijane uniesieniem.
— Ty orle mój! Ty mój!!!
Wpadli sobie w objęcia i zatopili się w swych ustach cudem młodości i stęsknionego ukochania.
Kiedy oszołomieni szczęśliwością zwolnili swe uściski, Wichna pokazała mu serce wyrzeźbione na śniegu.
Jędrek w jednej zachwytnej chwili ogarnął jego treść i rozrywając serdak na rozdyszanej piersi, odpowiedział żarliwie:
— A ty masz moje — moje! Serce tak cię ogromnie miłujące, jak te rodzinne góry — — nad wszystko w świecie!
Znów zwarli się w pieszczocie jak dwa górskie potoki, a słońce grało im na śniegach swoje czarowne odwieczne symfonje — — —