Serce na śniegu/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce na śniegu |
Wydawca | Wydawnictwo Współczesne |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dzisiejszej nocy Wichna nie przespała tak dobrze, jak to zwykle bywało. Szczegóły minionego dnia, aczkolwiek nie miały w sobie nic nadzwyczajnego, jakoś jej się uczepiły pamięci i nastroiły podświadomość do chaotycznych rojeń.
Najprzód śnił się jej niedźwiedź zachodzący do swej zimowej gawry, ogromny, wprost monstrualny, z nieżywą owcą w pomrukliwej paszczęce, oraz strzępami mchów w długich brunatnych kudłach; za chwilę owca ta przemieni się w lamę, tę z meksykańskiej puszczy, kochaną żywicielkę i przyjaciółkę. Chciała jej skoczyć na ratunek, przejęta do żywego bolesnym i rozpaczliwym bekiem duszonego zwierzęcia, niestety, coś jej obezwładniło nogi i przykuło do ziemi. Na szczęście lama jęła się jakoś wyswabadzać z pazurów i już się zdawało, że zdoła umknąć śmierci, gdy wtem z gąszczu parowu wypełzło ciemne, śliskie cielsko rekina i człapiąc ogromnymi płetwami, parło zgłodniałe do lamy i niedźwiedzia. Rozpoczęła się teraz krwawa, zażarta walka dwóch zajadłych potworów, podczas gdy lama, bezsilnie podrywając się z ziemi, odwlokła się cośkolwiek i pełna przerażenia w wielkich, niewinnych oczach, jakoś nie mogła zerwać się do ucieczki. Wystarczyło obecnie tylko rękę wyciągnąć aby jej przyjść z pomocą, jednak i rękom zabrakło naraz władzy, jakby je tężec opanował. Wtem z poza drzewa huknął strzał, pełen dymu, ogłuszający... Z głowy lamy trysnęła w górę krew, nieszczęsne zwierzę śmiertelnie ugodzone zwaliło się na grzbiet i jęło bić nogami w ostatnich konwulsjach. Jezu, kto to mógł zrobić, kto ją ustrzelił?! O, już jest sprawca, kłąb dymu odsłania właśnie dziko śmiejącą się postać don Carlosa... Serce w Wichnie zamarło. Hiszpan śmieje się dalej niby czart, łyska ślepiami i krzyczy ironicznie: — Bon dia, senhorita!... Mgła nienawiści zasłania oczy bezbronnemu dziewczęciu, ale to nic... rzuci się na oślep i życie wydrapie z gardła ohydnemu złoczyńcy za śmierć tego nie winnego stworzenia... Nareszcie mogła się jakoś ruszyć z miejsca i ręce rozczapierzyć pomstliwie... Ależ, to przecież nie on, to don Matheo... Aż osłupiała ze zdumienia. Tuż za jego plecyma korowód obnażonych murzynek chwyta się wokoło za dłonie i rozpoczyna dziki taniec. Ktoś bije w bęben, jakiś instrument rozdziera się wrzaskliwie... Nikt nie uważa na uzębioną paszczę czołgającego się rekina, ani pazury ryczącego niedźwiedzia... Struchlała jeszcze bardziej, kiedy pojawił się pan konsul, wiodąc za rączkę rozbawioną Irusię... Chce teraz krzyczeć, aby co prędzej zawrócono, że grozi im nieszczęście! Nie może jednak ust otworzyć i tylko coś mamrota, czego oni nie słyszą. Boże, jeszcze krok dalej a potwór ich rozerwie, albo przywali zimnym cielskiem! Nie, to przecież nie Irusia, to jakiś krasnoludek z siwą brodą sięgającą mu do pasa i w stożkowatej czapce z dzwoneczkami... O, jest ich więcej, niektórzy mają parasole z muchomorów, strojne w korale jarzębiny i idą po maleńku, na obie strony kiwając się pociesznie... Przewodzi im, że aż dziw bierze skąd? — suchy pomarszczony baca, Bartuś Tatar... Krótką fajeczkę trzyma w ustach, na którą spada nos jak szpon i gra im na gęśliczkach. Idą tak za nim, aż... wszakże to nie są krasnoludki, jeno owce, mały kierdelek owiec... Bartuś co przegra, to zaśpiewa, a echo rozlega się po lesie i leci w dal, ku skalnym ścianom. Bardzo to pięknie wyglądało, że ani nie miała kiedy zauważyć, jak rozplątane ciało rekina i niedźwiedzia przeistoczyło się w jakiegoś jaszczura o kilku przerażających głowach, z których srożyły się rozwidlone na końcach i syczące jęzory... Już gdzieś widziała na obrazku takiego przeraźliwego smoka, jak wypełzał z mrocznej górskiej pieczary. Nim się spostrzegła, smok podniósł w górę na długich szyjach łby i strasznymi oczyma wpił się w jej zalęknioną postać. Aliści w chwili kiedy zamierzał rzucić się na nią, zjawił się Jędrek jak spod ziemi, zwyrknął błyskawicznie toporkiem i z całej siły wymierzył ostrzem cios smokowi. Skrwawiony potwór cofnął się nagle w tył i wyprężył do skoku, lecz rąbanica Jędrka znów go trzasnęła w kryty łuskami kadłub. Teraz poczęło się zmaganie na śmierć i życie. Ciupaga raz po raz godziła w cielsko gada i świstała w powietrzu, lecz i napastnik atakował zażarcie. Naraz z Jędrkowej ręki wypadł toporek... i równocześnie postać jego znalazła się w oplocie zachłannych ramion smoka. Pokonany jęknął boleśnie i zwalił się na wznak. W tejże chwili i smok jakby się zapadł w ziemię, las przemienił się w łąkę, a na niej, wśród krokusów, leżał umierający Jędrek... Uklękła nad nim zrozpaczona, troskliwie ujmując go za głowę. Spojrzał na nią gasnącymi oczyma i wyszeptał cichutko. — Wichno, moja kochana Wichno... — poczem zamknął powieki, jakby już życie zeń odeszło. Upadła z jękiem na jego martwe piersi, które przed smokiem zasłoniły ją sobą i zaszlochała spazmatycznie. — Jędruś, Jędr...
Przebudziła się nagle. Przetarła oczy i przemęczona ciężkim snem usiadła na pościeli. W oknach szarzało, jakby już brzask się czynił. Oprzytomniała szybko i odetchnęła z uczuciem zadowolenia, że to wszystko tylko senne mamidła.
Położyła się znowu, lecz już nie zasnęła do rana. Przeżywała teraz na jawie koszmarny wytwór snu i choć to wszystko było złudą, przecież owa śmierć Jędrka, poniesiona jedynie w jej obronie, dziwnie chwyciła ją za serce. Jakiż bezbrzeżny żal był w jego oczach gdy, umierając, mówił do niej... i jak miłośnie brzmiało jej imię w jego ustach!
Tak marząc, była pewna, że gdyby znalazła się w jakimś niebezpieczeństwie, to bez wahania skoczyłby jej z pomocą, nie dbając jaką ofiarę byłoby trzeba przy tym ponieść. W tym przekonaniu utrwaliło ją wczorajsze grzybobranie, w czasie którego po raz pierwszy uważniej zastanawiała się nad tym spojrzeniem Jędrka i jego zachowaniem. „Nie chciałem — zwierzał się jakimś nabrzmiałym smutkiem głosem — ażeby cię dotknęła choć najmniejsza obmowa, ażeby na twe oczy nie padł ani cień chmurki... Było i jest mi ciężko i smutno, ale tylko dla tej jednej przyczyny zaprzestałem odwiedzin“. — Jakże te słowa są wymowne! Ciężko mu było, jednak zdobył się na to, by tylko o niej nikt się źle nie wyraził... Dumny jest, a przecież nie dbał tyle o własną opinię, ile właśnie o jej honor... A te jego spojrzenia, przedziwnie brzmiący głos, a ta pochopność, by tylko sprawić jej przyjemność... Gdyby było inaczej, to przecież byłby nie tak chętny, obojętniejszy, ani do ludzkich bajań nie przykładałby wagi...
Postać Jędrka poczęła w oczach Wichny nabierać coraz to większego znaczenia. Przemawiały za nim i młodość i uroda, wreszcie różne zalety składające się na typ nieprzeciętnej wartości syna gór. Górował nad wszystkimi, nie tylko odwagą i zręcznością, ale ogładą, grzecznością i żywiołowym przywiązaniem do swej podhalańskiej kolebki. On jeden znał po imieniu wszystkie zawrotne turnie, przełęcze, krzesanice i tajemnicze groty i ten świat skalny, pełen czaru i grozy, kochał jakąś wyższą, idealną miłością.
Ogienek w sercu Wichny, jaki swojego czasu palił na okręcie uścisk porucznika Wejhera, począł się teraz wzmagać, aliści nie do marynarza, choć i ten nadal plątał się mile pośród wspomnień, tylko do wolnego ptaka gór, Jędrka. Tamten daleki, nieobecny, bladł w wyobraźni z dnia na dzień, podczas gdy góral przy wczorajszym spotkaniu przywłaszczył sobie jakiś rozkoszny ogień i niespodzianie go podniecił, tak swym pozornie mało znacznym zwierzeniem, wreszcie zapałem i niemą mową spojrzeń. Nie ulegało wątpliwości, że dzień wczorajszy w drzemiącym dotąd sercu tego na wszystko wrażliwego dziewczęcia uczynił wcale poważną zmianę, skłaniając je do myśli i rozważań nad objawem nowych, niepokojących, a jednak dziwnie miłych uczuć.
Już dniało w całej pełni i na podwórzu wszczęła się zwykła codzienna krzątanina, kiedy Wichna otrząsnęła się z marzeń i jęła się ubierać. Z kolei zawsze z jednaką serdecznością przywitała się z matką, po tym pobiegła do potoku, swej prymitywnej, jednak najulubieńszej umywalni. Nawyk ten wyniosła z sobą z puszczy, a Rio Salado zastępował jej teraz potok Mała Roztoka. W nim w czasie lata zażywała kąpieli, łowiąc pstrągi w jego kamienistym korycie i tu co dnia uzupełniała toaletę.
Zimna, źródlana woda orzeźwiła ją wielce, że twarz aż paliła żywym, czerstwym rumieńcem, ale nie zmyła jakoś z oczu z nocy pozostałych obrazów i nie zgłuszyła myśli. Wprawdzie niektóre, lecz te, których przedmiotem stał się Jędrek, tak się uczepiły pamięci i tak narzucały się oczom, że aż jęła się dziwić tej nawet miłej nahalności.
Koło południa tak ją to sobą ogarnęło, że zaraz po obiedzie wybrała się do Jędrka, mimo choć według planu dopiero jutro mieli się udać do leśnego parowu w poszukiwaniu za niedźwiedziem. Jednakże po tych snach niecierpliwość dziewczyny wzrosła do tego stopnia, że jeszcze dziś zapragnęła namówić Jędrka do wycieczki i jak najprędzej zobaczyć króla boru. W czasie owych kilku miesięcy, spędzonych poza puszczą, już się stęskniła za widokiem grubego, niebezpiecznego zwierza, zaś nerwy, jak gdyby teraz stale spiące, również pragnęły emocji, jaką przez długie lata miały sposobność upajać się do syta.
Wilczur, zoczywszy panią w serdaku i z ciupagą, co niechybnie znamionowało jakąś dalszą przechadzkę, jął się narzucać z towarzystwem jednak dziś wyjątkowo, aby szczekaniem nie wypłoszyć niedźwiedzia i nie wpadł w jego łapy, musiał pozostać w domu. Po prostu gwałtem zamknięto go w drewutni, albowiem w żaden sposób nie dało mu się wytłumaczyć, że tylko w tym wypadku obecność jego jest zbyteczna. Pozostał zatem zawiedziony, donośnym wyciem okazując swą żałość, zgoła pojąć nie mogąc, dlaczego tak bezwzględnie postąpiono z nim dzisiaj.
Wichna, przechodząc obok ojcowskiej limby, zatrzymała się chwilę i jakoby relikwię ucałowała smutno zabliźnione litery na gładkiej korze pnia. Ilekroć razy tędy przechodziła, zawsze ogromny żal i ból chwytały ją za serce, a jasne oczy wilgotniały i kręciły się łezki. Nie było prawie dnia, żeby o ojcu nie myślała, żeby jakieś wspomnienie nie ożyło w jej duszy. Pamięć o nim przechowywała stale jakby największą świętość, jak coś, co było sercem i opiekuńczym duchem jej puszczańskiego życia, co było słońcem i powietrzem, wszystkim, z czym się od dziecka wprost organicznie zespoliła. Miłość do matki była w niej również bezgraniczna, jak tylko córka może miłować dobrą matkę, jednakże tamtą otaczał inny, nabożny, jakiś mistyczny nimb.
— Ojczulku mój najdroższy, dlaczego ciebie niema z nami? — coś zakwiliło w myślach Wichny i żalem zadrgało jej na ustach. — Jakże byłoby ci tu dobrze, jakiż byłbyś szczęśliwy! Czy ty nas chociaż widzisz z nieba i ten jodłowy dom, który stanął za twój krwawo zapracowany pieniądz, czy duch twój w owej puszczy pozostał? Tatusiu, oh tatusiu!...
Jeszcze raz złożyła usta na zarośniętych znakach i z opuszczoną głową ruszyła dalej. Poweselała nieco dopiero za upłazem, kiedy ujrzała piękne i zasobne gospodarstwo Gąsienicy Krzeptowskiego. Powitano ją serdecznie i „honornie“, ale niestety Jędrka w świetlicy nie zastała. Jak ją za chwilę objaśniono, wczesnym rankiem o coś rozpytywał juhasów, potem wziął kromkę chleba i oszczypek i podążył ku górom. Cośkolwiek popsuło jej humor, zaraz się jednak pocieszyła, gdy spostrzegła na stole obiecaną kozicę. Rzeźba była może na metr wysoka, nie wykończona jeszcze, lecz już zdradzała piękno i nieśledni talent. Przedstawiała kozicę na szczycie ostrej turni, uważnie gdzieś patrzącą, jakby stała na straży. Uradowana Wichna poczęła ją oglądać, dotykać rożków tej ślicznej górskiej akrobatki, dziwując się niezmiernie nie tyle żmudnej pracy, ile umiejętności Jędrka. Postać kozicy już do połowy wyrzeźbiona na czysto wyglądała jak żywa, że zdawało się Wichnie, iż gdyby tylne nogi był jej rzeźbiarz wykończył, toby na widok ludzi chyba czmychnęła z owej grani...
Wartość Jędrka znowu w oczach dziewczyny powiększyła się znacznie, że chciała jak najprędzej okazać mu swą radość i gorące uznanie. Tylko, gdzie on właściwie poszedł, jeśli nic wczoraj nie wspominał.
Nie rozważając tego długo, uznała za stosowne pożegnać się bezwłocznie i miast wracać do domu, poszukać Jędrka w górach. Tak też po chwili uczyniła, przyobiecując na kiedy indziej odwiedziny i wydeptaną percią poszła ochotnie w stronę Sołtysiego Uskoku.
Po półgodzinnym szybkim marszu już stała na poszarpanym grzbiecie góry, poczem złożyła dłonie w muszlę, poczęła hopkać naokoło. Gdy zmilkły echa, cisza powracała na nowo, jednakże Jędrka ni w ogóle człowieka nie było nigdzie ani śladu.
— Bóg wie, kędy się obraca — wyszeptała do siebie i usiadła na głazie. — Nic innego, tylko tropi niedźwiedzia abym go jutro wreszcie mogła zobaczyć. Niedobry, przecież choćby i dzisiaj winien mnie z sobą zabrać...
Rozglądała się dalej, nie wiedząc w którą udać się stronę. Stary Krzeptowski mówił, że Jędrek poszedł w góry a nie do lasu, chociaż właściwie i od Uskoku mógł przedrzeć się do parowu, o którym wczoraj rozmawiali. Niezależnie od tego mógł również przeglądać bory nad Roztoką Białką, lub owe nad Porońcem. Chyba, że tylko dla uciechy poszedł sobie wędrować i wypytywać wierchy, czy już szybko śnieg spadnie... Wszak on wciąż marzy o tym śniegu, jakby wraz z nim miało mu się objawić jakieś największe szczęście.
Tak sobie w duchu przygadując, znowu podała echu głośne ho! hop! — lecz i tym razem bezskutecznie. Poczynało ją kusić, aby na chybił trafił udać się dalej w góry, jednak krótki jesienny dzień przemawiał za powrotem do domu. Stała tak jeszcze chwilę nie mogąc powziąć decyzji, wreszcie postanowiła wrócić, ale okrężną drogą, przez las i ów pierwotną knieją zarosły parów.
— A właśnie pójdę, jemu na przekór, — ozwała się do siebie rozżalona na Jędrka, że w tajemnicy przed nią poszedł w lasy — i sama sobie znajdę misia... Obejdę się bez niego, a bać się nie mam czego...
Nie tracąc czasu ruszyła skośnie w dół, opierając się przy stromych pochyłościach na okutej ciupadze. Schodziła śmiało, nie bacząc na brak broni, chociaż jej niezawodny sztucer, który zakupił od niej don Matheo, mógłby się w lesie przydać.
W tymże czasie, gdy wyobraźnia Wichny poczęła sobie stwarzać różne obrazy napotkanego misia, uradowany więzień, Grot, odzyskał właśnie wolność. Wypadł z drewutni po godzinnym areszcie, zajrzał do izby i na nową budowę, pomyszkował wokoło, wreszcie ze znalezionym węchem pognał ku limbie. Nie pomogły wołania, Grot jakby ogłuchł, nie chciał słyszeć. Przy limbie zatrzymał się na chwilę, poczem znowu co sił ruszył brzegiem potoku w stronę zrudziałego upłazu. Pędził jak oszalały, podniecony wolnością a jeszcze bardziej świetnie chwytanym tropem swej ukochanej pani. Niedługo już był w sadybie Krzeptowskiego, czyniąc swoją nagłą wizytą i postacią zamieszanie i rwetes. Będąc z natury rozsądny i dobrze wychowany, nikomu krzywdy nie wyrządził, musiał jednak wbrew wszelkiej etykiecie tak długo walić o drzwi łapami, aż się nareszcie otworzyły i przekonały niecierpliwego gońca, że stąd również gdzieś się podziała.
Tymczasem Wichna zeszła zboczem aż do podnóża góry i jęła się przeciskać przez pokręcone płozy kosodrzewu. Brodząc tak po kolana, obskubywała najeżone igiełki tej ciekawej rośliny i roztarłszy je w palcach upajała się chętnie ich ostrą, dziką wonią. Jak sobie przypomniała, podobny zapach posiadały liście meksykańskiej takuary, tylko że tamten był bardziej mdły i bolała zeń głowa, gdy natomiast kosówka, jak ją zapewniał Jędrek, działała na oddechowe drogi jak najlepsze lekarstwo.
Naraz tuż u krawędzi lasu zwrócił uwagę Wichny jakowyś dół, dół do połowy zarosły maliniakiem i trawą. Otwór pieczary wyglądał zagadkowo i pociągał ku sobie bujną wyobraźnię dziewczyny.
— A może to jest owa hałda, z której za dawnych czasów wydobywano miedź i srebro? — przebiegło przez myśl Wichnie. — Wszak opowiadał Stach, że są takowe i właśnie kędyś tutaj między lasem a zboczem...
Wiedziona ciekawością nachyliła się nieco i poczęła ciupagą badać wnętrze otworu. Dół zda się był głęboki, bowiem toporzysko ciupagi dotknęło tylko ścian, zaś głąb tchnęła wilgocią i nieprzebitym mrokiem. Nie dając za wygraną, podniecona dziewczyna podniosła teraz kamień i lekko rzuciła go do środka. Odgłos kamienia odezwał się atoli za króciutką chwilę, że dno pieczary nie powinno być głębiej, jak na jakie dwa sążnie.
— A może to jest gawra? — coś podszepnęło Wichnie. — Ej, chyba nie, gdyż nie ma śladu, żeby stąd potężny zwierz wychodził — zaprzeczyła myśl druga.
Poczęła dalej rzucać w głąb kamieniami, ale z podobnym skutkiem: kamień rychło upadał i tylko jakby głuche echo zadudniło pod ziemią.
— O, trochę dudni... Tam jednak coś musi być, — wyszeptała zaciekawiona nie na żarty tym tajemniczym lochem.
Nie mogąc zbadać kamieniami jego ciemnego wnętrza, wpadł jej nareszcie w oczy kilkumetrowy cienki smreczek i z miejsca zabrała się do niego. Pociągnęła go ciupagą i okrzesawszy gładko, wróciła z żerdzią ku pieczarze. Podeszła teraz z drugiej strony otworu, gdyż jak się jej zdawało, był tu punkt lepszy do badania.
Przyklęknąwszy na brzegu, jęła powoli opuszczać żerdzię w głąb. Ledwie, bo ledwie, jednak dostała dna i kilkakrotnie weń stuknęła. Wprawdzie nic w tym niezwykłego nie było, jednak dopięcie celu sprawiło jej uciechę.
Teraz z kolei chciała wybadać teren dna od prawej strony gdzie jakby się obniżał.
Z konieczności nachyliła się bardziej, lecz w tejże chwili piarżysty obręb brzegu poruszył się pod Wichną i, nim czas miała poddać się ku tyłowi, straciła nagle równowagę...
W oka mgnieniu puściła żerdkę i uczepiła się kosówki, lecz było już zapóźno: ciężar ciała wraz z piargą i gałązkami krzewu obsunął się po ścianie i z odruchowym krzykiem niefortunnej badaczki runęło wszystko w czarną głąb...
Mówi paradoks; — że w nieszczęściu bywa niekiedy szczęście, co się i teraz właśnie przytrafiło. Wichna zsunąwszy się do lochu upadła stosunkowo szczęśliwie tylko, spadając z nóg na dno, lewym kolanem tak mocno uderzyła o kamień, że ledwie usiąść mogła.
Oszołomienie oraz przestrach dziewczyny trwały najwyżej kilka sekund, poczem zmacawszy grunt rękami dźwignęła się na nogi i poczęła rozcierać potłuczone kolano. Wokół otaczała ją ciemność, pełna nieprzyjemnego chłodu i stęchłego powietrza i tylko w górze widniało trochę dziennego światła razem z niewielką tarczą niebios.
Położenie Wichny na razie nie przedstawiało się tak groźnie, chociaż chwila upadku przejęła ją wcale poważną grozą. Obecnie przestrach już ją prawie odleciał i gdyby nie ból w nodze, toby się nawet śmiała z tej niezwykłej przygody.
— To nic, już trochę mogę stanąć na nogę to i wyspinam się na świat — poczęła się pocieszać, spoglądając ku górze. — Dobrze mi tak, ciekawość, jak powiada mamusia, pierwszy stopień do piekła... W domu jednak ani słóweczka o tym, boby się ze mnie naśmiewali...
Jak widać, tej niezwykłej dziewczynie powracał nawet humor. Inna na jej miejscu, byłaby mdlała z przerażenia, krzyczała w niebogłosy, a ta już bez iskierki lęku wchłaniała się oczyma w czarną jak sadza pustkę, tak jak kozica przygląda się otchłani, gotowa skoczyć w jej skaliste objęcia.
Po krótkim czasie już mogła poruszać się dość dobrze, lecz nie myślała jeszcze o opuszczeniu lochu.
— Jeślim już wpadła — pomyślała — to niech przynajmniej zbadam co to za zdradzieckie jamisko...
Z łatwością natrafiła na żerdkę i poczęła nią ruszać na boki i po dnie. Czując, że natrafiła na ziemię, ostrożnie posuwała się naprzód, lecz zawróciła wkrótce, ponieważ chodnik opadał stale w dół i zarzucony był głazami. Istotnie była to stara sztolnia z której przed kilkoma wiekami wydobywano jakąś rudę, dziś jedynie za grób służąca nieostrożnej zwierzynie, jeśli nie ominęła tego dołu.
Żałując, że nie zabrała z sobą elektrycznej latarki, Wichna cofnęła się z powrotem ku smudze światła wpadającego przez to jak gdyby wilcze okno.
Zbadawszy ściany dokoła, zrobiło się jej jakoś niewyraźnie, bowiem były tak strome i wysokie, wreszcie oślizgłe od ściekającej wody, że wprost nie było mowy, aby wydostać się z tej studni ponad cztery metry głębokiej. Co uchwyciła się kamienia, to albo wykruszał się ze ściany, albo był gładki i nie dawał koniecznego do wspinania uchwytu. Próbując niezrażona to z tej to z owej strony ściany, przychodziła do niemiłego przekonania, że stanowczo w ten sposób nie wydostanie się z pieczary, zaś innego sposobu zgoła w tej chwili nie widziała. Może jeszcze ciupaga przydałaby się na co, lecz ta niestety pozostała na wierzchu, a żerdź była za cienka aby utrzymać mogła ciało.
Przedwczesny humor Wichny topniał coraz to bardziej, lecz jeszcze przecież nie traciła nadziei.
Zapomniała zupełnie o stłuczonym kolanie i próbowała dalej wdrapywać się na ścianę. Aliści, wszystko nadaremnie, gdyż ani zwinność, ani siła nic tu zyskać nie mogły.
— Ale przecież ja tu wcale na noc nie myślę zostać! — wyrzekła nareszcie energicznie, jakby ten odruch nie do niej się odnosił, lecz do kogo innego.
— Na noc, to jeszcze fraszka — ozwała się jakaś złośliwa myśl. — A jeżeli na zawsze i zamrzesz tutaj z głodu? — Nikt tędy nie przechodzi, góry są teraz puste, więc co?
Wstrząsnęła się, jakby chciała odpędzić ten nieproszony podszept.
Nie widząc innej rady, podniosła twarz ku górze i zawołała głośno: — Hop! hooop!
Głos zda się wcale nie wyleciał ze sztolni, lecz stłumił się w jej wnętrzu tępym i nieprzyjemnym echem.
Stała chwilę bezradna, nie wiedząc co by począć.
Naraz coś jej około głowy załopotało cicho, że mimo woli dreszcz ją przeszedł. I znów to samo, przyczem jakieś tajemnicze skrzydełko musnęło ją po twarzy.
Z zapartym tchem oparła się o ścianę i nastawiła palce niby szpony gotowe do obrony. Wtem ogromny nietoperz ukazał się jej oczom i zatoczywszy kilka kółek otworem wydostał się na świat.
Wichna odetchnęła swobodniej.
— Gacek! — wykrzyknęło się jej z ust. — A bodajże cię licho, tak niepotrzebnie nabawiłeś mnie strachu!
Była na nietoperza do głębi oburzona, lecz równocześnie zazdrościła mu skrzydeł. Pozornie błahy ów wypadek tak ją nastroił jednak, że teraz lada szmer napinał jej uwagę i kazał mieć się na baczności. Uczuciu strachu jeszcze się dzielnie opierała, jednak coraz to bardziej jęła przygniatać ją bezradność.
— Jak widzę, ja się stąd chyba nie potrafię wydostać — jęła poważnie rozmyślać. — Jak tu nocować kiedy na ziemi głazy i błoto, a w szczelinach zapewne węże jadowite, i żmije... Nie, ani mowy! — wstrząsnęła z odrazą ramiona. — Ale cóż mam uczynić, co?
Poczęła znowu próbować śliskich ścian, lecz również bezskutecznie.
— To winien on, Jędrek, — chwytało ją za gardło szczypiące rozżalenie. — Gdyby nie jego zatajona wycieczka, byłabym tu nie przyszła i nie wpadała do tej wstrętnej pieczary... Bóg mnie ukarał, gdyż po tak strasznych snach powinnam była zostać w domu... Jezu! i co tu począć.
Coraz to rozpaczliwsze położenie odebrało jej całkiem dotychczasowy spokój i panowanie nad nerwami. Poczęło jej się zdawać, że tam na świecie już przybliża się wieczór i wkrótce wszystko mrok ogarnie; że tu jej dzisiaj nikt nie znajdzie, ani zapewne jutro, a może nawet nigdy! Bo któż tędy przechodzi, teraz, głuchą jesienią?
Poczęły ją opadać jak najczarniejsze myśli, pełne widm i upiorów, przerażające. Obecnie zda się wszystkie przemieniać w nietoperze, żmije, w stugłowego smoka, jaki jej się śnił w nocy. Niektóre gady jakby już świeciły ślepiami, szczerzyły zęby i syczały w niewidocznych legowiskach.
Pomimo jednak wszystko nie traciła otuchy i jeszcze wciąż wierzyła, że wreszcie jakoś zdoła wydrapać się z tej matni.
Znów po omacku dotknęła ściany zawziętymi palcami, szukając szczerb i uchwytnego miejsca skały, lecz jak i przedtem bezowocnie. Wprawdzie podniosła się na kilka stóp od ziemi, jednakże wyżej nie było o co zaczepić się członkami, więc zaniechała próby i z przejmującym żalem zeszła na błotniste podłoże. Dalsze wołanie również nic nie pomogło, jak tylko wypłoszyła kilka sztuk nietoperzy, aby do reszty jej obrzydzić i tak już groźne położenie.
— A jednak muszę, muszę się stąd wydobyć choćbym miała gryźć skały! — rzekła wprost z dziką zawziętością, na żaden sposób nie mogąc się pogodzić z tym obrzydliwym i upiornym więzieniem. — Zaraz, jeno sobie odpocznę i jeszcze trochę porozcieram kolano...
Usiadła na jakimś suchszym miejscu, zdecydowana nawet zębami imać twardej skały, byle tylko wydźwignąć się na wierzch.
Gdy tak trąc nogę obmyślała sposoby, Grot ukazał się właśnie na Sołtysim Uskoku. Prawie zziajany wydostał się na grzbiet, gdy naraz spostrzegł Jędrka z przeciwnej strony, wspinającego się na górę. Góral i pies poznali się od razu i równocześnie ucieszyli z tak nagłego spotkania, sądząc tak pierwszy jak i drugi, że Wichna musi gdzieś być w pobliżu. Na zawołanie Jędrka Grot popędził ku niemu i za chwil kilka obaj razem znaleźli się na grzbiecie.
— No, a twoja pani gdzie? — zapytał Jędrek rozglądając się wokół.
Grot spojrzał nań uważnie, jakby koniecznie pragnął zrozumieć zapytanie.
— No gdzie, bo wcale jej nie widać? Przecież sam tutaj nie przyszedłeś...
Grot zda się nie chciał w dalszą wdawać się rozmowę, gdyż ruszył znów za węchem, stale się oglądając czy góral idzie za nim, wreszcie widząc że nie zdradza ochoty, pognał uboczem ku lasowi. Widząc to Jędrek, był teraz pewny, że Wichna w lesie się znajduje i co sił w nogach pognał śladem wilczura. Leciał jakby na skrzydłach, uradowany, że spojrzy wkrótce w słodkie oczy dziewczyny i że uściśnie jej najmilszą rączkę.
Kiedy Jędrek przypędził, Grot stał już nad pieczarą i oblatując ją wokoło, poszczekiwał do wejścia na pół radosnym i niecierpliwym tonem.
Zanim zdołał odsapnąć, naraz uderzył go w uszy jak gdyby ludzki głos, dobywający się z otworu. Zdumiony do najwyższego stopnia, ścisnął mocniej ciupagę i spojrzał w głąb pieczary.
— Hej, czy jest tam kto? — zawołał.
Wichna, która co tylko psa usłyszała i poznała, naraz w świetle otworu spostrzegła postać Jędrka. Zdawało się, że niespodziana radość rozerwie ją w kawałki.
— Jędruś, to ja! to ja!...
— Jezu, co ty tam robisz? — krzyknął strwożony chłopak.
— Ja tutaj wpadłam i już może godzinę próbuję się wydostać!
— Czekaj, zaraz tam skoczę!
— Nie, na miłość boską nie! — zawołała co siły. — Ty również stąd nie wyjdziesz, tu jest głęboko! Słuchaj, chwyć ową żerdkę i utnij tylą ale grubszą, by mnie mogła utrzymać... Tylko uważaj, żeby tu nie wpadł Grot, — podała mu tykę.
Rozdygotany Jędrek nakazał psu warować i bez sekundy zwłoki skoczył w las.
Nie upłynęło może pół minuty, a już miał w ręce nową żerdkę i obciosywał ją po drodzy. Za krótką chwilę podał ją Wichnie, zaś sam rozkraczył się na brzegu, dobrze przed tym zbadanym.
— Teraz trzymaj się mocno i jeśli można, to stopami podpieraj się o ścianę! Gotowaś już?
Jędrek przysądził się zawzięcie i jak mógł najostrożniej jął wydobywać z dołu nad wszystko w świecie ukochaną istotę. Zadanie było nie tak łatwe, jednak wytężył wszystkie siły, by jej nie puścić lub sam nie runąć. Na skroniach i na czole wystąpiły mu żyły, twarz krwią nabiegła, nawet oczy.
Za kilka sekund już mu się ukazały jej powalane błotem dłonie, potem główka i mimo wszystko śmiejące się usteczka. Teraz uchwycił w krzepką garść przegub jej ręki, następnie drugiej, aż wreszcie w pół ogarnął ją ramieniem i postawił na ziemi. Tak się czuła zmęczona, że usiadła od razu. Grot już był przy niej i skomląc, lizał ją po rękach.
— Jezu, jak ja się o ciebie przeraziłem! — wyszeptał ciężko Jędrek i również spoczął przy niej.
Chwyciła go za ręce i uścisnęła je gorąco.
— Jędruś, dziękuję ci stokrotnie! Oh, już nie wiedziałam co mam począć... Gdyby nie ty, byłabym tam została i nie wiem coby się ze mną stało dalej...
— Przecież tu można było przepaść na zawsze! — ozwał się cicho, nie mogąc jeszcze ochłonąć z przerażenia.
— Ja już o tym myślałam... Ale poczekaj, niech ci opowiem od początku — jęła mu pokrótce opisywać niektóre nocne majaczenia, a potem resztę dnia aż do obecnej chwili.
Jędrek przejęty do żywego raz bladł i truchlał, to znowu jakieś przyjazne słowo rozkosznym ciepłem oblewało mu serce.
— Powiadam ci — kończyła Wichna — że choć jestem odważna, tu już mnie począł lęk ogarniać... Jak tam jest straszno i jakby w grobie! Zdawało mi się, że już zapada noc i razem z nią przybliżają się ku mnie wszystkie możliwe strachy. Szczęściem, nadszedłeś... Lecz skąd się tutaj wziąłeś z Grotem? — spytała nagle, z wdzięcznością lgnąc do niego oczyma.
— Wracałem do Roztoki, kędy koniecznie pragnąłem wytropić ci niedźwiedzia. Mówili mi juhasi, że tam stale przebywa.
— I co? — przerwała Wichna niecierpliwie.
— Owszem, był tam jeszcze nie dawno, lecz jak się dowiedziałem przeszedł na czeską stronę. Myślę więc sobie, zajrzę po drodze do naszego parowu. Właśnie przed chwilą chciałem przez Uskok ukrócić sobie drogę kiedy spostrzegłem Grota pędzącego w tę stronę. Oczywiście myślałem, że jest z tobą.
Słowa te coś rozświetliły Wichnie, bo aż klasnęła w dłonie.
— Ach, już rozumiem! — zawołała. — Jędruś, on nie był wcale ze mną... ja go w domu zamknęłam! Tylko on uciekł i tu za węchem przybiegł za mną... Mój mądry Grotuś, wierny, kochany! — chwyciła psa za szyję i serdecznie przycisnęła do piersi. — Jędruś, teraz wam obu zawdzięczam wybawienie...
— Cóż ja? — zaprzeczył skromnie Jędrek. — Gdyby nie Grot, to byłbym pewnie ominął tę pieczarę...
— To nic, lecz on cię naprowadził, a tyś mnie wyratował. Gdyby ciebie nie było, to Grot na pewno byłby za mną skoczył do dołu i razem byśmy tam zostali... A wszystko przez owego niedźwiedzia i to, żeś poszedł w góry bez mej wiedzy. Jużem była na ciebie okrutnie rozżalona, ale... znowu jest dobrze i wdzięcznam ci ogromnie!
— Ja chciałem jak najlepiej — wyszeptał Jędrek jakby pokornym głosem. — Chciałem bez trudu z twojej strony zwiedzieć o niedźwiedziu i zaprowadzić cię prościutko do misiowego legła...
Wichna w spojrzeniu okazała mu taką gorącą wdzięczność, że się Jędrkowi wydawało, jakoby niebo otworzyło się przed nim. Czar ów był tak urzekająco działający, że w Jędrkowych źrenicach aż zawirował świat. Oparł się jednak tęsknej sile nastroju jaka poczęła go ogarniać, bo wszak miał być zawsze wesoły, żywiołowy...
Po chwili z powodu stłuczonego kolanka Jędrek podźwignął Wichnę z ziemi i znów miast się weselić, musiał współczuć dziewczynie. Każdy objaw jej bólu tak szarpał go za serce, że byłby gotów własną nogę rozrąbać, gdyby to miało ulżyć tej najdroższej istocie. Ona zaś rada spoglądała na tę szczerą troskliwość, jak gdyby jego myśli, jakie czytała mu ze źrenic, a których może nie miał śmiałości wypowiedzieć — w ten właśnie sposób szukały sobie ujścia...
— Gdybym nie była inwalidką, — odezwała się Wichna — tobyśmy jeszcze zajrzeli do parowu. A tak, trzeba wracać do domu. Tylko czy zajdę?
W oczkach Jędrka ukazały się iskry.
— To cię zaniosę!
— Ej, nie dałbyś rady...
— Spróbujmy... Popędzę z tobą jak Janosik z Hanką Jaworówną z Łuptowa!
Zaśmiała się rozkosznie.
— Dziś jeszcze nie... chyba jeśli na nartach zwichnę nogę. — Teraz podaj mi tylko ramię, zaś drugą ręką będę podpierać się ciupagą.
— Niech i tak będzie, lepszy rydz, jak nic...
Ruszyli. Nie było jednak znów tak źle, jak się z początku Jędrkowi wydawało. Wichna stąpała coraz lepiej jednakże silnie trzymała się krzepkiego i oddanego jej ramienia. Grot szedł za nimi wolno, poważny, zamyślony.
— Jędruś?
— A co?
— Kiedy nareszcie ten śnieg spadnie?
— Chyba już lada dzień.
— Więc nauczysz mnie jeździć na tych długich deseczkach?
— Oh, jeszcze wątpisz!
— I skoków też... takich, choćby przez smreki?
— Takich, bo ty potrafisz!
— Jakiś ty dobry...
— A ty, jak złote słonko...
Rozmawiali jak bawiące się dzieci, weseli, uśmiechnięci do siebie. Miłość czaiła się wśród nich, przenikająca wszystkie myśli, ale dziwnie nieśmiała, jakby czekała jeszcze na coś...
Rozmiłowany góral tulił do boku słodkie ramię dziewczyny i niby wiosną upajał się jej rozkosznym szczebiotem.
Szedłby tak z nią choćby na koniec świata, uszczęśliwiony i na nic niepamiętny, jak idzie młodość za swoim przeznaczeniem.