<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Serce na śniegu
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1937
Druk „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII

Nareszcie przyszła zima i cały górski świat ubrała w pyszne królewskie gronostaje. Śnieg zawiał spętane lodem stawy, doliny i przełęcze, wyścielił białymi obrusami skalne wądoły, wyrównał rozpadliska, źleby i poszarpane granie, smrekom wdział komże i bisiory, wybielając całą ową krainę swoim puszystym czarodziejstwem.
Brat śniegu, mróz dokonał reszty dzieła: rozsiał po tej niepokalanej czystej szacie bezmiar iskrzących się od słońca diamentów i pereł, potoki i siklawy zamienił w bajkę roztopionego srebra, komże na smrekach wyhaftował, a gdy już wszystko najcudaczniej wyrzeźbił, tchnął we swoje królestwo mroźne, majestatyczne lśnienie.
Wierchy i turnie uwieńczone diademami, strojne poniżej w kryzy śnieżnych nawisów i fantastyczne gzymsy, wcinały się jeszcze swobodniej i potężniej w błękitny i zamrożony kryształ nieba, dumne, zuchwałe wyzywające słońce, oślepiająco białe.
Marzanna teraz objęła panowanie — silna, sroga bogini, ale i piękna niewymownie. Pojawiła się nagle jednej pochmurnej nocy, rozszalała zadymką, strąciła ostatnie liście z drzew, że kiedy wstało słońce, już patrzyło zdumione na śniegowe kożuchy i wielkie zwały zasp. W czasie następnych dni i nocy również nie żałowała śniegu, wyścieliła się jeszcze wygodniej i puszyściej, wreszcie wykrzepła wszystko mrozem i usiadła na tronie, by się radować swym wspaniałym włodarstwem.
Jeszcze niekiedy spochmurniała, jakby się jej zdawało, że gdzieś tam jeszcze trzeba posypać śniegiem pominięte ukrocie, aż kiedy dla pewnego zobaczyła na słonku w towarzystwie górala cudną, nieznaną jej narciarkę, kiedy się przyglądnęła jej nieporadnym, początkującym ruchom — rozpogodziła się zupełnie, by jak najdłużej móc się przyglądać jej pociesznym koziołkom. Od tej chwili stała się dla niej łaskawa i słoneczna — najpierw dlatego, że jeszcze nigdy nie widziała jej w górach, wreszcie postać narciarki tryskała taką bujną młodością i urodą, iż zdawało się Zimie, że to jakowyś kwiat przypiął do swoich łodyg narty i bez obawy, owszem, z roześmianą rozkoszą, tarza się w śniegu.
Górala, który coś stale pokazywał narciarce, znała prawie od dziecka i kochała jak syna. On pierwszy pogłaskał śnieg ślizgami i tylko czekał, kiedy lepiej nawieje. Znając wprost niezliczony zastęp swoich narciarskich wielbicieli, widziała, że tylko on jeden, Jędrek Gąsienica Krzeptowski, był jej najulubieńszym benjaminkiem. Nikt nad niego tak śniegu nie miłował, nie miał odwagi i lotności, ani w szalonym pędzie nie szedł z wiatrem w zawody. Kochała go więc całym swym białym sercem, tęskniła do jego śmiałych, nieraz zawrotnych skoków i jeśli kiedy poniosło go szaleństwo, kiedy zawisnął nad przepaścią, wtedy przypinała mu skrzydła a potem w śnieżne chwytała ramiona, by uchronić go od szwanku.
Pewnego ranka Jędrek przedstawił Wichnę Zimie:
— Pani moja wspaniała, oto twa nowa, gorąca wielbicielka... Racz się z niej nie naśmiewać, boć to jeszcze narciarskie niemowlątko, lecz klnę się na twe królewskie gronostaje, że będziesz z niej niedługo z całego serca dumna! To dziewczę nie wie co to trwoga i jużby dziś chociaż zaledwie stawia kroki, pragnęło przeskakiwać doliny... A więc miej cierpliwość poczekać, a tymczasem przyglądaj się łaskawie i nakaż śniegom, ażeby były pobłażliwe...
Prośba Jędrka spotkała się nie tylko z uznaniem, ale i wielką życzliwością. Zima codziennie teraz skupiała swą uwagę na rozłożystym stoku obok Cichej Polany, gdzie od rana do zmroku uwijały się dwie narciarskie postacie. Pierwsze dni miały w sobie wiele humoru i pociesznych obrazków, co chwila bowiem roześmiana sportmenka traciła równowagę, i nurzała się w śniegu, jednak upadki, ni śnieżna kąpiel nie zrażały jej wcale, lecz jeszcze większą napawały podnietą.
Z każdym następnym dniem sceny takie jęły się zdarzać coraz rzadziej, narty posuwać się coraz prościej, składniej, z wyczuciem równowagi. Niezmordowana uczennica z takim entuzjazmem chwytała wszystkie rady trenera i tyle w tę naukę wkładała własnej inwencji, chęci i zawziętości, że się zdawało, iż poza owym sportem nic więcej dla niej nie istnieje.
Zima stała się dla niej czymś zgoła nowym i rozkosznym. Przeszła jej wyobraźnię, wszelkie oczekiwanie, wprost jakaś złudna baśń ucieleśniła się w jej oczach w żywe, czarowne kształty.
Prawie wszystkie godziny dnia przepędzała na nartach, że tylko głód zapędzał ją do domu. Nasyciwszy niebywały apetyt, znów przypinała „deski“, by nie powrócić wcześniej, aż o zmroku. Po wieczerzy nie siedziała również w przytulnym pokoiku swej pięknej „Obrochtówki“, lecz wymykała się do stryja, gdzie w zakopconej izbie schodzili się wieczorem starzy gazdowie, i bajali do późna o dawnych, zapomnianych już dziejach. Dusił wprawdzie dym wiecznie pykających fajeczek ale za to w nagrodę nasłuchała się przeróżnych klechd i legend o duchach, harnasiach i nieśmiertelnym Janosiku, o którym „po syćkich dziedzinach na sto mil wokoło hyr seł“... Potem o jego towarzyszach — Gadeji, Sabliku, Stopce Mocarnym... Przysłuchiwała się uważnie, by nie uronić ani słowa, a w wyobraźni jej powstawały, postacie zawołanych koziarzów o niechybnym oku i dłoni... strzelców — niedźwiedników, rozprawiających o swych leśnych przewagach przy smolnej watrze z kosodrzewu... juhasów w wysokich pasach i czarnych, w oleju gotowanych koszulach, z rąbanicami w twardych, żylastych rękach... gazdów siwych, dostojnych... śmiałych parobków, o piersiach wzdętych dziką pożądliwością życia... wreszcie ostatnich już zbójników, jakich jeszcze ten i ów zapamiętał. Wyrastały w jej oczach te postacie jakby z granitu, mocne, zdobywcze, igrające ze śmiercią, jak z dziewuchą, przy watrze, dzikie i równocześnie porywające swoim legendarnym urokiem. I takim teraz wydawał się jej ojciec, taki mocarny, pewnie ostatni z rodu owych górskich olbrzymów i jak oni wspaniały, wielki, nieustraszony...
Była niekiedy późna noc gdy wracała do domu, a korowody tych postaci szły za nią aż do progu... pewnie, że szły... bo Grot najeżał często sierść i powarkiwał groźnie.
Kiedy poranne słońce snopem promieni rozlało się po stoku, rzeźka i wypoczęta Wichna już brała z kąta narty i smarowała je dokładnie. Matka, widząc niepowstrzymany zapał córki, nie wzbraniała jej wcale tej forsownej gonitwy, najwyżej tylko nakłaniała troskliwie do ciepłego ubioru. Jakże wreszcie mogłaby ją powstrzymać, kiedy ten sport aż bił od dziewczyny tężyzną, zdrowiem, radością; kiedy policzki pałały jej jak róże i przynosiła z sobą tyle uciechy z osiągniętych sukcesów i rozkosznych przymileń, że... cośby zjadła po tych trudach!
Po dwóch tygodniach przy Jędrkowej pomocy i niezwykłej pilności narty nie tylko poddały się jej całkowicie, lecz jak rasowy koń wyczuwała ruchy, a nawet myśli jeźdźca, tak i one z nią razem tworzyły teraz całość, jednym duchem natchnioną. Znała już wszystkie narciarskie kunszty i sposoby — telemarki, opory, kristianie, alpejskie łuki, pługi i t. d. ewolucje, że Jędrek, patrząc na jej wręcz znakomitą jazdę, nie wychodził z podziwu. Ledwie oczom swym wierzył, że ktoś w tak krótkim czasie mógł opanować trudną narciarską sztukę, i że takimi wynikami już może się pochlubić. Po prostu energja u tej dziewczyny szła w zawody z niesłychaną zręcznością oraz fizycznym pięknem, które działało tak czarującą żywotnością, jak działa żywioł wiosenny. Taką istotę mogła wychować tylko puszcza, tętniąca własną dziką urodą, pielęgnująca wszystkich swoich mieszkańców sobie jeno znanymi środkami naturalnej i niezawodnej kosmetyki.
Dziewicza miłość Wichny, jaka od chwili grzybobrania i przygody w pieczarze jęła coraz to bardziej oscylować w kierunku oddanego jej Jędrka, teraz na nartach dojrzewała raptownie i brała ją w swoją niebiańską władzę, świat się otwierał przed nią nowy, nieznany, pełen niewysłowionych uczuć i rozkosznych uniesień. Wyczuwana przeogromna wzajemność napawała ją dumą, szczęściem i promienną radością. Usta obojga milczały jeszcze o tym, lub co najwyżej dawały słowom słodkie, gorące zabarwienie, natomiast oczy gorejące zachwytem z każdym następnym dniem stawały się wzajemnie wymowniejsze i śmielsze.
Narciarska sztuka Jędrka podbiła do reszty żywiołową dziewczynę. Ah, jak on zjeżdżał z karkołomnych uboczy, jak nad urwiskiem odrywał się od śniegu i czynił łuk szaleńczy — tam kędyś w białą otchłań! Naprawdę, musiał mieć chyba skrzydła...
Jej jeszcze wzbraniał takiej próby, nie wiedząc o tym, że już onegdaj pokryjomu zakosztowała również wcale nie tak błahego skoku. I skok się udał, pierwszy na większą skałę, dając poznać narciarce, że pęd taki jest wspaniałą rozkoszą, cudnym oszołomieniem, a co więcej, że można się odważyć na jeszcze większy. Aliści, kiedy zjawił się Jędrek rozmyślnie zataiła to przed nim, aby dopiero w górach, kiedy na popis zabierze ją ze sobą, pokazać mu co umie...
Wycieczkę taką uplanowali na najbliższą niedzielę. Zniecierpliwiona Wichna ledwie doczekała tej chwili i rychło świt, widząc, że zapowiada się przecudna pogoda, poczęła przygotowywać się do drogi, a gdy już plecak był wypełniony należycie, poszła z matką na nabożeństwo do kościoła.
Gdy wróciła do domu, Jędrek z nartami czekał już na werendzie i zabawiał się z Grotem. Oczywiście, mimo wymówek musiał narciarz skonsumować jeszcze jedno śniadanie. Podobnie smacznej kawy nie pił jeszcze w swym życiu, a to pewnie dlatego, że rozkoszna gosposia sama mu ją słodziła...
Po śniadaniu Wichna przebrała się w swój sportowy kostium i troskliwie napominana przez mamusię, z nartami na ramieniu, ruszyła z Jędrkiem poza wieś. Grot znowu się rozżalił, jednak ze względu, że nie używał tego sportu i śniegi były wielkie, musiał chcąc nie chcąc zostać w domu.
Pod upłazem przypięto do nóg narty i przy pomocy kijków poczęto skośnie posuwać się ku górze. Celem wycieczki był najsamprzód Poroniec, potem Cyrhla nad Białką. Oba grzbiety były doskonale widoczne i nęciły ku sobie wysłonecznioną bielą.
Dostawszy się na upłaz, ruszyli fińskim krokiem po równej jakoby stół płaszczyźnie, dopóki się nie zaczął rozległy spadek ku dolinie. Teraz niosły ich narty już bez pomocy drążków. Jazda po lekko sfalowanej pochylni była zachęcająca i rozkoszna, śnieg jakby wymarzony. Wichna sunęła sprawnie, ochoczo, jakby znalazła się w upragnionym żywiole. Jędrek dotrzymywał jej miejsca, ponoszony nie tyle jazdą, ile widokiem umiłowanej towarzyszki.
Tak zjechali w dolinę. Ponad kilometrową przestrzeń przebyli w kilkunastu sekundach, aż zatrzymali się na zaspach.
Wichna zarumieniona od zimnego powietrza nie posiadała się z radości.
— A to była cudowna jazda! — zawołała perliście. — Czekaj, za tym ukrociem będzie stok jeszcze większy. A dopiero z Porońca, no! Jędruś jakże się cieszę!
— A myślisz, że ja mniej!
— Wobec tego nie traćmy czasu — przynagliła.
Ruszyli po srebrzystej pościeli i trochę doliną, potem znowu pod górę. Pogoda była idealna. Chrzęst nart nurzających się w szreni na zacienionych miejscach podniecał ich muzyką krystalicznego zamrożonego śniegu. Biała cisza panowała tu wszędzie majestatyczna, jakby nie ziemska. Od tego morza śniegu odcinały się tylko ciemne koronki legnin lub pojedyńcze smreki, ubrane w fantazyjne pióropusze okiści.
Skok nad ukrociem znowu ich zniósł jak fala.
— No i co powiesz — odezwała się Wichna — czy będzie kiedy ze mnie jaka taka narciarka?
Wiedział dlaczego tak się pyta, bowiem zjechała brawurowo i widać było, że jest ze siebie szczerze zadowolona.
— Jaka — taka? — powtórzył ze zdziwionym uśmiechem. — Filutko! Wszakżeś minęła nawet mnie...
— A bo tak chciałeś...
— Może bym ci dorównał, wolałem jednak na cię patrzeć. Nie pochlebiam ci wcale, ale naprawdę trzymasz się znakomicie!
— Ejże! — zawołała kapryśnie, rozkosznie główkę przechylając.
— Ależ tak i jestem z ciebie coraz bardziej dumniejszy! Ty mi już prawie dorównujesz i jak dalej pójdzie, to mnie prześcigniesz i stracę twoje łaski...
— Znów sobie żartuj! Lecz słuchaj Jędruś, jeśli to prawda jest jak mówisz, to mi już dzisiaj pozwól skoczyć... nie tak jak dotąd kilka metrów, lecz po twojemu... Przecież mi obiecałeś!
— A jeśli zwichniesz nóżkę?
— To wtedy mnie poniesiesz, co ci już w lesie obiecałam...
— Niechże Bóg broni! Pragnąłbym nieść, lecz zdrową... Wreszcie przyrzekłem twej mamusi, że cię jak oka w głowie będę strzegł!
Trudno się było oprzeć tym przesłodkim oczętom.
— A moja obietnica? Jędruś!
— Owszem, pogodzimy to razem: tuż za Porońcem jest wymarzony skok takim pysznym siodełkiem... Tam zdasz najpierw egzamin, a po tym popróbujemy trudniejszego. I tak stopniowo będziesz nabierała śmiałości, aż całkiem się oswoisz z lotem w powietrzu.
Radził jej dobrze jak powinien, jednakże Wichna słysząc o owym „nabieraniu śmiałości“, ledwie że nie parsknęła śmiechem.
— A więc niech i tak będzie — przytaknęła z jakimś zagadkowym uśmieszkiem. — Kiedyż się lepiej wytrenuję, jeśli nie dzisiaj i to przy takim mistrzu!
Skromność Jędrka chciała coś na to odpowiedzieć, lecz oślepiły go jasne oczy dziewczyny i niespokojna radość nurtująca w piersiach.
Po dwu godzinach jazdy i brodzeniu po śniegu znaleźli się nareszcie na wielkim garbie podłużnego grzbietu Porońca. Widok stąd był tak piękny, że brakowało słów zachwytu. Całe Tatry widniały jak na dłoni, ogromne, przytłaczające swą potęgą. Zastygła cisza aż tu dzwoniła w uszach, tak wielka i królewska, jak te skalne olbrzymy. Moc ich, nieśmiertelność i piękno zlewało się w jeden zakrzepły w sobie hymn grozy, tajemnicy i czaru. Powietrze było tak idealnie czyste, iż wszystkie szczyty zdawały się tak blisko, że tylko rękę doń wyciągnąć.
Naraz jakowyś szum doleciał kędyś z gór i srebrnym echem odbijał się od ścian.
— Co to? — spytała Wichna wytrącona z zachwytu.
— Lawina śnieżna — objaśniał Jędrek w odpowiedzi. — Słońce nagrzało już nawisy i odrywają się od grani. To jest największy wróg narciarzy, to biała śmierć.
— Dlaczego śmierć?
— Widzisz, gdy taki olbrzymi okap śniegu oderwie się od ściany, to, spadając na ubocz, porywa z sobą nowe śniegowe masy i błyskawicznie taka lawina stacza się w dół. Niech tak wtedy na drodze napotka gdzie narciarza, to koniec! Wówczas śnieg wokół porusza się i spada, porywa nieszczęśliwca, grzebie go w sobie i sypie mu mogiłę, wysoką jak ta przed nami. Nieraz to nawet silne echo potrafi spowodować lawinę, przeto należy zachowywać się cicho, nie krzyczeć, a już stanowczo nie strzelać z broni dla zabawy. Ja już tej białej śmierci zaglądałem w oczy, na Buczynowych turniach...
— Boże! — szepnęła Wichna zatrwożona.
— I ja tak wówczas zawołałem! — uśmiechnął się wesoło. — Szczęściem spostrzegłszy w czas kurzawę, zaryłem w miejscu nartami i drążkami, a lawina przecinając mi drogę, prawie że otarła się o mnie. Od tego czasu jestem już ostrożniejszy...
Krótki, poważny nastrój jaki wzbudziło w Wichnie opowiadanie Jędrka, znowu się rozpogodził.
— Taki widok to musi być wspaniały, prawda?
— Pewnie. Zresztą wszystko, co posiadają góry, jest wspaniałe. Albo ten skok — pokazał kijkiem — aż się do mnie uśmiecha... Chciałbym, żebyś ten zjazd widziała, ale pod tym warunkiem, że poczekasz na szczycie aż do mego powrotu.
— Dlaczego?
— Bo jest naprawdę trudny. Spojrzyj, tam niżej jest urwisko a potym jeszcze dwa następne.
— Widzę.
— Otóż tam trzeba mieć wprawę, bo inaczej to są kawałki z nart i z nóg! — wyrzekł całkiem poważnie i jął zdejmować plecak. — Więc zostań, bardzo proszę cię o to!
— Dobrze, tylko Jędruś uważaj! — troskliwie poprosiła i ona.
Jędrek poprawiwszy rzemienie, stanął w gotowej pozycji.
— Do rychłego widzenia! — szepnął gorąco.
— Wracaj szczęśliwie! — pożegnała go wiele mówiącym skinieniem dłoni.
Ruszył. Jął początkowo zjeżdżać wolno, podskakując z nogi na nogę, niby łyżwiarz.
Wichna patrzała na ten wesoły flirt z nartami i śniegiem, ledwie wstrzymując się na miejscu, by nie popędzić za nim. Jakże się jej podobał w tych podskokach, jakiż był rączy!
Naraz jakby już dosyć miał tych żartów, Jędrek począł nabierać pędu. Już leciał niby strzała z rozwartymi ramionami, coraz szybciej. Wtem przysiadł, znów się nagle wyprostował i pochylony wprzód — zakreślił łuk w powietrzu... za chwilę drugi... trzeci... i gnał znów stokiem w takim pędzie, że się zacierał w oczach, malał, zakryty śnieżnym pyłem, niby jakąś mgłą srebrną.
Aż hen w topieli zatrzymał się na samym dnie doliny.
Wichna śledząca bacznie cały bieg, odetchnęła nareszcie.
— A — a — a, to się nazywa jazda — wyszeptała do najwyższego stopnia podniecona. — A teraz na mnie kolej... Przyrzekłam czekać, bom przyrzekła, lecz przecież mi wybaczy...
Popróbowała nart, czy dobrze się trzymają i spojrzała ku dołowi, skąd Jędrek posyłał jej ukłony.
— Jędreczku mój kochany, zatem tam będę! Obym się tylko nie pokpiła... Eh, chyba nie!
Zdawało się, że się cośkolwiek waha, jednak pokusa była ponad wszystko silniejsza.
— No, tylko śmiało! — dodała sobie animuszu i jęła zjeżdżać, wciąż mając w oczach jakiś nieznaczny punkt urwiska.
Widząc to Jędrek, aż struchlał z przerażenia, albowiem teren okazał się trudniejszy, niż sam to pierwej mógł przypuszczać. Począł jej dawać rozpaczliwe wprost znaki by zatrzymała się natychmiast, lecz oczy Wichny miały teraz przed sobą tylko ślad jego nart i białą otchłań przemożnie porywającą ją ku sobie.
Czując, że zupełnie spokojnie i trzeźwo panuje nad nartami, Wichna uniosła kijki i dała porwać się pędowi. Uczucie i niemal pewność, że ma skrzydła, zbudziło w niej nieposkromioną żądzę lotu. Nie myślała zupełnie, że ten szaleńczy pęd może się skończyć katastrofą, że już tuż — czyha na nią urwisko — natura jej pragnęła teraz oszołamiającej gonitwy, jakiej pożąda młoda, pewna skrzydeł jaskółka.
Pęd, biała roztocz i grające powietrze zacierały jej ślady, jednak przytomność napięta do ostatecznych granic chwytała tor przed sobą, i już zupełnie podała ciało jakiejś niosącej ją potędze.
Lot jej liczył się teraz na ułamki sekundy.
Jędrek z zapartym tchem patrzył na tę żywiołową orlicę i stał jak gdyby skamieniały.. Oh, gdyby mógł, byłby jej własnym sercem wyrównał to urwisko, ale narciarka już wzięła się do skoku.
Łuk — — i znów sunęła równo w dół.
Zanim zdołał wyszeptać: — Dobrze! — znowu łuk drugi — — i nareszcie ostatni, również szczęśliwy!
Obręcz ściskająca mu piersi, rozpękła się w kawałki. Całą piersią zaciągnął się powietrzem, jak podniecony palacz dymem.
— Oh, jakże ona pędzi!
Rzeczywiście Wichna leciała wprost zawrotnie. Zdawało się, że to nie człowiek sunie, ale jakieś uskrzydlone zjawisko.
Jął biec naprzeciw, jakby chciał ją zatrzymać, i nagle usunął się jej z drogi.
— Szus!!! — zaszumiało mu w uszach i jakby pędem powietrza potargany — odgłos jego imienia.
Obejrzał się za siebie. Zwycięstwem upojona narciarka zahamowała pęd, jednak tak ostro i gwałtownie, że już nie mogła zachować równowagi i z nóg strącona, zupełnie prawie zanurzyła się w śniegu...
Jędrek jakby nożem przeszyty skoczył jej na ratunek.
— Rety, co ci się stało, co?!
Wichna przy Jędrkowej pomocy wygramoliła się ze śniegu, cała, jedynie uśnieżona.
— Ot, nic mi nie jest, — śmiała się zdyszana — tylko zupełnie niepotrzebnie taką bajeczną jazdę zakończyłam koziołkiem... Eh, tam mi tak szło wspaniale, a tu musiałam fiknąć! A wiesz dlaczego?
— ?
— Bom chciała się zatrzymać akurat przy tobie... Potem przeprosić cię i podziękować za naukę, pięknie, z całego serca... A tak, jestem teraz speszona!
Jędrek wreszcie ochłonął.
— Wicheńko! — szepnął jakby z wyrzutem.
— A co? Pragnęłam wcześniej zdać egzamin... No jakże, zdałam?
— I jeszcze pytasz? Z największym odznaczeniem! Hej, coś ty mi strachu napędziła... — jeszcze drżały mu wargi.
— A więc naprawdę tobie zależy na mnie? — ciągnęła go za słowo.
— Wybacz, lecz to się nie da wypowiedzieć! Raczej niech zmilknę...
Wichna zdjęła rękawice i pieszczotliwie obu dłońmi objęła go za twarz. Był to z jej strony pierwszy odruch, tak śmiały i wymowny.
— No, to się już nie gniewaj — poczęła mówić słodko, choć wcale gniewu nie widziała. — To twój orli pęd winien, który jak wicher pociągnął mnie za sobą... Wreszcie chciałam ci zrobić dwie miłe niespodzianki... Jedna — to jest ten zjazd, udała mi się wcale dobrze, tylko do drugiej, przez to fiknięcie, jakoś mi się wstęp popsuł...
— Jakaż to niespodzianka?
— Nie pytaj — i dłonią zasłoniła mu usta. — Powiem ci tam, pod Cyrhlą... Przecież to będzie wnet, a tu mi teraz już jakoś nieporęcznie...
A więc nie pytał, tylko jak skarb najdroższy ucałował jej piąstki i jął strzepywać śnieg z jej ramion, czapki i tych najcudniejszych w świecie włosów. Ta zagadkowa niespodzianka tłukła mu się po głowie jak usidlony ptak, waliła sercem niespokojnie, lecz trzymał się na wodzy, pragnął by jak najprędzej stanąć pod tą oczekiwaną Cyrhlą.
Zawrócili ku górze, rozmawiając jedynie — ona o z jeździe Jędrka, zaś on — o jej, który naprawdę zaimponował mu niezwykle.
Czasem milczeli chwilkę, trzymając się za ręce, to znów spojrzenia odezwały się pierwsze, za nimi uścisk dłoni, a na ostatku usta.
Gdy się znaleźli na Porońcu, Wichna zarządziła posiłek. Słońce dogrzewało tak silnie, iż tylko śnieg i narty kazały wierzyć, że to nie lato ale zima. Siedząc na „deskach“ równo obok siebie złożonych, raczyli się kolejno szynką i ponętnymi kotletami, plasterkami oszczypka za czym szczególnie Wichna przepadała, wreszcie mieli na deser termos z herbatą, czekoladę i jabłka.
Uczta była wspaniała i apetyty wyśmienite, zaś świat wokoło cudowną, żywą bajką. Narty służyły im za krzesła, śnieg wziął na siebie rolę bieluchnego obrusa, a pełen blasków błękit niebios nakrywał ich jak kryształowym kloszem.
Po krótkim odpoczynku zjechali zakosami z drugiej strony Porońca, potem przez dolinę i po tak wreszcie świetnym pod narty upłazem dostali się na obszerną polanę, rozciągającą się tuż u podnóża Cyrhli.
— Otóż tu jest ów karkołomny zjazd o którym ci mówiłem — ozwał się Jędrek, pokazując ku górze. — Prawie w połowie stoku teren zrywa się nagle i można stamtąd wyciągnąć olimpijski skok. Tu już tobie stanowczo nie pozwolę na jazdę!
Wichna bez żalu, a nawet uśmiechnięta spoglądała na Jędrka.
— Wcale się nie upieram, bo właśnie tu na dole pragnę czekać na ciebie. Pokaż mi teraz najdokładniej gdzie się zatrzymamy...
— Wszystko mi jedno!
— A więc niech będzie tu, dobrze?
— Zgoda. Ale co z moją obiecanką... już zapomniałaś?
— O, pamiętam! Tylko jak wrócisz...
Zgodził się chętnie, jakby czytał jej z oczu, że to królewska będzie niespodzianka.
Po chwili rozstali się radośnie, podczas kiedy ich serca już ogarniał powoli szczęsny, pełen olśnień niepokój.
Jędrek żwawo posuwał się ku górze i co czas jakiś posyłał Wichnie ukłon. Wkrótce znikł za regliną, aby łagodniejszym terenem wydostać się na Cyrhlę.
— Oh, tak tu ciepło a ja cała drżę — wyszeptała do siebie dziwnie podniecona dziewczyna. — Jakże ta miłość słodko dławi...
Zwróciła oczy na regliny za którymi był narciarz. — Jędruś, jakże cię kocham! Już ci to teraz powiem... muszę! Przecież czekamy na to obydwoje...
Naraz coś ją widać natchnęło, bo odwróciła kijek i poczęła na śniegu rysować łukowato wygiętą linię. Promieniała z radości, jakby ten pomysł cieszył ją bezgranicznie.
Po krótkiej chwili odcinał się od śniegu kształt wyrytego serca...
Jęła się znowu zastanawiać coby na nim wypisać, poczem się nachyliła i rzeźbiła wolniutko, jak najstaranniej: „Kocham Cię“.
Teraz klasnęła w ręce, uradowana z dokonanego dzieła.
— Zdaje mi się, że to będzie i pięknie i niezwykle...
Miała słuszność, symbol był w stylu i najtrafniejszy. Wszak miłość jej dojrzewała na śniegu i takie czyste, śnieżne serce pragnie dziś ofiarować ukochanemu góralowi... On jeden jest go wart, on zdobył ją swą orlą, żywiołową istotą, natura ich — to jedno...
Po trzech kwadransach ciężkiej drogi Jędrek stanął na szczycie, przez chwilę odpoczywał, nabierał tchu, gotował się do lotu po wymarzone szczęście. Stał w blaskach słońca na tle błękitu nieba, piękny, jak skalny orzeł spoglądający ku dolinie.
Uszczęśliwiona Wichna wyciągnęła ramiona. Narciarz musiał to dostrzec, bo podniósł rękę i naraz zesunął się ze szczytu. Zatoczył jakiś łuk, jak gdyby coś omijał, poczem bieg wyprostował. Odrazu przybrał tempo, jakie zostawiał sobie na ten potężny skok.
Pędził co raz zawrotniej, jak tylko mógł i umiał.
Naraz zawisł w powietrzu, śmignął jak ptak, zda się, że fruwał, że go niósł wicher i że poniżej w śnieżny pył się rozbije...
Lecz nie... znów dopadł gruntu pod ślizgami, jakby bogini zimy na czas mu go podniosła — i sunął dalej z zawrotną, niewiarogodną wprost szybkością w białą, nieskończoną śnieżogę...
Zdawało się że nic go nie powstrzyma w tym oszalałym pędzie, że siła tego rozpędu wyniesie go z doliny, że rzuci go nad turnie i tam kędyś przepadnie...
Jednakże narciarz czuwał —
Wichna urzeknięta tym lotem stała naprzeciw z rozpostartymi ramionami i czekała na niego.
Już chciała się usunąć by jej nie roztratował, gdy uczuła na twarzy ostrą falę powietrza i Jędrek zatrzymał się tuż przed nią tak mistrzowsko i nagle, że aż śnieg ją obsypał.
Teraz w mig rzucił drążki i skoczył ku otwartym ramionom.
— Moja!!! — krzyknęły usta pijane uniesieniem.
— Ty orle mój! Ty mój!!!
Wpadli sobie w objęcia i zatopili się w swych ustach cudem młodości i stęsknionego ukochania.
Kiedy oszołomieni szczęśliwością zwolnili swe uściski, Wichna pokazała mu serce wyrzeźbione na śniegu.
Jędrek w jednej zachwytnej chwili ogarnął jego treść i rozrywając serdak na rozdyszanej piersi, odpowiedział żarliwie:
— A ty masz moje — moje! Serce tak cię ogromnie miłujące, jak te rodzinne góry — — nad wszystko w świecie!
Znów zwarli się w pieszczocie jak dwa górskie potoki, a słońce grało im na śniegach swoje czarowne odwieczne symfonje — — —

Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.