Serce na śniegu/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce na śniegu |
Wydawca | Wydawnictwo Współczesne |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W trzecim dniu po pogrzebie Wichna opuściła gościnne progi don Joasinha, kupca w Guerrero i oddanego przyjaciela śp. ojca, udając się pociągiem do stołecznego miasta republiki, gdzie w konsulacie polskim miała otrzymać paszport na wyjazd do ojczystego kraju.
Dobroć, jaką don Joasinho jej okazał, przeszła wszelkie oczekiwania do ludzi uprzedzonej dziewczyny. Przede wszystkim sam zajął się pogrzebem, ponosząc wszelkie koszta związane z tą smutną uroczystością, dom i opiekę ofiarował opuszczonej sierocie jak długo tylko zechce korzystać ze szczerej gościnności, a gdy usłyszał że z woli ojca musi wrócić do Polski, dawał jej syna za opiekuna do Meksyku, by jaka zła przygoda nie spotkała jej w drodze. Okazało się jednak, że don Carlos, bogaty myśliwiec i turysta ma właśnie w planie zwiedzić tamtejszą połać kraju, a więc sprawa opieki złożyła się pomyślnie, tem bardziej, że możny caballero z całą uprzejmą gotowością oddawał swe usługi. Należało tylko odłożyć nieco wyjazd, póki don Carlos nie będzie gotów do podróży, co się stało w niespełna jedną dobę.
Choć pociąg odjeżdżał z dworca wczesnym rankiem, cała rodzina kupca towarzyszyła Wichnie aż do chwili odjazdu, żegnając ją tak czule, jakby łączyło ich najbliższe pokrewieństwo. Nareszcie pociąg ruszył. Gdy już tę poczciwą rodzinę przysłonił tłum i znikły powiewające nad głowami chusteczki, Wichna westchnęła z żalem i pokryjomu łzy otarła.
— Jacy oni życzliwi byli, tacy dobrzy! — wyrzekła rozczulona, zajmując miejsce w rogu przedziału. — Naprawdę, przecież są dobrzy ludzie.
Don Carlos pełen radości i podniecenia w oczach zapalił papierosa.
— A pani w to wątpiła? — zapytał swoim przedziwnie dźwięcznym głosem.
Zastanawiała się przez chwilę.
— Nie tak może wątpiłam, tylko ja nie znam ludzi...
— Oh, tak — podjął szybko don Carlos — przecież to naturalne. Wychowała się pani na odludziu, wprost w samym sercu dzikiej puszczy. Nie miała pani towarzystwa, ani możności zbliżenia się do ludzi i tak w zamknięciu sobie rosła, jak dziki urodziwy kwiatuszek... Oczywiście, że są przewrotni i źli ludzie, ostatecznie jednak świat nie jest tak straszny, jakby się pani wydawało. Przeciwnie, jest nawet bardzo piękny, posiada niewyczerpane skarby radości i uciechy, mili się do człowieka, pociąga i upaja go słodko. Ja znam szeroki świat, poznałem go we wszystkich jego blaskach i naprawdę uwielbiam go bez miary...
Począł mówić z coraz to większym zapałem, jak gdyby z miejsca poruszonym tematem i wymową pragnął ją oczarować.
Wichna słuchała go uważnie, coraz ufniej podnosząc nań oczęta, to znów zwracała je na Grota, który manipulując łapami koło kagańca jaki dla bezpieczeństwa włożyła mu na głowę, w żaden sposób nie mógł pogodzić się z tym niesłychanym w jego życiu wymysłem. Pełne radości słowa caballera pokonywały wolno jej nieśmiałość, pobudzały ciekawość do nieznanego życia, jego olśniewających ponęt i tajemnic. Wszystko to dla niej wydawało się jak gdyby snem lub bajką i w oczach duszy jęło nabierać żywych, konkretnych kształtów. Po kilkudniowym obcowaniu w liczniejszym ludzkim towarzystwie w pierwszej chwili przytłoczyło ją nadmiarem coraz to nowych wrażeń, jednakże szybko opanowała nerwy i z każdą chwilą trzeźwiej poczęła wpatrywać się w różne przejawy tych nowości. Wrodzona jej inteligencja, przez tyle lat pozostawiona swej własnej wyobraźni, w lot przyswajała sobie każdy obcy jej szczegół, czy to sposób zachowania, rozmowy, czy czegokolwiek. Pamięć przeistoczyła się z łatwością jakby w filmową taśmę, której niezwykle czuła emulsja chwytała najmniejszy nawet drobiazg i odpowiednio układała go w duszy. Głęboka boleść również jak gdyby w niej przycichła, bowiem jej umysł stale był zajęty czemś innym, absorbującym i ciekawym.
Obecnie znalazłszy się w pociągu, wśród ludzi, zgiełku i ustawicznej zmiany miejsca, czego niejasny miraż dotąd pozostał jej z dzieciństwa, nie miała również sposobności na smutne rozmyślania, gdyż wspaniały krajobraz przesuwający się za oknem, a przede wszystkim pociągające opowieści Hiszpana zaprzątały jej umysł i napełniały wyobraźnię blaskiem wymarzonych obrazów, które tam kiedyś rzeczywiście istniały.
— Wątpię, czy pani dobrze robi, opuszczając uroczy Meksyk — zeszedł po jakimś czasie na inny temat caballero. — Polskę znam tylko z opowiadań i książek, ale jest to kraina zimna, ponura, smutna.
— A właśnie tatuś mówił całkiem przeciwnie — przerwała nagle Wichna. — Owszem, jest tam bardzo wesoło, bo ludzie są dobrzy, a co ważniejsze — swoi... Tam, proszę pana, jest wieś Cicha Polana, rozrzucona wśród najpiękniejszych gór na świecie, spokojna, wypasająca trzody owiec na halach, sama tkająca samodziały na swe góralskie stroje... Przecież ojciec nie kłamał. Wreszcie ja tu nie mam nikogo, więc cobym tu robiła? Puszcza wymaga większych niż moje sił...
Don Carlos roześmiał się na głos, ukazując niezwykle białe zęby.
— O, jakaż pani jest dziecinna! Pewnie, że puszcza nie dla pani, ale wesołe, piękne miasto. Wszak można wszędzie znaleźć jakie odpowiednie zajęcie i żyć swobodnie. Guerrero jest małe, brak mu wszelkich rozrywek i atrakcyj, a przecież bardzo podobało się pani. Wreszcie wcześniej czy później potrzeba przecież wyjść zamąż, a gdzież jak nie w ruchliwym środowisku lepsza ku temu nadarzy się sposobność? Jest pani w swym najpiękniejszym wieku, który działa zachwycająco i podbija... Bez pochlebstw, natura wyposażyła panią w wyjątkową urodę... Cóż zatem łatwiejszego, jak znaleźć męża bogatego i wieść wygodny, pełen wesela żywot?
Roztaczany w tej chwili przed wyobraźnią Wichny obraz zupełnie chybił celu. To, co w tak pociągających barwach na końcu podsunął jej towarzysz, było dla niej prawie obce, drzemiące jeszcze cicho w podświadomości jej kobiecego przeświadczenia. Nikt nigdy o tem z nią nie mówił, a jeśli ją niekiedy podobne myśli nachodziły, to się wyśmiała sama z siebie i te jakoweś płoche myśli zagłuszała piosenką.
Myślała chwilę dziwnie zakłopotana, jakby nie wiedziała co odrzec.
— Nie, senhor — odpowiedziała wreszcie szeptem — mnie trzeba stąd odjechać... Tatuś mi tak przykazał, tam mam rodzinę...
Don Carlos uznał ten temat za nieudany i przedwczesny, więc wprawnie przerzucił się na inny, odpowiedniejszy. Widać, zależało mu na tem, aby te słodkie modre oczy nie kryły się za rzęsy, lecz by coraz ufniejszą promieniały pogodą. Właśnie te oczy i cała postać uroczego dziewczęcia w pierwszej chwili spotkania urzekły go tam w puszczy i przykuły do siebie. Ledwie uwierzył wtedy, że nie na złudę patrzy, ale żywą z krwi i kości istotę. Z początku na widok jej nieszczęścia i płaczu hamował w sobie nieposkromiony temperament i podziw, stał się poważny, i usłużny, aż ostatecznie sprytem doprowadził do tego, że to niczyje i nieświadome życia dziewczę, jego poruczono opiece. Teraz, gdy dzięki miastu i troskliwości żony don Joasinha skromne szatki dziewczyny zastąpiły modniejsze, urok od tej postaci bił jeszcze większy i na zmysłowego Hiszpana działał wprost z nieodpartą siłą. Każdy jej ruch, właśnie z powodu zmiany stroju niepewny i ostrożny wydawał mu się czemś tak odurzającym przez swą prostotę i naiwność, że się narkotyzował tym obrazem jak najrzadszym haszyszem. Gorąca krew tego młodego południowca coraz bardziej gotowała się w żyłach, jednak potrafił zapanować nad sobą, aby ta cała kosztowna eskapada nie zakończyła się fiaskiem. Czekał cierpliwie na niedaleką i stosowniejszą chwilę...
Tymczasem pociąg pędził przez nieprzejrzaną okiem kampę, to znów piękne doliny, uprawne pola i osiedla. Minął kolejno Villaldama, Salinas i począł coraz wolniej niby żelazny wąż wrzynać się w zalesione wąwozy Sierra Madre. Wspinał się teraz w górę, wyginał na zakrętach i sapał ciężko, jakby już mu siły brakowało.
Nad samym już wieczorem zatrzymał się na dworcu pięknie położonego miasta Monterey.
Don Carlos miał już plan gotowy.
— Senhorita, ten pociąg podąży teraz w inną stronę — odezwał się podstępnie. — Trzeba nam wysiąść i poczekać na express aż do rana. Oczywiście nic nam to nie przeszkadza, jesteśmy już zmęczeni...
Zawołał posługacza i kazał przenieść rzeczy Wichny do przechowalni.
Wyszli na peron, z przyjemnością rozprostowując znużone kości. Pies wiedziony na smyczy również czuł się rzetelnie zadowolony.
Don Carlos przywołał taxi i rzucił jakiś rozkaz szoferowi. Po chwili już jechali tłumną ulicą miasta. Wygodna jazda sprawiała Wichnie nieukrywaną radość.
— Tu gdzieś w pobliżu miasta, jeszcze byłam małą dziewczynką, mieszkaliśmy z tatusiem — zwierzała się ochotnie, jakby owo wspomnienie było dla niej czemś bardzo drogim.
— Na wsi? — zapytał słodko Hiszpan, choć myślał zgoła o czem innym.
— Właściwie był to las nad bardzo bystrą rzeką, którą spławiano drzewo. Domów nie było wiele, lecz miałam kilka towarzyszek zabawy. Tam nauczyłam się rozmawiać po hiszpańsku, a właściwie po meksykańsku. Bo, proszę pana, tu się mówi trochę inaczej...
— Właśnie, takim sobie narzeczem które w głosiku pani nabiera niezwykłego uroku — rzucił z miłym uśmiechem.
— A, pan mnie czasem nie rozumie — zawołała wesoło, jakby miała ochotę podroczyć się z nim nieco.
— Senhorita mnie również! Mimo to jednak potrafimy rozmawiać i takie wyszukiwanie słów najwięcej sprawia nam uciechy.
Myśl Wichny, jak konik polny, już skoczyła gdzieindziej.
Teraz ogarnęło ją miasto, rojne od ludzi, przelatujących aut, pełne szumu, odgłosu syren, rozbulgotane pospiesznym tętnem życia. Na nerwy jej przywykłe do wieloletniej ciszy, działało oszałamiająco, choć z drugiej strony zadziwiał ją ten świat i podniecał nowością.
Po krótkiej jeździe taxi zatrzymało się przed błyszczącym portalem okazałego gmachu. Wejście do wnętrza zdobiły kwiaty poustawiane w dwóch szeregach, poza któremi perliły się wśród kolorowych świateł kunsztowne wodotryski. Był to hotel, mieszczący na parterze wytwornie urządzoną kawiarnię i restaurację.
Wichna, jak z całym zdaniem się na opiekuna opuszczała pociąg, tak i teraz bez słowa zapytania dała wprowadzić się do środka rzęsiście oświetlonej kawiarni. W pierwszej chwili stanęła oślepiona powodzią blasków skrzących się w żyrandolach i lustrach, jednak troskliwy Hiszpan wziął ją lekko pod ramię i przeprowadził wolno do niezajętej czerwonym pluszem obitej loży.
— A teraz proszę usiąść i czuć się tak, jakby u siebie w domu — rzekł z usłużną dobrocią. — Jesteśmy głodni, więc wypada pokrzepić się jaką smaczną potrawą i jakoś mile przepędzić wolny czas...
Wichna jęła się nieco wzbraniać, lecz jej przeszkodził mile i skinął na obsługę. Gdy garson odszedł z zamówieniem, delikatnie posadził ją na niezwykle wygodnej, zapadającej się kanapce i sam tuż obok zajął miejsce. Grot usiadł na podłodze przy samych nogach Wichny i mrużył oczy z nadmiaru elektrycznego światła, które raziło bardziej niźli tam w puszczy w samo południe słońce. Niemniej była tym zaskoczona i jego pani, rozglądając się po sali z ogromną ciekawością.
— Pięknie jest tutaj, nieprawdaż? — spytał zadowolony caballero.
— Tak — wyszeptała, jakby jej brakło więcej słów.
— Czy senhorita była już kiedy w takim pysznym lokalu?
— Raz byłam z ojcem w kawiarni w Guerrero, lecz tam nie było tak bogato... Co tu świateł, co ludzi! — dziwiła się jak dziecko.
Sala jednakże nie była jeszcze pełna, dopiero wolno się zaludniać poczęła! Obecność kobiet przy stolikach jakoś śmielej podziałała na Wichnę, bo mimo wszystko nie czuła się tu swojo. Było ich wiele, przeważnie w męskim towarzystwie, a wszystkie w wiotkie ubrane suknie, o odkrytych ramionach, roześmiane.
— Dlaczego te kobiety mają takie czerwone wargi i wąskie długie brwi? — zapytała naiwnie.
Don Carlos nie mógł powstrzymać śmiechu.
— Bo widzisz, senhorita, one tak się malują... Nie posiadają ust tak świeżych jako twoje, a wreszcie taka moda...
Nic nie odrzekła, tylko zdziwiona jeszcze bardziej patrzyła dalej na te wyszminkowane twarze, krótko strzyżone włosy, oraz klejnoty lśniące na piersiach obnażonych głęboko.
Po chwili garson jął zastawiać na stole, co przerwało narazie baczną obserwację Wichny. Teraz zajęły jej uwagę różne wyszukane zakąski, kryształowe kieliszki i kosz barwnych owoców. W końcu dopełniały zastawy półmisek z jakiemiś pieczonemi ptakami, oraz butelka wina obłożona okruchami lodu.
Na widok tych nieznanych zakąsek Wichna zakłopotała się naprawdę. Było to wszystko wytwornie przyrządzone, pociągające, lecz nie wiedziała jak zabrać się do tego. Hiszpan dostrzegł to i zrozumiał, lecz niczem nie dawał poznać tego po sobie. Owszem, sam pierwszy brał na talerzyk tę czy ową zakąskę i stawiał ją przed Wichną, poczem zagadując wesoło, uprzedzał ją w jedzeniu i cały czas w ten sposób pouczał ją nieznacznie.
Leśna dziewczyna bardziej niźli przypuszczał okazała pojętność, uważając dokładnie na każdy niemal ruch obytego w szerokim świecie towarzysza. Ten zaś wprost promieniał ze szczęścia, bawił ją, gościł troskliwie, stale niesłychanie uprzejmy, przewidujący każdą myśl. Była mu szczerze wdzięczna za tę okazywaną dobroć i troskliwość, co w jej niewinnych oczach znajdowało coraz ufniejszy wyraz i coraz śmielszym uśmiechem krasiło się na ustach.
Spokojny dotąd wilczur dał wreszcie Wichnie znak, że i jemu należy się wieczerza. Usłużny Hiszpan odrazu się tem zajął i wydał garsonowi stosowne zarządzenie. Jakoż po chwili już Grot się raczył kaszą suto okraszoną mięsiwem, zadowolony wielce, że pozbył się nareszcie nieznośnego kagańca. Gdyby był umiał mówić, toby napewno oznajmił państwu śmiało, że puzdro jest dla niego zniewagą, bo chociaż w lesie się wychował, to jednak posiada na tyle taktu i rozumu, aby na ludzi nie napadać, tem bardziej, iż nie dawano mu powodu. Myśli te jednak pozostawił już sobie, z wybornym apetytem poświęcając się uczcie.
Tymczasem sala wypełniła się do ostatniego stołu. Miejsce na pobliskim podium zajął murzyński jazz i wkrótce tony tanga zgłuszyły pogwar sali. Wolny parkietowy czworokąt, znajdujący się pod kryształowym żyrandolem, zajmowało coraz to więcej par, żądnych rozkoszy tańca.
W oczach Wichny zapłonął podziw i zdumienie. — Smętna, to znów klekotliwa i wrzaskliwa muzyka, oszołomiła ją zupełnie. Nie wiedziała czy słuchać, czy przypatrywać się tańczącym, czy ciszyć psa, który na odgłos saksofonu podniósł do góry łeb i zawył, budząc wokoło głośną kaskadę śmiechu. Skarcony za ten jazzbandowy współudział, dał się nareszcie uspokoić i ukrywszy się pod stół, trząsł się i poskomliwał cicho.
— Cóż senhorita powie teraz? — zagadnął caballero podochocony wrzawą sali. — Ot, tak się bawią ludzie w mieście. Czyż to nie jest ponętne? Proszę, jaki tu słodki szał... To życie!
Wichnie zabrakło odpowiedzi. Zawiele naraz wrażeń i nowości spadło na prymityw jej duszy, za wiele dziwów. Przeróżne głosy muzycznych instrumentów wprost ją porywały za sobą, a zaś taniec napawał ją radością rozbawionego dziecka. Patrząc na grających murzynów i rytmicznie kołyszące się pary, przyszła jej na myśl puszcza z swą ponocną muzyką, potem jej własne pląsy po miękkiej trawie łąki, w pojedynkę improwizowane... Zaś tutaj wszystko było inne, zgiełkliwe, zmieszane z oślepiającym światłem, szaleńcze i mieniące się w oczach, wirujące w zwierciadłach, ogłuszające.
Hiszpan nie pytał więcej, tylko pochłaniał ją oczyma, podsuwał jej zimny i musujący napój, prosząc słodko by piła. Wzbraniała się już coraz słabiej odurzona nietyle jeszcze winem, ile muzyką i rozbawioną ciżbą ludzi.
Don Carlos już triumfował skrycie w duchu. Pułapka była ponętnie nastawiona i z góry już był pewny całym swym głodem pożądanego rezultatu. Z takich sieci nigdy żadna ofiara mu nie uszła, a cóż dopiero ta, naiwna niczem dziecko, prawie bezwolna...
Wichna stopniowo już jęła się oswajać z tym zalewnym chaosem, gdy naraz miejsce tańczących dotąd par zajęła inna nowość: oto wbiegło na salę kilka półnagich girlsów, że tylko strusie pióra okrywały im biodra, wesołych, kłaniających się wokół.
Sala zawrzała oklaskami. Przy wtórze jazzu zaczął się nowy taniec, niczem do poprzedniego tańca nie podobny, jakiś dziwaczny. Był jednak zadziwiająco piękny, akrobatyczny, stale w napięciu trzymający uwagę. Widać, że podobał się Wichnie, bo gdy znów sala jęła tancerki oklaskiwać, poszła w ślad za innymi i biła brawa podniecona. Grot nic już teraz nie widział i nie słyszał, znużyło go to wszystko, otumaniło, że zasnął jak zabity.
Teraz po każdej przerwie następowała coraz to bardziej emocjonująca atrakcja, lecz założeniem każdej był tylko taniec w różnorodnych odmianach, przyczem również zmieniały się tancerki. Te girlsy które już wyczerpały program, tak, jak tańczyły obnażone, przysiadły się do towarzystwa napół pijanych mężczyzn, dopraszając się wina i zakąsek, za co publicznie darzyły ich uściskiem i gorącemi pieszczotami. Nikt się temu nie dziwił i nie zwracał uwagi na ich odkryte ciało, jak gdyby ta swoboda była powszechnym naturalnym zjawiskiem. Wszystkich pochłaniał jeden odmęt zabawy i użycia, nawet te panie, które z początku zachowywały powściągliwość. Obecnie każdy zabawiał się jak pragnął, wypróżniał niezliczone kieliszki i dawał się ponosić temu szaleńczemu prądowi.
Pomiędzy Wichną a Hiszpanem przyszło również do pewnego zbliżenia. Sprawiły to wina i otoczenie i ten przedziwny jakiś dur, unoszący się w sali. Siedział teraz tak blisko niej, że się stykali ramionami, przyczem pieścił jej drżącą i gorejącą dłoń, co chwila podnosząc ją ku ustom. Oszołomione dziewczę czuło instynktem, że postępuje niewłaściwie, zezwalając na pieszczotliwe uściski, jednak brakło jej woli, by się nie zgodzić na to, a wreszcie nie chciała go pogniewać. Wszak była w jego pieczy, był dla niej dobry, uprzedzająco grzeczny. Nie przypuszczała wcale, że ta jego pieszczota, aczkolwiek miła i wzbudzająca słodkie dreszcze, kryje za sobą dziki zamysł i że owe gorejące spojrzenia czyhają tylko, kiedy jej zamgli się przytomność i ciało same wpadnie w objęcia jego żądzy. Nie przeczuwała, że jej zagrażało jakieś zło, na tyle była nieświadoma, ufna, niewinna.
Naraz światło nieco przygasło, tylko główny żyrandol rozjarzył się ciemnoczerwonym blaskiem. Na salę wpadła czerwonoskóra para, młoda dziewczyna i mężczyzna, oboje całkiem nadzy, tylko w szyszakach z piór na głowach.
Sala dziko zawyła i oszalała od oklasków.
Wichna, choć jej alkohol szumiał w głowie, spłonęła z zawstydzenia. Spuściła oczy w dół i nie śmiała spojrzeć na tych oświetlonych nagulców poczynających dziki, nieokiełzany taniec. Wreszcie pod wpływem słów Hiszpana i ciszy zalegającej salę, przemogła ją pokusa. Spojrzała po przez rzęsy i już nie mogła ócz oderwać od tych czerwonych ciał wirujących w błyskawicznych obrotach, oddalających się od siebie, to znów się zderzających, jakby w zaciętej walce. Z ust Indianki i jej skaczącego partnera wydobywały się jakieś stłumione głosy, namiętne syki i rzężenia, podczas gdy ciała szalały w jakichś niepojętych natarciach i oplotach. Co jakąś chwilę silne ręce dzikusa opasywały wpół tancerkę, zdały się łamać jej elastyczne ciało, rzucały je przez głowę i znów chwytały w swe rozwścieczone kleszcze, że jęk rozdzierał ciszę. Ten szał i zwierzęca zaciekłość bez wątpienia imitowały samczą żądzę i walkę dwojga płci, bowiem co było z góry do przewidzenia, kobiecie zabrakło sił oporu i już bezbronna, napół omdlała jęła obsuwać się na parkiet. Wtedy z ust napastnika wyrwał się dziki okrzyk zwycięstwa, spojrzał triumfująco na rozkrzyżował ciało nieruchomej ofiary i runął na nie jak zgłodniała pantera.
Wichna przymknęła oczy, jakby przerażona tą sceną. W tejże chwili otoczyło ją ramię i w usta wpiły się nagle gorące wargi don Carlosa. Uścisk i pocałunek odebrały jej władzę, w uszach huczały ogłuszające brawa tłumu, świat cały razem z nią leciał w jakieś upojne zatracenie.
Dopiero brak oddechu oprzytomnił ją nieco. Rozpłomieniony Hiszpan nie dał jej przyjść do słowa, coś szeptał jej namiętnie, uspakajał i błagał. Nie rozumiała prawie tego szeptu, oszołomiona, przedziwnie osłabiona — bezwolna.
Znów zapłonęły światła. Hiszpan wyszedł po chwili Szablon:Krekta i zda się skierował kroki do hotelowej portierni. Gdy tylko znikł za ścianą, rosły murzyn z jazz bandu, jak gdyby czekał na sposobność, stanął przed lożą Wichny. Coś zaczął szybko mówić, łyskając białkami oczu i rzędami rażąco białych zębów. Nie rozumiała czego chce od niej ten niby węgiel czarny człowiek i co pokazuje gestami. Nieobecność Hiszpana i to niespodziewane najście przeszło ją dreszczem lęku. Słowa negra, pośpiesznie wymawiane, tworzyły jakiś mamrot, że nic pojąć nie mogła. Murzyn jeszcze się zbliżył i nachylił, jakby koniecznie chciał otrzymać odpowiedź. Wziął ją pewnie za kochankę Hiszpana i pragnął ją przekupić...
Na szczęście pojawił się don Carlos i równocześnie murzyn cofnął się szybko w tył, zmierzony ostrym wzrokiem Hiszpana.
— Czego chciał ten wstrętny negr? — spytał, wchodząc do loży.
— Nie wiem — odrzekła cicho. — Coś zaczął gadać lecz nie mogłam zrozumieć.
— Porco! — padło ze złością z ust Hiszpana. — Obrzydły pies, pewnie cię napastował! Otóż widzisz, kochana senhorito — począł znowu łagodnie — gdyby nie ja, tobyś przepadła sama w drodze... Tu wszędzie czyha nieszczęście na samotną dziewczynę... Od Saltillo zaczyna się pustynia którą musi się przebyć do Meksyku, a tam jeszcze gorsi ludzie... Widząc słabego bezbronnego człowieka, mogą go zabić, obrabować... Teraz powiem ci prawdę: nie miałem zgoła w planie owej podróży, tylko dla ciebie jednej jadę... Jestem silny, odważny i ciebie kocham... Pragnę ci przeto towarzyszyć, by cię nie spotkało nic złego...
Podstępne słowa zrobiły swoje: chwilowy strach, jaki dał się dostrzec w przymglonych oczach Wichny, obecnie przeistoczył się w spokój i bezgraniczną wdzięczność.
— Jakiż senhor jest dobry... niech Bóg zapłaci — wyszeptała, ujmując go za rękę.
— Ty jesteś również dla mnie dobra, a więc nie opuszczę cię i nie zostawię samej.. Obecnie już tu wszyscy pijani, przeto najlepiej będzie, gdy opuścimy lokal. Postarałem się o to, abyś mogła wypocząć do jutrzejszej podróży. Widzisz, o wszystkim myślę...
Jakiż był dobry, jakże mu można było nie zaufać!
Caballero pośpiesznie załatwił się z garsonem i troskliwie ująwszy rękę Wichny, opuścił kawiarnię. Zaspany Wilczur, z puzdrem wiszącym mu pod szyją, stąpał za nim ociężale.
Weszli na schody wyłożone miękkim chodnikiem, Wichna, wsparta na ramieniu Hiszpana, szła niby lunatyczka. Nie pytała zupełnie dokąd teraz zmierzają, godząc się z wszystkiem co postanowił opiekuńczy towarzysz.
Po chwili znaleźli się w pięknie urządzonym pokoju. Świeże bez obłoków dymu powietrze a przede wszystkim panująca tu cisza przyjęła ich kojąco.
— Otóż tu odpoczniemy... Trzeba się przespać, bo czeka na nas jeszcze długa i uciążliwa podróż. Prawda, jak tu zacisznie, miło?
Potaknęła, rozglądając się po bogato prezentującej się sypialni. Była jeszcze piękniejsza niż u don Joasinha w Guerrero.
— Ja wiem, moja najdroższa senhorita jest ogromnie zmęczona... O, proszę spocząć wygodnie... tu już cię murzyn nie nastraszy, tu już nikomu wejść nie wolno...
Objął wpół zakłopotaną nieco dziewczynę i posadził na niskiej, miłej w dotknięciu sofie.
Grot się położył na dywanie i schował głowę między łapy. I on czuł się zmęczony, spragniony snu.
— A teraz, jeśli naprawdę jesteś dobra, jeśli jesteś mi wdzięczna, to mnie pocałuj... sama... z całego serca — szepnął don Carlos przymilająco.
Wichna wahała się przez chwilkę, wpatrując się przedziwnie w czarne oczy Hiszpana, a gdy ten usta swe przybliżył, rzuciła mu na szyję ciepłe, drżące ramiona i zgasła w słodkim pocałunku.
— Moja... jedyna... ukochana — rozniósł się warny szept.
Płomienne usta caballero nie nasyciły się ofiarowanym pocałunkiem, bowiem, jakby nagle oszalał, począł całować jasne włosy dziewczęcia, przymknięte oczy i gorące policzki. Czuł, że jego pieszczota budzi w niej młodą, śpiącą dotąd kobiecość, że jest miła, że ją ogarnia swą upojną narkozą. Wykorzystał umiejętnie tę nagłą falę odurzającej bezwładności, szepcząc coraz goręcej i coraz mocniej podniecając jej nerwy.
I znów z pożądliwą chciwością wpił się w konchę jej gorejących ust, wessał się w nie jak w przerozkoszny miąższ, podczas kiedy podstępna ręka szukała młodej, dziewiczej piersi. Aż wreszcie padła na atłasowe grono, dzika, głodna pieszczoty i uścisku.
Ledwie przytomna Wichna, jakby ze zawstydzenia czy z doznanego bólu, nagle się ocknęła. Usiłowała zasłonić piersi dłońmi, lecz jej zabrakło siły.
— Nie, senhor, ja tak nie chcę! — wyszeptała błagalnie.
Lecz caballero nie chciał słyszeć o niczym. Zaślepiła go żądza zdobycia tej rozkosznej dziewczyny, żądza wprost żywiołowa. Nią żył od tylu godzin, nią się radował i podniecał.
— Nie, nie! — znów wpadł w powietrze cichy okrzyk, już prawie z płaczem.
Napastnik jednak nie zwracał nań uwagi, cały rozpłomieniony niczem żagiew.
— Słuchaj, — syknął zdziczałe — porzucę cię jeśli będziesz oporna, a wtedy zginiesz! Pragnę cię... kocham. ...więc nie skąp pieszczot! — i jął ją brać w swą przemoc, pewny że przekona ją groźbą.
Mylił się jednak. Zdrowy instynkt dziewczyny był silniejszy niż wino, niźli chwilowe odurzenie. Nie przejęła jej groźba, przeciwnie, natchnęła nagle przytomnością, jako nieraz tam w puszczy w obliczu zaczajonego zwierza. Puszcza dała jej siłę, odwagę graniczącą z szaleństwem i krzepkie nerwy.
Poczęła się szamotać z Hiszpanem.
— Senhor, bo będę drapać! — jęknęła nagle Wichna, zdecydowana w swej obronie walczyć do upadłego.
Ton okrzyku w jednej chwili poderwał ze snu Grota i spostrzegłszy broniącą się panią, skoczył jak wściekły na plecy napastnika. Równocześnie rozległ się głośny jęk zmieszany z psim charkotem. W okamgnieniu znalazł się Hiszpan na podłodze, przerażony, zbroczony krwią na twarzy. Teraz wilczur oszalał i znów ponownie dopadł do rzuconego ciała. Ale już Wichna chwyciła go za kark i oderwała od piersi caballera, nie do poznania inna, trzeźwa, błyskawicznie orjentująca się w tej niespodziewanej sytuacji. Zaczerwieniona, z rozwianym włosem i trzymająca mocno psa, wyglądała w tej chwili niby jakaś mitologiczna postać, pełna uroku i tężyzny. Mgła z oczu rozwiała się bez śladu, natomiast błysło w nich podniecenie, ale już inne, niezwykle czujne i pewne siebie. To już nie była owa naiwna, prostoduszna dziewczyna, ulegająca podstępnym, słodkim szeptom, nieśmiała, ufna w ludzką szlachetność, — lecz nieodrodna córka puszczy, silna, drapieżna.
— Senhor, przepraszam, lecz ja nie jestem temu winna — rzekła dziwnie spokojnie. — Senhor sam sobie winien...
Caballero zdławił w ustach jakieś przekleństwo i z trudem dźwignąwszy się na nogi, jął ścierać krew z twarzy. Rana na szyi i policzku musiała być nielada, gdyż krew broczyła z niej obficie.
Pies znów zawarczał i wyrywał się naprzód, lecz Wichna zastąpiła mu drogę, trzymając silnie za obrożę.
Don Carlos ochłonąwszy cośkolwiek, jął się usprawiedliwiać i kląć naprzemian, lecz Wichna już się w rozmowę nie wdawała. Postanowiła ujść stąd natychmiast i dostać się na dworzec. Nagle stanęła jej w pamięci dawno czytana książka, pełna niezwykłych przygód i ta poczęła naglić ją do odejścia. Przypomniała się w samą porę jak dobra, doradzająca przyjaciółka.
Senhor, ja już pojadę dalej sama... proszę o kwit na bagaż...
Syczący z bólu i ogłupiały Hiszpan ledwie odnalazł kwit w kieszeni i rzucił go na sofę. Wichna podniosła go wraz z leżącą torebką i zwróciła się ku drzwiom. Caballero z krwią i wściekłością w oczach, usunął się jej z drogi a raczej potężnym kłom wilczura. Wichna, jak już darzyła swoim szczerym uczuciem usłużnego Hiszpana, tak teraz żywiła doń nieprzepartą odrazę. Przekręciła klucz w zamku i wyszła na korytarz bez słowa pożegnania. Za krótką chwilę niezaczepiona przez nikogo była już na ulicy i rozejrzała się wokoło, nie wiedząc w którą stronę się udać. Wreszcie ruszyła szybko na przód, jakby wrzawa kawiarni dolatująca poprzez otwarte okna gnała ją bojaźliwie. Szczęściem na skrzyżowaniu ulic natknęła się na człowieka w mundurze, policjanta. Ten grzecznie ją objaśnił i wskazał kierunek ku stacji. Odetchnęła głęboko, jak gdyby ciężar spadł jej z piersi. Na ulicach panował jeszcze pewien ruch, wszędzie płonęły światła, zatem nic jej tu grozić nie powinno. Szła śpiesznie, nie bacząc na przechodniów, szczęśliwa, że się wymknęła z nastawionej nań sieci, a już najbardziej zadowolona z Grota... Wilczur jakby przeczuwał owe myśli, biegł obok ucieszony, rad że pokonał napastnika udającego przyjaciela, wesoło nastrojony.
— Wierny, kochany piesku, tyś mnie obronił — wyszeptała do niego prawie ze łzami w oczach, wdzięczna mu niewysłowienie. — Tyś jeden mi pozostał, który ukrzywdzić nie da, który obroni... Tak, jak tam nieraz w puszczy, pamiętasz?
Grot podskakiwał do jej ręki i coś po psiemu odpowiadał.
Wkrótce ukazał się obszerny plac z zawieszoną wysoko łukową lampą, a zaraz za nim jasno oświetlony gmach dworca.
Tu już samotne dziewczę czuło się bezpiecznie.