Serce na śniegu/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce na śniegu |
Wydawca | Wydawnictwo Współczesne |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Grób był już na jaką stopę wykopany, gdy Wichna siadła zmęczona na kopcu świeżej ziemi i odłożyła rydel. Pot zalewał jej oczy, spływał po twarzy wraz ze łzami, podczas gdy myśli opadły ją jak ćmy, radząc zaprzestać pracy i postąpić inaczej. Jakże bowiem mimo woli ojca, grześć go w niepoświęconej ziemi, jak dzikiego człowieka, pozostawić mogiłę, by ją zarosły trawy i by ślad nie pozostał, kędy snem wiecznym spoczywa ciało katolika?
Wprawdzie w puszczy jak i na kampie po drugiej stronie rzeki były liczne mogiły naznaczone krzyżami, owiane nimbem legend ścinających krew w żyłach, co nieraz ojciec opowiadał, lecz w tych leżeli inni ludzie, częstokroć rozbójnicy, ginący w walkach i napadach, albo w zawistnych porachunkach. A przecież ojciec do takich ludzi nie należał, żył cicho w swojej ranczy, nikogo nie ukrzywdził, miał szacunek u puszczańskich kabokli, a co ważniejsze, zostawił przecież ją, jedyną swoją córkę, która powinna dołożyć wszelkich starań, by ciało jego pochowano na cmentarzu. Kazał wprawdzie inaczej, ale pewnie dlatego, by jej oszczędzić trudu, jako że Guerrero było daleko i całe przedsięwzięcie ponad siły osamotnionej córki.
Obcierając pot z czoła, poczęła Wichna coraz poważniej zastanawiać się nad tem, wreszcie przyszła do przekonania, iż tylko jedno pozostaje jej wyjście — ukryć przed dzikim zwierzem zwłoki w chacie i udać się do najbliższego stąd osiedla z prośbą o ratunek i pomoc.
Dzień był już wielki, zatem należało się spieszyć. Prawie zdecydowana Wichna powstała z ziemi, kiedy nagle zaszczekał wilczur i ruszył pędem za zagrodę. Stała tak chwilę z rozdygotanym sercem, zdziwiona wielce, kogo by tam pies zwietrzył.
Jakoż nie upłynęło pół minuty, kiedy szczekanie psa zdradziło kogoś znajomego i równocześnie prawie zza węgłów chaty wyszły trzy męskie uzbrojone postacie: dwóch młodych nieznajomych myśliwców i skwater don Matheo.
Wichna, spostrzegłszy znaną brodatą twarz najbliższego sąsiada, ruszyła naprzód kilka kroków z szczerą radością w załzawionych źrenicach. Ledwie uwierzyć mogła, że sam Bóg chyba w tej najcięższej potrzebie zsyła jej właśnie pomoc.
— Senhorita Wichna — szepnął półgłosem skwater do swoich towarzyszy, jakby chciał ich objaśnić, kto jest tą uroczą postacią.
— Salud! Bon dia, senhorita! — zawołał zaraz głośniej w meksykańskim narzeczu i szedł naprzeciw z wyciągniętą do powitania ręką.
— Bon dia, senhores — odpowiedziała Wichna i równocześnie z płaczem uchwyciła za rękę znajomego człowieka. Wiedziała, że mu może w zupełności zaufać, bo chociaż rzadko odwiedzali się wzajem, to wydawał się dobrym i jego jednego w całej puszczy darzył ojciec przyjaźnią. Mową jego również władała nienajgorzej, przyswoiwszy ją sobie w czasie pobytu z ojcem w okolicy Monterey.
Stary, zaskoczony tym niespodziewanym płaczem, spojrzał na nią zdziwiony.
— Ty płaczesz? Co się stało? — zapytał szybko, gotowy pomścić z miejsca jakąkolwiek wyrządzoną jej krzywdę.
— Ojciec umarł mi wczoraj... Oto leży pod matą — wskazała dłonią. — Onegdaj skaleczył się na łodzi, potem jakowaś silna zwaliła go choroba i już nie powstał. Poczęłam kopać właśnie grób, gdyż tutaj kazał pogrzebać swoje ciało... Ale takbym pragnęła, ażeby spoczął na cmentarzu w Guerrero, bo jakże go pogrzebać w zwyczajnej ziemi... Nie wiedziałam co począć, aż wreszcie postanowiłam tu przed waszym nadejściem udać się do was po ratunek. Oto Bóg was samych przysyła... Nie dajcie, by tu został mój ojciec, pomóżcie zabrać go do miasta, na cmentarz.
Wypowiedziała to prawie że jednym tchem, z błaganiem w głosie, cała zalana łzami.
Jeszcze większe zdumienie ogarnęło przybyłych.
— Co słyszę, don Miguel zmarł wczoraj? — wyszeptał głucho skwater, jakby uszom własnym nie wierzył.
Odpowiedział mu na to jeszcze głośniejszy płacz dziewczęcia.
Skwater przejęty do żywego nieszczęsnym wydarzeniem, spojrzał na matę i rozkopaną ziemię. Za chwilę podszedł bliżej, milczący i uklęknąwszy, podniósł nieco okrycie. Jakoż nie myliły go wcale słuch ani wzrok, don Miguel leżał zsiniały, martwy. Skwater sposępniał, zdjął sombrero z siwiejącej już głowy, poczem przeżegnał się nabożnie i jął odmawiać szeptem pacierz. Towarzysze skwatera uczynili to samo. Zapanowała głucha i uroczysta cisza.
Po jakiejś chwili don Matheo dźwignął się ciężko z klęczek.
— Dzielny i prawy był to mąż — wyrzekł jakby do siebie. — Nie było wokół tak mężnego i uczciwego człeka... Boże, przyjm jego duszę...
Westchnął głęboko i spojrzał po obecnych z bolesnym smutkiem w oczach. Widać było, że cenił wielce tego nieżyjącego już Polaka, którego los, jako i jego zapędził do tej bezludnej puszczy. Długo nie mógł pogodzić się z myślami, aż wreszcie znów się ozwał:
— Przyszedłem właśnie ze znajomymi myśliwcami poprosić go na łowy, a oto śmierć zastałem... Nie płacz — zwrócił się do dziewczyny — bo Bóg cię nie o puści... Pomożem ci, pogrzebiem ciało w Guerrero, bowiem inaczej być nie może... Zasłużył sobie na to. Tobie opieki nie poskąpię, zabiorę do swej ranczy, bo jakże ci tu samej zostać...
Młodzi myśliwi patrzyli na płaczącą, wzruszeni szczerze tak rozpaczą, jak uderzającym pięknem, jakie wiało od tej młodej postaci. Don Matheo nie kłamał kiedy ich tu prowadził... Zatem kolejno poczęli ją pocieszać, uciszać w płaczu i obiecywać wszelką pomoc.
Wichna uspokoiła się cośkolwiek, a gdy jej skwater po raz drugi ofiarował przytułek w swojej chacie, rzekła z wdzięcznością w głosie:
— Dziękuję wam, ale ja muszę stąd wyjechać... Tatuś mi nakazał...
Stary spojrzał na nią zdziwiony.
— Wyjechać, dokąd?
— Daleko za ocean, do Polski... Tam tato pozostawił rodzinę, więc muszę i tak trzeba....
Skwater dumał nad czemś przez chwilę.
— Ano, jego wola i twoja — odrzekł po przerwie. — A cóż uczynić kazał z dobytkiem, ranczą?
— Nie wspominał nic, bo już odeszła go przytomność. Wy to wszystko zabierzcie, niechaj wam służy za tę pomoc — odpowiedziała z dziecięcą gotowością.
Skwater zastanowił się znowu, bowiem zagroda don Miguela leżała w najbliższej okolicy sertonu, budząc przez swoje urządzenie zazdrość i podziw.
— Senhorita, pomoc jest moim obowiązkiem, bo takie u nas prawo — rzekł dobrotliwie — lecz jeśli opuszczasz owe strony to ja ranczę mogę kupić. Moja jest licha, więc tu bym się przesiedlił. Nie ukrzywdzę cię w niczym, wszystko sprawiedliwie ocenię. Kiedy chciałabyś odjechać na zawsze?
Zapytanie, aczkolwiek było bardzo proste i szczere, boleśnie podziałało na Wichnę. A więc zbliża się chwila opuszczenia i pożegnania tego drogiego, ukochanego miejsca, które przez tyle lat było dla niej tak bujnym, swobodnym życiem i niemal całym światem.
Skwater, widząc wahanie i brak zdecydowania u dziewczyny, podsunął jej przyjaźnie:
— Rozważ, nic przecież cię nie nagli. Póki zostaniesz, dam ci opiekę i we wszystkim poradzę.
Rozsądek jednak jął przekonywać Wichnę.
— Prawda, mogłabym jeszcze tu pozostać, lecz cóż mi z owej zwłoki? — wyszeptała nareszcie. — Chyba, że już wyjadę razem z wami... W Guerrero kupiec don Joasinho, przyjaciel ojca przyjmie mię i dopomoże do wyjazdu za morze.
— Bueno. Uczciwy i możny jest to człowiek — potaknął skwater. — Nie traćmy jednak czasu, bo do celu daleko — dorzucił zaraz i poprosił myśliwców by mu udzielili pomocy.
Jakoż z miejsca, ze szczerą gotowością zabrali się do pracy, aby jeszcze przed nocą dotrzeć do Guerrero. W stare płótno z namiotu, jakie znaleziono w sadybie, spowito zwłoki nieboszczyka i zaniesiono je do łodzi, wymoszczonej poprzednio świeżą zieloną trawą. Wichna tymczasem jęła pakować najniezbędniejsze rzeczy, z niewysłowionym żalem rozstając się z każdym poniechanym drobiazgiem czy sprzętem. Wszystko było jej drogie, bo wszystko jej służyło, zrosło się z nią i dnia każdego narzucało się w oczy. Najpierw troskliwie przełożyła do torby wszystkie papiery ojca, potem gruby zwitek banknotów, wieloletni trud i oszczędności ojca, wreszcie co uważała za konieczne. Wilczur nie odstępował jej na krok, skamląc żałośnie i spoglądając niespokojnie na obcych ludzi i tę niezwykłą krzątaninę.
— Pojedziesz, pojedziesz ze mną — głaskała go co chwila i pocieszała, choć samej serce tłukło się w piersiach rozpaczliwie. Każdy dotknięty przedmiot i wszystko wokół siebie widziała poprzez łzy, zaledwie zdając sobie sprawę, że to co czyni, jest prawdą, a nie jakimś upiornym, przerażającym snem. Skwater, uporawszy się z trupem, rzucił kilka rad Wichnie, poczem spokojnie jął się rozglądać po zagrodzie. Zajrzał wszędzie, ocenił w duchu pokaźny zapas upolowanych skór, połacie wędzonych mięs, a już najbardziej kusiła go ku sobie świetna, najlepszej marki broń myśliwska. Na co tylko się natknął, budziło w nim szacunek dla zmarłego właściciela, jego przedsiębiorczości i zmysłu umiejętnego wykorzystania najbłahszej choćby rzeczy. Skolei oglądał i pasiekę o kilkunastu pniach, przeliczył drób, wybadał sieci, więcierze, słowem wszelkie skwaterskie mające zostać sprzęty. Nie uczynił tego gwoli jakiejś chytrości, bynajmniej, ale po to jedynie by sprawiedliwie nabyć to wszystko od sieroty. Uczciwość w tym wypadku była dla niego wprost nakazem i świętym prawem ludzi, z własnej, nieprzymuszonej woli zamieszkujących puszczę.
Po jakich dwóch godzinach wszystko prawie było gotowe do odjazdu. Właśnie drób jeszcze zaganiano do ranczy, wreszcie w ostatku drzwi się zatrzasły za pobekującą i stawiającą opór lamą.. Don Matheo jeszcze dziś z drogi miał przysłać tutaj swojego pomocnika, aby do czasu, póki nie wróci z miasta po pogrzebie, objął nad ranczą pieczę.
— A teraz z Bogiem w drogę! — ozwał się skwater biorąc sztucer na ramię.
Wichna, w najlepsze szaty odziana do podróży, wtrząsnęła się i błędnym wzrokiem rzuciła dokoła. Nim uczyniła naprzód krok, niepowstrzymany szloch rozdarł powietrze i jak strącona nagle z nóg upadła ciężko na próg chaty. Grot dopadł do leżącej i zawtórował jej żałośnie.
Oczy wszystkich obecnych, patrzące na tę rozdzierającą scenę pożegnania, zaszkliły się od łez. Pochylono się nad łkającą dziewczyną, uspakajano i ciszono, jednakże bezskutecznie. Była ogłuszona, nieczuła, zmagająca się z dzikim naporem bólu. Chciano podnieść ją siłą, lecz pies zawarczał groźnie, gotów się rzucić na każdego, ktoby usiłował ją podnieść. Stanęli więc bezradni, czekając ogarnięci współczuciem aż ją opuści ta rozpaczliwa fala żalu. Wreszcie zmylono jakoś czujność psa, podźwignięto ostrożnie zawodzącą dziewczynę i wolno ruszono w stronę przygotowanych łodzi.
W chwilę później dwie łodzie odbiły od brzegu, łodzie z takim mozołem minionej wiosny wybudowane przez Obrochtę, i wprawnie skierowały swe dzioby na migotliwe nurty rzeki. Ostatnią dzisiaj dawały mu posługę, — jedna go niosła na wieczny odpoczynek, zaś druga jego jedyne, umiłowane dziecię w obcy nieznany świat...
Kiedy po jakimś czasie Wichna przyszła do siebie, opuszczoną zagrodę zasłoniły już dawno umykające gąszcze puszczy i coraz nowe brzegi rozwidniały się wdali. Śpiewy niezliczonego ptactwa, rojnie obsiadającego obydwa brzegi rzeki, towarzyszyły temu niezwykłemu konduktowi, żegnając swego przyjaciela i pana, a może jeszcze z większym żalem swą jasnowłosą opiekunkę i współchórzystkę tylu poranków i wieczorów. Ileż to razy wkładała w gniazdka przez burzę wyrzucone pisklęta, ile poświęcała im pieczy i okazała swej gorącej miłości!
Wszyscy skrzydlaci mieszkańcy okolicznego boru znali tę jasnowłosą, hożą postać, wesołą, uśmiechniętą, pełną bezbrzeżnej życzliwości dla wszystkiego co piękne, niewinne i bezbronne. Pamiętali ją dobrze z tańców wśród kwiatów, baraszkowań po rzece w małym czółnie i rozkosznych kąpieli w upalne przypołudnia. Wydawała się wtedy rusałką lub rybitwą, śliczną w swojej płochej zabawie, jedyna w całej szerokiej okolicy, jakby wogóle jedno tylko na świecie było takie stworzenie.
Czasem widywano ją ostrożnie przemykającą się przez gąszcze, zaczajoną za drzewem, czujną, wypatrującą. Niekiedy znowu śpiewała dziwnie tęskno, lub zadumana błądziła nad strumieniem, jakowaś cicha, melancholijnie nastrojona. Wtedy jej lazurowe oczy osnuwały się smętkiem, jakby szukały kogoś, komuby mogły powierzyć swoje myśli, utajone pragnienia i niepojęte sny. Lecz takie chwile przytrafiały się rzadko, bo te pełne życia źrenice prawie zawsze uśmiechały się słodko, do słońca, kwiatów, całej puszczy.
I oto nagle ta długoletnia towarzyszka, ta leśna urodziwa boginka opuszcza ich, opuszcza kwiaty i cichą przystań rzeki, opuszcza wszystko z czem zżyła się i zrosła wolnym, czułym serduszkiem, opuszcza przygnębiona nieszczęściem, zalana łzami, jakżeż nie do pojęcia inna!
Dziwiła się więc puszcza, dumała nad tą zmianą i jeszcze z większym żalem żegnała smutno płynące łodzie. Nadbrzeżne drzewa aż ku wodzie chyliły długie, niby frendzle gałęzie, jakby w ten sposób chciała okazać cierpiącemu dziewczęciu swoje współczucie i długoletnią, wielką miłość.
Naraz poza ostrym zakrętem jaki tworzyła tutaj rzeka ukazała się w oddali poprzeczna grobla silnie spienionej wody i poszarpany łańcuch skał, sterczących z dna na niemal całej szerokości rzecznego koryta. Obraz tej spienionej zapory z każdą chwilą wydawał się wspanialszy i równocześnie niebezpieczniejszy dla obcego wioślarza. Dwaj myśliwcy, wraz z Wichną znajdujący się w łodzi, widocznie po raz pierwszy płynący po tym odcinku rzeki, zaskoczeni tym progiem spojrzeli pytająco na tuż obok płynącego skwatera i hamując oparli wiosła w wodzie. Skwater widząc wahanie towarzyszy, których zapomniał ostrzec przed tą jedyną jednakże groźną kataraktą, już miał rozkazać by skierowali łódź do brzegu, gdy w tejże chwili Wichna chwyciła wiosła w swoje ręce i silnie rozparła się nogami. Bladziutka jej twarzyczka w oka mgnieniu nabrała życia i wyrazu, jakby przebycie tej zapory sprawiało jej emocjonującą radość.
— Nie boję się — zawołała energicznym głosikiem rzucając pewne siebie spojrzenie na don Mathea i zdziwionych sąsiadów. — Znam przesmyk, ot ten na lewo! — wskazała głową i całą siłą ramion puściła wiosła w ruch.
Łódź kierowana wprawną ręką jęła szybko ślizgać się naprzód, jakby poznała czyja ręka ją wiedzie. Zwichrzone grzywy pian w oczach zbliżały się i rosły, szumiąc ogłuszająco i lśniąc w promieniach słońca fantastycznemi kędziorami. Nurt wody stawał się coraz bardziej nierówny, zrywający. Skaliste dno koryta rozbijało go w prądy ukośne, fale i załomy, by tuż przed samym prawie progiem dać mu gwałtowne, pochyłe ujście, ujęte w ramy dwóch groźnych szarych skał. W tę jakby lejowatą bramę były utkwione błyszczące oczy Wichny oraz jej towarzyszy, śledzących w napół bojaźliwym napięciu tę niebezpieczną eskapadę. Nim upłynęło kilka sekund już łódź znalazła się przed bramą, szarpana zewsząd krótką, zdławioną falą, podczas, gdy wiosła pracowały zawzięcie i zwinnie nagliły ją w tę dziko rwącą gardziel. Jeszcze, jeszcze oporna fala zabraniała jej wstępu, lecz ramiona brawurowej wioślarki już pchnęły ją w ten lej i błyskawicznie prąd przelewu przerzucał łódź za próg na rozpieniony, lecz już bezpieczny wachlarz wody.
Wichna odetchnęła swobodnie, a twarz zarumieniona wytężającym wiosłowaniem a jeszcze bardziej pokonaniem przeszkody, zdawała lekko się uśmiechać. W tej że chwili Matheo nie mniej sprawnie przedostał się za krawędź i odważnej wioślarce przesłał ręką uznanie. Myśliwcy, widać nie obeznani dobrze z wiosłem, również szukali słów podziwu i wprost z zachwytem wpatrywali się w cudną i tak dzielną dziewczynę.
— Bravo, senhorita, bravo! — powtarzał skwater gdy zrównały się łodzie. — A to niby rybitwa przepłynęłaś przez gardziel... no, no! — pokręcił głową, jakby ledwie dowierzał tej sile i zręczności dziewczęcia.
— Toć to mi nie pierwszyzna — odpowiedziała Wichna. — Tatuś mnie uczył robić wiosłem, a wreszcie sama sprzyjaźniłam się z rzeką...
Kilka urywkowych wspomnień nagle przebiegło jej przez myśl, spojrzenie mimowoli padło na zwał namiotowego płótna, kryjącego nieszczęsne zwłoki ojca i naraz wyraz jej różowej twarzyczki, jaki na chwilę spędził z niej chmurę smutku — znowu sposępniał i stłumił blaski w oczach. Na usilne życzenie wiosła nadal pozostały w jej dłoniach, nie poto jednak by się popisywać sprawnością, lecz aby w ruchu znaleźć choć trochę zapomnienia. Wiosłowanie, igraszka z bystrą falą oraz gonitwa z prądem rzeki były dla niej prawie że codzienną zabawą, umiłowanym sportem, słowem przerozkosznym żywiołem.
Na swym małym czółenku wprost tańczyła po wodzie, śmigała zwinnie jak jaskółka, że ojcu nieraz, gdy się przyglądał jej cudnemu szaleństwu, pałały oczy z radości i podziwu. Pewnego razu podczas nagłej powodzi, wyłowiła z rozhukanych fal rzeki ledwie już żywą, młodą sarnę, co wtedy omal nie zakończyło się nieszczęściem. Dzielna wioślarka uporała się jednak z niesfornym zwierzęciem, z rozszalałym nurtem wody i triumfalnie przyniosła ojcu niedoszłą topielicę. Wprawdzie zamiast pochwały skarcił ją wówczas ojciec nie na żarty, wnet się jednakże udobruchał i z utajoną dumą przycisnął ją do piersi, zakazując na przyszłość tak lekkomyślnych i niebezpiecznych czynów. Dnia tego do wieczora była zajęta troskliwa pielęgniarka osłabioną sarenkę, suszyła ją i ogrzała w słońcu, a kiedy wreszcie powróciły jej siły, ucałowała w śliczne chrapki i puściła do lasu.
Jakżeby teraz, w oczach tych obcych ludzi pohasała po rzece, ile sztuczek wioślarskich pokazała, gdyby nie to nieszczęście i gdyby miała tutaj swoje zwinne czółenko! Niestety, nie pora było o tem myśleć, a i czółenko pozostało w przystani, drogie, na zawsze opuszczone czółenko...
Zda się te myśli dotknęły ją boleśnie, bo zacisnęła usta aby powstrzymać wybuch płaczu i z całej siły jęła robić wiosłami. Na słowa przygodnych towarzyszy, słowa miłe i pełne pociech, odpowiadała wprost z wysiłkiem, nie przez to, żeby rozmowa rozdzierała jej rany na myśl rzeczywistości, lecz po prostu, jedynie z ojcem obcując od wielu lat, z obcymi rozmawiać nie umiała. Nie wiedziała jak trzeba do nich mówić, jakie wyrazy dawać myślom, aby nie budzić śmiechu, jak przyjmować ich słowa. Zapas wyrazów miała w słowniku dostateczny, ale w tej chwili jakoś nie wiązały się razem, były nieśmiałe, bojaźliwe i jakby nie te, jakich chciałaby użyć. Rozmowa ze skwaterem kleiła się jej dobrze, znała go bowiem już oddawna, był stary, przyjazny i poczciwy, lecz ci młodzi, nieznajomi myśliwcy onieśmielali ją swoją gładką wymową, a nawet spojrzeniami. Było w nich coś obcego, z wielkiego świata, przed którym ojciec uciekł, coś może miłe i interesujące, a jednak budzące jakiś niepokój w duszy, jakoweś dziwne drżenie. Czuła się pośród nich jak wówczas ta sarenka w jej rękach, tak jak i ona wypłoszona w obcym, nieswoim towarzystwie. Ile razy podniosły się jej rzęsy, zawsze dostrzegała wpatrzone w siebie źrenice, jednak nie takie jak skwatera, inne, przeszywające i zachłanne. Szczególnie ów myśliwy naprzeciw niej siedzący, miał oczy jakby z ognia, że czuła je na sobie choć przymknęła powieki, ich żar, ich niemal dotyk. Były to oczy piękne, w oprawie długich czarnych rzęs, nad którymi rysowały się również jak heban czarne łuki brwi. Cerę twarzy posiadał śniadą, miękką, starannie wypielęgnowaną. Przedstawiał dorodny typ Hiszpana dobrego pochodzenia, ujmującego w obejściu z wrodzoną mu grandezzą, może nieco przesadną w stosunku do tej prostej, na pół dzikiej dziewczyny, co ją tem bardziej żenowało i napawało nieśmiałością. Jak się z jego krótkiej rozmowy okazało, przyjechał wprost z Sewilli do swego przyjaciela zamieszkałego w Aldamasa, a który właśnie znajdował się na łodzi, aby wśród meksykańskich puszcz i kamp zażyć wywczasów, a jeszcze bardziej nasycić się łowami.
Pomimo jednak licznych zalet pięknego caballera, usposobienie Wichny było nadal zamknięte w kole cierpienia i bezbrzeżnego smutku. Nawet na pełne współczucia słowa don Carlosa i jego towarzysza odpowiadała półsłówkami, zapatrzona gdzieś w brzegi, albo chowając oczy pod powiekami. Pozornie cała poświęciła się wiosłom, bo łódź mknęła jak z wiatrem, jednakże dusza przeżywała zgoła inne wrażenie, nad miarę pojęć przygniatające, świeżuchne jej oblicze znów nabrało kolorów, włosy rozwiały się na boki jak wyzłocony słońcem len, że oczy caballera wprost tonęły w zachwycie wobec tak uroczego dziewczęcego obrazka. Cała jej postać, smukła, wiosennie rozwinięta, zdawała się im wśród tej dziewiczej puszczy, na wstędze niezakłóconej niczem rzeki — czymś jakby z bajki, fantastycznej powieści, czemś urojonym. Zapominały, że to zjawisko jest bezdomną sierotą, że cierpi, że jest nieczuła na ich zachwyt, tylko całą swą siłą lgnęła do jego zewnętrznego uroku, ponęt i ruchów.
Wreszcie po pewnym czasie skwater wskazał na brzeg gdzie pośród gąszczy widniała mała przystań. Równocześnie opodal na niewielkiej polance ukazała się rancza, a raczej lichy szałas, miejsce zamieszkania skwatera. Po chwili łodzie dobiły do wybrzeża i osiadły na piasku. Skwater poprosił gości na krótki wypoczynek do chaty, na której progu, wywabiony głosami zjawił się młody, silny, barczysty mulat. Don Matheo rzucił kilka rozkazów mulatowi i sam również zajął się przygotowaniem do przyjęcia. Wkrótce na prostej z grubsza ciosanej ławie ukazały się płyty wędzonych mięs, kukurydzany chleb i butla wina.
Podczas gdy goście pokrzepiali się z drogi, skwater dawał różne zlecenia mulatowi, poczem gdzieś wyszedł i dość długo nie wracał. Kiedy pojawił się nareszcie, wyjął z skórzanej torby zwitek banknotów i kładąc je przed Wichną, odezwał się poważnie:
— Senhorita, oto pieniądze za ojcowską zagrodę... Wszystko razem oceniłem bardzo sumiennie, każdy drobiazg. Niech Bóg zachowa, nie oszukałem w niczem... Jeśli opuszczasz owe strony, to trzeba wziąć zapłatę. Nie wzbraniaj się, bo nie ustąpię, a pieniądze przydadzą ci się w życiu. Nie może być inaczej, bo to twoje dziedzictwo — dodał z naciskiem i, biorąc zwitek z ławki wetknął go Wichnie w rękę.
Przyjęła miękki rulon papierów z wyrazem, z jakim przyjmuje się zapłatę za jakąś ukochaną, najdroższą sercu rzecz. Teraz za to ojcowskie gniazdo, za wszystko co ją lat tyle otaczało, służyło i napawało szczęściem — został jej ostatecznie tylko ten zwitek, ta garść marnych pieniędzy... Nie, nie było ceny i nie było zapłaty, aby wyrównać wartość zostawionego skarbu, nie było nic, coby zastąpić mogło to jakby święte miejsce. Ledwie wstrzymała się od płaczu, tak ją ta sprzedaż zabolała i szarpnęła za serce.
Znowu poczęto ją pocieszać, tłumacząc różne życiowe konieczności, chociaż niewiele przez to osiągnięto. Również niełatwo dała się wreszcie skłonić do wypicia małego kubka wina, co już było zasługą don Carlosa i jego miękkiej, nieustępnej wymowy. Nawet wilczur jakby przejęty bólem jedynej teraz swojej pani, nie zbliżył się do rzuconej mu kości i wiernie warował jej u nóg. On jeden był wyłączony ze sprzedaży i miał podzielać losy jego tylko opiece zostawionej sieroty.
Wkrótce ruszono w dalszą drogę, której cel był już niedaleki. W ranczy pozostał tylko mulat, choć i ten się gotował do objęcia nowego, przez swego chlebodawcę nabytego osiedla...
Teraz, wbrew woli Wichny, wiosłował piękny caballero, jeszcze bardziej rozmowny i patrzący jak w tęczę na milczącą sąsiadkę. Nic sobie jednak nie robił z jej milczenia, owszem, jak gdyby słuchała go z zajęciem, opowiadał o swej morskiej podróży, pięknej Andaluzji i ludnym, życiem tętniącym świecie. Opowiadał nadzwyczaj barwnie, zajmująco, przy czym głos jego wydawał się jak śpiew. Chciał wzbudzić w niej ciekawość, rozegnać smutne myśli i ujrzeć w oczach jej pogodę, która, jak sobie wyobrażał, musiała jej dodawać wprost rozkosznej słodyczy. Istotnie czasem udało mu się cokolwiek zająć jej uwagę, że nawet ośmieliła się spojrzeć mu prosto w oczy, słuchając ciekawego zdarzenia, jakie celowo dla niej wybierał z repertuaru swoich przeżyć. Atoli trwało to zwykle chwilkę, blady i wymuszony uśmiech ledwie się przemknął po jej twarzy i gasł jak słaby płomyk. Smutne bławaty źrenic patrzyły znowu kędyś w dal, nieufnie, uciekające od tych gorących spojrzeń caballera, wciąż płaczu bliskie. Bo tam, za tą zieloną plamą krańców puszczy, tam wśród cmentarnej pustki zostawi dzisiaj najdroższe ciało ojca, odda je obcej ziemi, a przed nią samą otworzy się świat inny, cudzy, daleki, nieprzejrzany...
Tam pęknie dotychczasowej doli ostatnie ogniwo, ostatnie drzewo ją pożegna, ostatnia ręka znajomego człowieka.
Bezradna dłoń dziewczęcia obsunęła się z kolan na miękką głowę psa, tego jedynego teraz przyjaciela, jakby ową pieszczotą chciała przysłonić widmo niewiadomego jutra, jakby szukała w nim otuchy.