<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Staśko
Tytuł Serce na śniegu
Wydawca Wydawnictwo Współczesne
Data wyd. 1937
Druk „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Zapadła ciepła, pełna rosy i woni noc.
Zza dalekich pagórów Sierra de la Iguana wychylił się miedziany sierp księżyca, rozpraszając cokolwiek tajemny mrok nad światem.
Ocknęło się w całości nocne, puszczańskie życie. Raz w tej, to w owej stronie rozdzierał mroczną głuszę przerażający ryk i grzmiał echem w ostępach, lecz jeszcze echo nie przycichło, gdy nowe głosy odpowiadały mu z pomroki, głosy różnych gardzieli, przeciągłe, to znów krótkie, a wszystkie groźne i drapieżne, chciwe żeru i krwi. Puszcza za dnia spokojna i rozśpiewana, żyła czyhającymi kłami, podchodem ku zdobyczy i nieuchronną walką o byt. Słabszy zwierz wśród tych złowrogich głosów truchlał i pomykał cichaczem, póki, jak piorun, nie runął mu na grzbiet silniejszy zaczajony przeciwnik. Prawo przemocy, podstępu i zwinności królowało tu wszędzie, zaciekłe i niczem niezachwiane, odwieczne.
Księżyc wspinał się wolno na gwiaździsty strop nieba, jakby pragnął ogarnąć coraz bardziej porykującą puszczę i zajrzeć ciekawie do jej ciemnych wąwozów i rozdołów.
Wichna, mimo spóźnionej pory siedziała dalej przy drogich zwłokach ojca, okrytych matą i z lęku oraz chłodu tuliła się do psa. Wilczur co jakiś czas podnosił łeb i warczał, to znów, jak gdyby zwietrzył wroga, zrywał się ze szczekaniem i wokół oblatywał zagrodę. Zwykle po takim ujadaniu cichły na chwilę głosy boru, wtedy, Grot wracał do swej pani i siadał przy niej pełen troskliwego oddania.
Bywało dotąd, że rozegrana nocą puszcza jakąś dziką rozkoszą napawała myśliwską duszę Wichny, zwłaszcza gdy razem z ojcem i nieodstępnym Grotem czatowali w kryjówce na skradającego się ku ich zagrodzie ocelota, aliści teraz, tej pierwszej nocy, gdy brakło silnego ojcowskiego ramienia, to leśne wycie i poryki jęły napawać ją jakimś nieznanym, bojaźliwym uczuciem. Jedynie jeszcze pies dodawał jej otuchy, bo nawet zezwłok ojca, głuchy na wszystko i nieruchomy, budził w niej trwogę przez swą straszną martwotę. Nie mogła pojąć w żaden sposób, że ta jedyna, nad wszystko w życiu umiłowana postać, już się nie poruszy na ziemi, że już te usta nie odezwą się nigdy, i te ramiona już jej do piersi nie przygarną. Że na owym odludziu trzeba jej pogrześć ciało ojca, pogrześć jak żywcem własne serce i życie i odejść w świat samotna, nie znajoma nikomu, wśród obcych obca.
Poczęła znowu łkać na nowo, a tym rozpaczliwiej, że już jej ojciec nie uciszał, że nawet nie drgnął, kiedy spazm płaczu uchwycił ją za gardło i tylko pies skomleniem okazywał jej czułe swe współczucie, liżąc jęzorem mokre dłonie przyciśnięte do twarzy.
Z biegiem zapadającej nocy strach ją ogarniał coraz większy, nigdy dotąd nie odczuwany, do głębi serca przejmujący. Czuła, iż oprócz psa, pozostała sama jedna na świecie, bez rady i pomocy, straszliwie opuszczona, zdana na łaskę tego wrogiego wokół świata. Uczucie okrutnej samotności potęgowało w niej tę bojaźń jeszcze bardziej, bowiem wprost zaglądało jej do oczu, stwarzając w wyobraźni obrazy pełne widm i koszmarów. Mimo to jednak postanowiła czuwać aż do rana przy tym pierwotnym katafalku, a potem, gdy wzejdzie słońce, zabrać się do pogrzebu. Myśli, w jaki sposób zabierze się do tego ponad siły zadania, przejmowały ją zimnym dreszczem. Jak to uczyni, czy jej pozwoli serce wykopać dół i wrzucić weń ojcowskie ciało? A potem ziemią je przysypać, zostawić pod platanem i odejść precz w jakąś nieznaną dal od tej drogiej mogiły, od tej zagrody, która była jej gniazdem przez lat tyle i owej puszczy żywicielki?
Nie mając braci ani sióstr, ni rówieśniczek, nikogo oprócz ojca, z kimby podzielić mogła swoją dziewczęcą radość i porywy, — zżyła się z tym osiedlem, z rzeką, z każdym drzewem i krzewem, nieogarnioną puszczą tak bogatą i piękną o każdej porze dnia. Prawda, wszak miała jeszcze lamę dającą słodkie mleko, i drób domowy, który dla jej uciechy i pożytku zakupił ojciec u skwaterów, drób tak kochany, oswojony, gwarliwy. Więc to wszystko zostawi i opuści na głód i żer drapieżcom? Jakże bowiem zabierze z sobą to królestwo, cały ten własny światek, wszelkie umiłowanie, dokąd? Chyba, że tu zostanie z wiernym psem i będą jakoś wspólnie żyć... Będą, jak dotąd, łowić ryby w strumieniu, polować i nastawiać żelaza...
Naraz przywidziało się biednej, że ojciec poruszył się pod matą. Myśli pierzchły jej z głowy, w jednej chwili zapomniała o lęku. Rozdygotana nagłym dreszczem radości zbliżyła się do leżącej postaci i klękając przy głowie, podniosła w górę matę. W sekundzie jednak prysło złudzenie i wzdrygnęła się cała... W słup obrócone oczy ojca patrzyły kędyś w niebo martwym, zezowatym spojrzeniem... twarz była sina, nieruchoma, usta otwarte... Dotykając jej dłonią uczuła chłód, dziwny, przerażający. Poderwała się z krzykiem i pełna trwogi przykucnęła z powrotem za pniem platanu. Pies znowu rozskomlił się żałośnie, łasząc się głową do jej rąk. Wiotkie ciało nieszczęśliwej dziewczyny rozdygotało się jak w febrze. Prawie czarna twarz ojca nie schodziła jej z oczu, twarz lodowata i to zagasłe bez wyrazu spojrzenie.
— Tatusiu, mój tatusiu! — jęły bełkotać drżące wargi, podczas kiedy ręce omackiem obejmowały psa za szyję, jakby pragnęły odczuć blisko siebie jakieś żywe stworzenie. W rozpaczliwym przerażeniu wymawiała ten najdroższy wyraz, jakby błagała ojca o ratunek, lecz niestety wołanie owo nie rzuciło zasłony na ten widmowy obraz. To już nie był jej ojciec, dobry, z bezgraniczną miłością w oczach obejmujący postać córki, ale ktoś nagle obcy, zimny i obojętny, głuchy na krzyk, niemal już wrogi życiem pulsującemu sercu i uczuciu własnego dziecka, trup.
Dwa w tej chwili czucia w piersiach skulonego dziewczęcia zmagały się ze sobą — miłość do ojca wprost bałwochwalcza i równocześnie — strach przed tym martwym, tak zmienionym obliczem. Nie mogła pojąć co za okrutna moc targa ten węzeł i z korzeniami chce wyrwać z duszy dotychczasową ufność, a która przede wszystkim tę ukochaną, najdroższą w życiu postać zamieniła w upiora...
Targana szlochem tuliła się do psa, ledwie już żywa, ledwie zdająca sobie sprawę co się wokół niej dzieje. Mimo wszystko jednak nie uciekła do chaty, została obok tego szarzejącego trupa, aby doczekać świtu. Zahartowana, niemal pierwotna jej natura, niczem ujemnie w swem krótkim życiu nie szarpnięta, zaprawiona do walki z żywiołem puszczy i strumienia, mimo kobiecej przyrodzonej miękkości znalazła wreszcie w sobie siłę, by ten lęk opanować i wytrwać mężnie do łaskawszego może jutra.
Jakoż z powodu fizycznego i duchowego osłabienia przybladły nieco w jej rozbudzonej wyobraźni napastliwe obrazy, a wreszcie echa puszczy pociągnęły ku sobie zawsze czujną uwagę. Nawykła do ustawicznych łowów i obcowania z życiem lasu, mimowoli tężyła słuch, rozpoznając po głosie rodzaj dzikiego zwierza, a nie było wprost ryku czy miauczenia, ażeby był jej obcy i nie zdradzał znaczenia. W te wszystkie niezliczone zagadki wtajemniczył ją ojciec, sama przyroda, wreszcie własna przebiegłość. Pokochała to leśne pełne uroku życie całą swą młodą, niczem niezachmurzoną duszą, pokochała we wszystkich jego barwach, nieraz okrutnych i mrożących krew w żyłach, a jeśli czasem dziwnie nieśmiało budząca się tęsknota przenosiła ją dalej, do ludzi, do roześmianych tłumów, jakie rzadko przychodziło jej widzieć w Guerrero, to nigdy szerzej nie rozwinęła swoich skrzydeł i więdła niby kwiat. Ojciec bowiem żywił do ludzi uprzedzenie, zatem dobrze ich pewnie musiał znać, wiedział dlaczego należy ich unikać, przeto pocóż tęsknić za nimi, poco zbliżać się do nich.
Pomimo jednak owych przestróg przecież te niejasne pragnienia nie dawały się uśpić ni odegnać, ogarniały jakimś słodkim, kołyszącym marzeniem, gdzieś wiodły, maniły innym, nieokreślonym bliżej szczęściem, to znowu cichły jak pisklęta, by o jakimś wieczorze obudzić się na nowo.
Plany ojca dotyczące wyjazdu do ukochanej Polski, najbardziej może nęciły tę tęsknotę. Wszak, jak czasami opowiadał, jest to najpiękniejsza kraina, najbliższa sercu, łaskawa, we wszystkim swoja, ilekroć razy wspominał o niej, zawsze drżały mu usta i w oczach lśniły łzy... jakże musiał ją kochać! Aż naraz, kiedy do swej ojczyzny postanawiał swój wyjazd, kiedy naprawdę jął się sposobić do dalekiej podróży, przyszło straszne bez ratunku nieszczęście. W jednym okropnym dniu runęło wszystko w gruzy, rozwiało się jak tęcza, bezpowrotnie, na zawsze! Już nie powróci teraz do tego kraju kochanego, zostanie tu na wieki pośród bezludnej puszczy, na obcej ziemi. Nawet ona musi opuścić jego grób i jechać hen za morze, na kraniec świata, gdzie jest kolebka ojca, rodzinny zagon ziemi, bowiem tak radził i tak kazał. Tam swoi ludzie, krewniacy, to i opieki nie poskąpią.
Cicha Polana.....
Jakiż ten wyraz miły, kojący serce i święty. Tam urodził się tatuś, tam swe rodzeństwo pozostawił. Przecież ją tam przygarną, pocieszą i nie pozwolą zginąć... Chyba że tak, jeśli są swoi, jeśli bracia i siostry ojca...
Cicha Polana.....
Myśli Wichny przeniosły się i mknęły coraz śmielej do tej urojonej krainy, do cudnych, złudnych gór, gdzie miała znaleźć miłą, bezpieczną przystań. Zapomniała na chwilę, że tu się wszędzie czai groza, że bezbrzeżna samotność otacza ją dokoła i szczerzy dzikie, chytre ślepia. Zapomniała o nieszczęściu i puszczy i tam kędyś daleko stwarzała sobie w duszy nowe obrazy, nowych ludzi i jakiś dobry, szczęsny świat...
Opodal szumiała monotonnie rzeka Salado, niosąc swe wartkie wody do Rio Grande del Norte, by po krótkiej wspólnej podróży rozpłynąć się w głębinie Meksykańskiej zatoki.
Minęła północ i miesiąc przetoczył się na drugą stronę borów.
Nieszczęsne dziewczę czuwało dalej wraz z wilczurem, chociaż znużenie na powiekach ciążyło jej jak ołów.
Naraz wśród tej jednostajności dwa ruchome fosforyczne świetliki zjawiły się w pobliżu. Olbrzymi, długi kot skradał się ku zagrodzie. Pies zawarczał gardłowo i zjeżył sierść na grzbiecie.
Wichna ocknęła się odrazu i w jednej chwili zwróciła oczy na zbliżające się światełka.
— Puma! — przebiegło jej przez myśl i równocześnie ręce ujęły sztucer, jeszcze z wieczora przyniesiony pod platan.
Zmierzyła szybko pomiędzy świetlne punkty i wypaliła. Czuła, że chybia w tym pośpiechu, nie chodziło jej jednak o trofeum, jak tylko ażeby spłoszyć drapieżnika. Istotnie puma uszła bez szwanku w stronę huczącej echem puszczy, co Grot po chwili skonstatował.
Emocja wystrzału do reszty wytrzeźwiła dziewczynę.
— Gdyby to było nie dziś, pewniebym nie chybiła — przyznała sobie w duchu, opierając się ramieniem o pień drzewa — i tatuś by się ucieszył...
Biedne, zmęczone oczy spoglądały bezwiednie na długą, szarą matę, a serce ścisnęło się boleśnie. Piersi podniosły się w oddechu i tak zmartwiały na kilka sekund, zdławione nagłym skurczem.
Gdy odetchnęła wreszcie, wstrząsnął nią szloch tak przejmujący, że obsunęła się na trawnik. Raczej był to bezłzawy jęk, suchy i targający jej ciałem przebolałym jestestwem. Na widok owej niczem nieporuszonej maty, odczuła teraz jeszcze otchłanniej, że się znajduje tutaj przerażająco sama, że wraz z wczorajszym słońcem i życiem ojca zagasło dla niej wszystko. Że z tą okropną chwilą skończyła się beztroska, że jakaś czarna wroga chmura pokryła nagle wszystkie blaski jej swobodnego życia, nadzieje i młodzieńcze porywy. Mimo prymitywnego wychowania zdawała sobie sprawę, względnie czuła instynktem, że musi teraz zacząć zgoła odmienny żywot, niepojmowany bliżej — jakiś w każdym razie tułaczy, nie ten wesoły i beztroski, lecz jakowyś nieznany, napawający lękiem, sierocy. Że te pełne podnieceń łowy i zasadzki, gonitwy czółnem po kołyszących nurtach rzeki, świeże, cudne poranki, południa parne wonią, noce nabrzmiałe szeptami niezgłębionych tajemnic, — że to wszystko minęło, oddaliło się kędyś bezpowrotnie, przepadło. Że choćby nawet tu została, to już owemu życiu nie wróci dawniejszego uroku, bowiem zabrakło tego, który tu wszędzie czuł się panem, śmiałym mocnym władcą, bowiem zabrakło ojca. Jakiż on był potężny, groźny dla puszczy, a dla niej, kiedy wieczorem spoczywali po trudach — jaki bezbrzeżnie dobry, troskliwy, czuły! Pamięta, kiedy pewnego razu poraniony jaguar skoczył zaciekle na kark ojca, a straszliwe pazury wpiły się w twarz i głowę... Struchlała wtedy, patrząc na tę zażartą walkę, która trwała zaledwie okamgnienie. Zwyciężył ojciec, rozdzierając pysk zwierza na dwie krwawe połowy, podczas gdy Grot jednym szarpnięciem kłów wypuścił trzewia drapieżnikowi. Wprawdzie odleżał ojciec później kilka dotkliwych ran, ale pokonał przeciwnika, któremu pono człowiek nie sprostał nigdy siłą wręcz. Pamięta niejedną jeszcze walkę, niejedno groźne niebezpieczeństwo, a przecież zawsze wychodził z niego tatuś cało, lub w najgorszym wypadku z nową raną. To też głowa jego i piersi były jakoby krata, na której puszcza w srogiej walce z człowiekiem pisała swoje pamiętniki pierwotnym pismem blizn. Aż wreszcie, po tylu latach panowania i zwycięstw — uległ, uległ jakowejś mocy niepojętej, niedostrzegalnej okiem, a tak straszliwej... Tu już ni Grot, ni ona, nie mogli przyjść z pomocą, nawet skuteczne dawniej zioła okazały się słabe i bezsilne... Co to za straszna, wroga moc! Ubezwładniła ojca w tak krótkim czasie, męczyła i siną barwą wpływała w ciało coraz dalej, aż mu w ostatku odebrała przytomność, że już nie wiedział co się dzieje, a usta wymawiały bezładne różne nazwy i słowa, to znów jej imię, to ten przedziwny wyraz — Hańdzia...
Boże, czyżby to było imię matki? Wszak przecież matkę mieć musiała, jak mają matkę dzieci najbliższego skwatera, don Mathea...
Pamięta, ilekroć razy pytała o to ojca, zawsze ją zbywał półsłówkami albo czemś innym zagadywał, aż wreszcie raz oznajmił, że kiedyś, kiedy bardziej dorośnie opowie jej o matce.
Aż niespodziewanie umarł i nie powiedział nic. Kiedy w gorączce wymawiał owe imię, kiedy szlochając błagała go o tę jedną odpowiedź — już jej wtedy nie słyszał, już był głuchy i nieczuły na wszystko... Odszedł w zaświaty i zabrał z sobą tajemnicę, imię tak dziwnie na nią działające, że wprost jej serce rozdzierała.
Hańdzia...
Ależ to pewno matka, gdzieś daleko żyjąca, może porzucona przez ojca, nieszczęśliwa, a może, może...
Chaos się tworzył w myślach Wichny, chaos, który coś podszeptywał, nasuwał samodzielnie domysły, ale wszystkie niejasne, mierzwiące się i nieuchwytne. Podniecona niemi dusza starała się powrócić do dzieciństwa, do najrańszych chwil życia, jęła powoli odgrzebywać w pamięci jakieś strzępki obrazków, wizje mgielne, dalekie, przedstawiające jakąś białą, jakby widzianą kiedyś postać, jej szept i śpiew, ale to wszystko gubiło się we mgle, błyskało jak majak i pierzchało. Z tych znikomych okruchów wspomnień i przywidzeń jedynie wyraz „mama“ pozostał jej w pamięci, wyraz szeptany ongiś niemowlęcemi usteczkami... Potem ten wyraz zamarł na długie lata, by tylko czasem w chwilach zadumania i wspomnień, ocknąć się w duszy anielskim, najsłodszym w życiu brzmieniem...
I znowu teraz, kiedy wśród tej nieszczęsnej, groźnej nocy została sama jedna na świecie, wśród widm, osierocona, pozostawiona sama sobie — to święte, niezapomniane słowo poczęło nagle rwać się Wichnie ku ustom, pragnąć krzyczeć o zmiłowanie i ratunek. Wrodzony popęd gwałtem nakłaniał ją do tego, jednak i to jedno słowo, zdające się dawać jakąś nadzieję, zdławiło się jej w krtani bezsilnie, do cna zrezygnowane. Główka otoczona bezładnie długimi kędziorami jeszcze niżej opadła jej na piersi, bezradna, rozpalona gorączką, w nikim nie budząca litości.
Wreszcie poczęło zwolna dnieć. Gwiazdy bladły, mrok rzedniał z chwili na chwilę, topniał w powietrzu, zapadał pomiędzy drzewa i wąwozy, ustępując swemu odwiecznemu zastępcy, światu.
Stawało się coraz widniej. Nad rzeką wisiał biały tuman oparu, jak wydłużona chmura. Ale i on począł dość szybko pierzchać, że po niedługim czasie ukazała się wspaniała wstęga wody tu i ówdzie na nurtach przystrojona w srebrzyste kryzy pian.
Kontury drzew wyłoniły się z ostatnich strzępów szarych mgieł i podniosły w górę swe odświeżone rosą rozłożyste korony. Zda się, jakaś wszechmocna ręka rozsunęła kurtynę nocy, ukazując wspaniały, w bezmiar różnych brylantów ubrany świat.
Nie wiedzieć kiedy, wschodni kraniec niebios przyoblekł się ledwo dostrzegalnym rumieńcem. — Z każdą chwilą rumieniec ten stawał się coraz to wyraźniejszy, mocniał w barwie coraz to szerzej, jaśniał pierwszym uśmiechem. Zdawało się, że w tę rozpyl różaną wpadł nagle ostry błysk, niby lancet promienia, za chwilę, — drugi, trzeci — i znowu wszystkie znikły, by w oka mgnieniu ukazać się ponownie, lecz już jaśniejsze i jeszcze bardziej wyzłocone.
Naraz z tego rozstrzelonego snopa blasków wyjrzał rąbek jasnej źrenicy słońca, jął się rozszerzać, jak gdyby wyłaniał się z pod powiek, by w kilka krótkich chwil ukazać pełne słoneczne oko, ogarniające całe wyczekujące otoczenie.
Przyroda jakby drgnęła z rozkoszy i w przeradosnym upojeniu wyciągnęła swoje ramiona do swego żywiciela i królewskiego oblubieńca, życiodajnego słońca.
Puszcza już od samego brzasku dobierająca ptasich głosów, rozbrzmiewała teraz wprost żywiołową pieśnią, pieśnią radości i wesela. Drapieżnicy nocni pomykali na leże do gąszczów i zapadlisk, podczas gdy dzienni jej mieszkańcy wraz ze wschodzącym słońcem ocknęli się do życia. Z każdego krzewu, drzewa, niemal z każdej gałązki niósł rozkoszny śpiew i świergot, łączący się w wielką, nieograniczoną symfonję poranka. Wszystko co żyło zdało zanosić się od szczęścia, prześcigać w radości, pławiąc się w ciepłych promieniach słońca i wonnym odświeżonym powietrzu.
Jedno tylko ludzkie stworzenie patrzało teraz od łez czerwonymi oczyma w radosną tarczę słońca, jedno znękane bólem i rozpaczą osamotnione dziewczę — Wichna. Puszcza śpiewała wokół swoje hymny, a ona stała jakby głucha, nie czująca rozkosznych blasków słońca, jakie się siały na jej postać, wpatrzona kędyś, jakby posąg. Na pierwszy rzut spojrzenia wyglądała na tle bujnego puszczańskiego obrazu niby cudne zjawisko, niby leśna rusałka na brzegu rzeki witająca wschód słońca, lecz gdyby bliżej objęły ją źrenice zaskoczonego turysty lub myśliwca, to spostrzegłby odrazu, że te urocze lica splamiły łzy, że jedwab jasnych włosów poplątał się wśród szlochu, a w wielkich modrych oczach czai się lęk i rozpacz, że całą rusałczaną jej postać przejął nawskroś niewysłowiony ból i trzyma niby w kleszczach to cudne młode życie stworzone do radości.
Dziś może po raz pierwszy jej usta ani oczy nie śmiały się do słońca, nie zaśpiewały pieśni wspólnie z sąsiadującym z domem ptactwem i swym srebrnym szczebiotem nie ożywiły tej samotnej zagrody...
Stała jak wryta, nie wiedząc w którą udać się stronę, gdzie spojrzeć, co najpierw począć.
Na matę, okrywającą zwłoki ojca, padły ukośnie przez gałęzie platanu nikłe promienie słońca. Wichna zwróciła oczy na ten obraz, lecz go przysłoniły w tej chwili dwie wielkie krople łez. Wszystko wokoło zbudziło złote słońce, powołało radośnie do dziennych zajęć jedynie prócz ojca. Było to dla niej tak okrutne i niewiarogodne, że wydawało się jej ciągle jakąś okropną złudą, choć kształt martwego ciała rysował się pod matą nieruchomym konturem i straszną prawdą bił w przytomne źrenice.
Wreszcie jakaś trzeźwiejsza myśl ożywiła jej postać. Z głuchym, zdławionym jękiem poczęła wolno, jak automat stąpać ku rzece. Postanowiła najpierw umyć zapiekłą bólem twarz, potem nakarmić, wypuścić drób i — co na samo wspomnienie przechodziło ją dreszczem — zabrać się do wykopania grobu...
Grot ze spuszczonym łbem szedł za nią ociężale, nie mogąc pojąć — dlaczego skwater leży bez ruchu pod platanem, zamiast wziąć sztucer i torbę z nabojami, boć już jest ranek w całej pełni i lada chwila sarny zejdą z polany w leśne haszcze...
Szedł dziwnie osowiały, nie zwracając uwagi na stadko barwnych i rozkrzyczanych papug, tuż nad nim przelatujących na drugą stronę rzeki, ani roje kolibrów uwijających się pośród nadwodnych krzewin i tworzących razem z bogactwem kwiatów skrzące się w słońcu najcudniejsze klejnoty.
Wierne zwierzę począł przejmować smutek i niepokój, jakby pojmowało coraz trafniej, że ta niezwykła noc, skwater tak długo bez znaku życia leżący na trawniku, nieustany płacz Wichny i ten jakiś złowieszczy nastrój wokół, że to wszystko znamionuje jakieś wyjątkowe zdarzenie, jakieś nieszczęście.
Legł na piasczystym brzegu i pytające oczy utkwił w niemej postaci schylonego dziewczęcia, jak gdyby pragnął wyczytać z niej zagadkę, — dlaczego dzisiaj nie klepie go po karku, nie rzuca na nurt wody gałązki do aportu, a przede wszystkim nie szczebiocze jak zwykle i dlaczego nie śpiewa, aby po rosie roznosiło się echo...
Za chwilę wracał z nią do zagrody, czując wyraźnie, że idzie jakaś drżąca, niepewna i z lękiem spoglądająca wokół siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Staśko.