Serce na śniegu/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce na śniegu |
Wydawca | Wydawnictwo Współczesne |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Drukarnia Bankowa“ w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Skwater Michał Obrochta dogorywał. Noga skaleczona niebacznie na kutym dziobie łodzi, już po kilku godzinach złożyła go na tapczan, a tęgie, żylaste jego ciało ogarnęła gorączka.
Ten polski góral z Podola, od lat szesnastu osadnik zaszyty w puszczy meksykańskiej, mimo podeszłego wieku krzepki jak dąb, rosły, barczysty, nie wiedzący co znaczy choroba, wprost wierzyć nie chciał po tym wypadku, aby tak błaha rana odebrała mu siły. Wszak, jak świadczyły liczne blizny na jego udach i ramionach, nie takie rany zadawały mu nieraz kły i pazury postrzelonego jaguara, a przecież goiły się dość szybko, nie przerywając zajęć. Aż wczoraj ta pozornie nic nie znacząca rana, spowodowana kantem blachy, jęła mu odbierać prędko siły i wsączać w ciało coraz większy bezwład.
Z początku Obrochta lekceważył sobie owo zwyczajne skaleczenie i dalej zaciągał sieć na rzece, lecz kiedy nad wieczorem ból się wzmagał, a noga posiniała, wziął się nareszcie do opatrunku rany, mocząc ją w wodzie i okładając gojącemi ziołami. Nic jednak nie pomagało, ciało siniało coraz dalej, przy czym wzmagała się gorączka.
Czyżby jaka gangrena? — jęło się naraz czepiać myśli Obrochty. — Ale z czegóżby, z tak mizernego skaleczenia? —
Począł odganiać te podszepty, choć wzrastający cierpki ból nasuwał mu je coraz częściej. Wciąż jednak jeszcze nie dawał temu wiary, ufając ziołom a przede wszystkim swoim zahartowanym siłom. Niestety, z nastaniem mroku jedno i drugie ulegało złowrogiej mocy, która jak jadowity gad oplątywała całe ciało.
Groza, obca dotąd temu żelaznemu człekowi, wszczepiła mu się teraz w mózg, jak grot. Odczuwał coraz bardziej, że złowroga, roznosząca się siność sprawia nietylko odrętwienie, ale zarazem mąci pamięć. Myśl, że choroba może się skończyć jakim ciężkim kalectwem, lub nawet śmiercią, wprost dech mu w piersiach zapierała. Tylekroć razy w czasie zasadzki na drapieżnego zwierza śmierć mu już w oczy zaglądała, nigdy jednak o tem nie myślał, aż nagle teraz widmo kostuchy mignęło mu przez myśl, poczym prędko wróciło i milczkiem przyczaiło się w jaźni.
Nie śmierci jednak lękał się, ani chodziło mu o jego własne życie, ciężkie, samotne i złamane, ale o skarb jedyny jaki los mu zostawił, najdroższy, nad wszystko w świecie ukochane, młode, od lat dziecinnych w tej skwaterskiej zagrodzie wyhodowane dziewczę, jedyną córkę — Wichnę.
Przerażająca myśl, co w razie jego śmierci uczyniłaby z sobą ta słaba, opuszczona istota, tak nim wstrząsnęła rozpaczliwie, że postanowił zaraz o pierwszym brzasku dnia zabrać ze sobą córkę i czółnem udać się do odległego miasta Guerrero, aby szukać ratunku u lekarza. Ta jedna myśl złamała bez wahania jego twardą naturę i wprost chorobliwe uprzedzenie do ludzi, nakazując mu wielką troskę o życie dla swej ukochanej pociechy i osłody, dla Wichny.
Nim jednak nadszedł oczekiwany świt, siły przetrawione gorączką zupełnie opuściły Obrochtę, a umysł uczyniły bezwolnym. Już teraz całkowicie uległ ciężkiej niemocy, już zapomniał o wszystkim.
Córka wychowana wśród puszczy na odludziu i nie zdająca sobie sprawy, czem się zakończyć może groźna choroba ojca, zupełnie z tą stroną życia nieobyta, niedoświadczona i półdzika, siedziała u wezgłowia chorego płacząc i słuchając bezładnych słów, jakie spieczone jego usta wymawiały w malignie. Była bezradna, nie wiedząc, co począć i przerażona stanem ojca, jakiego nigdy jeszcze takim nie widziała. O pomocy jakiejś nie było również mowy, nikt tu bowiem nie zachodził całemi miesiącami, najbliższe zaś ludzkie osiedle znajdowało się o kilka godzin drogi przez gęsty las i rozliczne wąwozy.
Tak więc nieszczęsny skwater znalazł się nagle w położeniu bez wyjścia, na łasce losu, ciężkiego jak cały jego żywot, ze strwożoną i szlochającą jedynaczką, coraz to bliższy kresu swojej ziemskiej wędrówki.
Po tylu latach trudu i walki z wrogą, dziką przyrodą, po nielicznych niebezpieczeństwach i myśliwskich przygodach, wczorajszy, pozornie tak niewinny wypadek, zaskoczył go znienacka i nim się opamiętał, już go powalił z nóg i przytłoczył jak głazem. Zaciemniał umysł coraz bardziej, odbierał członkom władzę i wpływał w żyły jakimś fatalnym jadem. Jakoż istotnie nie było już ratunku, niespodziewane zakażenie już się rozszerzyło śmiertelnie.
Aliści późnym rankiem Obrochcie wróciło nieco przytomności, zebrał siły do tego stopnia, że przy pomocy Wichny dowlókł się do platanu rosnącego nad rzeką i tutaj w cieniu kazał położyć się na macie. Chciał widać, zamiast w sklecony z bierwion pułap, patrzeć w błękitne niebo, góry widniejące w oddali i czuć w pobliżu puszczę, w której tyle samotnych lat przepędził, gdzie dławił mękę, jaką niewierna żona mu sprawiła, gdzie tulił nigdy nieuciszoną rozpacz, gdzie wypiastował swoje dziecko, gdzie żył w trudzie myśliwca i odludka.
Szklące, wpadnięte jego oczy rozejrzały się wokół, jakby o coś pytały potężnych drzew, niebios i szemrzącego nurtu rzeki. Nie wierzył jeszcze, aby ta niemoc mogła zakończyć się śmiertelnie, na widok jednak dziwnie nabrzmiałych i posiniałych żył ogarniał go coraz większy niepokój. Czuł się tak bardzo owładnięty chorobą, że o wyjeździe do Guerrero nie było już co myśleć, tembardziej, że siły samej Wichny na krętej i pełnej wirów rzece byłyby nie sprostały zadaniu. Oddał się zatem woli bożej, tłumiąc w sobie szarpiący ból owej jakby płonącej rany, a jeszcze bardziej niemal z obłędem graniczącą duchową rozpacz.
Wysmukła postać córki uwijała się przy nim, zmieniając ciągle mokre okłady na posiniałej całkiem nodze, to znowu spowijała ją w liście, jakie ojciec kazał jej zrywać na wybrzeżu. Oczy chorego błądziły za nią stale, jakby przykute do tej młodej istoty pełnej wiosennego uroku. Jakżeż w tych ośmnastu swoich latach była podobna do tej, która sprawiła, że uciekł w puszczę niby zbrodniarz! Ta sama mleczno-różowa twarz, te same wielkie chabrowe oczy, te same lniane włosy... I głos, i owa lekkość w ruchach i ta słodycz w spojrzeniu...
Nagłe wspomnienie boleśnie skrzywiło twarz chorego. Przymknął na chwilę oczy, jak gdyby pragnął zatrzeć w myślach ten obraz. Czynił tak długie lata, gdy obraz tamtej żywiej zjawiał mu się w pamięci, a dnia prawie nie było aby nie wracał myślą do baraku chicagowskiej fabryki, kędy poznał się z Hańdzią, gdzie ją pokochał bezpamiętnie i gdzie uwili sobie gniazdko. Jakżeż byli szczęśliwi, jakaż radość rozpierała im piersi, kiedy miłość obdarzyła ich córką!
Aż nagle po trzech latach zachmurzyło się szczęście, oczy Hańdzi stały się jakieś inne.. Zaskoczony tą zmianą począł coś podejrzewać, aż wreszcie dnia pewnego zastał żonę w objęciach inżyniera fabryki. Stał chwilę oniemiały, jak gdyby życie w nim zamarło. Stał bez ruchu i patrzał jak inżynier zasłonił Hańdzię rewolwerem, potem jak przerażona opuszczała z nim pokój. Stał jeszcze długo, jakby rażony gromem, nie mogąc nawet rzucić się na nich, ażeby pomścić straszną krzywdę. Coś mu zakneblowało gardło i odebrało wszelką władzę.
Kiedy wreszcie przyszedł nieco do siebie, rzucił się z jękiem na podłogę, a gdy wyszlochał łzy ostatnie, powstał jak obłąkaniec, zacięty i milczący. Tego dnia jeszcze spakował swoje kufry, podjął oszczędności z banku i z dwuletnią córeczką opuścił w nocy miasto. Mieszkanie pozostawił otwarte, straszliwie obojętny, co się z nim stanie i czy kto doń powróci.
Jakoż nazajutrz wróciła Hańdzia zalana łzami i skruszona, lecz mąż już o tem nie dowiedział się nigdy, przepadł jak kamień w wodzie i ślad o nim zaginął. Odjechał by nie powrócić nigdy.
Przez jakiś czas imał się pracy w kalifornijskich miastach, lecz coś go stale pędziło coraz dalej. Świat teraz zdawał mu się zawistny i potworny, a ludzie jak gadziny. Po półrocznej tułaczce los go zapędził do Meksyku. Osiadł chwilowo w pobliżu Monterey, a gdy i tutaj nie mógł znaleźć spokoju, wybrał życie skwatera.
Początkowo prowadził to pierwotne rzemiosło z innymi skwaterami, a gdy się po kilku latach doń zaprawił, udał się w puszczę jeszcze głębiej, by jak najbardziej oddalić się od ludzi.
Nadludzkim trudem wytrzebił kawał lasu, zbudował sobie chatę, ogradzając ją mocno przed mieszkańcami puszczy. Jakaś żywiołowa zawziętość rozprężała jego potężne ciało i w tym nadmiernym trudzie znajdował ucieszenie.
Żył jak inni skwaterzy, polował na zwierzynę, trudnił się rybołóstwem, pszczelnictwem i spławem drzewa. Wkrótce jednak spławu drzewa zaniechał, oddając się zupełnie myśliwstwu i pracy nad urządzeniem doskonalszej zagrody.
Raz na kilka tygodni łodzią udawał się do miasta z miodem, skórami zwierząt, wędzonym mięsem oraz rybą. Stamtąd zabierał zapas produktów, jakich mu puszcza nie dawała i jak najspieszniej wracał do swej samotni.
Początkowo najwięcej trudu i zachodu sprawiała mu córeczka, jednakże z biegiem czasu i ten umiłowany ciężar stawał się coraz lżejszy. Wszystkie uczucia, jakie tylko w tym zawiedzionym w życiu człeku miały może siedliska, zlały się w jedną, wprost niepojętą miłość do owego dziewczątka, będącego dlań wszystkim.
Kiedy podrosła, uczył ją czytać po polsku i angielsku, kupował w mieście książeczki i obrazki, otaczał zabawkami. W miarę jak nabierała sił uczył, jak się zakłada wnyki oraz sieci, wreszcie władania bronią i podchodzenia zwierza.
Rosła mu zdrowo, była odważna, zwinna i nie wiedziała co to smutek. We wszystkim umiała znaleźć coś pięknego i szczebiotliwie dzieliła się z nim swą radością...
O matce nigdy z nią prawie nie rozmawiał, lub zbywał jakiemś słowem, jakby wogóle nie istniała na świecie. O ludziach wyrażał się nieufnie, jednakże nie zwierzał się, nie skarżył, nie użalał. Wszystko, co tylko za złe uważał w swym pojęciu, zatajał przed nią, jakby się lękał, aby jej duszy nie zachmurzyć.
Gdy nieraz jakaś nowa myśl zakiełkowała w główce tego półdzikiego dziewczęcia, to albo ją objaśniał, jeżeli uznał za stosowne, albo zbywał półsłówkiem i zabraniał zastanawiać się nad tem.
Co należało uczynić z nią w przyszłości, nie wiedział jeszcze sam, jak gdyby bał się o tem myśleć. A myśli takie coraz częściej go nachodziły, chociaż głęboko pragnął, aby obecne życie nie zmieliło się nigdy, by tu na zawsze pozostali.
Rozsądek kazał myśleć inaczej i radził powrót do środowiska ludzi, a przede wszystkim powrót do rodzimego kraju. Przecież tam inni ludzie, lepsi, swojacy.. Ale zwlekał ciągle, choć czuł coraz większą pokusę do powrotu, rozmawiał o tem z córką, radował się z jej zgody lecz jakoś ciężko było mu rozstać się z puszczą, z jej śpiewem i donośnym porykiem, z jej bujnym życiem.
Aż naraz, kiedy myśl o powrocie jęła coraz bardziej dojrzewać i przemawiać do serca i rozumu, los stanął w poprzek jego nadziejom i rzucił mu na drogę nieprzebytą zaporę. Zamiast, by się powoli sposobić do powrotu, fatalne zakażenie chwyciło w szpony nieszczęsnego skwatera i powaliło z nóg śmiertelnie.
I oto teraz leży w cieniu platanu z zamkniętemi oczyma, dławiąc w głębi duszy obudzone wspomnienia i zaciskając zęby z bólu.
Wreszcie otwarł powieki i wzrok pełen miłości i niewysłowionej męki utkwił w smutnym obliczu córki. Patrzał weń długo, całą duszą, poczem jasną jej główkę przygarnął do swej piersi, ażeby nie wiedziała, że mu z pod powiek wytrysły rzęsiste łzy. Zapanowała krótka cisza, tylko potężny wilczur, Grot, leżący wiernie u nóg pana, cicho przez sen zaszczekał.
Po pewnej chwili, kiedy mu się zdawało, że opanował na wskroś przejmujące wzruszenie, odezwał się z wymuszonym spokojem:
— Córuchno moja, ja tu już pewno zamrę... Ale to nic, wcześniej czy później śmierć przyjdzie na każdego... Może trzeba mi było udać się zaraz do lekarza, chociaż... tak być pewnie musiało. Ano trudno, Bóg wie co robi... Ot, tutaj pod platanem wykopiesz grób i pochowasz me ciało... Obejdzie się bez trumny, tylko święconą wodą skropisz ziemię. Nijak to jest bez księdza, lecz dobry Bóg jakoś to wyrozumie... Kiedy już będziesz w mieście, to dasz na mszę z podzwonnym, aby się dusza nie błąkała po świecie.. słyszysz, córuchno?
Coś go za krtań ścisnęło i równocześnie Wichna rozpłakała się głośno.
— Nie płacz, dziecino, bo płacz tu nie pomoże. Tu mi pisane było zamrzeć, ano tu zamrę. A ty, sieroto moja najmilsza, zabierz ze sobą co się da i wróć do Cichej Polany... Znajdziesz tam swoich, poradzą coś, przygarną, a Bóg już dalej pokieruje twym losem... W kufrze masz pieniądze i potrzebne papiery... Nasz stary kupiec z Guerrero przyjmie cię szczerze, ułatwi wyjazd, we wszystkim dopomoże... Jemu zaufaj, ale ludzi się strzeż. Jeno, Matko Najświętsza, czy ty sobie dasz radę? — jęknął boleśnie. Już bezdennego żalu nie potrafił powstrzymać. — Tak strasznie sama w tej puszczy, a potem w świat... beze mnie... i już zawsze beze mnie... sama jedna... o Jezu! Nie, ja cię tak nie ostawię, przecie ja ojciec, przecie my zawsze razem. Przecie się Pan Bóg ulituje nade mną i nad tobą, córuś jedyna!...
I załkał nagle, słabemi ramionami otoczył szyję córki i trząsł się cały z rozpaczliwej boleści. Ten twardy człowiek, który od czasu zdrady żony nigdy łzy nie uronił, którego ciężki i nieszczęśliwy żywot zamienił prawie w skałę, w którym zda się zakrzepło wszelkie głębsze wzruszenie, teraz na myśl o zbliżającej się śmierci, odrywającej go od tego najdroższego dziewczęcia tak nielitośnie, niespodziewanie, przeistoczył się nagle w najczulszy i targający szloch. Wiedział że owym jękiem zatrwoży córkę jeszcze bardziej, że osłabi w niej siły zniesienia tego ciosu, a przecież już nie mógł powstrzymać oszalałej rozpaczy.
Każde inne nieszczęście zniósłby zawzięcie, z każdym innym chwyciłby się za bary, każdeby przetrwał i pokonał, tylko nie to, nie to najokropniejsze, godzące w jego najgłębsze i najczulsze jestestwo.
Wprost wyobrazić sobie nie mógł, aby to się stać mogło, by ta córuchna, sama jedna, bezradna, miała być świadkiem jego śmierci, a potem grzebać jego trupa... potem samotna, pełna lęku i trwogi uciekać z puszczy... a jednak mówiło mu przeczucie, że ta chwila się zbliża, że już nie ma ratunku.
Brzemienny płacz przerwały znowu słowa, które co chwila dławił nowy spazm bólu. I znów żarliwie tulił córkę do piersi, całował, rzucał w urywkach rady i pocieszał, kazał się godzić z wolą Bożą.
Grot się przebudził i jął skomleć żałośnie. Wierne oddane psisko pierwszy raz ze swej służby widziało taką bolesną scenę i czuło w swym psim sercu, że coś się stało nieszczęsnego. Po chwili, widząc, że żałość jego mija wciąż bez uwagi, przyczołgał się na brzuchu aż do ramienia pana i serdecznym lizaniem jego gorącego policzka jął okazywać współczucie. Napół bezwładna dłoń skwatera spoczęła mu na głowie, ogarnęła ją czule, po przyjacielsku. Wszak w zażyłej przyjaźni przeżyli razem kilka lat, wszak kilkakrotnie siła tego oddanego zwierzęcia ocaliła mu życie, wszak w owej puszczy łączył ich wspólny los. Ileż to przygód przyszło im zwalczać. Ilu leśnych wrogów wytropić! I Grot nie zawiódł nigdy, nie dbał o życie, całym psim sercem służąc samotnikowi i jego hożej, umiłowanej córce. Gdy pies powracał z łowów, ona przyspasabiała mu posiłek, opatrywała nieraz rany, kąpała w rzece i przesłodką pieszczotą okazywała swoją miłość. Towarzyszył jej wszędzie, przewęszał czujnie drogę, którą miała przechodzić, jakby rozumiał, że owemu dziewczęciu, na które oczy samotnego skwatera patrzyły niby w tęczę, nic złego przygodzić się nie może.
Coraz to natarczywsze psie łaszenie wycisnęło z oczu Obrochty nowe, gorące łzy. Milczał przez chwilę, cisnął do piersi głowę psa i zaciskając z bólu szczęki, aż wreszcie westchnął ciężko i odezwał się cicho:
— Córuś... gdyby ano naprawdę śmierć przyszła po mnie, to przecież Grota nie poniechasz tu w puszczy, ani nie dasz nikomu, lecz zabierzesz ze sobą... Przecie zasłużył sobie na to, a po drugie wierniejszego opiekuna nie znajdziesz między ludźmi... Wychowaliśmy go od małego szczenięcia i tyle razem przetrwaliśmy, niechże ci ano dalej służy...
Nowy jęk płaczu i donioślejszy skowyt poderwał się od ziemi. Skwater jął teraz ciszyć córkę i psa, sam nie mogąc powstrzymać targającego piersią łkania. Opanowało go obecnie nagłe, wprost do rdzenia przejmujące przeczucie, że ten żałosny skowyt, jakim pies jeszcze nigdy nie zapłakał — to pożegnanie... Kroplisty pot wystąpił mu na czoło, ramiona tulące wierne zwierzę i córkę zacisnęły się mocniej.
— Pamiętaj piesku — szepnęły rozdygotane wargi, — że pozostawiam ci sierotę, samiuteńką, że do ludzi daleko, że... chciał jeszcze powiedzieć, lecz jakby nagle prądem myśli dotknięty, że w tym dzikim pustkowiu ni matce, czy rodzinie, ni dobrym przyjaciołom, ale jedynie psu zostawia na opiece swoje najdroższe dziecko — wstrząsnął się spazmatycznie, ostatkiem sił przygarniając do siebie te dwie żywe, opuszczone istoty.
Zdawało się, że napór bólu śmiertelnie zdławi mu gardło, albo rozerwie piersi, że ten nie do pojęcia podszept zabije go odrazu. Sinawa jego twarz przybrała naraz barwę szarej skały. Mokre od łez powieki zamknęły się nad szklistemi oczyma i zasłoniły gasnącą w nich przytomność. Uścisk rąk jął się rozluźniać, oddech stawał się ciężki, nierówny.
Leżał tak chwilę, jakby konał i nie czuł nic wokoło. Jednakże jeszcze nie było to konanie, tylko nowy i zda się już ostateczny bezwład ogarnął jego ciało.
Płacz Wichny zmienił się nagle w głośny szloch i równocześnie prawie zawył żałośnie wilczur.
Chory jakby nie słyszał już tego wycia i szlochu, leżał bez czucia i tylko ciężka praca płuc znamionowała jeszcze życie. Nie reagował już zupełnie na spazmatyczne słowa córki, nie odczuwał jej ramion oplatających jego szyję, ni jasnej główki tarzającej się po rozdyszanej jego piersi.
Wreszcie po pewnej chwili poruszył się nieznacznie, otworzył szeroko oczy, jak gdyby czegoś szukał, lecz znów przymknął wolno, podczas gdy usta poczęły coś majaczyć. Gorączka opanowała go na nowo. Początkowo mamrotał jakieś ciche i niewyraźne słowa, milknął, zaciskał usta i znów coraz to silniej wyrzucał z siebie szereg poplątanych wyrazów. Imiona Hańdzia i Wichna poczęły się powtarzać wśród różnych słów i nazw, jakby te dwa imiona najgłębiej wryły się w jego pomięć. Wymawiał niedokończone zdania, wołał wilczura, to znów padały nazwy okolicznych leśnych ostępów, drapieżnych zwierząt, i skwaterskich narzędzi, ażeby zasię w tym chaotycznym splocie słów ozwały się te dwa kobiece, przedziwnym tonem wymawiane imiona.
Pierwszy raz pewnie od długich lat rozstania uszy Wichny słyszały imię matki, lecz nie wiedziała co ono w sobie kryje. Było dla niej jakimś tajemniczym wyrazem, który zapewne ojciec sobie przypomniał, przyczem czuła instynktem, że owo imię należy do człowieka. I dziw tak ją to imię zastanowiło nagle i tak przeszyło serce, jakby je kiedyś już słyszała, kiedyś w majakliwym dzieciństwie. Dźwięk jego jakby się ocknął z głębokiej toni snu, z zamglonych wspomnień i niespodzianie zbudził w duszy jakieś wstrząsające uczucie.
— Hańdzia... Tatusiu, co to znaczy? — spytała nagle ojca, cisnąc się z całej siły do jego piersi. — Powiedz, powiedz, tatusiu drogi!...
Wstrzymała łkanie, podnosząc główkę niecierpliwie i nadsłuchując.
— Hańdzia... — szepnęły znowu usta ojca, ale nie dały odpowiedzi.
Wichna pytała dalej gorączkowo, jednak bez skutku. Ojciec już nie słyszał jej głosu, już był zupełnie nieprzytomny. Majaczył jeszcze jakiś czas, ale już coraz słabiej, szeptem. Zrozpaczona dziewczyna jeszcze kilka razy usłyszała owe imię i brzmienie tego tajemniczego imienia, brzmienie słabiutkie, jakieś przedziwnie dobrotliwe, jakby wybaczające komuś winę, w pojednaniu gasnące. I jeszcze to, a potem swoje już ostatnie.
Wichna nie otrzymawszy tak pożądanej odpowiedzi, skuliła się przy ojcowskim ramieniu i rozełkała się bezradnie.
Chory przestał majaczyć. Leżał z rozwartemi ustami i ciężko podnoszącą się piersią, głuchy na płacz umiłowanej córki i psie skomlenie, głuchy na cichy poszum puszczy na wszystko. Nie dbał, że dzień już wielki, że czas oglądnąć wnyki pozastawiane na przesmykach w gęstwinie, że trzeba tropić ślady i opatrywać wodopoje. Tak czynił przez pełnych lat szesnaście z niezwykłą zawziętością, z chytrym podstępem i wprost niespotykaną pewnością siebie. Walczył z dzikim uporem z drapieżnym zwierzem i niebezpieczną puszczą, porał się z nią samotny, wodził za bary, aż poznał wszystkie jej tajniki i ujarzmiał stopniowo, zmuszając ją powoli do coraz to słabszego oporu. Krok za krokiem zdobywał jej dziedziny, podbijał przebiegłością i szaloną odwagą, skradał się do jej wnętrz z niezawodną bronią i okiem, dziki prawie jako i jej mieszkańcy, spragniony krwi, wyzywający. Ileż pośród tych gęstych, mrocznych kniei rozegrało się śmiertelnych nieraz walk i nierównych zapasów, ileż rozlało się ludzkiej i zwierzęcej posoki! Zawsze zwyciężał on, samotny, z wiecznie chmurnym i zaciśniętym obliczem skwater, ponury, zwarty w sobie jak skała, a gdy zaszła potrzeba, giętki i zaciekły jak puma.
Aż naraz uległ... uległ nie kłom, nie potężnym pazurom, nie wrogom, z którymi stale toczył bój, ale tak błahej rzeczy, jak zardzewiała blacha... Ta jadowita rdza go zmogła, uśpiła czujność i zwaliła śmiertelnie.
Nagle, choć puszcza zwykle spała o tej porze, rozniosło echo jakieś rozdzierające miauczenie.
Wilczur nastawił uszy i sierść zjeżył. Odruchowo i Wichna, chociaż obyta z podobnymi głosami, zwróciła głowę w stronę puszczy. Dalekie, jednak przerażające miauczenie odezwało się znowu, poczem zamieniło się w charkot, urywany, dławiący... Jeszcze głuche dyszenie przemknęło puszczę kilka razy, wreszcie echo ucichło. Zda się, jakowyś dziki kot wpadł w nastawione nań żelaza, śmierć w nich znajdując.
Grot pytająco spojrzał na Wichnę i skwatera, a widząc że nikt nie wstaje z ziemi, by udać się po zdobycz, położył głowę między łapy i zdał się zastanawiać nad tą obojętnością.
Na odgłos puszczy jedynie tylko skwater nie zwrócił teraz swej uwagi. Już nie nastawił słuchu, by po odgłosie rozpoznać rodzaj drapieżnika, już się nie kwapił po jego miękką skórę. Leżał bezwładny, głuchy, i obojętny, nie wiedząc, że mu puszcza złożyła właśnie ostatnią swą ofiarę. Siniał coraz bardziej i oddychał coraz szybciej i boleśniej. Żelazne jego siły temu jednemu nie sprostały wrogowi, przy tym jednym łamały się stopniowo, nie znajdując wytchnienia ani miejsca oparcia. Upływały długie, znojne godziny, przewlokło się południe, a on wciąż jeszcze pasował się ze śmiercią, nieustępliwy do ostatka, cały zroszony potem, dyszący.
Wichna, bez kęsa pożywienia od rana, czuwała nad nim bezustannie, wilżąc wodą i łzami jego spieczone wargi. Widok bezwładu ojca, jego stan bezprzytomny, zamknięcie mowy i ten jęczący oddech napawały ją grozą, zdumiewały boleśnie i przerażały. Z przedśmiertną męką zwierza była aż nadto oswojona, lecz żeby człowiek podlegał równie żywym prawom, żeby w swoim rozumie nie znalazł obrony i ratunku, było dla niej czemś niepojętym, groźnym, okrutnym. Pierwszy raz w życiu widziała taki obraz i po raz pierwszy jęła się zastanawiać nad tą straszną zagadką. Patrząc na rozciągniętą postać ojca, pytała w duchu przerażona, co tą dziwną sinością powlokło jego ciało, jaka tajemna siła odebrała mu władzę, mowę, spojrzenie — jemu, takiemu mocarzowi, który niczego się nie lękał, który zawsze zmógł wszystko... W jakżeż teraz okropne musiał wpaść sidła, że ręki nawet nie podniesie, nie spojrzy, nie przemówi. Nie słyszy jej błagania, nie czuje zrozpaczonych uścisków, jakby jej już nie kochał, jakby na wszystko zobojętniał i stał się obcy, wrogi, bez skry litości...
— Tatusiu, przemów! — wybuchła nowym szlochem — spojrzyj, ja się tak strasznie boję!
Znów mu przypadła do nieruchomej głowy, prosząc by choć słowo przemówił, odgonił od niej trwogę, by ją zakrył ramieniem.
Niestety, ojciec pozostał niby martwy. Wichnę zdjął jeszcze większy strach. Mróz przeszedł ją po ciele i kneblem uwiązł w gardle.
Miała do ludzi uprzedzenie, bo tak ją uczył ojciec, lecz jakże pragnęła teraz całą duszą aby się ktoś pojawił, odezwał się po ludzku, coś pomógł, lub choćby tylko była czyjaś obecność.
W tym zmagającym się lęku jęła ją naglić myśl, aby co tchu rzucić się w puszczę i pędzić hen, kędy rzeka tworzy wodospad, a gdzie w pobliżu jest osiedle najbliższego skwatera. Lecz druga myśl powstrzymała ją naraz, że droga jest daleka, że nie zdąży przed nocą, a jak tu ojca tak samego zostawić? Nuż się przebudzi z tego tajemniczego snu i zażąda pomocy?
Poczęła rozglądać się bezradnie, zrywając się z ziemi, to znów klękać nad ojcem, podnosząc ręce ku niebiosom i wołać Boga o ratunek.
Nikt się jednak nie ukazał, puszcza była milcząca, błękit nieba tonął w blaskach i ciszy, nikt nie słyszał błagania. Jedynie tylko wilczur chciałby pomóc zrozpaczonej dziewczynie, pytał się wiernym wzrokiem coby uczynić, czekał na jakiś rozkaz niecierpliwie, wreszcie i on bezradny, co chwila okrążając chorego pana, począł się łasić do nóg Wichny i wyć naprzemian.
Nad samym już wieczorem powieki skwatera rozwarły się szeroko, czy znieruchomiały teraz w słup i nieokreślonym wzrokiem zapatrzyły się w górę — w zjawione widmo śmierci.
Obrochta konał.
Kilkakrotnie wyprężyło się jego potężne ciało, wykrzywiły się usta w ostatnich, śmiertelnych skurczach, pierś się rozparła i podniosła ku górze, poczem wolno opadła. Uszła z niej resztka twardego, opornego żywota — — — umarł.
Pies nagle się uciszył, skulił i rozdygotał.
Wichna również skuliła się przy psie, przy tym jedynym teraz opiekunie i patrzała struchlała w martwe, zagasłe oczy ojca.