Sfinks (Mniszkówna, 1922)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sfinks |
Wydawca | Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady Graficzno-Wydawnicze „Książka“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na usilne prośby Mgławicza pan Jacek zdecydował się pozostać. Nie był pewny, dlaczego ekscelencja go zatrzymuje, ale przeczuwał w tym tylko Strzemską. Mgławicz widocznie nie chciał utracić z nią bodaj pośredniego kontaktu. Pan Jacek miał także swój cel wytknięty i dlatego został na stanowisku. Kwestja mieszkaniowa upadła, gdyż sybirak był niewzruszony, dzięki czemu wyrzucona na bruk rodzina zajęła napowrót swój lokal: powiedziano jej uprzejmie, że poselstwo nie przyjechało jeszcze, a jeśli przybędzie to zajmie inny bardziej dogodny lokal.
Pan Jacek nie przypuszczał nawet, że tak dyplomatyczne wybiegi mogą być używane przez ludzi, którzy zajmują najwybitniejsze stanowiska i mają się kierować zasadą praworządności, Wytknął to kiedyś Mgławiczowi, ale ten odparł poważnie:
— Musimy być uprzejmi i konsekwentni, a uprzejm ść niekiedy opiera się na wybiegach...
Pan Jacek pracował gorliwie i wnikał we wszystkie sprawy tak ogólne, jak i te, które rozstrzygały się w gabinecie Mgławicza. Częstokroć, dzięki odmiennemu punktowi widzenia, nie mógł pogodzić się ze sposobem załatwiania spraw przez swego szefa i nie wahał się protestować gorąco, używając swego wpływu na ekscelencję. Sucha odmowa i niewzruszona postawa Mgławicza nie zrażała go, przeciwnie, trwał w przekonaniu, że i jego słowo kiedyś zwycięży.
Tymczasem zatargi następowały pomiędzy nimi coraz częstsze i gwałtowniejsze. Mgławicz nie lubił czujnego oka swego sekretarza i odwagi jego słowa. Pan Jacek zaś widział, że ekscelencja stanął na niebezpiecznym szczycie, powrót jest już trudny, grożący runięciem w otchłań własnej ambicji. Walka pomiędzy nimi trwała uparta, aż wreszcie przeszła z gabinetu ekscelencji na szeroki teren jego działalności. Wpływ sekretarza nieznaczny a jednak wyraźny, spostrzeżono w kołach otaczających Mgławicza i — zapadł wyrok tajny, którego mocą należało jaknajrychlej pana Jacka odsunąć. Pan Jacek czuł dokoła siebie atmosferę wrogą, wiedział o intrygach, knowanych przeciwko niemu, widział niekiedy gwałtowną niechęć Mgławicza, jednakże taktem swoim i powagą zwalczał grożące mu niebezpieczeństwa, a nieustraszonym wzrokiem bystro patrzył na sprawy i coraz nowe wykrywał tajemnice. Posiadał z natury duży zmysł przeczuciowy. Po wielokrotnych odkryciach pobudzał go do żywotności, i — doszedł do wyników nadzwyczajnych, Optymizm dawny zamierał w nim jak kwiat subtelny w zatęchłej piwnicy, więc pan Jacek chuchał nań z gorącem pragnieniem zatrzymania go przy życiu. Ale spostrzegał ze smutkiem, że to już na nic, pesymizm brał górę, rozkwitał, bo zasilały go potężne soki życiodajne, krążące dokoła obficie.
Pewnego razu odwiedził pana Jacka Ezop — Jerzejski. Radość była obopólna. Ezopa zaciekawiło bardzo stanowisko kolegi, sekretarza przybocznego tak wysokiej figury, jaką był Mgławicz. Pan Jacek, szykując wodę na herbatę i krzątając się koło skromnych zapasów, opowiadał koledze wrażenia swoje, Ezop powtarzał nowinki i wiadomości wiejskie, poczem jął się skarżyć na to, że pan Jacek wyjechał z Jerzejek wtedy, gdy tam, a zwłaszcza w Zaolchniowie, byłby potrzebny. Mianowicie: Ożarczyk co raz natarczywiej narzuca chłopom swoje doktryny i podburza ciemne umysły; Starosta dzielnie akompanjuje tej robocie, schowany za parawan domniemanej bezstronności zwłaszcza wobec obywateli. Ożarczyk szczególnie się rozpanoszył, gdy skarga proboszcza do Sejmu, za awanturę podczas pochodu i bezczelność wystąpienia posła w kościele nie dała żadnych wyników.
— Zatuszowali sprawę związkowcy i basta — mówił Ezop. — To siła, walka z nią jest trudna.
— A ja sądzę, że to nie siła, jak mówisz, ale jad krótko żyjącej żmii; trując innych sam a ginie, — odrzekł pan Jacek. Ma jad, wszczepiony w ludzi, znajdzie się antydot ratunkowy i ocali ich od zguby, ale bestja, zadająca truciznę, zginie z konieczności.
— Daj, Boże, tylko, że to nie prędko nastąpi.
— Prędzej, niż przypuszczasz, bo musi przyjść przejrzenie.
Ezop uśmiechnął się smutnie.
— Widzę, Jacuś, ze ty jeszcze niezupełnie wziąłeś rozbrat z optymizmem dawnym, choć już teraz patrzysz okiem czystem, mniej masz złudy poprzedniej.
— To wpływ tutejszy, ale wiary w przyszłość boję się stracić i nią podtrzymuje ducha. Wybawiciela Polski, tego wodza, który Ją z mgły i mętów wywiedzie, dotąd wśród nas nie widzę, ale on przyjść musi i wtedy to bestja zostanie zgładzona, ta bestja wszelkiego zła, co się dziś sroży.
Umilkli na długą chwilę, Ezop zapalił fajkę i siedział skurczony, patrząc na deszcz, siekący w szyby okien. Pan Jacek zapatrzył się także w okno. I była sekunda, jakby muśnięcie złego podmuchu wiatru, że zdało mu się, iż to siecze deszcz w zakratowane okienko Cytadeli, ongi, przed laty.
— Wówczas byłem tak młody — szepnął w zadumie pan Jacek.
— Kiedy, Jacuś?...
— Wtedy, gdy mi pierwszy raz podcięto skrzydła w kazamatach.
— Pisałeś mi raz — rzekł Ezop, — że bywasz dość często na posiedzeniach w Sejmie, ale nie wyczułem w twoich listach zadowolenia.
Pan Jacek machnął ręką.
— Zadowolenia? Ach, mój drogi, cieszyłem się, jak dziecko, pamiętasz? w Jerzejkach, — że mamy Sejm, istotę jego, jego treść i rząd. A wracając z posiedzeń, mogłem się cieszyć tylko gmachem sejmowym u nas, faktem, że jest Sejm. Ale jaki on?... Wracałem często zdrętwiały z wewnętrznej trwogi. Odnosiłem wrażenie, że demon zła zamąca umysły, by krzewić niezgodę i straszną dysharmonję między ludzi wprowadzić. Często powstrzymywałem się, by nie krzyknąć w galerji: stronność! fałsz! bezczelność kłamliwa!“... Są tacy, co grożą rewolucją, która ma zapukać do drzwi sejmowych, a sami rewolucję i kłamstwo wprowadzają do obrad.
Pan Jacek dolał koledze herbaty i zaczął mu opowiadać o kilku posiedzeniach, przytaczając charakterystyczne fakty. Wreszcie rzekł:
— Bezwład i ograniczoność jednych posłów, zagorzałość, partyjność drugich, dzikie wrzaski, hańbiące przeciwne obozy ze strony trzecich, niesforność, zamęt, niesprawiedliwe oszczerstwa przerażają, rodzą smutek i żal, że tak jest u nas. Każdy głos umiarkowany w Sejmie nie ma posłuchu, każdy trzeźwy wniosek posłów, myślących rozumnie, bojkotowany jest z zaciekłością. Mój szef, Mgławicz, wyraża nieprzychylne opinje o posłach najbardziej godnych uznania. O, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie rodaków wyzwolonych, inne spodziewałem się zastać ideały i dążenia społeczne. Nie wolno wątpić, ale nie można ufać teraźniejszości i być spokojnym.
— Czy i szefowi swemu już nie ufasz? — spytał Ezop.
— Nie ufam oddawna. On dąży za przykładem innych do karjery i jeśli go coś trzyma jeszcze na poziomie uczciwości, to tylko Strzemska. Ona jest właśnie jego hamulcem.
— Więc Mgławicz ciągle widzi w niej bożyszcze swoje? Słyszałem, że tak było przedtem...
— Zdaje się, że tak jest i dzisiaj.
— A... dla niej?
— Nie wiem. Ją otacza tajemnica, zatopiona jakby w słonecznej powodzi indyjskich mórz.
— Tak, tak — potwierdził Ezop z jakimś dziwnem westchnieniem i zapatrzył się w przestrzeń.
Starzy przyjaciele nie mówili więcej o tem.
Stosunek pana Jacka z Mgławiczem psuł się coraz bardziej i zaostrzał. Obaj patrzyli na siebie z pewną rezerwą i nieufnie. Mgławicz niecierpliwił się, Sybirak posępniał, ale nie tracił nadziei.
Pewnego dnia pan Jacek, zdając Mgławiczowi relację urzędową w jego gabinecie, rzekł nagle:
— Słyszał pan o przyłapaniu przez policję tych kilku niebezpiecznych agitatorów komunistycznych, którzy...
— Owszem, wiem, — rzekł szybko Mgławicz, przeglądając papiery.
— Ależ to komedja, proszę pana, dająca się wyrazić w staropolskiem przysłowiu: „złapał kozak tatarzyna, a tatarzyn za łeb trzyma.“ Nieprawdaż?
Mgławicz podniósł głowę i spojrzał na pana Jacka wzrokiem zdumionym.
— Nie rozumiem, dlaczego pan to nazywa komedją. Wszak to czyn dodatni i pożyteczny dla kraju...
— Chyba dlatego, — podchwycił pan Jacek, — że pieniądze z lewej kieszeni pójdą do prawej i odwrotnie. To chyba nie tajemnica dla kancelarji ekscelencji i dla ogółu, który sowicie opłaca szerzenie wśród szerokich mas haseł komunistycznych.
Mgławicz zmarszczył się.
— Propaganda tych haseł — mruknął — ma zgoła inne cele.
— Ee... bądźmy ze sobą szczerzy, ekscelencjo. Nie obwijajmy w bawełnę prawdy. Zbadałem te rzeczy i znam je. Komunizm, a właściwie nazwijmy go bolszewizmem, głównie ma na celu walkę ekonomiczną, a wszakże dąży się u nas do zniszczenia kapitalizmu i własności bez względu na straszne skutki tego dla państwa. Tymczasem własność i inicjatywa prywatna wtedy tylko mogłyby ustąpić na rzecz chociażby kollektywizmu, gdyby każdy obywatel zatracił swój egoizm, do czego znów Polacy nie prędko dojdą. Zresztą, czyż ci, co stoją u steru władzy, nie rządzą się również egoistycznemi zasadami i nie wyrzekają się nie tylko własności prywatnej, a więc środków kapitalistycznych, lecz nawet luksusu, zbytków?
— Trochę pan szarżuje — słabo odparł Mgławicz.
— Ekscelencjo, mówmy otwarcie. Kto zajmuje u nas najwybitniejsze stanowiska? Wszak głównie karjerowicze, to jest ci, którzy lecą na ordery, tytuły i odznaczenia, majątki i wszelkie tym podobne przywileje. A któż im na to daje? Kraj cały i protekcja z góry. Kogo wyzyskują na pokrycie ich zbytków? Społeczeństwo całe. Więc czyjąż krzywdą żyją ci pionierzy wielkich programów i haseł? Tylko krzywdą ojczyzny.
Pan Jacek wymienił znane nazwisko ze sfer sejmowych.
— Wszak pan wie, że on kupił już sobie kilka majątków i to przez czas swego urzędowania. Za co on je nabył, ekscelencjo? Ach, wiemy obaj dużo!.. A jednak ten sam człowiek gardłuje za obniżeniem kapitalizmu i za ruiną własności prywatnej. Czy jest w tem logika, czy jest sprawiedliwość i... sumienie? Takich liczymy wielu. A na Górnym Śląsku miljony, płynące z ofiarnych dłoni ludu polskiego i nietylko ludu, bo całego narodu — czyż poszły w całości na cele przeznaczone? Ileż wsiąkło w kieszenie całkiem niepowołane... Pseudo-ideowcy dużo skorzystali osobiście, o tem wiemy wszyscy, ale się o tem milczy.
— Pan robi dochodzenia, nie wchodzące zupełnie w zakres jego działalności i pracy — sarknął Mgławicz już zirytowany.
— Jestem polakiem i szczerze kocham ojczyznę, a dobry Polak powinien wszystko widzieć, na nic nie zamykać oczu. Każdy szczegół, czy szczególik — to cegła, to grudka gliny na nowy gmach Polski. Więc gdy się te szczegóły kradnie, a wzamian daje zlepki cuchnącego błota, to już jest korupcja. U nas korupcja rozwielmożniła się i podkopuje gmach polskości. Jeśli się tego nie ukróci, jeśli pójdzie tak dalej, to sami zabijemy powtórnie cudem zmartwychwstałą ojczyznę i wciągniemy ją do grobu ręką świętokradzką, bo jak mówi Krasiński: „drobnych podłości nie ma, najdrobniejsza już jest morzem hańby“...
Mgławicz wbił oczy w zwój papierów, leżący na biurku. Lekko drżał, na twarzy wystąpiły mu ogniste wypieki. Przeżuwał w sobie wstyd, czy toczył walkę jakąś wewnętrzną. Może słowa pana Jacka, którym w duchu przyznawał słuszność, dotknęły go i obudziły w nim uśpione uczucia, a może bał się, aby Sybirak zbyt otwarcie nie zaczął oświetlać dróg, które łatwo prowadzą do stanowiska... ekscelencji i karjery.
Ale pan Jacek milczał. Wiedział dobrze, że doszedł do progu, poza którym już tylko pozostała wymiana nazwisk i spraw, zbyt bliskich kancelarji Mgławicza.
W tej chwili wpadł do gabinetu woźny i wręczył ekscelencji dużą kopertę, starannie olakowaną. Pan Jacek zauważył na kopercie szeroki napis z prokuratury a niżej dużemi grubemi literami: „Tajne — pilne — polecone!“ Wstał i wyszedł do swego pokoju niespokojny. Napis z prokuratury zaintrygował go. Zasiadł do pracy, lecz myśl przykra trapiła go. Pod jakimś pretekstem wszedł znowu do gabinetu.
Mgławicz siedział przy biurku niezwykle wzburzony i blady. Czytał, a gdy pan Jacek zbliżył się do biurka, chwycił dokument i podając go Sybirakowi, zawołał tonem oburzenia:
— Czy pan widział coś podobnego! Patrz pan! Czytaj pan!
I zaczął chodzić szybko po gabinecie.
Pan Jacek spojrzał na dokument, przeczytał i — wstrząsnął nim dreszcz zgrozy.
— Ułaskawienie?!
Mgławicz przystanął i zamiast odpowiedzi wzruszył gwałtownie ramionami.
— I cóż pan zrobi z tym, ekscelencjo? Wszakże to byłaby...
— Ja mam to podpisać! Podpisać! Rozumie pan? — wybuchnął Mgławicz..
— Ależ to krok nieobliczalny w skutkach, to potworne! — krzyknął Sybirak. — Pan tego zrobić nie może!
Nagle ostro zadźwięczał telefon.
Mgławicz rzucił gorączkowemi oczami na pana Jacka i drżącą ręką ujął słuchawkę.
— Hallo!.. Tak... Przyniesiony przed chwilą.. O ułaskawienie... Konieczne?.. Natychmiast... Ależ czy to definitywnie postanowione?.. Tak, tak... To piekielnie ryzykowne!.. Co? co? Jak?! Nie rozumiem. Rozkaz bezwzględny?..
Mgławicz rzucił się na fotelu konwulsyjnie, twarz mu zapłonęła ogniem, powtarzał już bezwiednie słowa, słyszane w aparacie i sam je komentował.
— Bez sprawy... bez sądu... Rozkaz stanowczy... Jaki ce!! Toż to jest zbrod...
Oderwał słuchawkę od ucha i raptownie znowu ją przyłożył.
— Tak... tak... tak...
Słuchał jakiegoś perorującego głosu z namarszczoną brwią i dziwnym wyrazem twarzy o zaciśniętych drżących ustach. Powoli jednak twarz zaczęła mu się wygładzać w sybarytyczny wyraz spokoju, raz mignęła w oczach nuda, potem wargi okolił sarkazm. Wreszcie poruszył się niecierpliwie na krześle i, przerywając donośny w telefonie organ, rzeki głosem zimnym, suchym:
— Dobrze. Będzie.
Odłożył słuchawkę.
Pan Jacek nie spuszczał z niego oczu badawczych. Odczuł, że ekscelencja żałuje już teraz po niewczasie, że popchnięty pierwszym odruchem szczerości wtajemniczył w tę sprawę sekretarza.
Mgławicz siedział sekundę kamienny, poczem wolno, jakby z namysłem i wahaniem wziął pióro do ręki i wpatrzył s!ę w dokument.
Pan Jacek drgnął. Utkwił magnetyzujący wzrok w ekscelencję i czekał.
Znowu przeszła sekunda okropnego niepokoju, jakby zawieszenia sytuacji. Lecz natychmiast nadpłynął z przestrzeni prąd nowej energji i — Mgławicz ocknął się. Umoczył pióro w kałamarzu i rzekł z przymuszonym uśmiechem:
— Hypnotyzuje mnie pan, może słusznie, lecz ja... podpisać muszę.
Pan Jacek chwycił go za rękę.
— Nie! nie! Pan tego nie zrobi bez poprzedniego zbadania tej sprawy!
— Ależ ja tę sprawę nieszczęsną dziś muszę oddać załatwioną, dziś, zaraz.
— Nie! Pan jest Polakiem i pan czuje, że byłaby to korupcja moralna. Trzeba mieć w sobie arystokratyzm duchowy, swój własny, nie zaś być biernem narzędziem partyjnego obskurantyzmu. Proszę odmówić podpisu, to pański obowiązek, ekscelencjo! Wykazać trzeba całą grozę czy omyłkę niepojętego rozkazu.
— Pan wie, czem to pachnie? — wybuchnął Mgławicz.
— Wiem, oświetli pan sprawę, którą zdemaskować trzeba.
— I... dostanę dymisję.
— To będzie tylko zaszczytne dla pana, to dowiedzie, że pan jest człowiekiem myśli i nie daje się prowadzić na pasku.. ich woli.
Pan Jacek wzburzony do głębi jął przedstawiać Mgławiczowi całą potworność sprawy. Mgławicz zamyślił się. Znać było, że gorące słowa starca znalazły oddźwięk w zachwianej duszy ekscelencji. W oczach miał ból. Pan Jacek odczuł to i zaczął wyjawiać bez osłon całą genezę niszczycielską omawianego przedmiotu, wróżąc groźne konsekwencje na przyszłość.
— Przesadza pan! — ostro przerwał Mgławicz, znowu jakby ocknięty udarem jakiejś siły.
— Pan wie doskonale, że mówię prawdę! Pan to sam rozumie wybornie! — zawołał Sybirak. — Pan się sam na to oburza!
Zaczęła się niezwykle ostra wymiana zdań. Pan Jacek używał argumentów dosadnych, groził, wreszcie — błagał. Zdawało się chwilami, że Mgławicz jest już przekonany i że ustąpi. Sybirak modlił się o to w duszy i wyczerpywał dowodzenia, dyskredytujące sprawę. Wiedział już, że Mgławicz rozumie jej niejasność, że i jemu nasuwa się konieczność zareagowania na nią, ale że jednocześnie uzależnia się on od względu na partję swoją i od stanowiska, jakie zajmuje. Dyskusja zaostrzyła się ostatecznie. Pan Jacek odczuł, że i tu, jak wszędzie, przeważa egoizm osobisty, niwecząc dobro ogólno państwowe. Zapanowała znowu chwila naprężonego oczekiwania ze strony pana Jacka i wahania ze strony Mgławicza. Zda się, fale magnetyczne przepływały z oczu Sybiraka w spuszczone powieki ekscelencji.
W tem wbiegł woźny i zameldował:
— Pan Brus.
Mgławicz pobladł gwałtownie i zerwał się z fotela.
Do gabinetu wszedł szybko osobnik, znany już dawniej panu Jackowi. Przybyły powitał Mgławicza uściskiem dłoni, skinął głową w stronę pana Jacka i rzutem ciekawego wzroku ocenił sytuację.
— Przyjechałem umyślnie po dokument. Rzecz jest bardzo pilna, — rzekł głucho.
Mgławicz milczał.
Brus spojrzał na niego szeroko otwartemi mętnemi oczami i pochylił się nisko nad dokumentem.
Mgławicz stał sztywny, jak z bryły lodu. Pan Jacek patrzał na obydwuch z trwogą. Uderzył go zupełnie odmienny wyraz psychiczny, wyryty na twarzy każdego z nich. Bezwiedna sympatja pana Jacka przechyliła się na stronę Mgławicza.
— On jest wciągnięty... może już beznadziejnie... — pomyślał.
Brus podniósł szybko głowę i spojrzał chmurnie na Mgławicza.
— Dotąd nie podpisany? Co to jest?! Przecie mówiłem wam przed chwilą przez telefon!
Mgławicz milczał.
— Ha! przeczuwam wiele oddawna i... widzę...
— Ruinę Polski! — zawołał pan Jacek surowym głosem. — Kopiecie pod nią przepaść takiemi oto sprawami!
Brus wyprostował się dumnie, wpił straszne swe oczy w pana Jacka.
— Jak pan śmiesz! — krzyknął.
Zwarli się oczam i, jak sztyletami.
Nagle Mgławicz, nie podnosząc powiek, jakby się lękał spojrzenia swego sekretarza i korzystał z chwili, śmiałym, zdecydowanym, prędkim ruchem podpisał dokument.
Pan Jacek przerażony chwycił Mgławicza za rękę.
— Dla partji zdradza pan ojczyznę! Cofnij pan to, ekscelencjo! Jeszcze czas! Na Boga, cofnij swój podpis, zmaż go, wydrzyj, poszarp ten papier! Bądź Polakiem!
Sięgnął ręką po dokument, ale Mgławicz go uprzedził. Był już wściekły.
— Ani się pan waż! — warknął. — Dosyć mam pańskiego terroru, pańskich wpływów! Nie pozwolę się wyzuć ze swoich przekonań...
— Nie przekonań! Nie! Dla karjery! — wybuchnął pan Jacek. — Rozumiem. Uczciwy Polak rzuciłby ten dokument i podał się do dymisji, a pan wybiera zaszczyty... niezaszczytne...
— Milcz pan! — syknął Mgławicz strasznym, przyduszonym głosem. — Nie ma pan prawa wnikać w moje czyny!
— Jak wy możecie pozwalać na taką bezczelność swojemu podwładnemu! — zawołał Brus.
— W tej chwili nie jestem już podwładnym ekscelencji, ale nawet będąc nim, nie wyrzekałem się nigdy imienia Polaka dla karjery. Dość mam tej waszej obskurnej roboty. Szarpiecie Polskę, a mnie to zbyt boli. Zbyt rani. Służyć nie mogę i nie chcę człowiekowi, który na takie rzeczy daje swoją sankcję. Żadnego musu, żadnej presji na to niema. Pan chce zachować stanowisko swoje i dostojeństwa pomnożyć, ja zaś pragnę mieć czyste sumienie. Proszę o dymisję.
Zaległa cisza. Mgławicz miał oczy wbite w ziemię, mękę okrutną na twarzy. Brus rzucił się do pana Jacka z obelżywymi wyrazami, ale ten powstrzymał go surowem przejmującem spojrzeniem. Poczem podszedł prędko do Mgławicza, ujął serdecznie w obie dłonie zwieszoną bezwładnie jego rękę i uścisnął ją gorąco.
— Żegnam pana i wierzę, że wkrótce sam pan zedrzesz bielmo z oczu swoich, — rzekł z uczuciem.
Mgławicz nie odrzekł ani słowa.
— Pan Jacek odstąpił, skinąwszy lekko głową Brusowi, a znajdując się już w progu, rzekł do obydwuch:
— Bielmo to zedrzecie wszyscy, aby tylko nie zapóźno dla ojczyzny!
I wyszedł cicho z gabinetu.