Sieroce dole/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom I
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzięki tym odwiedzinom i przyjazdowi Mieczysława, ciocia nie czyniła żadnych Lusi wyrzutów, dzień ten przeszedł spokojnie, Burzymowie późno wyjechali. Biednę dziewczę w swoim pokoiku oczekiwało długo na przybycie ciotki, ale burza minęła. Następnych dni Lusia się zamykała z bratem, miała go ciągle przy sobie, chodziła z nim do rodziców Adolfiny, i ciotka, chociaż się jej zbierało na łajanie, nie miała zręczności napaść siostrzenicy. Tymczasem Mieczysław coraz mocniejsze powziął postanowienie wywiezienia siostry i nierozstawania się z nią więcej. Wieść o tem głucha doszła była jakąś drogą do pani Babińskiej, ale ta wprost jej wierzyć nie chciała. Mieczysław zaś odkładał oświadczenie o tem do chwili wyjazdu.
Pomimo że przed Martynianem nie widział potrzeby się z tem zwierzać Mieczysław — on także dostał języka. Wiadomość ta przeraziła go, szukał rozpaczliwych środków zapobieżenia wyjazdowi Lusi, nie znalazł żadnego. Pieszczoszek, nie wiedząc co począć i jak radzić, nie mając, wodzony na paskach, jak mówiła Adolfina, najmniejszego doświadczenia życia, jednego wieczora bijąc się z myślami, postanowił zwierzyć się przed poczciwym swym mentorem Paczoskim.
Paczoski, niezrównanej dobroci bakałarz, siedział nad zwykłem swem zatrudnieniem, wierszując nieśmiertelny poemat Władysławiadę — gdy Martynian wszedł nagle do jego pokoju. Godzina i gwałtowne owo wtargnięcie tak były niezwykłe, iż Paczoski porwał się od Władysławiady przestraszony. Na licu mentora malowało się zdziwienie i obawa.
— Co panu Martynianowi jest?
— Nic mi — zawołał, podając rękę i siadając na blizkiej kanapce, jedynak. — Posłuchaj, mój dobry przyjacielu, bo mam pana za mojego jedynego i najlepszego przyjaciela.
Paczoski oburącz schwycił go za rękę i odwracając się z krzesłem — odparł:
— Ale możecie rachować na to, żem wam całkiem oddany, mówcie otwarcie.
— Nie śmiejcie się tylko ze mnie.
— Znacie mnie że się nigdy nie śmieję, szanuję uczucia, myśli, a nawet błędy i usterki ludzkie.
— Panie Paczoski — panie Paczoski — ja jestem nieszczęśliwy — kocham się!
Stary guwerner, ręce załamawszy, podskoczył aż z podziwu i trwogi.
— Co pan mówisz! — krzyknął — dwudziesty rok kończąc, kochać się! na miłość Boga! a cóż to pani powie, szanowna matka pańska?
— Matka moja wie o wszystkiem.
Paczoski usta otworzył.
— Matka i ojciec są przeciwni, zakazano mi, zagrożono, a przecież p. Paczoski, ja się kocham.
Paczoski był do głębi rozczulony wyznaniem, i o włos nie przyznał się że on także się kocha, zapóźno i bez nadziei.
— Ot żeś pan wpadł w matnię p. Martynianie, rzekł po chwili patetycznie — a wiesz pan co to jest kochanie? wiesz co miłość o której Horacy mówi...
— A! co mi tam Horacy — przerwał Martynian — powiedz mi co ja mam począć.
Remedia amoris są różne, bardzo różne, namyślając się, rzekł Paczoski, najlepsze pono oddalenie się od przedmiotu.
— Ale ja właśnie umieram na tę myśl, że przedmiot może się oddalić.
— Któż jest przedmiotem? spytał nieśmiało pedagog, obawiając się usłyszeć imię Adolfiny.
— Moja kuzynka! któżby mógł być inny.
Paczoski ruszył ramionami, jakby na to nie miał nic do odpowiedzenia.
— Za pozwoleniem, podchwycił — ale dokądże się ona lub my oddalamy?
— Słuchaj i nie wydawaj mnie — szepnął Martynianek, brat ją zabiera z sobą. Na to potrzeba radzić — lub — lub jeśli oni wyjadą, ja... ja... ja nie wiem co pocznę, ja gotów jestem spłatać jakie szaleństwo.
Paczoski się zląkł. — O! rzekł w duchu — w tem ci sekretu nie dotrzymam i opowiem matce.
— Pan bo jesteś rozgorączkowany — odezwał się po chwili namysłu — ale posłuchaj pan starego dobrego przyjaciela. Szaleństwo czyli też vulgo tak zwane głupstwo zrobić zawsze czas. Trzeba wprzódy wszystkie inne środki wyczerpać — to nie ucieknie. Ja p. Martyniana tem szczerzej kocham, iż go widzę w tem położeniu, w jakiem sam nie raz byłem, jestem starszy i doświadczeńszy. Miej pan cierpliwość tylko, rodzice dadzą się później przekonać i zmiękczyć, trzeba czekać.
— Ale ona wyjedzie, ja jej widzieć nie będę, tęsknota mnie poźre.
— Poźre! tak, wyrażenie poetyczne! zawołał Paczowski — ot! zkąd się poezya bierze, pierwszy raz z ust pańskich słyszę poetyczne wyrażenie. Ale ona nie poźre pana, czas jej odbierze siły (figura alegoryczna niezła). Trzeba czekać i wytrwać w uczuciu.
— Tak, a ona tym czasem za mąż pójdzie, krzyknął Martynian.
— Nie — odparł Paczoski — o to bądź spokojny, ubogie panny teraz za mąż nie wychodzą, a znowu pan jesteś taką świetną dla niej partyą.
— Ona mnie odtrąca.
Paczoski począł głową kiwać, nie chciał powiedzieć co myślał.
— Jestem w rozpaczy — dodał Martynian — jeśli brat ją ztąd wywiezie, ja... ja... umrę, ja tego nie przeżyję.
Stary pedagog który nawykł był wszystko brać na seryo, pobladł i przestraszył się; nie chcąc po sobie okazać trwogi, powtórzył sobie w duchu: — o tem muszę powiedzieć pani, to nic nie pomoże.
Namyślił się nieco. Trzeba było trochę balsamu nalać na rany nieszczęśliwego jedynaka, choćby dla ulgi chwilowej.
— Na miłość Bożą — rzekł, za rękę go chwytając — nie oddawaj się pan rozpaczy przedwczesnej. Cierpliwości. — O tym wyjeździe plotą ale napróżno, matka pańska nie pozwoli.
— A! mnie się zdaje przeciwnie.
— Panu się źle zdaje, zapominając się, dodał mentor, p. Ludwika jest jej potrzebna, bo na kogóżby gderała?
Ukąsił się w język ale zapóźno.
— Tak, tak — poprawił się — bądź pan dobrej myśli. — Jeśli miłość pańska jest prawdziwą, przełamie ona wszelkie przeszkody i zwycięży, jeśli jest tylko młodzieńczą fantazyą, wkrótce ustąpi miejsca innemu uczuciu. Żadnego tylko szaleństwa nie trzeba robić, bo to raz spełnione, odwołać się nie daje. Uspokój się pan, idź spać, a wszystko będzie dobrze.
Mówili jeszcze w ten sposób przez czas jakiś, a Martynian któremu zwierzenie się ulgę przyniosło, odszedł. Paczoski byłby tego samego dnia pobiegł z raportem, było już jednak trochę zapóźno. Nazajutrz rano, zobaczywszy że pani Babińska wyszła do ogrodu, pośpieszył za nią. Była ona dla niego dosyć względną i choć utrzymywała iż Paczoski ograniczonego był umysłu, trzymała go przy synu, znajdując że płacił za to sumiennością.
— Pani dobrodziejka raczy mi przebaczyć, — rzekł, kłaniając się nizko, iż może zakłócę jej spokojność — lecz mając sobie powierzoną opiekę nad synem jaśnie wielmożnych państwa, i czując się w obowiązku czuwania nad nim, nie odpowiedziałbym ich zaufaniu we mnie położonemu, gdybym przed panią zataił ważny symptom, jaki dostrzegam w moim ulubionym wychowańcu.
— Zmiłuj się, panie Paczoski — prosto mów i wyraźnie, przestraszasz mnie.
— Niech jw. pani oddali trwogę — to co mara zwierzyć macierzyńskiemu jej sercu, nie powinno ani zadziwić, ani przestraszać, jest bowiem wynikłością zwykłą natury ludzkiej.
— Ale cóż to jest? co to jest?
— A! pani! p. Martynian nieco tylko przedwcześnie uległ prawu natury i... i... zakochał się gwałtownie.
Babińska machnęła ręką.
— Ale to głupstwo, ja o tem wiem — rzekła, dziecko z niego.
— Jw. pani jak widzę lekceważy sobie to uczucie, które właśnie w wieku p. Martyniana bywa najgwałtowniejszem. Pan Martynian nietylko że się kocha, ale straszliwie szaleje. Na samą wieść iż przedmiot jego miłości ma się oddalić, oświadczył w rozpaczy, iż tego nie przeżyje, że gotów jest popełnić szaleństwo.
— A gdzie się ten przedmiot ma oddalić? spytała Babińska.
— Słyszał p. Martynian iż wyjeżdża z bratem.
— Najprzód to brednia, bo bez mojego pozwolenia jej zabrać nie może — spokojnie rzekła Babińska, powtóre niema jej dokąd zabrać; potrzecie, powiem panu poufnie, że gdyby ją sobie zabrał, wielkiby mi spadł ciężar z ramion.
— Ale p. Martynian! pani dobrodziejka sobie nie wyobraża, to w istocie jest groźne.
— Sądzisz pan?
— Trwożę się.
— Radźmy więc.
— Jw. pani — przerwał Paczoski, jam się nie zdał do rady, niech pani rozkazuje.
Ciocia Babińska przeszła się zamyślona po ścieżce parę razy.
— Jedz pan z Martyniankiem na jaki miesiąc, gdziekolwiek do wód, dla obejrzenia jakiej okolicy, gdziekolwiek bądź tymczasem albo ona wyjedzie, albo on się rozerwie, zapomni, uspokoi.
— Niech państwo obmyślą podróż — jam gotów — rzekł Paczoski, chociaż tego nie kryję, że obawiam się o młodzieńca i przerażam odpowiedzialnością jaka na mnie spadnie.
— Waćpan te rzeczy bierzesz na seryo — odparła Babińska, trzeba podziałać na niego, zająć go, roztargnąć — to dzieciństwo.
Spełniwszy co za swój obowiązek uważał Paczoski, pokłonił się i odszedł.
— Starzy, zamruczał idąc, nigdy młodości zrozumieć nie potrafią — ot tak! lekce sobie ważą uczucia, rozpacze, przywiązania, a potem... potem gdy się szaleństwo spełnia, ratunek zapóźny.
Paczoski, choć sam szaleństwaby nie był dopełnił żadnego, wierzył wszakże mocno, iż Martynianek co powiedział dotrzyma. Mocno go to niepokoiło, jakie mianowicie szaleństwo mógł popełnić pupil jego. Przebiegał w myśli wszystkie możliwe rodzaje szaleństw, a nie mógł trafić na żadne prawdopodobne.
— Spełniłem obowiązek, reszta do mnie nie należy — rzekł i wrócił do Władysławiady, a mianowicie do jednego jej wiersza, który już poraz piąty przerabiał, nie będąc z niego zadowolonym. Wiersz ten brzmiał:
— Już słońce jasne blaski siało na gór szczyty. Powtórna redakcya zdawała mu się lepszą.
— Już jasne blaski słońca ozłacały szczyty... Znajdował nawet, iż bł. sł. zł. brzmienia szczęśliwie nagromadzone, malowały fonetycznie czynność samę światła, ale przyszły namysły i wątpliwość. Paczoski zmienił raz jeszcze.
— Już gór szczyty słoneczne oblewały blaski. Wiersz miał zakrój poważny i kroczył szeroko jakoś a pięknie, utknął przecie na rymie niewygodnym i poeta raz jeszcze go przenicował.
— We mgłach spały doliny, a słońce gór szczyty... Byłoby to dobrem, ale cała ekonomika wierszy następujących potrzebowała zmiany i Paczoski został przy pierwszej formie, acz słabość jej stosunkową uznawał.
Mazał waryanty Władysławiady, ani się domyślając, że w tejże chwili scena ożywiona, a będąca w związku z poprzedzającą, odegrywała się w pokoiku Ludwiki.
Ciocia Babińska, długo się wstrzymując od wszelkiej gderliwości, doświadczyła w końcu ponurego zniecierpliwienia, które się zawsze rodzi gdy człowiek nałogowi jakiemu dogodzić nie może.
Po rozmowie z Paczoskim chodziła jeszcze po parku, a rozmyślając, burzyła się przeciwko niewdzięcznej dziewczynie, przeciw synowi nawet. Wzburzenie to po kilku kwadransach doszło do takiej fermentacyi wewnętrznej, iż ciocia Babińska, niedobrze rozważywszy co czyni, prawie machinalnie żywym krokiem ruszyła ku mieszkaniu Lusi.
Nie znalazła w niem Mieczysława, co jej było bardzo na rękę, a po sposobie wchodzenia i zamykania drzwi, sierota poznała, iż odwiedziny te bez nieprzyjemnych jakichś wyrzutów się nie obejdą.
Zdyszana szybkim pochodem, rzuciła się pani Babińska na sofę i obejrzała w koło. Nie była dosyć dawno w pokoiku Lusi, dostrzegła łatwo iż dziewczę, jakby gotując się już do drogi, szczupłe mienie swoje pozbierało i powiązało...
— Przekonywam się, zawołała ciotka marszcząc brwi, iż to co mi mówiono z boku, a czemu wierzyć nie chciałam, jest prawdą. Cóż to jest, waćpanna się widzę wybierasz w jakąś drogę? nie opowiedziawszy mnie ani nikomu, a to ślicznie! to pięknie! to nagroda za osiem lat czułej opieki nad waćpanną. Cóż to? czy tak tyrańsko obchodziliśmy się z wami? czy już na żadne zaufanie nie zasługujemy? Co to za maniery?
— Przepraszam ciocię — odezwała się Lusia — jestem pod opieką brata, któremu mnie ojciec powierzył — nie mam w tem woli własnej, sądziłam że brat mój powie wujostwu co zamierza uczynić, jemu zostawiłam to.
— Doskonale wiem, że waćpannie na słówkach i wymówkach nie zbywa — odparła Babińska, i że ja nigdy nie mam w niczem racyi. Bardzo dobrze! jak sobie chcecie, to pewna że ja waćpanny wstrzymywać nie będę.
Lusia milczała, była to jej zwykła broń przeciwko gderaniu ciotki.
— Jedź sobie waćpanna z Bogiem — dodała — jedź, zostawisz mi przez wdzięczność po sobie pamiątkę. Zawróciłaś głowę Martyniankowi, któremuby te głupie miłostki na myśl nie przyszły, gdyby go waćpanny oczki nie wyzywały. W dodatku zawdzięczamy jeszcze reputacyą tyranów nieznośnych, od których uciekać potrzeba, bo z nimi wytrwać nie można... Dziękuję.
— Niech ciocia wierzy, że i ja, i Mieczysław za doznane od nich łaski i przytułek dany naszemu sieroctwu umiemy być wdzięcznymi. Potwarzą jest jeśli kto inaczej o nas trzyma, nikt z ust naszych nie posłyszał nigdy, coby cioci uwłaczać mogło.
— Czcze słowa! czcze słowa! przebąknęła Babińska, ale jak sobie pościelecie, tak się i wyśpicie.
Domawiała tych wyrazów, gdy Mieczysław ukazał się w progu i poznał po twarzy ciotki, po zmieszaniu siostry iż rozmowa niemiłego przedmiotu dotknąć musiała. Oburzało go to znęcanie się nad siostrą. Postanowił w jednej chwili gordyjskie te węzły rozciąć otwartem wypowiedzeniem swoich zamiarów.
— W samą porę przychodzisz — odezwała się pani Babińska — wytłumaczysz mi może co to znaczy, że bez mojej wiadomości, panna Ludwika, która jest pod moją opieką, wybiera się z mojego domu.
— Ciocia daruje — rzekł Mieczysław. Ludwika była pod opieką cioci, gdy ja jej opieki dać nie mogłem. — Wiem o tem, ile przykrości z tego powodu nie raz miała i ciocia się z Lusią porozumieć nie mogła. Pobyt tu mojej siostry już z tego powodu stał się niepodobieństwem. Jesteśmy bardzo wdzięczni za łaski, ale ich dłużej nadużywać nie będziemy. Ludwisia pojedzie ze mną.
Ostatnie słowa wymówił z taką stanowczością postanowienia niezłomnego, że pani Babińska, niezwykła ulegać niczyjej woli, zarumieniła się z gniewu.
— A z panem Bogiem! z panem Bogiem! zawołała gwałtownie — nie wstrzymuję — ruszajcie! Panna Ludwika w istocie była dla mnie od niejakiego czasu nieustannych przykrości powodem, przez postępowanie swoje. Rada będę pozbyć się odpowiedzialności i kłopotu! z panem Bogiem! z panem Bogiem!
Mieczysław się zaczerwienił, ale wstrzymał od odpowiedzi i rzekł spokojnie do Ludwiki:
— Przygotujże się proszę do drogi — idę po konie, wyjeżdżamy natychmiast...
To mówiąc, rękę już położył na klamce i chciał wychodzić, gdy ciotka nagle porywczości się swojej przelękła.
— Przecież was nie wypędzamy — dodała.
— My i tak powinniśmy byli wyjechać — rzekł grzecznie bardzo Mieczysław — nie śmiałem tylko oznajmić państwu dobrodziejom, ale gdy raz mogliśmy się szczerze rozmówić i rzecz jest skończona — nie mamy czasu do stracenia.
Mieczysław wyszedł. Lusia milcząco, machinalnie poczęła szybko zbierać odrobinę tych rzeczy, do których własności przyznać się mogła. Babińska patrzyła zmieszana nie mówiąc już ani słowa.
Wszystko to odbyło się tak jakoś nagle, tak niespodziewanie, w sposób tak przykry, iż sama nie wiedziała co z tem począć — czuła iż to miało pozór wypędzenia; nie odzywając się już wstała, wyszła, trzaskając drzwiami i pośpieszyła szukać męża. Ten stał z Mieczysławem, który go w rękę całował, a on mu czule głowę ściskał i łzy miał na oczach. Pożegnał go był właśnie wychowaniec, a Babiński widząc, że żona życzyć sobie musi pozbycia pupilów, wcale się odjazdowi nie sprzeciwił. Mieczysław odchodził, gdy Babińska nadeszła gniewna i zaperzona.
— A co? a co? zawołała — nie mówiłam... teraz kiedy się bez nas obejść mogą, wynoszą się, nie powiedziawszy Bóg zapłać, nie oznajmiwszy i będą nas obgadywać jeszcze za naszę litość nad sobą.
— Ale, kochasiu — wszakże samaś tego sobie życzyła — rzekł mąż powoli.
— Życzyłam! życzyłam sobie ich wypędzić — zawołała Babińska — ale nie żeby oni szli sobie samowolnie, kiedy im się podoba. Jeszcze waćpan za to cośmy od ich niewdzięczności doznali, pocałowałeś w głowę tego bałwana.
— Ja? jego w głowę, powiadasz kochasiu? pocałowałem? zapytał Babiński — dalipan nie wiem. To mi się tak chyba wyrwało niechcący, bo ja jestem naturalista — dodał Babiński.
Niewłaściwe użycie wyrazu tego naturalista, zamiast dziecię natury — właściwem było Babińskiemu, który inaczej się tłumaczyć nie umiał nigdy z niczego, tylko że był sobie prosty naturalista.
Żona popatrzyła nań, ruszyła ramionami, splunęła i odeszła.
Czy kto przededrzwiami słuchał rozmowy w pokoju Lusi, czy innym jakim sposobem wiadomość o wyjeździe Mieczysława z siostrą rozeszła się po dworze — to pewna, że w kwadrans wiedzieli o tem wszyscy, i że nadzwyczajną wywołała sensacyą. Paczoski jeszcze przemieniał swój wiersz z Władysławiady, nie mogąc dojść do szczęśliwszego wyrażenia i rymu, gdy Martynianek wpadł doń, łamiąc ręce i wołając:
— Stało się!
— Co się stało...
— Oni jadą!
— Kto? oni — kto?
— Mieczysław i Lusia; nie wiem co przyśpieszyło ich wyjazd, to pewna że Mieczysław jeszcze wczoraj nie miał zamiaru tak prędko ztąd wyruszyć. Nagle piorun padł i zburzył — szczęście moje.
To mówiąc rzucił się na kanapę, tuląc twarz w dłoniach. Mentor pośpieszył doń z pociechą — po chwili Martynian się zerwał jak oparzony i wybiegł, a Paczoski, nie mając nawet czasu skryć rękopismu Władysławiady, który zawsze pod klucz zamykał, wyleciał za nim, obawiając się jakiego nieszczęścia. Uspokoił się dopiero, ujrzawszy go wpadającego do pokoju matki i od progu do Władysławiady powrócił. Zobaczywszy syna, pani Babińska przestraszyła się wyrazu zbladłej jego twarzy. W istocie biedny jedynak ucierpiał, a boleść ta malowała się bardzo dobitnie w zmienionych rysach i obłąkanem wejrzeniu.
— Co ci jest? zawołała matka.
— Oni wyjeżdżają — rzekł Martynian.
— Przecież ich prosić nie będziemy, żeby zostać raczyli, odezwała się matka — z panem Bogiem, niech ruszają na cztery wiatry, raz będzie spokój w domu.
— Mamo... mamo.
Ale Babińska była gniewna.
— Cicho — odparła, tupiąc nogą — nie chcę słuchać tych banialuków, proszę mi się nie mięszać do tęgo, co do ciebie nie należy i wracać do Paczoskiego natychmiast.
Martynian który nigdy jeszcze tak stanowczego i niczem niezłagodzonego rozkazu nie słyszał — osłupiał, łzy mu się zakręciły w oczach, zamilkł i zawahał się — postąpił ku drzwiom i wyszedł.
Ale wyszedł z mocnem postanowieniem udania się do pokoju Lusi, aby ją pożegnać, a potem miał się namyśleć co mu wypadnie uczynić. Zbiegł szybko ze wschodów i wtargnął jak burza do spokojnego pokoiku, do którego dotąd wstęp mu był wzbronionym.
Lusia żywo zawiązywała swe rzeczy. Mieczysław stał przy niej. Martynian rzucił mu się na szyję, prawie płacząc.
— Mój drogi — zawołał — darujcie mi, przebaczcie — wszedłem tu gwałtem, ale nie wiem sam co czynię. — Czy jedziecie! panno Ludwiko, kuzynko... ty nas opuszczasz... Może z gniewem i żalem do nas, do mnie.
— Panie Martynianie, śmiało podchodząc ku niemu i podając mu rękę, zawołała Lusia — Bóg widzi, nie tylko żalu nie mam do was, ale za wasze dobre dla mnie serce zachowam wam czułą wdzięczność i pamięć — jej łzy się zakręciły w oczach.
— Nie wstrzymuj nas pan — rzekła, musimy jechać, byliśmy tu ciężarem, zawadą, niepokojem... Jedziemy w świat, sami, ale wierz mi pan, żadne, nawet pobieżne wejrzenie litościwe, nie wyjdzie z naszej pamięci. A kiedyś — kiedyś, zobaczymy się może.
Spojrzała na niego wdzięcznie. — Martynian pomyślał, że jutro, jutro już tego jasnego oczów jej promienia nie zobaczy i jak dziecku łzy mu wytrysły z powiek.
— A! kuzynko — zawołał — wy, wyjeżdżając, odzyskujecie swobodę — wy po nas nie będziecie tęsknić, alem ja nawykł do ciebie, do Micia, jak do rodzeństwa, jam się wychował z wami, ja was kocham — a ja zostaję sam, sam!
— Kochany Martynianie — przerwał Mieczysław, masz dom, rodziców przywiązanych, masz jasną przyszłość przed sobą, my idziemy w świat sami.. sieroty, bez opieki, a jednak nie rozpaczamy. Dzięki wam, przebyliśmy spokojnie lata najtrudniejsze sieroctwa — jedziemy z wdzięcznością w sercu.
— A! z goryczą! z goryczą! zawołał Martynian — kuzynko... błagam, przebacz nam, matce, wszystkim.
— Na Boga — cóż ja mam wam przebaczyć! żywo wtrąciła Lusia — jestem wam tylko wdzięczną.
Chwili nie było do stracenia, wzrok Mieczysława naglił, wszystko było upakowane. Orchowska znosiła swoje węzełki pośpiesznie, bo i ona jechała z nimi, konie najęte stały zaprzężone; wyszli, aby raz jeszcze państwa Babińskich pożegnać.
Ciotka gniewała się jeszcze, stary mruczał, nie śmiejąc czynić żonie wymówek, lecz prawie się na nią gniewał za porywczość. Pożegnanie było bardzo krótkie i chłodne. Babiński przeprowadził ich do ganku. Jedynak szedł tragicznie jakoś za Lusią. W ganku cała służba, wszystko co żyło czekało na sieroty, aby je raz jeszcze zobaczyć i na drogę pobłogosławić. Wielu łzy się w oczach kręciły, uroczyste milczenie jakieś przykre, wymuszone towarzyszyło cichym uściskom i mnogim krzyżykom. Wszyscy po trosze gniewali się na panią, czując że ona była przyczyną odjazdu tak śpiesznego dzieci. Paczoski z piórem za uchem doszedł aż do bryki, żeby pannę Ludwikę w rękę pocałować. Nareszcie konie ruszyły, Martynian stał, patrzył i już się wszyscy powoli porozchodzili, gdy baczny Paczoski, który ciągle go pilnował, z lekka go ujął za suknią.
— Chodź pan — szepnął mu, należy wszelką boleść znosić po męzku. Te czułości zbytnie nie przystoją mężczyźnie. Przecież pan wiesz, ludzie się spotykają na świecie. Toż nie wiekuiste rozstanie... Chodź pan — chodź. Ten vulgus gotów się jeszcze śmiać z pana. Niewypada... ale chodź pan.
Ledwie potrafił go jakoś odciągnąć; Martynian poszedł na górę, padł na kanapę, do stołu odmówił przyjścia, jeść nie chciał, a że matka się tem skruszyć nie dała, musiał po raz pierwszy milcząco i skrycie boleć sam w sobie, szukając rady i lekarstwa.
Paczoski nie rychło wróciwszy do Władysławiady, wieczorem dopiero urodził nareszcie wiersz, który w ostatniej redakcyi poematu dla przyszłych wieków pozostał.
Spały we mgłach doliny, złociły się szczyty...
W kilka miesięcy potem ciocia Babińska pocieszyła się dopiero, iż jedynakowi nic się nie stanie. Zrazu chorował, był smutny, nadzwyczaj milczący, Paczoski mówił po cichu że do wszystkiego gust stracił i czytał tylko Schillera, a co najgorzej, iż się wkochał w rozbójników. Paczoskiemu bardzo się to nie podobało. Lecz po upływie pewnego czasu groźniejsze symptomata choroby ustąpiły, przyszła rezygnacya, zostało milczenie i cichy smutek. Martynian grał i czytał wiele, a potem nagle i niewiedzieć z jakiego powodu, on co bardzo rzadko wprzódy dawał się namówić, by pojechać w sąsiedztwo, jeździł raz po razu. Trzy razy odwiedził państwa Burzymów. Państwo Burzymowie, a raczej Adolfina z macochą właśnie były powróciły z podróży do W... Mówiono po cichu iż prezesówna zapewne wkrótce zamąż wyjdzie, bo coś nakształt wyprawy w domu przygotowywano. Nie było w tem prawdy, tylko tyle, że gorliwa i gospodarna macocha zawczasu, na wszelki wypadek, potrosze robiła wyprawę, nie chcąc by ją jaka niespodzianka zaskoczyła. Śliczne oczy niebieskie prezesównej i mnogi orszak wielbicieli, którzy ciągle przybywali, niespodziankęby czyniły bardzo spodziewaną. Pani prezesowa pojechała do W..., zabawiła tam parę tygodni i wróciła z tłumokami pełnemi bielizny i różnych pięknych rzeczy.
Wieść o podróży do miasta, w którem Mieczysław z siostrą przebywał, pobudziła Martyniana do odwiedzenia Burzymów. Miarkował iż przyjaciołka Lusi musiała się z nią widzieć, musiała wiedzieć co się z nią działo. A że biedny chłopak nie tylko miłości swej się nie pozbył, ale się w niej rozmarzył jeszcze bardziej — chciał choć słowo posłyszeć o Ludwice. Nadzieja go nie omyliła. Bardzo trafnie postąpił iż wziął z sobą Paczoskiego, który teraz nie zawsze już z nim jeździł. Paczoski bowiem zajął rozmową oboje państwa Burzymów, a Martynian miał czas zręcznie rozmówić się z Adolfiną.
— Przeczułeś pan zapewne, że ja mu ukłony przywożę — odezwała się, uśmiechając do biednego chłopca, który nie wiedział jak przystąpić do rzeczy.
— Od kogo? — spytał nieśmiało.
— A, od kogóżby, od Mieczysława — dodała żartobliwie — od nikogo więcej.
Uśmieszek jej dowodził przecież, że może miała więcej do oddania ukłonem.
— Pani ich widziała?
— A jakże, widywałam ich co dnia — poczęła piękna panna, wlepiając w niego oczy, które zdawały się badać biednego chłopca. — Chcesz pan ażebym mu opowiedziała, jak się urządzili, nieprawdaż?
— Jeśli pani łaskawa.
— O! byłam pewną, że teraz pan do nas przyjedziesz... nie dla mnie, ale dla dostania języka, jak to dawniej mówiono... Ja też gorzałam z niecierpliwości, żeby ich gospodarstwo zobaczyć. Wprawdzie miewałam listy od Lusi, ale co się tam z tych listów dowiedzieć można. Miałam adres, i jak tylko stanęłyśmy w Wilnie, zabrałam swoję Burakowską z sobą, siadłam do dorożki, i co najprędzej na Franciszkańską ulicę.
Wystaw pan sobie... kamienica ogromna, podwórze smutne... zawalone, a oni, oni na trzeciem piętrze od dziedzińca... a wschody... drabina... okropność! Na łzy mi się wchodząc zbierało. Było to wieczorem, drzwi mi otworzyła Orchowska, przypatrywała się długo nim poznała, nareszcie krzyknęła: — Matko Bozka! Jezusie Nazarański! i Lusia nadbiegła. Nie poznałbyś pan Lusi, bo jeszcze zdaje się wyrosła.... a! i jeszcze wypiękniała! Bledsza jest może trochę, oczy nad robotą zmęczone... Rzuciłyśmy się sobie w objęcia i popłakały jak należało. Brata nie było, gdzieś w klinice miał dyżur... Dwa pokoiki szczupłe i alkówka... Ubogo koło nich bardzo, ale tam w tych izdebkach czysto i ślicznie... W saloniku, bo jest niby salonik, Lusia ma fortepianik, klepadełko, a! szkaradne... U okna krosienka... Pokoju pana doktora nie widziałam...
— Wiesz pan, przebyłam tam z nimi nie jednę godzinę i pozostało mi po nich wspomnienie, które budzi uwielbienie dla obojga. Tak ślicznie umieją znosić to święte ubóstwo swoje...
— Ale pani, ubóstwo... ja nie rozumiem — przerwał Martynian wzruszony — wszakżebyśmy im mogli pomódz... a jeśli Micio daru przyjąć nie może, wszak by mu nie uwłaczała... pożyczka.
— Widzisz pan, Micio jest hardy — odezwała się Adolfina, a oczy jej niebieskie blaskiem nowym zajaśniały. — Micio, chcę mówić, pan Mieczysław... chce wszystko być winien tylko sobie.
— Tak... to mu wolno, ale dla tej fantazyj kazać siostrze się męczyć.
— Ale ona jest szczęśliwa! — przerwała Adolfina — kocha brata... a ma toż samo co on uczucie i wolę niezłomną.
— I z czegóż, jakim sposobem... — szepnął nieśmiało Martynian — jakże oni mogą...
— Pan Mieczysław ma lekcye... ma nawet już podobno trochę praktyki... profesorowie go protegują... Lusia uczy na pensyi panienki, a wieczorami szyje...
— I to im wystarcza? — zapytał jedynak.
— Wystarcza na życie ubogie — mówiła dalej Adolfina. Orchowska się bardzo postarzała. Lusia chodzi sama na targ, no — i, mam to panu powiedzieć, najczęściej gotuje sama.
Martynian wstał, załamując dłonie.
— Sama gotuje! a też śliczne ręce?
Adolfina zaczęła się śmiać niezmiernie.
— W rękawiczkach — dodała, uspakajając go — nic a nic śliczne ręce, nie straciły... Byłam u niej parę razy na obiedzie... a nawet pomagałam do gotowania, co mnie bardzo bawiło, ale, przyznam się panu, że na codzień dosyć to smutna robota... Byłeś pan kiedy w kuchni? nie? okrutnie gorąco, czasem dymi... a gdy się obiad nareszcie zgotuje, już się go jeść odechce... tyle się go napatrzy i nawącha.
Martynianek westchnął.
— Widzisz pan, z tem wszystkiem jednak — kończyła piękna panna — można być szczęśliwym... Lusia chodzi w perkalowej sukience, Mieczysław wyrzekł się cygara, czasem Lusia sobie sama wodę przynosi... a jednak... wszyscy ich szanują — i — ale tego panu nie powiem...
— A! pani nie będziesz tak okrutną.
— Losy i przygody Lusi pana obchodzić nie powinny — dodała znowu żartobliwie — ja wiem, że panu głównie idzie o Mieczysława, którego jesteś przyjacielem, a to się jego nie tyczy...
— Ale... mnie również obchodzi kuzynka! — podchwycił Martynian.
— O nią się niema co troszczyć — złośliwie kończyła Adolfina. — Nie masz pan wyobrażenia jakie robi furore między młodzieżą. Pod pozorem odwiedzania Mieczysława zbiegają się tłumy, aby na nią choć popatrzeć... Dwóch czy trzech profesorów rozkochanych śmiertelnie... i tylko co nie widać, jak za mąż wyjdzie, nawet może bardzo świetnie!
— Ale to nie może być! to nie może być! — porywając się z krzesła, zawołał Martynian — ona jest świetniejszego losu godna.
— Jak-to świetniejszego — przerwała Adolfina — alboż pan wiesz kto się o nią stara? Mówią że syn marszałka gubernialnego, młodzieniec, który ma odziedziczyć ogromne ojca majątki i znaczenie, kocha się w niej zapamiętale.
Spojrzała na niego, mówiąc, i żal się jej zrobiło chłopca, który nie mogąc słowa z siebie dobyć, siedział blady i darł rękawiczkę.
Nazajutrz Martynianowi nie wypadało jechać znowu, w parę dni jednak znalazł jakiś drobny powód i pospieszył do Burzymów. Tego samego rodzaju rozmowa zatrzymała go przez godzinę. Po trzecich odwiedzinach już niespokojna, coś przeczuwając, popłynęła sama pani Babińska. Obawiała się, aby prezesówna nie zbałamuciła jej syna...
Przyjęto panią Babińskę opowiadaniami o podróży, a po chwili Adolfina umyślnie naprowadziła rozmowę na Ordęskich.
— Niewątpliwie pani będzie ciekawą dowiedzieć się, co się z jej pupilami dzieje?
Ciocia mruknęła coś niewyraźnego.
Żywo chwyciwszy za słowo, panna prezesówna poczęła malować w najżywszych barwach szczęśliwe losy brata i siostry.
— Co najdziwniejsza — dodała — że Lusia nadzwyczajne ma tam powodzenie i że prawdopodobnie świetną zrobi partyą. Stara się o nią bogaty chłopak, ślicznie wychowany, jedynak, któremu rodzice się nie oprą, bo kto poznał Lusię, ten ją uzna godną najświetniejszego losu.
— Przyznam się pannie Adolfinie — odparła z przekąsem Babińska — że temu niezupełnie wierzę, co tam pani opowiadano. Tak to sobie ludzie plotą, ale to nie są czasy, gdy królewicze żenili się z pasterkami, a pastuchów zaślubiały królewny.
— Przekonasz się pani iż się cuda dzieją — dodała sama prezesowa — gdy posłyszysz, że Lusia jest panią marszałkową, i gdy tu do nas sześciokonną karetą zajedzie.
Babińska przygryzła wargi.
— A, zobaczymy, zobaczymy — mruknęła cicho — życzę jej z serca aby się to spełniło, bo inaczej mogą z głodu poumierać. Mnie mówiono że prawie o chlebie i wodzie żyć muszą.
— Bardzo ubogo, to prawda — potwierdziła prezesowa — przecież jeszcze nie o samym chlebie. Byłyśmy tam z Adolfiną parę razy...
Zaczęto mówić o czem innem, a ciocia Babińska widocznie unikała już pytania o podróży, będąc nieprzyjemnie podrażnioną wiadomościami o Ordęskich. Bytność też ta wytłumaczyła jej w części kilkakroć ponawiane odwiedziny syna u Borzymów. Uspokoiło ją to co do Adolfiny, ale dało do myślenia wielce, że przywiązanie dla kuzynki było tak uparte.
Z Martyniankiem też, im był starszy, szło w domu trudniej i matka kłopotała się wielce, z domu go wypuścić nie chciała, guwerner choćby z tytułem przyjaciela stawał się śmiesznym, chłopca wiecznie na pasku trzymać nie było podobna, dać mu swobodę zupełną zdało się niebezpiecznie, szczególniej po tak długiej niewoli.
Kilka razy Babińska chciała się o tem rozmówić z mężem, ale stary, który od czasu wyjazdu nagłego Lusi i Micia był bardzo posępny i milczący, ruszał tylko ramionami i nic nie odpowiadał.
Z dnia na dzień Martynian też smutniejszym się okazywał, więcej znudzonym i do niczego nie miał smaku. Po całych dniach siadywał na kanapie w swoim pokoju i poczciwemu Paczoskiemu nawet rozchmurzyć się nie dawał. Trzeba coś było radzić. Doktor nadworny, na zapytanie cioci Babińskiej oświadczył, że to jest zwykła melancholia młodzieńcza, napadająca dorastających, a która z czasem sama przejść musi.
Był to stary przyjaciel domu, który z powagą lekarza mógł więcej prawdy powiedzieć pani Babińskiej, niż kto inny; od niego bowiem wszystko dosyć łagodnie przyjmowała. W tych dniach właśnie przybył ze swoją miesięczną wizytą do Nowego Babina... Przyjmowali go obfitem śniadaniem z rybami państwo Babińscy, bo wiedzieli że jeść i pić bardzo lubił.
Gdy już czarna kawa była na stole, ciocia Babińska przysunęła się do niego.
— Kochany konsyliarzu — rzekła — tyś człowiek doświadczony, znasz naturę ludzką, potrzebujemy twej rady. Wiesz, że nasz chłopiec jedynak, to oko w głowie, to skarb cały nasz. Udało mi się go wychować niezgorzej, mogę powiedzieć że wcale na niepospolitego ukształcił się człowieka. Cóż z tego... oto go napadły nudy, melancholia, o której ci wspominałam, chłopiec mi w oczach mizernieje i przepada... Co tu robić? co z nim począć?
— Pani dobrodziejko — odparł konsyliarz — jako lekarz i jako przyjaciel to tylko pani powiedzieć mogę, że zbyt troskliwie chuchane rośliny najczęściej żółkną i mizernieją. Chłopiec ma lat z górą dwadzieścia, a trzymacie go jak czternastoletniego w domu, z guwernerem. Jemu trzeba swobody, trzeba łamania się z życiem, trzeba walki, wrażeń.... a choćby i wyszaleć się nieco.
— A! niech pan Bóg broni! — przerwała Babińska. — To mi śliczny ten wasz system... puścić żeby się wyszumiał! Zapewne... zdrowie straci, wpadnie w złe towarzystwo.
— To mu państwo dajcie zajęcie.
— Jakie?
— Alboż ja wiem? niech gospodaruje, niech podróżuje, niech zostanie niedopieczonym literatem... zawsze to lepiej niż nie robić nic i mrzeć z nudów.
— A ja mówię, kochasiu — odezwał się nareszcie Babiński — niech tak idzie jak u nas w kraju obyczaj... Dać mu wioskę, niech gospodaruje. Będzie źle, no toż przez to nie zginiemy... ale się tem ożywi...
— Za oczyma! — zawołała matka.
— Ale go pani tak wiecznie przy sobie trzymać nie możesz... do ożenienia nie pora.
— A! niech Bóg broni! — przerwała matka.
— Rada pana dobrodzieja zdaje mi się najskuteczniejszą i najlepszą, dać mu wioskę pod bokiem, niech gospodaruje.
Babiński głową potakiwał.
— A co? kochasiu, a co? nie mówiłem? Doktór rozumny człowiek, powiada toż samo co ja.
Babińska zmilkła; w ostateczności wolała już to gospodarstwo, niż co innego.
Tegoż samego dnia postanowiono Zanokcice oddać w zarząd Martynianowi.
Był w nich stary dwór, na wszelki przypadek utrzymywany porządnie.
Z pewną uroczystością pani Babińska posłała po syna i razem z mężem oświadczyła mu, iż czas emancypacyi dlań nadszedł, że należało aby wszedł w życie czynne i że na próbę chcą mu dać Zanokcice, radząc, aby początkowo dla towarzystwa, rady i pomocy zatrzymał jaki rok w domu poczciwego Paczoskiego. Martynian oświadczenie to przyjął dosyć zimno, podziękował, zażądał od ojca informacyi i po niezmiernie długim wyborze, z arkuszową notatką matki, z błogosławieństwem ponownem ojca do nowej rezydencyi wyjechał... Wybrano może dlatego tę wieś, iż w sąsiedztwie jej blizkiem wcale panien na wydaniu nie było...
Gdy tu z pieszczoszkiem nie wiedzą co zrobić, aby z ziewania nie chorował a z nudy nie umarł, w Wilnie płynie życie sierotom tak prawie, jak nam je panna Adolfina odmalowała. Między skreślonym przez nią obrazem a rzeczywistością była jednak różnica. Ani Mieczysław, ani Lusia nie odkryli przed przyjaciółką całego ubóstwa swojego, wszystkich swych utrapień i niepokojów. Mieczysław i przez dumę i przez jakieś uczucie wstydu niewytłumaczonego, nie chciał przed Adolfiną spowiadać się z niedostatku. Lusia jak on obawiała się, ażeby mówiąc o nim nie wyciągnęła mimowolnie na upokarzające ich ofiary pomocy, którejby przyjąć nie mogła. Zakryli więc oboje część prawdy, odsłaniając to tylko, czego utaić nie było podobna.
W istocie, życie dwojga tych sierot ciężkiemi okupione było prywacyami. Siostra ponosiła je dla brata, brat czynił dla siostry ochotnem sercem... Oboje mieli nadzieję, że gdy Micio skończy medycynę, gdy dostanie miejsce, wszystko się to sowicie wynagrodzi, ale tych lat parę potrzeba było przeżyć jakkolwiek, byle wyżyć i dotrwać.
Pomimo iż żyli w kątku, ustronnie, i niechętnie robili nowe znajomości, same im one się nastręczały. Przybycie Adolfiny, z prezesową do Wilna, gdzie rodzina Burzymów miała dawne i wielkie stosunki, rozszerzyło przypadkiem koło tych ciążących znajomości i stosunków, które czas zabierały i wyciągały na wydatki. U prezesowej będąc kilka razy, Mieczysław i Lusia spotkali się tam z różnymi panami i paniami, którym prezentować się musieli. Prezesowa tyle o obojgu mówiła dobrego, iż zachęciła swych znajomych do zbliżenia się ku sierotom. Przytem Lusia się podobała wszystkim i swą pięknością, i wykształceniem, i wdziękiem. Mieczysław powagą i rozumem, któremu młodzieńczego uroku nie brakło, słowem obcy ich pokochali. A czasem, taka miłość nawet bywa dla ubogich ciężarem. Lusia w odwiedziny sama iść nie mogła. Mieczysław zajęty nauką nie miał czasu, tego bogatsi i nie mający zajęć koniecznych zrozumieć nie mogli. Stosunków, które tyle w świecie znaczą, wyrzekać się znowu całkiem było niepodobieństwem... Dwa domy szczególniej zyskali sobie Ordęscy w czasie pobytu Burzymów w Wilnie. Jeden z nich był średniego wieku wdowy, przyjaciółki prezesowej, bogatej pani marszałkowej Zawadowskiej, z jakichś hrabiów N... rodem. Była to kobieta, jak mówiono, mimo wielkiej zamożności i zupełnej swobody jakiej teraz używała, bardzo nieszczęśliwa. Piękna, majestatycznej postawy, utalentowana, miła, rozumna, za młodu bardzo wydaną została za wiele starszego od siebie człowieka, który jej życie zatruł. Przeżyła z nim najpiękniejsze lata młodości, męcząc się pod żelaznym jego despotyzmem, który ją złamał i zniechęcił do życia.. Po jego śmierci postanowiła, choć bezdzietna, nigdy już nie wychodzić za mąż; mieszkała w mieście, przyjmowała małe osób grono, czytała wiele, grała trochę i utworzyła sobie byt znośny, nad który już nie pragnęła więcej.
W mieście dom jej i ją znali wszyscy, cisnęli się szczególniej młodzi mężczyźni w różnych nadziejach ku niej, lecz wdowa, przyjmując mile wszystkich, nie dopuszczała nikomu najmniejszej powziąć nadziei. Mówiła głośno, że nigdy za mąż nie pójdzie. Spotkawszy się z Lusią u prezesowej, z którą ją dawna przyjaźń łączyła, pokochała bardzo sierotę. Ze zwykłą sobie otwartością oświadczyła jej, że bardzo mile widywać ją będzie u siebie i chce jej rodzinę, chce dla niej siostrę zastąpić, a w niczem jej wymaganiami żadnemi zawodną nie będzie nigdy. Mówiła to tak serdecznie, tak poufale i szczerze, zapraszała tak błagająco, skarżąc się że jest samotną, że Lusię sobie całkiem ujęła. Potrafiła też, spotkawszy się z Mieczysławem, zyskać go sobie odrazu.
— Dom mój dla państwa otwarty — rzekła — a byłabym prawdziwie szczęśliwą, żebyście to oświadczenie zrozumieli nie jako pospolitą, powszednią grzeczność, ale jako z serca pochodzące zaproszenie, prośbę i dowód szacunku... Bądźcie ze mną bez ceremonii i trochę tej przyjaźni, jaką macie dla Burzymów, przelejcie na mnie.
W ciągu kilkunastu dni pobytu Burzymów, pani Serafina tak się potrafiła zbliżyć i spoufalić z Ordęskimi, iż po ich wyjeździe stosunek był utrwalony. Niestety! jakkolwiek miły i on nawet był ciężkim.
W domu Burzymów także poznał się bliżej z Mieczysławem młody uczeń uniwersytetu z wydziału prawnego, pan Zenon Ł... syn marszałka, bogaty chłopiec, którego zdala widywał Ordęski na wspólnych lekcyach, ale zbliżyć się do niego nie miał sposobności.
Powziął on jakoś bardzo gorącą przyjaźń dla Mieczysława, ale posądzać było można, iż się do niej piękne oczy Lusi wiele przyczyniły. Uczyniła ona na nim wrażenie, z którem się nie taił. Ojciec miał może na myśli Adolfinę i kilka razy go tam przyprowadził, ale zamiast Adolfiny, pan Zenon wybrał sobie Lusię. Zaraz w kilka dni pierwszy oddał wizytę koledze Mieczysławowi, wcisnął mu się prawie gwałtem i zbyt może często przychodził, choć drzwi od pokoju Lusi zastawał szczelnie zamknięte. Nie mogli wyjść na przechadzkę żeby go nie spotkać, a tysiąc różnych pretekstów służyło mu do wciśnięcia się na Franciszkańską ulicę.
Prawie tak natrętną była p. Serafina. Niechcąc swym ekwipażem zbytniej zwracać uwagi, przychodziła pieszo do ubogiego mieszkania sierot, siadywała godziny całe, zabierała z sobą Lusię, niekiedy odrywała od pracy Micia, i gwarząc, jak ci gwarzą co nie mają z życiem co począć, nie spostrzegła się że za grzeczność z jaką ją przyjmowano, noce bezsenne płacić musiały.
Złośliwy ktoś mógłby był nawet posądzić panią Serafinę, że więcej ją zajmował Micio niż jego siostra. Zapominała się mówiąc z nim, ożywiała, wychodziła ze zwykłego sobie smutku i zobojętnienia. Ale ten dobry humor i chwilowe roztargnienie przyznawała Lusi. Niekiedy, nie zastawszy Mieczysława w domu, pod pozorem zabawienia siostry, przesiadywała do późna w nocy, a gdy zmęczony medyk powrócił z książkami i preparatami pod pachą, ona nie dawała mu wypocząć, zabierając go dla siebie rozmową, której nie było końca. Jeśli przyszła pieszo, i w późną noc powracać było trzeba samej, Micio i Lusia czasem po północy przeprowadzać ją do jej domu musieli. Tu znowu niepodobna było nie wstąpić na chwilę.
— Nie puszczę bez herbaty! — woła Serafina — u siebie pijecie bardzo niedobrą, jesteście głodni, choć późno, musicie zostać. Herbata przeciągnęła się czasem do dnia, śmiano się, żartowano i Micio z siostrą przychodził do domu tak, że już kłaść się na spoczynek nie było czasu. A jakże się było poskarżyć na tak serdeczną uprzejmość!
Z Mieczysławem będąc jak z bratem młodszym, ośmielała go ciągłemi przypomnieniami swojego wieku, miała bowiem lat trzydzieści jeden. Pani Serafina Lusię przyswoiła sobie za siostrę. Pokochały się czule. Skutkiem tej miłości było, iż zaczęła się o jej los troszczyć, a spostrzegłszy iż młody pan Zenon zajął się nią, uważając skojarzenie tego małżeństwa za bardzo szczęśliwe, zapraszała go do siebie, aby do Lusi przybliżyć.
Do tych stosunków, już dosyć, jak widzimy, miłych, ale zarazem uciążliwych — dodać potrzeba wielką przyjaźń profesora Varius’a, który naówczas wykładał anatomią w uniwersytecie. Poznał on na lekcyach Mieczysława i wyróżnił go między swymi słuchaczami, jako szczególnie zdolnego młodzieńca. To było powodem, że się nim zajmować począł i zbliżył. Znajomość blizka trwała od lat początkowych, gdy po przybyciu Lusi do Wilna, profesor Varius, przyszedłszy raz niespodziewanie do Mieczysława, zastał ją u niego. Varius był nie żonaty, lat średnich, znakomitej inteligencyi człowiek, z twarzy bardzo jeszcze przystojny, szczególniej wyrazem jaki jej rozum nadawał, słynął z humoru i przyjemności w towarzystwie. Lusia objawiła mu się jak zjawisko nadziemskie w tych studenckich izdebkach, w której się nic podobnego zastać nie spodziewał. Nieznalazłszy Mieczysława, zasiadł z nią do rozmowy i odszedł oczarowany...
Napróżno sam sobie siwiejące włosy pokazywał w zwierciedle, aby grzeszne myśli wybić z głowy — stare zwiędłe serce słuchać pana nie chciało. Biedny profesor zakochał się, wstydził się tego, nie przyznawał — postanowił ekstyrpować tę głupią miłość, lecz tymczasem urokowi towarzystwa Lusi ulegał i mimowoli ciągnął na Franciszkańską ulicę.
Pomniejszego tłumu towarzyszów Mieczysława, który jak na lep na piękne oczy siostry jego lecieli, wyliczać i regestrować nie będziemy, dosyć że praca nawet w tych warunkach, w jakich teraz żyli, stała się bardzo trudną.
Pani Serafina zajmowała w przepysznym domu na Wielkiej ulicy całe piętro i kilka dodatkowych pokojów na dole. Nawyknienie do pańskiego życia, dostatek zresztą niezbędnemi dla niej czyniły salony, i na wielką stopę urządzone mieszkanie; dwa razy w tydzień musiała przyjmować, w poniedziałki były herbaty, we czwartki obiady na które zawsze po kilka osób przychodziło. Oba te dni były celem zabiegów wielu stałych mieszkańców miasta i przybyłych z prowincyi. Było zaszczytem znajdowanie się na herbacie u pani Serafiny, a istotną dystynkcyą odebrać zaproszenie na obiad. Potrzebując się rozerwać, zapraszała piękna wdowa chętnie, lecz nie wszystkich. Przejeżdżający artyści, literaci, wirtuozi, ubiegali się o pokazanie w tym salonie. Bardzo często bywała muzyka, niekiedy ktoś coś czytał.
Złośliwy pan chorąży Oziębic, niemłody już kawaler, zwał salon ten jaskinią lwów, gdyż żaden lew nie przesunął się przez miasto, żeby tam na aksamitnej kozetce nie spoczął.
Lusia i Mieczysław raz na zawsze byli proszeni na herbaty i obiady, ale się od nich wymawiali.
— Będę szczerą, odpowiedziała Lusia, nie mam jak jednę czarną sukienkę jedwabną, w którejbym salonowi pani Serafiny wstyd zrobiła; raz się w niej pokazać można, ale zawsze, niepodobna.
— Co do mnie, śmiejąc się rzekł Mieczysław — godzina obiadu pani jest właśnie lekcyą kliniki, nie mogę jej opuścić, i muszę się wyrzec tej przyjemności.
— Przychodźcie więc kiedy i jak się wam podoba, odpowiedziała pani domu, będę wam rada zawsze. Lusia przecie nawet na targ idąc z koszyczkiem wstąpić do mnie może, a pan choćby w drodze na lekcyą z książkami.
— Ale nie z preparatami anatomicznemi, szepnął Mieczysław.
W istocie częściej może bywała u nich Serafina, niżeli oni u niej być mogli. Tysiące drobnych przysług nieznanych, z niezmierną delikatnością czynionych prawie niepostrzeżenie, trochę życie ubogie znośniejszem im czyniły. Pani Serafina potrafiła się porozumieć z Orchowską, wciągnąć ją w rodzaj spisku, podowiadywała się od niej tajemnic domu i śpiżarni, i niewidomą ręką podsycała biedne gospodarstwo. Życie więc płynęło tak dosyć rozerwane sierotom, czas leciał zapełniony nauką i pracą, a stosunki przyjacielskie, które tak rzadko próbę czasu wytrzymać mogą, z każdą się chwilą ściślej zawiązywały. Profesor był teraz niemal codziennym gościem w domu, i właśnie dnia jednego siedział, przeszkadzając Lusi przy jej robocie, gdy Orchowska z kuchni wpadła z rękami podniesionemi w górę, przestraszona, a niezważając na obcego, stanąwszy w progu — krzyknęła:
— Wie panienka kto przyjechał?
— Któż? któż tak straszny być może? rozśmiała się Lusia.
— O co prawda to że mnie nastraszył, bo oburącz pochwycił i pocałował, jak Boga kocham.
— Ale któż? — zapytała Lusia.
— Pan Martynian.
Dziewczę pobladło i zmieszało się, robota jej z rąk wypadła. Martynian oznajmiony już stał za Orchowską tak pomieszany i blady, jakby popełnił najokropniejszą zbrodnię.
Lusia zerwała się od stoliczka.
— Co pan tu robisz — zawołała, biegnąc ku niemu zarumieniona.
— Przy — przyjechałem, wybąknął Martynian.
— Sam?
— A tak — prawie sam, tak jak sam — rzekł chłopiec, szukając krzesełka, o które niełatwo było w szczupłem mieszkanku.
Profesor popatrzył na oboje.
— Przedstawiam panu profesorowi mojego ciotecznego brata, p. Martyniana Babińskiego; pan profesor Varius.
Profesor który był dosyć dziki i znajomości niechętnie robił nowe, wziął za kapelusz, nie chcąc familii być natrętem, przemówił kilka słów i wyszedł. Mieczysława nie było. Po odejściu jego Lusia znalazła się w wielkim kłopocie z tym wcale niespodziewanym gościem. Przybycie jego zdawało się jej czemś tak niepojętem, iż nieśmiała go o Babice i rodziców zapytać.
— Wszak wszyscy — wszak ciocia i p. Babiński zdrowi? wyjąknęła nareszcie.
— Zdrowi — rzekł Martynian.
— A pan tu sam?
— Tak jak sam; wprawdzie towarzyszy mi p. Paczoski — ale — przybył tu za swemi interesami, chce sprzedać swój poemat.
— I rodzice pańscy wiedzą że sam tu przybyłeś? — spytała strwożona Lusia.
Martynian spuścił głowę.
— Tego ja nie wiem, zamruczał pocichu.
— Jakże pan możesz o tem niewiedzieć?
— Bo ja — nie mieszkam w Babinie, odparł z pewnym rodzajem dumy młodzieniec.
Lusia podniosła oczy zdziwione.
— Jakto? — pan?
— Rodzice mi oddali Zanokcice, i mama pozwoliła mi się rządzić jak mi się podoba. A że do gospodarstwa różnych rzeczy było mi potrzeba, musiałem przyjechać.
— Jednakże — nie bez wiedzy mamy? — szepnęła, trwożąc się o następstwa, Lusia.
— Mama, nie wiem doprawdy, czy wie że pojechałem.
— Ależ, panie Martynianie — zawołała, rzucając robotę Lusia — jak pan mogłeś się narażać na następstwa tego kroku. Ciocia przecie wie że my tu jesteśmy, łatwo się dorozumie iż nas odwiedziłeś, ile ztąd nieprzyjemności.
— Dla was? dla kuzynki? — przerwał Martynian.
— Ale nie — dla pana.
— Ja do nich jestem przygotowany, — spokojnie odezwał się przybyły. Chciałem kuzynkę widzieć koniecznie — bądź co bądź. Panna Adolfina mnie przestraszyła, byłbym uciekł z Babina pieszo i przyszedł, aby was zobaczyć.
Lusia zarumieniła się mocno znowu, drżący głos Martyniana tyle miał w sobie rzeczywistego uczucia, iż nie ulitować się jego cierpieniu i nie być mu wdzięczną za serce — nie mogła. — Wyciągnęła drżącą rękę.
— A cóż to będzie gdy powrócisz! — odezwała się mimowoli.
— Niech będzie co chce, niech już się stanie co ma być, alem ja kuzynkę widział... i żyję.
Zbliżył się tak z załzawionemi oczyma do jej ręki, że mu jej cofnąć nie mogła i ścisnęła dłoń, i zamilkła. Szczęściem szybkie kroki Mieczysława wybawiły ją z kłopotliwego położenia. Mieczysław już od Orchowskiej wiedział o bracie, rzucił książki które niósł i serdecznie go przyszedł powitać, ale chmurę miał niepokoju na czole. I on, jak Lusia, obawiał się następstw tego młodzieńczego wybryku, a co więcej posądzeń cioci, że Martynianka ściągnięto, że go tu umyślnie bałamucić chciano. Cała wina musiała spaść nie na Martyniana, ale na biedną Ludwikę i jej brata. Przykro mu było posądzonym być nawet o zabiegi podobne. Przywitanie było serdeczne, przecież zakłopotane. Martynian musiał to uczuć, a że i sam był wzruszony a szczęścia już zaczerpnął trochę, gotów był uciekać. Posępny mars na twarzy Mieczysława trwożył go.
— Chodź do mnie — rzekł medyk, nie naprzykrzajmy się Lusi. Wszak prawda, dodał, że musisz dziś być u pani Serafiny?
Jako żywo, postanowionem to nie było, posłuszna jednak siostra zrozumiała brata, i milczącym ruchem głowy potwierdziła. — Zatem my idziemy i nie będziemy ci przeszkadzali — dodał Mieczysław — zabrawszy z sobą Martyniana, poszedł z nim razem do studenckiego pokoiku. Widok tej izdebki, do której Lusi przystęp był wzbroniony prawie, wieśniaka przestraszył. Oprócz mnóstwa książek, pełną była kości i słojów, narzędzi jakichś tajemniczych, flaszek i medycznych rupieci. Trzeba było krzesełko uprzątnąć z nich, aby gościa posadzić. Mieczysław chodził zakłopotany.
— Jakżeś ty się tu wyrwał? — zapytał.
— Najprościej w świecie, przyjechałem z domu — bo od kilku tygodni mieszkam w Zanokcicach, które mi rodzice oddali.
— Mówiłeś im że jedziesz?
— Nie było potrzeby.
Mieczysław zamilkł posępnie. — Mój drogi — rzekł po chwili, nie wątpisz że mi cię widzieć miło, ale jakżeś nie pomiarkował że wina tych odwiedzin spaść musi na nas?
— Dlaczego na was? — odparł przybyły, tego nie rozumiem. Wina mojego uczynku spada na mnie. Ale dlaczego ten uczynek ma być winą?
— Chciej mnie zrozumieć. — Ciotka posądziła Lusię o to że cię bałamuciła; jest to przypuszczenie niedorzeczne, które matce jedynaka całem sercem przebaczamy, ale nie życzylibyśmy sobie, żeby mu dodawać prawdopodobieństwa.
— Mój Miciu, dajże mi pokój! trujesz mi jedyną chwilę szczęśliwą w życiu.
— Kochany Martynianie, muszę ci ją zatruć, mam obowiązki względem siostry, idzie mi o jej dobrą sławę. Jeśliż matka nie wie że pojechałeś i że miałeś być u nas, ja cię u siebie w domu przyjmować nie mogę.
Martynian się porwał prawie gniewny.
— Ja jestem przecie swobodny, dano mi wolę... mogę czynić co mi się podoba! — zawołał.
— Choćby i tak było, zależysz zawsze od rodziców i bez ich wiedzy...
— Miciu! ty chyba żartujesz, by mnie męczyć.
— Martynianie, mowie seryo, idzie mi o siostrę. Źleś zrobił żeś przyjechał.
Już niewiadomo jakby się był ów spór coraz żywszemi prowadzony głosami skończył, gdyby gwałtownie nie zapukano do drzwi. Mieczysław podbiegł do nich.
— Nie wchodzę, bo niewolno — odezwał się głos kobiecy — ale wiem że pan masz gościa ciotecznego brata. Bez żadnej wymówki, nie słuchając żadnych w świecie ekskuz ubrania, godziny, zabieram was wszystkich do siebie.
— Ale pani dobrodziejko, szeptał błagająco Mieczysław.
— Proszę, rozkazuję, wymagam, nie słucham.
Martynian, dla którego to tak w porę przyszło, choć nie wiedział ani kto prosił, ani dokąd, wyrwał się prawie gwałtem, prezentując się pani Serafinie. W ten sposób chciał zmusić Mieczysława, aby się nie wymawiał i zyskać parę godzin towarzystwa Lusi, od której jutro nielitościwy brat mógł go odepchnąć.
— Jestem Martynian Babiński — rzekł, wyciskając się żywo z po za Mieczysława, i prezentując się pani, razem przepraszam że w tym stroju podróżnym przed nią stoję. Nie chciałbym ani chwili stracić z towarzystwa kuzynów, tembardziej że jestem tu na bardzo krótko, i — przyjmuję łaskawe zaproszenie.
— A zatem ani słowa już — odezwała się Serafina, rzucając dziwnie badawcze spojrzenie na zachmurzonego Mieczysława — bierz pan kapelusz — idziemy, Lusia jest gotową. Tu u pana kości słychać, proszę za mną, pod karą gniewu nieprzebłaganego.
Tak się to złożyło, że Mieczysław nie mógł już się sprzeciwić, pani Serafina przodem poprowadziła Lusię z sobą, ale się oglądała ciągle, aby reszta gości szła za nią. Byli w połowie Franciszkańskiej ulicy, idąc tak podzieleni na dwie kupki, gdy naprzeciw ukazał się mężczyzna z papierami pod pachą, w wysokim kapeluszu, we fraku śmiesznym ze żółtemi guzikami, i ubiorze widocznie po długiem więzieniu wydobytym z wiejskiego kuferka. Mężczyzna ten stanął; lice mu się rozjaśniło, papiery o mało nie wypadły z pod ręki. Zobaczywszy pannę Ludwikę — osłupiał. Był to poczciwy Paczoski. Lusia pośpieszyła podać mu rękę...
— A! i pan tutaj — zawołała — przedstawiając go zaraz pani Serafinie — i pan tu?
— Tak pani, skorzystałem ze zręczności jedynej i wprosiłem się panu Martynianowi, za towarzysza mając własny interes.
— Pan? interes? jakiż? — zapytała, śmiejąc się, Ludwika.
— Czysto literackiej natury — odparł poważnie Paczoski — i westchnął.
— Opowiedz że nam pan to, dodała pani Serafina, mnie wszystkie literackie kwestye obchodzą.
Skłonił się z uszanowaniem Paczoski.
— Zdaje mi się — rzekł — iż wielkiego doznam zawodu — nie jest to chwila pomyślna dla literackich płodów. Muszę się przyznać iż — chociaż słabym moim niedowierzając siłom — choć zuchwale nader — porwałem się na olbrzymie dzieło idąc za radą Owidiusza — Sed quid tentare nocebit? — Być może iż to, com dwudziestoletnią pracą dokonał, arcydziełem nie jest — zawsze jednak epopea w kilkudziesięciu pieśniach nie jest rzeczą powszednią...
Westchnął i pot otarł z czoła...
— Omyliłem się, sądząc iż ten owoc sumiennej pracy, na świat wydać potrafię. Cały dzień spędziłem, biegając od jednego do drugiego bibliopoli. — To są barbarzyńcy i lichwiarze.
Pani Serafina uśmiechnęła się; Paczoski, coraz się rozgrzewając, mówił dalej.
— Żądania moje były nader skromne, gdybym noce bezsenne i mozoły policzył, ale to są rzeczy, których nikczemne złoto opłacić nie potrafi. — Położyłem cenę nizką.
— Cóżeś pan żądał? — zapytała Lusia...
— Miałem prawo wymagać jakie sto tysięcy, co najmniej, rzekł najbardziej seryo Paczoski — ale wiedziałem w jakich żyjemy czasach, żądałem tylko dwadzieścia... i — śmieli mi się w oczy, wyszedłem oburzony.
Pani Serafina uśmiech miała na ustach, litości pełen; człowiek ten naiwny który wyobrażał sobie że jego poemat miał mu przynieść dwadzieścia tysięcy, summę jakiej nigdy żaden poeta nasz za największe nie otrzymał arcydzieło — godzien był politowania, a razem i szacunku. Władysławiada mogła nie być nic warta, ale człowiek co ją stworzył, był zaprawdę nieocenionym oryginałem.
— Ludzie ocenić pracy sumiennej nigdy nie umieją. Wiesz pan co Milton wziął za raj utracony? — rzekła pani Serafina — nie martw się pan tem. Stawią pomniki później geniuszom nieuznanym.
Paczoski się skłonił skromnie.
— Wszyscy pańscy znajomi idą do mnie na herbatę, nie odmówisz roi pan, spodziewam się, i zechcesz także pójść z nami.
Stary pedagog odkrył łysinę, ukłonił się, wchodzili właśnie do domu pani Serafiny.
Przez cały wieczór szczęśliwy Martynian, jak w tęczę, patrzył na kuzynkę, i pani Serafina nie potrzebowała żadnego komentarza, by odkryć co tego młodzieńca sprowadziło do miasta. — Szczęściem dla niego Paczoski srodze uciśnięty niesprawiedliwością doznaną, ożywiony był i mówił tak wiele do Mieczysława, iż mu nie dał przeszkadzać manewrom Martyniana dla zbliżenia się do Lusi. Pani Serafina, choć protegowała Zenona, niewiedząc w którą stronę skłaniało się serce Lusi, nietylko nie stawała na zawadzie, ale zdawała się spoglądać z zajęciem na tę zapalczywą miłość młodą, objawiającą się tak naiwnie i wyraziście.
Dziwiła ją tylko i postawa zakłopotana Mieczysława i strwożone oblicze Lusi. Po herbacie odwiodła ją na stronę.
— Czy kuzynek miły ci czy natrętny — mów — ale prawdę? — spytała.
— Miły mi jest, a razem się go boję — rzekła Lusia. — Długobym musiała opowiadać, żeby to wytłumaczyć. Mówiłam pani żem była wychowaną w ich domu, mam dla nich wdzięczność, mam obowiązki, jam uboga, oni bogaci, to jedynak u matki, ona się o niego obawia, nie chciałabym być posądzoną że się starałam o pozyskanie serca jego.
— A to serce?
— O! poczciwe jest i dobre — rzekła Lusia — ale to tylko — serce brata — wierz mi pani.
Rumieniec wytrysnął jej na twarz, i zamilkła, spuszczając oczy. Trudno się było domyśleć co czuła, pani Serafina nie nalegała aby się o to dowiedzieć — ale na wszelki przypadek instynktem, przez miłosierdzie, zaprosiła znowu wszystkich na obiad do siebie.
— Przepraszam panią — odezwał się Mieczysław — niech mi pani daruje, ale ani Lusia, ani ja być nie możemy, a kuzyn Martynian zdaje mi się że powinien także wyjechać, bo tam matka o niego niespokojna.
Gospodyni domu spojrzała na chłopaka, który oczyma błagającemi zdawał się ją wzywać, ażeby nie ustępowała od tak szczęśliwej myśli.
— Panie Mieczysławie! jeden dzień! dla mnie! słodkim głosem ozwała się do niego, wyciągając obie dłonie. — Zrób to dla mnie. Jeśli będzie wina, biorę ją na siebie całą, jeśli będzie strata, gotowani ją opłacić, wyczekując się jakiej miłej godziny z tych, które mi czasem dajecie.
Gdy pani Serafina czarodziejką być chciała — umiała być niepokonaną. — Mieczysław czasem nawet zapominał o Adolfinie, gdy siedział przy niej i słuchał jej głosu. — Odwróciła się do Lusi.
— Jeśli mnie kochasz, proś brata...
Lusia się odwróciła zarumieniona i zmieszana.
— Ja służę pani z prawdziwą wdzięcznością — wtrącił żywo Martynian. Mieczysław trochę pedant, ale gdy pani rozkaże, nie potrafi się oprzeć.
— Za pozwoleniem — odezwał się Paczoski, który pił herbatę z rumem, a niedolą swą przywiedziony był do rodzaju egzaltacyi rozmową ożywioną podbudzonej jeszcze. — Za pozwoleniem, ja jestem człowiek prosty i szczery, i znajduję że gdy się ma szczęście spotkać osobę tak godną i szanowną, jak pani dobrodziejka — obowiązkiem przed nią mówić otwarcie — wyznać jak rzeczy stoją.
— Panie Paczoski! przerwał, protestując Mieczysław.
— Ale, co tam, panie Paczoski — zawołał pedagog — p. Paczoski poczuwa się do obowiązku mówienia prawdy. — Oto, pani dobrodziejko, p. Mieczysław człowiek delikatny i pełen uczuć najszlachetniejszych, lęka się kuzynka zatrzymywać, aby niepowiedziano było, że — że — że tego, że ten, to się łatwo domyśleć. Lecz — jam świadek iż tu nic zdrożnego się nie dzieje. Przybyliśmy dla kupienia młockarni i sprzedania poematu. Być może iż powrócimy z poematem bez młockarni, lecz w oczach świata i w sumieniu naszem, jesteśmy czyści i usprawiedliwieni.
— Bredzisz trochę, panie Paczoski — rzekł Mieczysław, uśmiechając się.
— Ani — ani trochę, święta prawda.
— Zatem jutro z obiadem oczekuję! śmiejąc się odezwała gospodyni — nie słucham żadnej wymówki.
Wieczór skończył się dosyć wesoło, a gdy nareszcie żegnać się przyszło, Martynian wyszedł tak uszczęśliwiony, iż po raz pierwszy w życiu, pochwyciwszy Paczoskiego za szyję, ucałował go na wsze strony, od czego, a razem i od rumu, stary nauczyciel rozpłakał się aż do szlochów. Poszli do hotelu w takiem usposobieniu, iż Paczoski za ucznia gotów był dać się umęczyć, a Martynian przysiągł iż się z nim, póki życia, nie rozdzieli.
Mieczysław, powracając na Franciszkańską ulicę, milczący był i smutny. Lusia zamyślona. W domu zastali bilet Zenona, który był wieczorem. Oprócz niego, co gorzej, znalazł Mieczysław na stoliku bilecik gospodarza, któremu należało się za mieszkanie, i Orchowska szepnęła że trzeba piekarza i rzeźnika opłacić koniecznie. W domu nie było ani grosza. Miał wprawdzie Micio należności za lekcye, lecz o te się w żaden sposób upominać nie mógł.
Późno już w noc przyszedł zakłopotany do pokoiku Lusi, która się też spodziewała co chwila tej smutnej katastrofy. Zastał ją zapłakaną.
— Bardzo nam jakoś ciężko — rzekł. — I ty i ja pracujemy jak możemy, ale z trwogą patrzę w przyszłość. Lat dwa, nie wiem jak potrafiemy dociągnąć. Wszystko się składa, by nam utrudnić położenie.
Siostra milczała, chwilę zdawała się namyślać, zwróciła się ku obrazowi N. Panny, jakby z niego miała zaczerpnąć siłę i postąpiła do brata.
— Miciu — rzekła — mówmy poważnie, mam ci coś do powiedzenia takiego, co może zmienić los nasz na lepszy. Namyśliłam się, badałam siebie, mam pewne postanowienie, potrzeba mi tylko ażebyś ty się nie sprzeciwiał.
— Cóż to jest? — zawołał, zrywając się z krzesła Mieczysław — przestraszasz mnie.
— Bądź spokojny, Miciu — siadaj i słuchaj — ale wysłuchaj cierpliwie, a daj mi się wyspowiadać do końca. — Widzisz jak nam idzie ciężko, szczególniej tobie, bo ty biedaku na głowie swej wszystko dźwigać musisz. — Znasz mnie, marzycielką nie jestem, dzieciństwo i młodość oduczyły mnie snów niebezpiecznych. Poznałam smutki życia, nim dowiedziałam się o — szczęściu że istnieje — nie mam też do niego ani prawa, ani roszczeń żadnych, wiem że potrzeba cierpieć i znosić cierpliwie. Lecz jeśli się nastręcza sposobność ulżenia losowi własnemu i tych którzy sercu są drodzy — na cóż odrzucać i kaprysić?
— Do czego to zmierza, proszę cię? — spytał Mieczysław.
— Słuchaj, dowiesz się, mówiła poważniej coraz Lusia. Varius mi się dziś oświadczył...
Mieczysław zerwał się jak oparzony z krzesła.
— Seryo?
— Najzupełniej, odpowiedziałam mu że potrzebuję kilka dni namysłu i porady z tobą, że bez ciebie nic stanowić nie chcę.
— Ale Varius! Varius jest... stary i ty go kochać nie możesz, rzeki Mieczysław — a gdy już tak szczerze mówimy z sobą — powiem ci że mi się zdaje iż wolałabyś Martyniana, który cię kocha, i że masz dla niego, choć kryjesz, uczucie.
— A gdyby nawet tak było? — odpowiedziała Lusia, nie badałam serca mojego, nie chcę go pytać nawet, zawsze miłość Martyniana i moja ku niemu, to tylko marzenie które się rozwiać musi. Znasz jego rodziców — oniby nigdy na małżeństwo nie pozwolili. — Gdyby on mnie kochał, gdybym ja go kochała — czyż się godzi byś ty za to cierpiał? Varius powiedział mi otwarcie, że twój i nasze losy bierze na siebie, ma ogromne wpływy, ma znaczenie, wprowadza cię odrazu w świat, robi ci reputacyą, popchnięty przez niego, idziesz bez troski na stanowisko które ci się należy, a ja — dodała Lusia — ja nie będę nieszczęśliwą, może tylko nie będę szczęśliwą. — Cóż to znaczy? Życie krótkie i smutne... tak czy inaczej, byle z spokojnem przebyć je sumieniem, mój Miciu, ja więcej nie pragnę. Będę cię widzieć szczęśliwym, i będę spokojna.
Mieczysław rozrzewniony, prawie do łez wzruszony tem postanowieniem, chwycił drżące jej ręce.
— Nigdy w świecie nie pozwolę na tę ofiarę! zawołał, niech się dzieje co chce. Ty kochasz Martyniana, słaby jest ale poczciwy i przywiązany do ciebie chłopiec, samo jego przybycie dowodzi tego. Nie trzeba mu czynić nadziei z naszej strony, ani go podbudzać przeciw rodzicom, ale czekać możemy. On wytrwa w przywiązaniu do ciebie.
Lusia milczała.
— Nie — rzekła po chwili — nie ma co nawet marzyć o tem, nie chcę by mi wyrzucano żem przez chciwość, przez rachubę starała się pozyskać jego serce. Należy mu właśnie odjąć wszelką nadzieję i powrócić go matce i rodzinie. Przecierpi — jak ja — ale nareszcie zapomni i będzie szczęśliwy. Ty sam mu powiesz jutro, że ja idę za profesora, tak będzie najlepiej.
Mówiąc to, Lusia miała łzy w oczach i głos jej drżał dziwnie — Mieczysław nie dał dopowiedzieć nawet.
— Nie — nie — zawołał gwałtownie — na to się nie godzę i nie zgodzę nigdy — ofiary nie przyjmę i nie zezwalam na nią. Zaraz jutro sam idę podziękować profesorowi za jego życzliwość dla nas — ale mu oświadczę że jesteś zbyt młodą jeszcze, że za mąż iść nie chcesz.
— Na miłość Boga — wstrzymaj się, rozmyśl — niema nic tak pilnego! Nie mów i nie daj poznać profesorowi żeś mówił o tem zemną. Czekajmy, ty sam zastanowiwszy się uznasz, iż dla ciebie to przyszłość, to świetna karyera, a dla siostry jakaż pociecha przynieść ci ją, ułatwić. Jakżebym była dumna, gdybym małą ofiarą mogła ci ulgę taką zdobyć.
— Stanowczo ci powiadam, ja jestem i będę temu przeciwnym — powtórzył Mieczysław — oburza mnie sama myśl — ofiary, samo to że jabym komuś był winien to co sam powinienem pracą i siłą własną wywalczyć. O! nie — nigdy! nigdy.
— Cicho — dosyć — dobranoc — mamy tydzień czasu, potem, pomówiemy — dodała Lusia.
— Dobranoc.
Mieczysław, milcząc, pocałował ją w czoło i wyszedł. W izdebce czekały nań książki i troska o jutrzejsze wypłaty; wreszcie ta nieszczęśliwa ścigała go myśl, że widząc nieudolność jego, siostra się dlań chce poświęcić.
Krew biła mu do głowy.
— Co tu począć? co począć — wypłaty naglą! grosza nie ma w domu, przy najświetniejszych widokach, jutro wstyd i głód grozi.
Rzucał się, wymawiając sobie swą nieporadność, słabość, niepraktyczność — szukał myśli jakiejś, rachunku choć chwilowego i znaleść go nie mógł. — Jutro potrzeba było płacić, jutro.
Zajrzał do szufladki zamczystej w której pieniądze chował, przerzucił ją, znalazł jeden musztyn i kilka berlinek nic więcej. Bez zegarka obejść się mógł, ściśle biorąc, ale srebrny ten zegarek nie był wart wiele, nic do zastawienia nie było w domu, pożyczyć u kogokolwiek z osób majętniejszych, z któremi żyli w przyjaznych stosunkach, nie miał odwagi — innych osób obojętnych, ani lichwiarzy którzyby dać mogli — nie znał. Myśl ta spać mu nie dozwalała, ani się uczyć. Otworzył okno przez które wpadał księżyc, stanął w niem, zadumał się. Kamienica przedłużała się skrzydłem w drugi dziedziniec, obok okno tuż było otwarte, i żyd w uroczystem ubraniu odmawiał w niem pacierze, które właśnie kończył. Był to kupiec Boruch Zejdowicz, dobrze Miciowi znajomy, bo miał sklep obok i parę razy w dłuższą z Mieczysławem wdawał się rozmowę, kusząc go, aby jego synkowi lekcye dawał, co Mieczysław zawsze odrzucał, bo Izraelita, znając położenie medyka, chciał z niego korzystać.
Stojąc tak obok siebie, prawie w dwóch oknach, pozdrowili się wzajemnie.
— A czemu to jegomość nie śpi? — spytał.
— Czemu wy nie śpicie?
— Ja? — ja miałem co do myślenia, a potem trzeba się też i Panu Bogu pomodlić.
— O! i mnie też nie zbywa na tem co namysłu i rozmysłu potrzebuje, odezwał się Mieczysław, a teraz dopiero siądę się uczyć.
— No — o czemże pan tak myślał? hę? spytał Boruch.
— Zachcieliście, o biedzie.
— A co na nią pomoże myślenie. Z próżnego nikt nie naleje. Niby to ja nie wiem że i komorne i rzeźnik i piekarz czeka.
— Dobry z waćpana sąsiad.
— Cóż robić? muszę słuchać co ludzie gadają... Zkąd jegomość weźmie pieniędzy? hę? czy od grafini tej co się w jegomości kocha, czy od profesora który w jegomościnej siostrze się rozmiłował?
Mieczysław aż krzyknął: — Milcz że z tem głupiem gadaniem! co pleciesz.
— Od czegóż ja sąsiad? ja wszystko wiem. Gdybyś jegomość miał rozum, tobyś biedy nie miał, wydałbyś siostrę za profesora, to człowiek bogaty, a sambyś się ożenił z grafinią i — ot — nie byłoby czego stękać po nocach.
— Co za grafinia? zawołał oburzony Mieczysław, ja żadnej nie znam.
— A! a! co to gadać! rzekł Boruch, a ta z Wielkiej ulicy, co tu raz wraz lata. Albo to jegomość nie wie że ona się kocha! Ona miała takiego kiepskiego pierwszego męża, że mało nie umarła, teraz sobie chce wybrać do gustu i gadają wszyscy co na jegomości patrzy.
— Wiesz jegomość co? hę? — dodał — jeżeli potrzebujesz pieniędzy, ja jemu pożyczę, i na mały procent, półtora na miesiąc, to tak jak darmo.
Mieczysław chciał się gniewać, ale to dokończenie opatrzne, przychodzące tak w porę, rozbroiło go. — Pożyczysz mi? — zapytał.
— Czemu nie? czemu nie, na weksel... proszę do mnie jutro rano. Gut Nacht!
— Dobranoc.
Micio stał jeszcze w swojem oknie, gdy tamto się już zamknęło, oddychał trochę swobodniej, mając chwilowy ratunek przed sobą, przykro utkwiła w nim plotka nieznośnego Borucha, tycząca się pani Serafiny.
Plotka? — A! złośliwi i niegodziwi ludzie, myślał w duchu — dosyć kroku jednego — dość zbliżenia się, ażeby najpłochsze posądzenia świat z najczystszych wyciągał stosunków. Trzeba więc się ich wyrzec, ażeby zacnej tej kobiecie oszczędzić przykrości, która ją czekać może.
Mówiąc to, począł myśleć mimowolnie o Serafinie, i przywodzić na pamięć obejście jej z nim i siostrą. Tyle w niem było delikatności razem i uczucia, serca i przyjaźni, tak umiała zatrzeć tę różnicę jaka z ich położeń wypływała — a za tę dobroć świat płaci jej potwarzą!
Micio był oburzony. — To nauka — rzekł — ażeby na przyszłość był ostrożniejszym, i zwolna, choćby z ofiarą i smutkiem, choćby miała posądzać o niewdzięczność, dla jej spokoju się usunąć.
Powziąwszy to postanowienie, uspokojony o zapłatę długów, Mieczysław otworzył książki i począł czytać, ale myśli tyle wtrącało się pomiędzy książkę a czytającego, iż wkrótce, zropaczywszy aby się to na co zdać mogło, rzucił daremną pracę.
Gdy zrana wszedł do pokoiku Lusi, już jej, pomimo godziny wczesnej, nie znalazł; Orchowska porządkowała, mówiąc pacierze.
— Gdzież siostra?
— Poszła raniusieńko do kościoła i pewno nie wróci rychło — bo się na mszy rannej spotka z panią Serafiną, ta ją niezawodnie do siebie zaciągnie — jak to prawie codzień bywa. Ja nawet kawy nie gotuję.
Micio pomyślał żeby na przyszłość trochę Lusię od zbyt częstego bywania tego u Serafiny odciągnąć — i wyszedł do Borucha. Ten czekał już na niego w sklepie i wyszedł z nim razem do drugiej izby. O pieniądze nie mówili długo, Boruch miał wielkie zaufanie w szczęśliwą gwiazdę medyka, uśmiechał się dając mu co żądał, prosił tylko aby z sobą zawsze robili interesa.
Mieczysław wziąwszy pieniądze pobiegł, się rozpłacić co rychlej i lżej jakoś odetchnął... Nadchodziła godzina kliniki, musiał na nią pospieszać... Lusia w istocie wedle przepowiedni Orchowskiej zastała w kościele Serafinę i dała się jej pociągnąć na kawę... Tyle zawsze miały z sobą do mówienia...
— Wiesz co, rzekła, przybywszy do domu, przyjaciółka, dziś ty mi smutną jesteś. Przyjazd kuzynka, jak widzę, zamiast cię rozweselić, zachmurzył tylko. Cóż to tam? czy złe jakie wieści przyniósł z sobą? przyznaj mi się! bądź szczerą. — Cóż to za przyjaźń, co się nie chce dzielić tem co w sercu chowa?
— Wierz, droga pani, że mi nic nie jest... ot tak... zamyśloną jestem, raczej niż smutną, życie to, życie...
Serafina pocałowała ją i siadła tuż.
— Aleś smutna.
— Tak, ja prawie zawsze taką jestem, nie mogę być inaczej.
— Czy wam tak źle na świecie?
— A komuż tak bardzo dobrze?
— Zbywasz mnie ogólnikami.
— Są uczucia i myśli które zasłaniać musi człowiek, bo by i sam na nie patrzeć nierad.
— Doprawdy... nie dobra bo jesteś... nie masz ufności we mnie. Ani ty, ani twój brat nie chcecie się nigdy podzielić ze mną niczem... a ja was oboje bardzo kocham.
Pani Serafina, wypowiedziawszy ten wyraz — oboje — zmieszała się bardzo, zapiła go co najprędzej kawą.
— A z wami, odezwała się Lusia po namyśle, potrafię być szczerą, choć nią z natury nie jestem. Skrytości nauczyły mnie ciężkie lata przebyte u cioci... Przybiła we mnie to pragnienie otwartości i podziału duszy, które bierzemy od natury, a tracimy z życiem. — Dziś jestem smutniejszą niż kiedy — bo mam że się przyznać?? stoję właśnie na rozdrożu... muszę wybierać którędy pójdę...
— No, to właśnie mogłabyś się doświadczeńszej niż jesteś, starej przyjaciółki poradzić...
— Wczoraj mi się — ktoś oświadczył... szepnęła Lusia.
— Wczoraj? a może — kuzynek?...
— A! nie — podchwyciła Ludwika, bynajmniej, kuzynek nie ma prawa ani się kochać, ani oświadczać, ani rozporządzać sobą — jest pod wszelkiemi względami małoletni.
— Ale dlatego kocha?
— A — ja o tem nie powinnam wiedzieć — zawołała Lusia.
— Jednak wiesz?
— O tyle tylko, by starać się mu to wybić z głowy.
— Nie kochasz go!
Rumieniec wystąpił na twarz Lusi.
— Szacuję go, lubię... kochać! alboż ja wiem co to kochanie? Wolałabym go niż innego może, ale — ani ja jego, ani on moim być nie może...
— Dla czego?
— Rodzice! matka! a! nie mówmy o tem.
— Więc jeśli nie on, to któż ci się mógł oświadczyć?
— Pani go pewno nie znasz...
— Jednakże?
— Stary profesor Varius.
Serafina zaczęła się śmiać.
— Jakto! i ty, mój pączku różany... ty młodziuchna istoto, mogłaś choć na chwilę zawahać się odpowiedzieć mu tak, jak ja ci na twe wyznanie — śmiechem??
— Przyznam się pani, że mnie łza się zakręciła w oku... To oświadczenie jest dla mnie rzeczą... potrzebującą rozmysłu... Bardzo być może iż je — przyjmę...
Na te słowa Serafina powstała z oburzeniem... cała jej przeszłość przyszła jej na pamięć.
— Dziecko! dziecko! świętokradzkie wyrzekłaś słowo! Pomyśleć się o tem nie godzi! Cóż to będzie za małżeństwo! Mogłabyś śmiało być jego córką, w sercu — nie możesz mi się tego zaprzeć — nosisz inną miłość; byłoby to szaleństwo, dobrowolne uwiązanie kamienia u szyi... gorzej, gorzej! Brat nie może na to pozwolić! To oburzające — to... zbrodnia!
Lusia dała upłynąć spokojnie temu potokowi słów wezbranych... westchnęła tylko, ocierając łezkę ukradkową.
— Droga pani, kochana moja przyjaciółko — odezwała się z niezwykłą energią. Wy, dzieci złotych kolebek — inaczej poglądacie na świat niż my... Wy rośniecie z tem przekonaniem, że się wam od losu szczęście należy; w naszym słowniku niema tego wyrazu — zastępuje go fatalizm — konieczność — obowiązek... Dlaczegóżbym nie mogła pójść za zacnego człowieka... gdy to mnie, a! mniejsza o mnie — to Miciowi przyszłość zapewnia.
— A! zawołała Serafina, Mieczysław tego nie potrzebuje — on ma ją zapewnioną własną pracą i talentem.
— Obojga nie starczy — rzekła Lusia — patrz pani — praca się marnuje — talenta jałmużny proszą — kto nie ma poparcia, ginie.
— Ale Mieczysław znajdzie poparcie! przerwała Serafina. — Powiedziałaś, mówiąc o profesorze, że jest zacnym człowiekiem.
— Tak sądzę...
— A gdybym ja to właśnie podała w wątpliwość — zniżając głos, poczęła Serafina. — Jest to znakomitość naukowa, człowiek z wielkim talentem, rozumny... ale... ale... w świecie uchodzi za przewrotnego, za chciwego, za człowieka bez zasad żadnych i niebezpiecznego wielce... Przeżył do siwych włosów, po cudzych karkach drapiąc się coraz wyżej, nie szczędząc kolegów... nie wzdrygając się płaszczyć gdzie mu to pomódz mogło.... dorobił się majątku... różnemi środkami, dziś ludzie się go boją... milczą, chwalą... ale zacnym nikt nie nazwie.
Biedne dziewczę, bledniejąc, słuchało opowieści Serafiny.
— Mieszkając w mieście, mówiła ona, oddawna się spotykałam z różnemi o Variusie opowiadaniami. Człowiek ten żył wiele i zostawił po sobie w wielu kołach i rodzinach niemiłe wspomnienia... Dla ciebie i brata, który go widzi na katedrze, wymownie wykładającego swój przedmiot, z tą twarzą spokojną, jasną, opromienioną, która zdaje się zwiastować czyste sumienie, profesor może się wydawać — zacnym uczonym... ale ci co go znają bliżej, nie dadzą mu tego imienia. — Zacnym nie jest... ma na sumieniu nie jedne łzy, nie jedno nieszczęście rodziny... i...
Serafina nie dokończyła...
— A! to okropne! to okropne coś mi pani powiedziała — odparła Lusia. Więc ta twarz uczciwa kłamie...
— Szczęście żeś w porę dowiedziała się prawdy... lecz brat byłby się jej też prędzej później mógł dopytać. Profesor od lat kilku szuka podobno żony... ale żadna kobieta z tych co go znają nie odważy się, nawet dla jego milionów, podzielić z nim życia...
— Tak złym, możesz on tak być złym i strasznym... powtarzała biedna dziewczyna.
— Ja się z tego przecie cieszę że nim jest, dodała Serafina, bo cię to ocali od kroku ze wszech miar niebezpiecznego. Możesz czekać lepszej przyszłości...
Serafina, starając się utulić przyjaciółkę, chodziła zamyślona... Nagle to postanowienie biednej sieroty, jakby błyskawicą, oświeciło ją, dało się domniemać prawdy. Po raz pierwszy dorozumiewała się, iż ubóstwo mogło być przyczyną tego rozpaczliwego kroku.
Nieśmiała jednak spytać przyjaciółki o to, co człowiekowi wyznać najtrudniej tak długo, póki jawnem nie jest. Rychlej się do występku może, niż do niedostatku przyznaje każdy.
— Wiesz co — rzekła — że napróżno szukam powodów twojego heroicznego zamiaru wydania się za Variusa — przypuszczam chyba że chciałaś... sprobować trucizny... ale nie mówmy już o tem... Do domu cię nie puszczę, obiad zjemy w małem kółku, sami, nie potrzebujesz się stroić — przesiedzisz tu u mnie i poczekasz na kuzynka Martyniana, który mi się dobrym wydaje chłopięciem. Będziemy grały i czytały... musisz mi się rozchmurzyć...
Lusia została wprawdzie — lecz nie rozchmurzyła się, przybyła jej do wszystkich trosk jeszcze jedna: trwoga. Jeśli w istocie profesor Varius był tak złym człowiekiem, musiał też być mściwym. Gdyby mu odmówiła, jakże łatwo mścićby mu się było na ubogim uczniu?
Zadrżała na samo przypuszczenie.
Przed obiadem jeszcze nadszedł Mieczysław. Dziwnym skutkiem kilku słów wyrzeczonych przez Borucha, pierwszy raz był w obec pani Serafiny zmieszany jakiś i patrzył na nią, jakby innemi, przestraszonemi oczyma. Kłopotało go to, że swojemi odwiedzinami mógł dać powód do takiej potwarzy... ale dla czegóż, chcąc wejrzeniem ukradkowem zbadać Serafinę i spotkawszy się w tej chwili z jej wzrokiem — uczuł coś niepokojącego w sobie, jakby w istocie dobadawszy się, że owe plotki mogły mieć jakąś podstawę...
Wzrok wdowy był rozrzewniony, czuły, mówiący więcej niżeli przyjaźń powiadać zwykła, w jego łzawym uroku była jakaś tajemnica. Dłoń którą podała Mieczysławowi drżała... jemu uderzyło serce i doznał przykrego jakiegoś uczucia... które nań wionęło smutkiem.
— Dobrze żeś pan przybył wcześniej — zawołała Serafina — marny czas we dwoje mocno pogderać na Lusię, co jej przypomni ciocię Babińską. Przyznała mi się że stary Varius jej się oświadczył... a pan wiesz kto on jest?
— Znam go tylko jako profesora.
— Nie życzę więc byś go poznał jako człowieka... Lusi trzeba nakazać ażeby się chwili nie namyślała i dała mu zaraz odkosza.
Rozmowa była drażliwa, Mieczysław siadł przy siostrze zmieszany, ale Martynian nadszedł z Paczoskim i to ich od dalszych rozpraw ochroniło.
Biedny chłopak, ledwie się przywitawszy z panią domu, przyszedł do kuzynki i korzystając ze szczęśliwego składu okoliczności, bo go nikt nie odpędzał, cały czas przy niej pozostał. U stołu umiał się przy niej umieścić, słowem upoił się zupełnie, nie domyślając, że ona w tej chwili mimowoli więcej dumała o starym profesorze, niż o przyjacielu młodości.
Dla rozerwania pochmurzonych gości pani Serafiny, szczęśliwie się nadarzył Paczoski, który rozwodził się nad swoim poematem skromnie, ale z prawdziwie ojcowską wielomównością. Ponieważ był jeszcze z rana w kilku księgarniach, miał więc wiele przygód nieprzyjemnych do opowiadania...
Wieczorem Martynian przyszedł się pożegnać z kuzynką, której przyniósł bukiet, kosztujący pewnie tyle, ile jej kilkudniowe utrzymanie. Ze łzami — cichym głosem dopraszał się od niej trochę pamięci. Łykał słowa aby nie powiedzieć zawiele, a tak mu się one do ust cisnęły... Naostatek przyrzekł uroczyście że — bądź co bądź — przyjedzie znowu... bo długo bez nich wyżyćby nie mógł. Lusia była milcząca. Żal jej było Martyniana, a dać mu nadziei, której sama nie miała, nie mogła.
Nic jej nie mówiąc, Mieczysław, któremu cóś szepnęła jeszcze Serafina po obiedzie, pobiegł co najprędzej nazajutrz do profesora Variusa... Zastał go w domu.
Uczony kompilator, obłożony stosem ksiąg przed biurem ogromnem stał z piórem i redagował właśnie ostatnie arkusze encyklopedyi medycznej, którą drukował. Skromne jego.mieszkanie, gdyż słynął z oszczędności, założone było księgami, preparatami, okazami różnemi, których potrzebował do studyów... Na widok wchodzącego Mieczysława, żywo odwrócił się od biura, rzucił nań badające wejrzenie przenikliwe i łagodnie bardzo przemówił, witając. W głosie tym jednak, przymuszenie słodkim, było tym razem cóś tak strasznego, iż Mieczysław uczuł przebiegający dreszcz. Twarz była wypogodzona, głos ten spokojny, cichy... miły, ale zdawał się tak sztuczny, tak wyuczony, iż przerażał.
— Czemże kochanemu panu Mieczysławowi służyć mogę i co go tu do mnie sprowadza?
— Panie profesorze, z nizkim ukłonem rzekł uczeń, przychodzę w sprawie czysto osobistej, naprzód złożyć podziękowanie panu profesorowi za uczyniony nam zaszczyt... Siostra moja, której ja jestem opiekunem, nie mogła taić przedemną tak ważnej wiadomości, jaką dla niej była... ostatnia rozmowa z panem profesorem. Oboje wysoko ceniemy...
Profesor z podniesioną głową słuchał, chwytał każdy wyraz, zdawał się chcieć odgadnąć na czem się to skończy, ale mimo niepewności i niepokoju twarz jego najmniejszej nie doznała zmiany — nie drgnął żaden jej muskuł, lekki tylko uśmieszek obojętny igrał koło ust łagodnych...
— Siostra moja... mówił Mieczysław... jest jeszcze tak młodą — przytem tak pragnęłaby jeszcze zostać kilka lat swobodną, iż ja w jej imieniu zmuszony jestem... panu profesorowi oświadczyć...
— A! a! przerwał Varius — to dosyć — to dosyć! — dosyć. — Dziękuję za rychłą decyzyą, a! a! to dobrze! bardzo dobrze. — Upadam do nóg...
To mówiąc, odszedł od biura, pióro ciągle trzymając w ręku i powtarzając: — upadam do nóg, prowadził do drzwi Mieczysława, powiódł go kłaniając się przez przedpokój, skłonił się jeszcze raz przesadzenie nizko... otworzył mu drzwi z wielką grzecznością i natychmiast je zamknął zanim, ale z takim trzaskiem i gwałtownością, iż dom zatrząsł się cały.
Kontrast między tą grzecznością pożegnania, niezmienioną twarzą i owem buchnięciem drzwiami, miał w sobie cóś przerażającego, jak milcząca groźba. Mieczysław drgnął mimowolnie, i powoli ze spuszczoną głową, zszedł ze wschodów.
Lusię zastał w domu nad książką... ale zadumaną.
— Wszystko skończone, odezwał się — powracam od profesora Variusa.
— Cóżeś bo zrobił! zawołała Ludwika.
— To com był powinien, — podziękowałem mu i odmówiłem.
— Odmówiłeś?!
— Stanowczo...
Zamilkli oboje. — Wszystko było skończone.
Lusia może odetchnęła swobodniej — ale na twarzy jej widać było jakby żal, że ofiarą życia brata ratować nie mogła. Rzuciła mu się na szyję, nie mówiąc słowa, i uścisnęli się oboje...
— Nie traćmy otuchy, nie zrażajmy się — rzekł Mieczysław, — jeszcze dwa lata — wszystko będzie skończone...
Dwa lata! jakże to one zbiegają rychło, gdy się je pragnie powstrzymać... dwa lata to dwa oka mgnienia... ale dwa lata nędzy, głodu i troski... dwa wieki! Czas niby równy — jest przecie miarą zupełnie stosunkową, gdy go z uczuciem złożym razem... Skraca się, przedłuża... staje nieskończonością prawie... Można go rozdrobnić na niezliczone drgnienia i pochłonąć jednym łykiem. Jest miarą dla chodu nóg, ale nie dla bicia serca...
Zaraz w kilka dni potem przypadał wykład profesora Variusa. Mieczysław swoim zwyczajem usiadł w jednej z pierwszych ławek aby notować. Varius ukazał się na katedrze z ową twarzą jak dzień pogodny jasny — począł mówić, lecz rzucając oczyma po sali, tak unikał zręcznie ucznia dawniej ulubionego, jakby go widzieć nie chciał. Niewiele to obeszło Mieczysława. Dostrzegł wszakże nazajutrz i dni następnych, że przyjaciele profesora i koledzy, przyjaźni mu dawniej, również go unikali i zdala się trzymali od niego. Powoli ta oziębłość stała się tak zaraźliwą, iż przeszła do towarzyszów Micia i opasała go jakby lodowatem kołem. Przyczyny jej dociec było niepodobna, ani chciał tego probować sierota, w którym ostracyzm ów dumę obudził — lecz zabolał. Unikano rozmowy z nim, usuwano od ławki, przy wyjściu pośpieszali wszyscy, aby się z nim, jak z zapowietrzonym, nie zetknąć.
Pan Zenon który uczęszczał na inny wydział, pozostał mu wprawdzie wiernym; lecz ten stosunek więcej go kłopotał i zawadzał mu, niż mógł pocieszyć. Na wydziale medycznym jednym z najgorszych uczniów, choć mu na zdolnościach nie zbywało, był niejaki Poskoczym. Nazwisko to, jakkolwiek się wyda niezręcznie stworzonem, jest prawdziwem — rodzina ta istnieje. Jedynak wychowany przez matkę, pieszczony i rozpuszczony, dosyć majętny pono, Poskoczym poszedł na medycynę więcej z fantazyi, niż z powołania, uczył się też fantastycznie a raczej wcale nie chciał uczyć. Na wykłady uczęszczał gdy mu się podobało, z pedelami miał nieustanne zajścia, powoływany był do inspektora co tygodnia, odwiedzał często więzienie... a co wieczór sprawiał u siebie herbaty, jeśli nie tańcujące, to śpiewające i szalejące. Zbierali się u niego najznakomitsi hulacy i próżniacy wszystkich oddziałów, mówiono nawet że grywano tam w karty — słowem była to Sodoma i Gomora... Poskoczym wyglądał blado, ale chłopak był ładny, twarz śmiała mu się szyderstwem, słowa bryzgały ironią — nielitościwy był w żartach, choć serce miał dobre. Z Mieczysławem znali się bardzo zdaleka, ale Poskoczym wiedział, znał, słyszał o każdym z towarzyszów — wszystko co wiedzieć, znać i słyszeć było można. Mieczysław mu się nie podobał, jako pedant i — purytanin.
— To osioł, tylko udaje rozumnego, mówił na niego Poskoczym.
Jednego wieczora, rozchodząc się z ostatniego wykładu, Mieczysław który teraz chodził sam ciągle, bo nikt już go ani przywitał — szedł ku domowi się zwróciwszy, gdy uczuł uderzenie ręką po ramieniu.
— Szanownego Mucyusza Scewolę witam! ozwał się głos chrypliwy. Odwrócił się i postrzegł Poskoczyma, który drwiąco mu w oczy patrzył.
— Na cóż tak... mędrcze i bohaterze, kroczysz solo basso? zapytał interpelujący — dziwi to cię że śmiałem jego eminencyą zaczepić? Nieprawdaż — ale mi bo do kata żal waszeci... bo cię wszyscy opuścili — a że jestem w opozycyi zawsze z ogółem, więc przychodzę i podaję dłoń.
Mieczysław, nienawykły do tego tonu, milczał.
— Oto masz za to że cię pan Bóg obdarzył piękną siostrą — dodał Poskoczym. Stary sybaryta, który uchodził za filozofa raczył na nią rzucić okiem, wy uznaliście słusznem dać mu figę... i jecie teraz gorzkie owoce waszego heroizmu. Ale jakże bo u licha nie rozrachowaliście się, dopuszczając ażeby się oświadczył przed egzaminami i daliście mu rekuzę w tak niebezpiecznej porze? Varius jest stary pies — przepraszam... będzie się teraz mścił na wszelki sposób. — Żal mi asindzieja...
Mieczysław ruszył ramionami.
— Co tam się w to obcym wdawać — rzekł — to sprawy nasze domowe, panie Poskoczym, nie mające żadnego związku z lekcyami, nauką i egzaminami.
— A, diabła tam — przerwał Poskoczym — naiwny, jesteś jak filolog, nie jak medyk, i Variusa nie znacie... Varius uczony mocno, ale zły jak... na to niema wyrazu. Tylko złość ta jego, to cukierek ze strychniną... jesz go, aż ci się w ustach rozpływa i padasz, połknąwszy, trupem.
— Niech sobie będzie zły — mruknął Micio!
— Żal mi cię, kolego — dodał Poskoczym — boć dalipau nie zasłużyłeś na ostracyzm, jaki cię otacza. Żal mi cię... Usiłowałem dobadać przyczyny... nie ma zdaje się żadnej... jednak profesorowie znajdują żeś zarozumiały, a nic nie umiesz, a towarzysze... plotki na was garściami rzucają...
Mieczysław milczał, uśmiechając się z przymusem.
— Na to niema rady — rzekł.
— Byłaby rada, ale lekarstwo nadto heroiczne na wasz temperament. Do pierwszego lepszego trutnia trzebaby się przyczepić i dać mu w ucho, to potem wszyscy będą grzeczni...
— Istotnie, lek gorszy od choroby.
— Jak wszystkie leki — rozśmiał się Poskoczym — cała medycyna, mówiąc między nami, szarlatanerya... wiedzą tylko że nic nie wiedzą... Dobranoc... Daj któremu w ucho, proszę cię.
Na tem rozmowa się skończyła. Mieczysław dowiedział się z niej tylko, czego się domyślał, iż Variusa wpływ otoczył go tym wstrętem ogólnym. Znosił go cierpliwie, a siostrze wcale o nim nawet nie wspominał. Życie wszakże stawało się coraz przykrzejszem, nauka nawet trudniejszą, pozbawiony był pomocy, rady, zachęty. W przededniu egzaminów, gdy wszyscy zbierali się w gronka, dla łatwiejszego powtarzania i wzajemnego słuchania, Mieczysław szukał napróżno towarzyszów do repetycyj, nie mógł się doprosić ani ksiąg, ani notat... został odosobniony... Dotknęło go to mocno, lecz oszczędzając Lusi przykrości, ukrył to przed nią. Między innemi zarzutami jakie czyniono mu, był pono i ten, że uczęszczał do domu pani Serafiny... a bytność tam częstszą przypisywano stosunkom, które miały być aż nadto poufałe... Gdy się raz potwarz obróci przeciw komu, nie szczędzi mu pocisków. Rodzą się kłamstwa jedne z drugich, a najmniejszy pozór posługuje do rozmnażania ich.
Wszystko to, pomimo skrywania przed panią Serafiną, nie mogło ujść jej oka; Lusia niechętnie zwierzała się z domowych trosk, ale się one na jej twarzy odbijały... Mieczysław stawał się coraz rzadszym gościem, tłumacząc się egzaminami. Pani Serafina, która do nich nawykła była smutną.
Ten smutek zmusił ją do porachowania się z uczuciami swojemi... przekonała się, że nieznacznie przywiązała się do Mieczysława, że człowiek ten stał się dla niej koniecznością, jednem słowem że go kochała. Jak do tego przyszło? nie wiedziała sama. Miała mocne postanowienie pozostania wdową i swobodną na resztę życia; urządziła się tak, aby módz wytrwać, nie pragnąc nic więcej. W porównaniu z przeszłością mogła się nazwać szczęśliwą... teraz owładnął nią niepokój... nowy żywioł uczynił to życie milszem może, ożywieńszem, ale nie bez troski o przyszłość. Pani Serafina zamknęła się na kilka dni, usiłując coś postanowić, czemś się uleczyć, coś przedsięwziąć stanowczego. Chciała wyjechać za granicę... usunąć się chwilowo na wieś, potem mówiła sobie: — miłość ta nie ma jutra, dlaczegóżbym z dzisiaj korzystać nie miała? wszak to dziś nie jest żadną winą zatrute...
Trochę się zaczęła pilnować i być ostrożniejszą, a mniej poufałą w stosunkach z Mieczysławem, ale to nietylko nic nie pomogło, pogorszyło stan jej serca. Gniewała się na siebie za słabość swoję, a przemódz jej nie umiała.
Tak stały rzeczy, gdy stary stryj pani Serafiny, zajmujący wysokie stanowisko dyplomatyczne za granicą, wielce jej ukochany, nadjechał. Hrabia von Zarbsten z dawnej familii kurlandzkiej, człek już podżyły, stary kawaler, bawił zwykle we Włoszech lub Hiszpanii: Raz w rok, czasem we dwa lata przyjeżdżał do dóbr swoich i na ów czas synowicę odwiedzał. Pani Serafina była do niego prawie tak czule, jak do ojca przywiązaną, a stary wypłacał się jej też miłością wielką. Dla niego nie miała żadnych tajemnic... W tej chwili przybycie starego krewnego i przyjaciela może bardziej niż kiedy było dla niej pożądanem. Przy pierwszem spotkaniu hrabia znalazł swą synowicę zmienioną...
— Umiem czytać z twojej twarzy — rzekł — uniosłem z sobą, wyjeżdżając raz ostatni, wspomnienie miłych twych rysów uspokojonych, pogodnych... odrodzonych wypoczynkiem wdowieństwa... Znajduję cię zmienioną... co ci jest, moja Serafino? Jeżeli cierpisz na zdrowiu, czyby nie należało spróbować zmiany klimatu? Jedź do Florencyi, do Pizy... spędź zimę na południu...
— Ale ja nie czuje się wcale chorą — odezwała się Serafina — zresztą o wszystkiem tem pomówimy jeszcze potem.
Hrabia zamieszkał na czas pobytu w Wilnie u synowicy, a że był nawykły do postrzegania i czytania w twarzach i ludziach długiem życia doświadczeniem, łatwo dostrzegł w Serafinie ten niepokój i niecierpliwość, jakie rodzi uczucie, z którem walczyć potrzeba.
Począł śledzić jej stosunki. Te były bardzo szczupłem kółkiem ograniczone, najczęściej i we wszystkich godzinach spotykał tylko Lusię, niekiedy Mieczysława. Lusia mu się niezmiernie podobała, znajdował w niej szczęśliwą mieszaninę prostoty i instynktu światowego, salonowego, która nadawała jej przy najmilszem obejściu się pewną świeżość i oryginalność. Za pierwszą bytnością Mieczysława spojrzał tylko na synowicę i po przybranym chłodzie a razem pomieszaniu jej, odgadł wszystko. Z podwójną więc uwagą zaczął się młodemu medykowi przypatrywać. Dystynkcyę jaką oceniał w siostrze, właściwą naturom wybranym, znalazł w Mieczysławie, który go ze wszech miar zadowolił; ocenił umysł jego, naukę... odgadł dumny nieco, a raczej dbały o swą godność charakter.
Mais c’est un jeune homme très distiugué et qui a de l’avenir — odezwał się, bacznie patrząc w oczy Serafinie.
Pochwała ta tak ją mocno uradowała, że stryjowi rękę za nią uścisnęła; rumieniec i uśmiech potwierdził domysły.
Ale na ten raz nie wywoływał zwierzeń żadnych. Sama pani Serafina miała na myśli później otwarcie z hrabią pomówić. Jednego poobiedzia, gdy byli sami, stanęli naprzeciw niego.
— Wiesz, stryju — rzekła — człowiek jest niepoprawną nigdy istotą. Cóż byś powiedział, gdybym ja po wszystkich zaklęciach i słowach danych sobie, złamała je i — poszła kiedy za mąż?
— Powiedziałbym — odparł spokojnie hrabia — żeś uczyniła bardzo dobrze, ale tylko w takim razie, gdyby twój wybór był rozumny... gdybyś była pewną człowieka, w którego ręce powierzysz losy swoje.
— I ja nie inaczej myślę — szepnęła Serafina. — Jestem, mogę powiedzieć, szczęśliwą, a jednak nudno mi, samotność cięży, brak rodziny męczy, serce potrzebuje kochać.
— Czy już kocha? — śmiejąc się, spytał stryj.
— Nie. Ale... ale przewiduję, że to nastąpić może i trwożę się.
— Ja myślę że to bez wiedzy pani już nastąpiło pewno, a rozum tylko przyszedł aprés coup... tłumaczyć fakt spełniony...
Serafina potrząsła głową.
— Nawetbym odgadł kandydata — odezwał się stryj.
— A! nie! to się omylicie!
— Sądzę że nie; brat panny Ludwiki, przysięgnę.
— Stryju! na miłość Boga! — oglądając się niespokojnie i palec kładąc na ustach, odezwała się Serafina.
— Ale cóż w tem tak... nadzwyczajnego? Bardzo mi się podoba... młody... rozsądny, a że ubogi, tem lepiej...
— Szlachetny, idealnie szlachetny i zacny człowiek — odezwała się Serafina zniżając głos — jego poświęcenie dla siostry, pracowitość, wytrwałość, delikatność prawdziwie uwielbiać potrzeba! Jak oni oboje znoszą ubóstwo swoje, kryjąc je przed oczyma ludzi, coby dopomódz im pragnęli... jaka surowość życia... a przytem...
— Słowem, wszystkie cnoty! — uśmiechając się, dodał stryj — ale czy ma on najgłówniejszą, najpotrzebniejszą, czy umie ciebie cenić i czy cię kocha?
— Jest mi przyjaznym, tak... jest dla mnie serdecznym, a jednak... ja... ja nie wiem — poszepnęła smutnie Serafina.
— Tylko jakżeby w tobie mógł się znowu nie zakochać?
— O! stryju! we mnie zakochać się trudno. Gdyby nawet miał jakie uczucie, jestem pewną żeby się z niem krył, że usiłowałby je zwyciężyć, bo nigdy nie sięgnie, gdzieby go o interes posądzić było można. Gdybym była ubogą...
— Daj pokój, mienie nigdy do szczęścia nie przeszkadza — odezwał się stryj.
— Czasem... — wyszeptała, wzdychając, synowicą.
— A więc, jest-to miłość w projekcie — przerwał hrabia — i chciałaś się mnie poradzić zapewne, co ja powiem na nią? Byłoby śmiesznością nie chcieć próbować szczęścia dlatego, że się go raz nie miało, ale gdzie się tak wiele waży, jak przyszłość, nie dosyć może uczucia, trzeba wiele rozwagi i rachuby... Zatem...
— Zatem, nie ma nic, i nie mówmy już o tem — rzekła zarumieniona Serafina.
Stryj ścisnął jej rączkę.
— Powoli, powoli i bez pośpiechu, a gorączki... ale młody chłopak przecie... szlachcic?
— O! niewątpliwie — dorzuciła pani Serafina, — znam rodzinę jego.
I tak skończyła się rozmowa pierwsza w tym przedmiocie, a rozbudzony nią hrabia, przyrzekł sobie baczniejszą zwrócić uwagę na młodego człowieka, skarżąc się tylko, że go zamało spotykał.
Były to właśnie dni poprzedzające egzamina, od których zawisł los Mieczysława; siedział więc, będąc pozbawiony koleżeńskiej pomocy, dzień i noc nad książkami. Gdy dla innych biblioteka i wypożyczanie z niej dzieł potrzebnych stały otworem, jemu czyniono w tem trudności. Wpływ niewidoczny i niepochwycony profesora Variusa wszędzie mu się czuć dawał. Nieprzyjaciel nieubłagany, nie pokazywał się nigdzie, znajdował wszędzie. Mieczysław, jakkolwiek był niezawodnie jednym z najzdolniejszych uczniów, niepokoił się o roczny popis, w którym mógł się surowości wielkiej spodziewać. Profesor Varius słuchać miał z dwóch najważniejszych przedmiotów. Być zmuszonym pozostać na tych samych kursach rok jeszcze, było to stracić pracę i ofiary całoroczne. Choć taił się z niepokojem swym przed siostrą, baczne jej oko widziało dobrze, a serce przeczuwało co się z nim działo.. Parę razy wymówił się pół słowem, resztę ona sama odgadła. Nie powiedziała nic, ale Mieczysława śledziła pilnie.
Dzień stanowczy nadszedł wreszcie. Mieczysław zmęczony bezsennością, natężeniem umysłu, pracą i niepokojem, chodził jak cień, czuł się onieśmielonym i bezsilnym... Uczynił wszakże z siebie co tylko mógł i ze spokojnem sumieniem oczekiwał wyroków losu. Lusia obyczajem dawnym poszła do kościoła modlić się na intencyą brata, we łzach i niepokoju wyszła z kościoła, niepewna co z sobą zrobi, chciała pójść do przyjaciółki, lecz pozostając w domu, rychlej mogła się doczekać wiadomości od brata... poszła więc do swej izdebki niepewnym krokiem, jakby przeczuwając coś złego.
Godziny wydały się bez miary długie, i zmierzchało już, gdy kroki posłyszała na schodach, a potem otwierające się drzwi izdebki Mieczysława i stuk, jakby coś padło na ziemię. Pobiegła, rzucając robotę, co prędzej... drzwi były na pół odemknięte, na podłodze leżały rozrzucone książki... na sofce blady, z oczyma osłupiałemi, siedział Mieczysław... Dosyć było spojrzenia na niego, żeby wyczytać, iż się stało, co się najgorszego stać mogło. Lusia zatrzymała się w progu i załamała ręce.
— Mieczysławie!
— Nie pytaj... nie pytaj...
— Na Boga! czyż niema ratunku?
— Pozwól mi odetchnąć, daj zebrać myśli... opowiem...
Nierychło przyszedł do siebie.
— Przewidywałem — odezwał się w końcu — że mnie to spotkać musi... ale stało się gorzej, niż przeczuwać mogłem... Nie byłem panem siebie... Inne egzamina poszły mi trudno, ale zdałem je, rozgorączkowany, świetnie... Ci, co radzi byli widzieć mnie upokorzonym, byli zmuszeni przyklasnąć. Kolej przyszła na niegodziwego Variusa. Zimny, uśmiechnięty, słodki, począł mi zadawać pytania. Z przebiegłością sofisty rzucał je w ten sposób, aby mnie obałamucić, alem się pochwycić nie dał. Widziałem na jego twarzy, w głosie czułem wzrastającą zaciętość... Mnożył zarzuty i sypał mi coraz nowe kwestye... Nareszcie przyszła najtrudniejsza... odpowiedź moja była ściśle dostateczną... profesor znalazł ją fałszywą. Utrzymywałem się przy swojem. Zwykle spokojny, mimo wielkiego panowania nad sobą, począł się burzyć i rozpłomieniać i rzucił mi w oczy niegrzecznem szyderstwem, wymawiając nierozsądną zarozumiałość.
Nie mogłem przenieść w obec kilkuset świadków odebranej obelgi, odpowiedziałem mu gniewnie, że powinien sądzić o pilności ucznia i jego nauce, a nie o jego charakterze. Profesor zerwał się w pasyi wołając, że albo on ustąpi z katedry, albo ja oddalonym być muszę z uniwersytetu... Nie czekając dłużej, nie słuchając więcej, wyszedłem... Znając wpływ Variusa i jego charakter, nietrudno przewidzieć, że jutro dostanę odprawę.
To mówiąc, Mieczysław padł na kanapę i zamyślił się rozpaczliwie.
— Co dalej? — rzekł — ani wiem, ani mogę przewidzieć... Gdzie się udać? o czem?... Co począć? Wyrzec się nauki, a z nią przyszłości? Mojej, toby było niczem, ale twojej, droga siostro... o! nie chcę myśleć... boję się oszaleć.
— Jak mnie kochasz, zaklinam cię — przyklękając u jego kolan, zawołała Lusia — uspokój się, czekaj do jutra... nie rozpaczaj, zobaczysz, wszystko się naprawi. Bóg dobry, a tyś na jego opiekę zasłużył, choćby twoją nademną opieką. Mieczysławie! spokoju ducha, błagam... Nie myśl, nie męcz się, nie daj się złamać... do jutra.
— Ależ dlaczego do jutra? — spytał ironicznie a boleśnie Mieczysław — chyba po roku...
— Ja mam przeczucie... to się zmieni, zobaczysz... ludzie chwilowo dają się unieść namiętności, lecz sumienie się odzywa... niesprawiedliwość oburzy...
Pomimo łagodzeń siostry i jej próśb, Mieczysław nie wstał z kanapki, zamilkł i pozostał w osłupieniu... Znużony tylko później pochylił się i ołowianym snem zasnął do rana.
Sen to był ciężki i gorączkowy razem, z którego się przebudzić nie mógł, a który go męczył... tak, że gdy wreszcie dzień biały rozwarł mu powieki, uczuł się zmęczonym, jak po chorobie, i musiał zawołać Orchowskiej, ażeby mu przyniosła posiłek jaki, któryby życie wyczerpane pchnął nanowo... Zapytana Orchowska o Lusię, odpowiedziała pocichu, że panienka długo w nocy modliła się i płakała, że zrana bardzo wyszła z książką i dotąd nie powróciła.
Mieczysław sądził że poszła do kościoła, a potem, jak zwykle, dała się uprowadzić pani Serafinie... ale inaczej się stało.
Lusia w istocie pobiegła na mszę ranną, wysłuchała jej, klęcząc, z zapałem, wstała ośmielona, odżywiona, i szybkim krokiem skierowała się wprost ku murom uniwersyteckim. Była godzina ósma rano, gdy zadzwoniła do mieszkania profesora Variusa.
Uczony już był przy swem biurku, gdyż życie prowadził nadzwyczaj regularne, a wczorajsze chwilowe wzburzenie nie było zdolne zachwiać zwykłym dnia programem. Służący siedzący w przedpokoju, sądząc że kobieta nieznajoma przyszła po radę lekarską, oświadczył jej że doktór chorych w tych godzinach nie przyjmuje.
— Ja nie jestem chorą, przychodzę w pilnym interesie — odezwała się Lusia śmiało — proszę was zanieść moją kartę profesorowi i powiedzieć mu, że się z nim widzieć muszę.
Sługa nakazującego tonu usłuchał i poszedł, pochwili Ludwika weszła do salonu, bo profesor chciał ją przyjąć w salonie.
Był on urządzony z pewną poważną i surową, ale wspaniałą elegancyą. Ciemny... chłodny... widocznie nieużywany, tylko na chwilowe posłuchania, przypominał izby sądowe... kilka kosztownych obrazów, przepyszne bronzy, dywany, meble czarne hebanowe, stoły z marmuru i mozajki, były po większej części darami klientów... ale je z pewną harmonią dobrano do siebie. Blada twarz Variusa na tem tle cieni wydała się jak widmo straszną. Kłaniając się i zacierając ręce, podszedł ku pannie Ludwice, wskazując jej kanapę, na ustach igrało szyderstwo.
— Panie profesorze — odezwała się dziwnie śmiałym głosem Ludwika — pan się domyślasz, co mnie tu sprowadza?
— Domyśleć się nie trudno... alem spodziewać się tego szczęścia nie mógł, zwłaszcza, że krok pani jest zupełnie daremny.
— Pozwól mi pan przemówić — rzekła spokojnie. — Masz pan przed sobą dwie istoty nieszczęśliwe, sierot dwoje... czyż serce twe nie zna litości?
— Pani moja — rzekł profesor, głosem świszczącym dziwnie — obowiązkiem moim jest przy egzaminach nie mieć litości nad jednym, aby tysiąców nie zgubić. Litość tu byłaby grzechem. Brat pani jest zarozumiały a nie dojrzały... wypuszczony z dyplomem zabijałby ludzi... ja muszę mieć litość nad nimi, a nie nad nim. On nic nie umie.
— Człowiek który niedawno głoszony był najzdolniejszym...
— I zdolność go zgubiła, bo mu dała pychę i zarozumiałość — dorzucił Varius. — Potrzebował skarcenia i nauki.
— Panie profesorze, przypuściwszy że tak było, na co ja, jako siostra, i znając go najlepiej, zgodzić się nie mogę, skarcić go prywatnie było obowiązkiem sumienia, ale publicznie i niesłusznie upokorzyć, mógł tylko, kto się chciał zemścić!
Wyraz ten wymówiła z przyciskiem.
Varius zachmurzył się, brew ściągnął.
— A gdyby i tak było? jestem człowiekiem... nie zapieram się... Przypisuję mu, że mnie staremu odebrał to, co było ostatniem szczęściem lub szczęścia marzeniem w życiu, dlaczegóżbym nie miał chcieć zgnieść robaka co mnie kąsa.
— Czy to szlachetnie? — spytała Lusia, z trwogą spoglądając na niego.
— Ja nie wiem, ale to naturalnie — odparł Varius.
— Pozwólmy na to — przerwało dziewczę — mogło to być naturalnem w uniesieniu chwilowem, ale nie pożałowałżeś pan tego, ochłonąwszy, dziś?
— Ja nigdy nie żałuję com uczynił, nigdy nie odwołuję com powiedział, nie zwracam się z drogi na którą wszedłem. Złe to jest, czy dobre, człowiek musi być logicznym, inaczej będzie słabym.
— Czy pan profesor wiesz, że to wyrok głodnej śmierci na nas dwoje? — zapytała Lusia.
— Nie wiem, macie państwo przyjaciół, w tem jest przesada, ale gdyby nawet tak było... co mnie to obchodzi?
Wstał i przeszedł się po pokoju.
— I nic pana skłonić nie może do zmiany, do naprawienia zła, któreś nam uczynił rozmyślnie?
Profesor przeszedł się znowu, odwrócił z tą chłodną marmurową twarzą do niej, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, i nagle się wstrzymał.
— Panie profesorze, ani prośba moja...
To mówiąc Lusia przyklękła, składając ręce. — Błagam pana zlituj się... Spytaj sumienia swego, czyż się to godziło?
— Wstań pani — zawołał Varius po chwili namysłu. — Wielka namiętność tłumaczy nawet wielkie zbrodnie, chciej mnie zrozumieć.
— Namiętność? w pańskim wieku? przy jego nauce i rozumie?
— Namiętność nie ustaje z latami... nie zabija jej nauka, nie podoła rozum, namiętność jest... chorobą. Jam chory.
— Profesorze...
— Pani wiesz, że ja kocham panią! Brat mi wyrwał jedyny skarb, który posiąść chciałem, którybym był posiadł.
— Brat mój postąpił jak mu sumienie kazało — coraz się rozogniając, odparła Ludwika. — Moje serce nie jest wolne... ja...
— Ach! dzieciństwo! wiem! kocha się w pani cioteczny brat! kuzynowskie miłostki... Cóż to przeszkadza... Mąż zaciera wspomnienie tych poetycznych marzeń... ja się kuzynków nie lękam... a serce byłbym pozyskał.
— Lub wziąłbyś pan może bez serca? — dorzuciła Lusia.
— Bom pewny, że onoby mi wróciło — szyderczo rzekł stary...
— Więc moja ręka mogłaby być zapłatą za... brata?
— Bezwątpienia...
— Profesor mi przyrzeka zająć się jego losem... naprawić wszystko?
— Nic łatwiejszego...
Lusia wyciągnęła dłoń drżącą, oczy płonące dziwnym żarem wlepiła w niego.
— Masz pan tę rękę — rzekła — daję słowo, a słowo moje niezłomne.
Varius tym niespodzianym obrotem zdawał się prawie przelękłym, na chwilę prawie niepewnym co pocznie, pochwycił potem podaną dłoń, rozchmurzył się i pocałował rękę Lusi.
— Czekaj pan — rzekła — mam jeszcze dwa słowa. Brat mój o niczem się nie dowie, aż po odbyciu egzaminów. Ślub nastąpi, gdy on dostanie po roku stopień.
— A jeśli mi pani wówczas dotrzymać nie zechcesz?
Ludwika oburzeniem się wstrząsła.
— Mamże mu przysiądz? — zawołała.
— Nie — rzekł profesor — dasz mi pani słowo uczciwej kobiety, szlacheckie słowo.
Szlacheckie słowo! — powtórzyła Lusia — czy chłopskie słowo, ale ludzkie słowo sumienia.
Profesor chciał ją odprowadzić do kanapy, widząc niezmiernie poruszoną i rozgorączkowaną, ale Ludwika wyrwała mu rękę.
— Pamiętaj-że pan na słowo swoje! Zdradzona tylko — zdradzić mogę...
To mówiąc, mimo słodkiego mruczenia profesora, który zbliżyć się usiłował i uspokoić ją, wyszła, i jakby od domu tego uciekała... oddaliła się z pośpiechem.
Gdy się na progu izdebki Mieczysława ukazała, była tak zmienioną, że brat chwycił się z siedzenia przestraszony.
— Moja Lusiu, tyś chora! ty masz gorączkę, ty musisz iść spocząć, położyć się.
— Ale nic mi nie jest... zmęczonam tylko.
Nienaturalny śmiech towarzyszył tym wyrazom.
— Gdzież byłaś?
— W kościele... potem na przechadzce...
— U pani Serafiny?
— Nie... nie... Teraz idę i spocznę — dodała, zmuszając się do wesołości przykrej — bądź spokojny, mam przeczucie że wszystko się na dobre zmieni...
Mieczysław ruszył ramionami.
— Jakimże sposobem? cudem...
— Może — nie wiem.
To powiedziawszy, Lusia uciekła.
W godzinę potem pedel uniwersytecki przyniósł list. Na kopercie Mieczysław poznał pismo znienawidzonego profesora Variusa. Otworzył ją z niecierpliwością i gniewem, kartka zawierała następujące wyrazy:
— Proszę pana abyś się pofatygował do sali egzaminów. Miło mi będzie oddać mu należną sprawiedliwość i zapomnieć wczorajszego sporu, w którym wina była z obu stron. Chętnie się do niej przyznaję. Rzecz jest urzędownie załatwiona, potrzebuję tylko bytności waszej, abyśmy publicznie się pojednać mogli. Zaręczam przytem, że młodzieńczą miłość własną i uczucie godności oszczędzę i poszanuję. Przyjdź pan natychmiast.

Dr. Varius.

Mieczysław zrazu oczom swym wierzyć nie chciał, odczytał pismo raz i drugi, wreszcie spytał pedela.
— Co to znaczy?
Był on wczorajszej sceny świadkiem.
— To się załatwiło — odparł urzędnik — chodź pan ze mną. Szkodaby było tak dobrego i pilnego ucznia... Profesor jest godny i zacny człowiek...
Nie posiadając się i z radości i z podziwienia, a nic się nie domyślając, Mieczysław poskoczył do siostry z biletem.
— Lusiu! cud przepowiedziałaś! Wierzę teraz w skuteczność twojej modlitwy. Patrz, czytaj, Varius się opamiętał, wszystko załatwione, biegnę natychmiast.
Z radością rzuciła mu się na szyję siostra i — rozpłakała biedna.
— Idź — rzekła — nie trać ani chwili — widzisz że rozpaczać nie należy. Bóg łaskaw.
— Tak, chyba Bóg — odparł, wychodząc spiesznie Mieczysław — bo on tylko mógł to wyschłe serce do życia i szlachetnego uczucia rozbudzić. — Do zobaczenia.
Mieczysław wybiegł, a Lusia padła, zanosząc się od płaczu... Ale wprędce łzy mimowolne poskromiła i otarła, ofiara była spełnioną... należało ją dokonać z rezygnacyą i pokorą...
Pani Serafina, która nadeszła wkrótce, poznała jednak po zaczerwienionych oczach, że Lusia płakała... a nie potrafiła się od niej dowiedzieć nic więcej nad to, że Mieczysława pokrzywdzono w egzaminach, że przebyli straszną chwilę, ale Varius się opamiętał i wszystko już było szczęśliwie załatwione.
Przyjaciółka uściskała ją, dopytając czule o Mieczysława, którego los zdawał się ją gorąco obchodzić... Przesiedziały tak parę godzin, aż dopóki on sam nie powrócił promieniejący i szczęśliwy.
— Wszystko skończone jak najpomyślniej, rzekł — nie poznaliśmy się na profesorze, jest to najzacniejszy z ludzi. — Zbłądzić może każdy, ale tak szlachetnie błąd naprawić umie tylko prawdziwie wyższy człowiek.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.