Sprawa Clemenceau/Tom III/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Clemenceau |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Dopytywałem się o tę panią Henri tonem tak zwyczajnym, i tak zgodnym z miną człowieka, wykonywającego jakieś banalne zlecenie, że odźwierna nie zadała sobie wcale trudu spojrzenia na mnie.
Rzekła więc tylko;
— List zostanie doręczony; bądź pan spokojnym.
Jednocześnie, zwracając się do męża, szeroko otwierającego zadziwione oczy, uczyniła prawie niedostrzegalny lecz wyrazisty ruch ramionami, mogący niewątpliwie oznaczać: „Już ja wiem co to takiego“
Oczywiście, zacna połowica nie zaszczycała swojego małżonka otwartością bezwzględną, odnośnie do wszystkich zysków swojej posady.
Na widok tego znaczącego ruchu, błyskawica przemknęła mi nie myśli ale w mózgu; doznałem wewnętrznego olśnienia, jednego z tych, co to bywają zwiastunami apoplektycznych napadów. Nie widziałem nic przejrzałem wszystko. Pierwszy list bezimienny, prawdziwy tą razą, zamigotał mi przed oczyma płomiennemi głoski.
Już odźwierna wyciągała rękę dla wzięcia listu który instyktownym ruchem schowałem do kieszeni.
— Wolę przyjść jutro. ~ rzekłem, gdy ta pani będzie w domu.
To zupełnie niepotrzebne; nie kazano panu pewnie oddawać listy do rąk własnych adresantki, prawda? Zostawże go pan przecie.
— Nie.
— Ah! jak się panu podoba.
Wyszedłem, trzęsąc się na całem ciele, z głową jak w kleszczach, z nogami jak z lodu, z sercem co nagle zastygło mi w piersi. Dostawszy się na ulicę, wsparłem się o ścianę sąsiedniego domu. W nagłej modlitwie, trwającej ćwierć sekundy zakląłem Boga by się ulitował nademną; chociaż nawet sam Bóg nie mógł już cofnąć przeszłości. Rozerwałem pieczątkę i przeczytałem:
„Niepodobna nam się widzieć; nie jedzie na polowanie. Myśl o mnie. Całuję twoje ukochane usta.“
Podpisu żadnego. Czyliż był potrzebnym? Wszedłem napowrót do mieszkania stróżki. Wróciła już była do przerwanej przed chwilą roboty: wycierała filiżankę.
Widzę ją jeszcze, tę obmierzłą istotę, która dla kilku nędznych sztuk złota dopomagała haniebnemu bezprawiu. Oh! w podobnych chwilach, widzieć konającą w najokropniejszych męczarniach istotę, co się przyczyniła do zgruchotania waszego szczęścia, nie znając was nawet, nie pragnąc nawet tego; wydrzeć jej wnętrzności, członki jej złamać jeden po drugim, słyszeć jej wycia, złorzeczenia, modły; i nie czuć zmiłowania ani dla niej ani dla najmłodszego i najniewinniejszego z jej dzieciątek byłaby to rozkosz Nerona. Tak wszelkie okrucieństwo, wszelkie zdrady, wszelkie słowem nadużycia: są wynikiem praw przyrodzonych i niezaprzeczonej logiki człowieczej, skoro skierowane są przeciw istocie, która czci mojej, miłości mojej, duszy mojej nareszcie — niepowetoweny cios zadaje. Częstokroć czyni to niewiedząc nawet o całej doniosłości krzywdy wyrządzonej; ale czyż mię to obchodzi? Tem gorzej dla niej, niech wie.
Wróciłem do celki odźwiernych zapytując sam siebie co się tu teraz stanie. Na wszelki wypadek zamknąłem drzwi.
— Macie mi prawdę powiedzieć! — było pierwsze moje słowo, a tak groźne, i tak straszne zapewne, że kobieta od razu odgadła katastrofę.
— Jaką prawdę.
— Do kogo ten list pisany?
— Przecież pan widzisz.
— Nie drwij ze mnie, potworze, albo cię uduszę:
Straciłem wszelką władzę nad sobą. Odźwierny zrobił poruszenie.
— Jesteśmy uczciwi ludzie, — rzekł, — i masz pan wyjść ztąd natychmiast.
— Jesteście łotry, jesteście wspólnikami zbrodni; i jeżeli mi zaraz całej prawdy nie powiecie, każę aresztować was oboje.
Spojrzeli na siebie.
— Ja tam nie wiele więcej wiem od pana, — odezwała się kobieta, ale co wiem to powiem; a zresztą co ja tutaj winna? Pierwsze piętro wynajęte jest jednemu panu.
— Nazwiskiem?
— P. Henri. Nie podał mi żadnego innego nazwiska, a że opłaca z góry komorne, i umeblowanie ma odpowiedzialne, nie mam co wglądać w to bliżej.
— Czy on mieszka tutaj?
— Nie przyjeżdża tylko od czasu do czasu.
— Sam jeden?
— Sam jeden.
— Ale poto by tu przyjmować kobietę
—Albo ja wiem kogo przyjmuje, przyjmuje sobie kogo chce, co to do mnie należy.
— I to już trwa dawno?
— Może rok, może dwa; czyż ja wiem.
— Pokażcie mi to mieszkanie.
— Nie mamy klucza.
— Nie wiecie prawdziwego adresu tego człowieka?
— Nie.
—To więc ten list był do niego?
— Zapewne. Oh! ja bo tam wcale takich historyj nie lubię. Mam lokatora, który przyjmuje sobie kogo chce, który się nazywa p, Henri. i któremu oddaję listy przychodzące pod adresem pani Henri. A jeżeli panu tego nie dosyć, możesz pan iść do komisarza cyrkułu, pierwsza ulica na lewo. Jestem w swojem prawie i drwię sobie z reszty.
— Tak było istotnie; ja jeden stanąłem w fałszywem i śmiesznem położeniu. Wybąknąłem;
— Macie słuszność.
— I wyszedłem chwiejąc się, jak pijany. Zdawało mi się, żebym nie stał się idjotą: lę-kałem się śmiać i śpiewać na środku ulicy; myślałem o przedmiotach nie mających najmniejszego związku z przedchwilowem zajściem. Fakta historyczne, zawiła terminologja jakiegoś traktatu chemicznego, który niedawno czytałem, targały mi myśl jak w malignie. Nie! tylko dźwięczały mi w uszach, przesuwały mi się nadto najwyraźniej przed oczyma. Dla czegóż to? Jeszcze chwila, a upadłbym twarzą na ziemię, ogłuszony, sparaliżowany. Obawiałem się umrzeć nie dokonawszy zemsty; szarpnąłem się z wysiłkiem i pobiegłem szybko ku domowi. Byle tylko tymczasem świat się nie skończył. Jak przez sen widziałem jednego z naszych liwerantów który przechodząc ukłonił mi się. Machinalnie oddałem mu ukłon. Mój pies, widząc że biegnę, towarzyszył w podskokach.
— Kto to jest? kto to jest taki? mówiłem do siebie zgorączkowany.
I kolejno, różne nazwiska przyjaciół moich przesuwały mi się w myśli.
W chwili wejścia na podwórko, zatrzymałem się. Pewność była nazbyt blizko; zbrakło mi oddechu. Przybiegłem tak prędko. Należałoby może zajść przedtem do hrabiny. List który zaniosłem na ulicę Marboeuf niewątpliwie musiał mieścić szczegóły. A gdyby pójść? Nie! Alboż mi tu szczegółów potrzeba? Czy te dwa wiersze co mi ręce parzą, nie mówią wszystkiego? Wszedłem. Przybrałem pozór największego możliwie spokoju. Postałem nawet chwileczkę w podwórzu, jakby dla przekonania się czy chart mój gdzie nie został. Pogłaskałem go gdy podbiegł do mnie, i prostując się rzuciłem ukradkowe spojrzenie na firanki u jej okna. Jedna znich poruszyła się lekko. Pokojowa wypełniła snać dane zlecenie. Iza pilnowała zapewne mego powrotu, by wnieść z powierzchowności mojej, czy ma się czego obawiać lub nie. Pierwsze pozory ją zawiodły. Zupełnie już ubrana wyszła spokojnie na przeciw mnie; dość jej wszakże było spojrzeć na twarz moją, by zrozumieć wszystko. Zatrzymała się i pobladła lekko. Miała dość jeszcze siły i zuchwalstwa zapytać mi się:
— Co ci jest?
— Nazwisko tego człowieka?
I pokazałem jej list.
— Uspokój się wyznam ci wszystko. Obaczysz że nie jestem jeszcze tak winną jak sądzisz.
A więc nie było wątpliwości żadnej. Przyznawała się odrazu, że list był pisany do mężczyzny! Zanim się odezwała, miałam jeszcze nadzieję, pojmujesz to, przyjacielu! Nie wątpiłem, nie mogłem już wątpić; ale w najtajniejszych głębiach mojej duszy dostrzegłem coś, niby możliwość, że pewnik ten zupełnie pewnym nie jest.
Z uśmiechem szczęścia oddałbym był życie moje, byle usłyszeć Izę cofającą się przed takiem oskarżeniem, i mimowolnym okrzykiem niewinności spotwarzonej. Niestety! wszystko stracone! Przyrzekała wyjaśnienia.
Zachować się nietkniętym aż do lat dwudziestu pięciu dla jednej, jedynej miłości, oddać się wtedy z całą wiarą i z całą swobodą siedemnastoletniemu dziewczęciu; pierwszy nauczyć ją miłości, którą się przez nią jedynie poznało; zlać się w jedno z tem ciałem i z tą duszą, aż do nieświadomości, które z dwojga jest tem, które drugiem; uczynić z tej istoty zarazem cel i okrąg wszystkiego co się czuło, myślało, tworzyło; wmówić w siebie, że ona się stanie niezawodnem pocieszeniem wszystkich rozczarowań, zawodów, boleści; dla niej przenieść śmierć matczyną; przy niej zapomnieć niemal o jej śmierci; uwierzyć święcie w każde słowo tej istoty; uczynić ją powiernicą złudzeń, dążeń i słabości: dozwolić łzom płynąć swobodnie, nie kryjąc się ani wstydząc; spędzić noce całe zwiniętym wokoło maleńkich jej stopek, omdlewać z miłości w jej ramionach, ze wszelkiemi szałami, dziwactwami śmiesznościami namiętności podzielanej, a przynajmniej którą się ma za taką, tegoż jeszcze rana posiadać tę istotę piękniejszą, namiętniejszą, bardziej niż kiedy oddaną, i nagle przeczytać list w rodzaju tego, który od pół godziny miałem w ręku, i dojrzeć prawdę pojawiającą się i gotową spaść na was z ubóstwianych ust tejże kobiety! Gdzież klęska, gdzie niedola równa podobnej klęsce i niedoli?
Tak więc kto inny poznał te powaby, które uważałem za moją własność wyłączną; kto, inny korzystał zuchwale z tego ciała, które uwielbiałem jak szaleniec, i na którem usta moje suszyły świeże ślady pocałunków drugiego; te święte tajemnicze zwierzenia miłości, te półsłowa, których rozkosz domówić nie daje, te westchnienia, te wahania, przyczyny, szały miłosne, wszystko to było słyszane, wzbudzone, pochłaniane przez innego, co sycił nią dowoli rozkochane oczy. I ona znosiła na sobie palące pocałunki drugiego. I ona czuła w łonie swojem całą namiętność drugiego, i ona zapomniała o mnie, i wyśmiewała się ze mnie z tym drugim! Sprawiedliwe niebo! Cóż ja zrobię im teraz, tej kobiecie i temu człowiekowi?
Przyznajmy to, na hańbę natury człowieczej, że zazdrość jest fizyczną wyłącznie. Gotowiśmy wybaczyć kobiecie kochanej tysiące żądz cudzołożnych byleby tylko nie nastąpiło ich spełnienie; gotowiśmy jej wybaczyć ubóstwianie mężczyzny, aczkolwiek nie my nim jesteśmy, jeżeli faktycznie nie dodała mu się; gotowiśmy nareszcie wytłómaczyć i usprawiedliwić duszę, jeżeli ciało nie miało udziału w przeniewierzeniu się. To też kobiety zapierają się fizycznych faktów nie z obawy hańby, nie ze zgryzoty, nie ze wstydu, ale po prostu dlatego, że wiedzą dobrze iż dopóty mogą nas odzyskiwać i przykuwać znów do siebie, dopóki wierzymy we względną niepokalaność ich ciała, i że tu jest kres ostatni wspaniałomyślności naszej, tak jak tu się mieści ostatni naszej miłości własnej przywilej.
Gdyby, pomimo niezbitego dowodu, który miałem w ręku, mogło się udać Izie wmówienie we mnie, że fizycznie (oh! hańbo miłości!) nie należała nigdy do tego. którego na papierze całowała ukochane usta, byłbym jej przebaczył, i kto wie? całą winę złożył na siebie samego. Czuła to dobrze, i zbierała w myśli argumenty dla przekonywania mię, jakkolwiek trudnem, niemożliwem miało być zadanie. Psycholog, któryby niedostrzeżony mógł być przytomnym tej walce zaciętej, co się zawiązała między nami dwojgiem, zyskałby jeden więcej zdumiewający dowód zuchwalstwa kobiecego umysłu, przeraziłby się może bezlitosnem okrucieństwem kobiety, skoro ta niema już nic do stracenia, a chce się pomścić za upokorzenie i porażkę swoją.
Powiedziała mi przed chwilą. „Nie jestem tak winną jak sądzisz“.
Jak tonący słomki, tak ja uczepiłem się jesz cze tych sześciu wyrazów.
— Przedewszystkiem — powtórzyłem — nazwisko tego człowieka?
— Sergjusz.
— Jest kochankiem pani?
— Nie.
— Był?
— Posłuchaj...
— Nic słyszeć nie chcę. Tak czy nie?
— Nie.
— Kłamiesz jak ostatnia nędznica! Za kogo mię masz? Ja miałbym się nie poznać na wyrażeniach tego oto listu?
— Dajże mi mówić. Czy mi dasz przyjść do słowa?
Usiadłem, padłem raczej na najbliższe krzesło, i patrzyłem jej prosto w oczy.
— Wiesz dobrze żem miała zaślubić Sergjusza. Nie znałam cię jeszcze wtedy, a przynajmniej nie wiedziałam że cię kocham, i że zostanę kiedyś twoją żoną. Napisałam ci o wszystkiem w owym czasie. Któż mię zmuszał do tego? Nikt. Bezemnie aż dotąd nie byłbyś wiedział o niczem. Matka moja marzyła ciągle o tej partji, jako o bardzo świetnej; chciała tak uwikłać Sergjusza, by zaszła konieczność zaślubienia mię wbrew całej jego rodzinie. Okazała się niedość przezorną. Byliśmy wtedy oboje tacy młodzi!
— Byłaś pani jego kochanką, nim zostałaś moją żoną?
— Wiesz dobrze że nie. Czy możesz mieć jakiekolwiek wątpliwości pod tym względem?Podejrzewaj mię od czasu jak jestem mężatką, masz po temu prawo, a pozory upoważniają cię poniekąd, ale nie znieważaj czystego zaczątku naszej miłości. Później, byłam może lekkomyślną nieco; ale naówczas jeszcze nie miałam sobie nic do wyrzucenia.
Wykręt dokonany, „Lekkomyślna!“ nic więcej Wyraz elastyczny, wypowiadający wszystko i nic razem, jeden z tych co to kobiety miewają zawsze pod ręką! Nieszczęściem, bywają chwile w których uczucie przebieglejsze jest od przebiegłości samej.
— Dajmy pokój przeszłości — rzekłem — o teraźniejszości odpowiadać proszę.
Zmieniła taktykę.
— Nie powiem ani słowa, ozwała się czelnie; tak samo nie wierzysz w teraźniejszość jak i w przeszłość.
— Dobrze. Uprzedzam panią zawczasu, że zabiję go zawczasu.
— A co mię to obchodzi! Alboż ja kocham tego, którego nazywasz moim kochankiem? Zabijaj go sobie, jeżeli chcesz: biedny chłopak, Bogu duszę winien. Zgryzoty przyjdą po czasie.
Odpowiedź ta była prawdziwie mistrzowską.
— W takim razie, dla czegóż ta poufałość? czemu te znaczące wyrażenia? co znaczy ten pocałunek namiętny?
— Nic nie znaczy. W naszym kraju wszyscy całują się w usta.
Słyszałem to, przyjacielu, słyszałem to na moje własne uszy! Rozpaczna bezsilność, paraliżująca mi i myśl i władzę, dopóki byłem zdala od winowajczyni, znikła teraz bez śladu. Uczułem bijącą mi z serca do mózgu ustawicznie, hałaśliwie, nakształt groźnego przypływu, wolę silną dowiedzenia się wszystkiego, i moc potrzebną do doprowadzenia tej woli do ostatecznych choćby granic. Teraz wykręty Izy nie zamydlą mi już oczu.
Na co to rozprawiać jeszcze? Zemścić się i koniec. Lecz jakaż zemsta wielkości zbrodni wyrówna? W tej chwili przyszła mi na myśl ostatnia rada konającej matki: „Jeżeli kiedy, w jakiem nieszczęściu, będziesz potrzebował prawdziwego przyjaciela, przyzwij Konstantego. Lepszego nadeń przyjaciela nie masz pewnie“.
Uspokoiłem się nagle tak zupełnie, że Iza się zlękła, zlękła się w najściślejszem znaczeniu tego wyrazu. Zaczynała przeczuwać teraz, czem się stać może gniew mężczyzny. Niespokojnym wzrokiem szukała którędyby uciec, albo kogoby przyzwać na pomoc.
Zadzwoniłem.
— Co chcesz uczynić? — zapytała przestraszona.
Służący wszedł.
— Biegnij do pana Konstantego Ritza, i proś go żeby zechciał przyjść nie tracąc chwili; koniecznie potrzebuje się z nim widzieć.
Zaledwie zostaliśmy sami;
— Pocóż tu znowu Konstanty potrzebny?
— Wnet się pani dowiesz.
— Nie chcę tu zostawać z wami dwoma. Gotowiście mnie zamordować.
I rzuciła się do drzwi.
Samo imię Konstantego przejęło ją większą trwogą, niż wszystkie moje uniesienia gniewu.
Ująłem ją silnie za ramię, usta zatkałem jej dłonią, mówiąc dobitnie i zimno:
— Jeżeli spróbujesz wymknąć się albo zawołać zgniotę cię jak żmiję. Mam dowody. Jestem w swojem prawie. Siadaj tu i czekaj.
Jednocześnie popchnąłem ją na otomanę, na którą padła wpół żywa.
— Chcę widzieć się z matką — wyrzekła słaba.
— Proś Boga by tu nie przyszła.
— Podniosłeś na mnie rękę, wyjąkała; na kobietę która bronić się nie może. Jesteś nikczemnikiem.
Prawdziwa jej natura poczynała objawiać się nakoniec.
Nie odpowiedziałem ani słowa. Byłem zdecydowany nie odzywać się już więcej.
Rzecz dziwna! Cały ten tłum uczuć różnorodnych, szarpiących mną od godziny, ustępował teraz miejsca takiemu uczuciu pogardy, że chwilami zdawało mi się jakoby tu nie o mnie chodziło, i jakobym nigdy nic nie miał wspólnego z tą istotą, co nagle, jakby w czarodziejskiej bajce, zdała mi się zmienioną w jakieś wstrętne zwierzę.
Wziąłem się do obrabiania gipsu, jakby nic nie zaszło.
Znalazłszy się w podobnem położeniu, należało zabić czas czemkolwiek aż do przybycia Konstantego, a to pod groźbą popadnięcia w śmieszność. Ręce pracowały bezwiednie. Nagle, potworna prawda uderzyła mi do głowy jak wyziew czadzący, zaczynało szumieć w uszach, i dokładnie słyszałem wyrazy: „Ale zabijże ją“. To znowu mówiłem sobie: „Co ja zrobię temu człowiekowi?“ I wyszukiwałem jakiej poniżającej, wstrętnej, zniesławiającej katuszy. Nie chciałem jego śmierci. O nie, tegoby było za mało; pragnąłem owszem by żył, lecz żył zrozpaczony przezemnie, złorzeczący mi codziennie, co godzina, udręczony na honorze i na ciele, przedmiotem szyderstwa dla mężczyzn, wzgardy dla kobiet, obrzydzenia dla samego siebie.
— Chcesz koniecznie skandalu? poczęła znów Iza po krótkiem milczeniu.
Nie odpowiedziałem ani słowa.
— Czas jeszcze zapobiedz niepowetowanemu nieszczęściu, — mówiła dalej — ja nie do Sergjusza pisałam. Wymieniłam go tylko po prostu dla odwrócenia twoich podejrzeń; nie jestem na tyle głupią, żeby się wydać od razu.
Milczenie. Poczęła znowu.
— Rozłączymy się teraz, wszak prawda. Po tem co zaszło nie możemy już żyć razem. Poszlij po moją matkę; daj nam się rozejść spokojnie, a przysięgam ci że ci wyznam nazwisko mego kochanka.
— „Mego kochanka“! Z jej to ust wychodziły takie słowa? Do mnież to były zwrócone? Nie wymówiłem ani jednej syllaby, tylko zdało mi się, że serce rozpęknie mi się w piersi na drobne kawałki.
— Otóż, tak, wiedz że mam kochanka i że go kocham nad wszystko w świecie i że nigdy nikogo nie kochałam prócz niego. Gdybyś wiedział kto to taki!
„Ale zabijże ją przecie!“
Drzwi się otworzyły. Czas już był wielki. Konstanty wszedł. Na jego widok zbladła jeszcze bardziej. Cóż tam więc zaszło między nimi dwojgiem?
— Niema mnie w domu dla nikogo bez wyjątku, zapowiedziałem służącemu.
I jak tylko zostaliśmy sami, zamknąłem na zamek drzwi od pracowni, gdzie działa się cała ta scena, i klucze schowałem do kieszeni.
— Co się stało? zapytał Konstanty.
— Pani ma kochanka; czyś ty wiedział o tym?
Konstanty milczał. Podałem mu list Izy.
— Wiedziałem, odrzekł przeczytawszy.
— I znałeś jego nazwisko?
— Tak.
— Więc to dla tego nie chciałeś tutaj przychodzić?
Skinął głową twierdząco.
— Przepraszam Cię, miałem ciebie w podejrzeniu. Pani utrzymywała żeś się do niej zalecał.
— Pani była w błędzie.
— Dla czego nie uwiadomiłeś mię o wszystkiem?
— Bo matka błagała mię o to, i nie miałem odwagi zniszczyć twego szczęścia, choćby tylko urojonego. Natomiast pani wypowiedziałem wszystko, co wypowiedzieć jej pod tym względem uważałem za swój obowiązek.
— Cóż mi radzisz teraz?
— Radzę ci rozłączyć się z panią jak tylko można najprędzej.
— A kochanek?
— To już mnie zostaw.
— Tobie?
— Mnie.
Iza. milcząca i nieruchoma, najspokojniej odbywała przegląd swych paznokci, jakby tu nie o niej była mowa.
— W takim razie nie jestem tu już potrzebna — odezwała się wstając i udając nagle jak największą obojętność; — mogę opuścić mieszkanie?
— Choćby zaraz.
— Weszła do swego pokoju i zamknęła się na rygiel.
Konstanty ujął mię za ręce i uścisnęliśmy się serdecznie.
— Niech nie odchodzi ztąd, zanim powrócę, rzekł do mnie; nie zabawię długo, a muszę jeszcze z tobą pomówić. Idę do Sergjusza. Gdzie on mieszka.
— Bardzo blizko ztąd: na ulicy Penthievre.
— Z twojej zaś strony, żadnej słabości, żadnego przebaczenia, masz do czynienia z potworem, uprzedzam cię o tem. Do widzenia.
Zostałem sam. Wszystkie te wypadki były tak nieprzewidziane, tak gwałtownie następujące po sobie, tak wprost przeciwne dotychczasowemu memu życiu i dotychczasowym mym marzeniom, cios był do tyla ciężki, że czułem się nim ogłuszonym, w dosłownem znaczeniu wyrazu. Nie mniej pojmowałem, że niema dla mnie innego wyjścia nad bezwarunkowe usłuchanie rady, wypowiedzianej przez Konstantego takim stanowczym i męskim tonem.
Jakże wielką pomocą bywa nam w takich razach obecność i stanowczość wiernego przyjaciela! Uczuwamy nagle smutną jakąś dumę, bolesną chęć dorównania mu i górowania duchem nad urągowiskiem losu; wtedy to idziemy na spotkanie przeciwności, niby młodzi, niedoświadczeni rycerze, których w przededniu sama myśl wojny przejmowała strachem, a których nazajutrz odgłos bębna i dźwięk trąbki wojennej rozpłomienia aż do heroizmu. Nagle stałem się dumny koniecznością walki. Za długo spoczywałem w miękkich rozkoszach sławy i miłości. Byłem gotów. Nie mogąc wyrwać pocisku z rany, obracałem go w niej z dziką rozkoszą, pyszniłem się własną męczarnią, upajałem nadmiarem niedoli. Pojąłem teraz zachwyty cierpienia, ekstazy męczeństwa, urągiwanie katom rzucane. Rozłączyć się z Izą, wzgardzić, zapomnieć, oddać się pracy i dziecku, w moich oczach były to teraz rzeczy najłatwiejsze w świecie.
Wszedł Konstanty.
— Nic nowego? — spytał.
— Nic.
Niezawodnie Iza ze swego okna widziała go wracającym, w chwilę potem bowiem ukazała się i ona. Nigdy jeszcze nie była tak ładną. Ubrana w suknię z niewarowego fularu, w białą koronkową pelerynkę, w kapelusik słomkowy przybrany wiązką bławatków w eleganckie buciki ze skórki złoconej, w rączce opiętej zgrabną rękawiczką trzymając małą aksamitną torebkę, mieszczącą zapewne wszystkie jej klejnoty, miała pozór uroczego dziewczęcia, wybierającego się na spacer. Ileż to razy ja ją tak stroić lubiłem, skoro wychodziła sama, i dobierać suknie, w których jej było najlepiej do twarzy, by świat cały piękną ją znajdował!
Przyszlę tu dziś po moje rzeczy, — powiedziała — wszystko zebrane tam, w moim pokoju.
I postąpiła ku drzwiom, które otworzyła, a następnie zamknęła za sobą, jakby wykonywając rzecz najprostszą w świecie.