Starosta warszawski/Tom III/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.


U starościny M... którą nazwiemy nadawaném jéj powszechnie imieniem Dydony (z powodu, że wkrótce po ożenieniu, mąż ją opuścił dla jakichś niedających się wyjaśnić powodów) — jednego wieczoru majowego 1764 r. zgromadzone było towarzystwo liczne, ożywione i nieustannie się zmieniające. Wchodzili jedni, wychodzili pospiesznie drudzy, szeptano po kątach, wyglądano oknami, każdy ruch w ulicy elektryzował przytomnych i wywabiał ich do spozierania, co się na mieście działo. Miasto też było w jakimś stanie poruszenia niezwyczajnego, napływowego, bo i panowie mieszczanie warszawscy przypatrywali się przechodzącym i przejeżdżającym tłumom, jakby obcym im i nieznanym.
Karety, które otaczały oddziały wojskowych, z zapalonemi pochodniami trzymanemi przez stojących z tyłu lokajów, mijały się gęsto po głównych ulicach. Mijając się, wyglądały z nich twarze uśmiechające się sobie i dające znaki... niekiedy wyleciało słowo w powietrze i schwycone biegło daléj jak hasło. Mrok i nadchodząca noc, nie powstrzymały tego życia, które się zdawało owszem powiększać co chwila.
W oknach znaczniejszych pałaców w mieście i po za bramami jego rzęsiste światła jaśniały... Ciemny był tylko pałac radziwiłłowski, hetmana Branickiego i Potockich.
Największe tłumy ludu i wojska toczyły się przy krakowskiéj bramie i zamku... Tu nawet parę rozbitych namiotów i kilka nanieconych ognisk dostrzedz było można.
Z okien pięknéj Dydony właśnie część tę miasta widać było.
Gospodyni w całym blasku młodości i wdzięków rozkwitłych bujnie, stała w pośrodku przyjmując gości i jakby się im chcąc pokazać i pochwalić sobą... W istocie warta była widzenia, a mąż co ją tak rychło porzucił, wydawał się politowania godnym.
Powabniejszéj istoty wystawić sobie trudno... Wszystko jéj dała natura, co tylko do wyszafowania miała — nawet wdzięk, który nie zawsze towarzyszy piękności. Twarz przypominała ubóstwioną bachantkę idealną, całą w uśmiechach zalotnych, drgającą życiem, płonącą ogniem, radującą się światu, wyzywającą uściski. Czarne jéj oczy na przemiany śmiały się i tęskniły, paliły i niepokoiły jakimś smutkiem. Rumiane usta zdały się stworzone do pocałunków, rączki białe do uścisków a ramiona utoczone wyglądające z pod koronek przystałyby marmurowéj Dyanie.
Ubiór tak był piękny jak ona, suknia koloru wody morskiéj, mienionéj różowo, koronki białe i brylanty. Obok oczu czarnych jak węgielki, włos złocisty jasny posypany pudrem, najdziwniejszym porywał kontrastem. W téj chwili piękniejsza była może jeszcze niż kiedykolwiek, bo jakieś uczucie tryumfu i szczęścia ją blaskiem swym oblewało... Zamyślała się wśród tego tłumu — jakby sercem i marzeniami była gdzieindziéj, a gdy wychodziła z zadumy, uśmiechała się szczęśliwa, nie wiedząc komu i nie wiedząc z czego.
Cały wieniec pięknych pań ją otaczał — ale żadna z nich nie mogła walczyć z nią o pierwszeństwo... Patrzały z zazdrością, niektóre z politowaniem skrytém — a wpatrzywszy się w nie, postrzedz było można, że to grono dobrych przyjaciółek... w istocie było jakby zapaśnic falangą, która się wybierała na wojnę. Było ich kilkanaście, każda inaczéj piękna, każda różnie wdzięczna, każda czém inném pociągająca. Czarne oczy jednych, niebieskie drugich, piwne i złotemi odbłyski świecące współubiegały się o lepszą. Jednych poważny wzrost i kibić zachwycały wyrazem siły, drugich drobniuchne kształty nęciły powietrzną lekkością.
Wzrok tych pań, którym ciskały na siebie, kłócił się w ogóle z ich usty. Wargi się wszystkie śmiały, wejrzenia sztyletowały.
I słychać było po kątkach rozmowy.
— Spojrzże proszę cię na Dydonę, kto tak ramiona odkrywa? to się nie godzi... i jaki wzrok prowokujący, wszystkich!
— Jużci i kasztelanowa nie lepsza — odpowiadała spytana piękna pani — przypatrując się swéj ręce białéj, długiéj i okrytéj pierścieniami dla tego, że nosi ciasne trzewiczki na bardzo wysokich korkach, tak się popisywać z nóżką! Wiem od Prazkiego, który mi także dostarcza obuwia, że nogi tak nadzwyczaj małéj nie ma.
— Albo proszę cię... wojewodzianka? — szeptała pierwsza — matka już ją wyprowadza na scenę — ledwie ma rok szesnasty... a spójrz jak się zaleca!
Mężczyzn było mało dnia tego... kilku starszych weszło na chwilę, poszeptało coś i cofnęło się z pośpiechem.
W kącie salonu ukryty siedział ktoś zdający się domowym. Był to stryjaszek pani, która jako Dydona potrzebowała w domu opieki i powagi i przyswoiła go sobie.
Stary wsparty był na lasce, przed czasem zgrzybiały, towarzystwo go męczyło, od światła się skrył w kątek, szczęki mu bezzębne zapadły, oczy się zamykały jakby do snu znużone, ale pełnił swój obowiązek opiekuna synowicy siedząc w kącie. Czasem jakby przebudzony oglądał się po salonie z przestrachem, i znowu wpadał w zadumę głęboką.
Rozmowy wcale nie szukał, zdał się jéj raczéj unikać; grono pięknych pań go wcale nie obchodziło, a gdy wypadkiem oczyma spotkał czyje wejrzenie, co prędzéj odwracał je, aby nie wywołać zaczepki. Z posępnéj miny, czytał każdy kto chciał, że mu na tém stanowisku opiekuna zalotnéj i młodéj kobieciny, nie musiało być bardzo wygodnie.
Lecz staruszek za Sasów pamiętał lepsze czasy, stracił co miał, a nawykły był do pieszczonego życia; zaprzągł się więc w usługi Dydony dla dobrego jéj stołu i wygódek życia... Czuł może swój upadek i upokorzenie, i dla tego w pośród tak wesołego towarzystwa był tak niezmiernie kwaśnym... Kwas ten krył się w cieniu i nie oddziaływał na obecnych.
Drzemał tak milczący starowina... gdy obok niego zaszeleściała suknia jedwabna, któréj szmer usłyszawszy z przestrachem, rzucił się na krześle, chcąc ukryć głębiéj jeszcze... Oczy jego podniosły się jednak, aby zmierzyć całe niebezpieczeństwo, jakie mu groziło, i spotkały się — z uśmiechniętą twarzą pomarszczoną staruszki wyfiokowanéj mimo wieku, jak zwykły bywać panie, które raz były piękne i nigdy niemi przestać być nie chcą.
Staruszka trzymała się jeszcze bardzo prosto z łaski sznurówki i rogów, ale głowa jéj mimowolnie się kołysała... a oczy niegdyś czarne, w karmazynowych teraz obwódkach niemal straszne były. Gdzie niegdyś amorki dołki paluszkami wyżłabiały, dziś głębokie fałdy mech okrywał i brodawki... Staruszka obejrzała się i siadła naprzeciw stryjaszka Dydony...
— Wstydźże się szambelanie drzemać, a pfe... przyszłam cię bawić, abyś z krzesełka nie spadł.
— Ja? ale któż mówi, że drzemię!.. Ma foi! fałsz... słowo daję.
— Na moje oczy widziałam, głowa ci parę razy na piersi spadła.
— Ale nie!.. — z oburzeniem zawołał szambelan — jako żywo... Co pani krajczyna wymyśla!
— No — nie gniewaj się... Powinieneś być w dobrym humorze... Twoja synowica... ha! ha! śmieje się jéj przyszłość.
— Byle się późniéj z niéj nie urągała — zaszeplenił prędko i niewyraźnie szambelan.
— Jutro stolnik będzie obrany.
— I cóż z tego?
— A ona zrobi z nim co zechce... cicho dodała krajczyna.
— Jak długo? jak długo? — począł rzucając się i niecierpliwiąc szambelan... — Dajcie pokój, pani krajczyno... Augusta pamiętamy, Augustowie mają zmienne gusta.
— Ty jeszcze kalamburujesz.
— To mi samo przyszło.
Ręką machnął i uderzył się po kolanach.
— Salon starościny dziś, to kosz kwiatów.
— Czekają na ogrodnika, który sobie z nich bukiet wybierze, powącha go — i rzuci na śmiecie... Dzierlatki! dzierlatki!
Krajczynia się rozśmiała i schyliła do ucha.
— Każda z nich się spodziewa być trochę królową, spojrzyjcie! jak się jedzą oczyma. O! co za wyborna komedya!
Zniżyła głos... Rzekłbyś harem sułtana, który złotem szytą chustkę ma rzucić!
Szambelan mówił tak prędko, że go zrozumieć było trudno, a że zęby wszystkie utracił, szeplenił jeszcze bardziéj... Musiała się więc nachylić krajczynia, gdy począł po cichu, odpowiedź na jéj uwagi.
— Myśmy to starzy znajomi — rzekł — przed waćpanią mogę mówić à coeur ouvert. Mnie tylko mojéj żal!.. Mogła pójść po rozwodzie za mąż, głowę jéj zawrócił ten Celadon z przyszłą koroną. Sądzi, że go pokona i ustali, a ja jéj cały regestr przyniosłem tak ukochanych jak ona... tak spodziewających się i na takie same narażonych zawody... Spojrz, moja krajczynio... a toć to są wszystko rywalki co ją otaczają. Pierwsza wojewodzicowa — daléj... licz.
I palcem wskazał kobiet grono... Wtem szmer się stał u drzwi, które się żywo otwarły, a ku nim jak fala morza posunął się cały orszak niewieści, czarodziejską pociągnięty siłą... Oczy się wszystkich pań zwróciły w jedną stronę... widać było rączek drganie, i po ustach przeleciały uśmiechy wyzywające... Białe paluszki szybko poczęły poprawiać coś we włosach, na sukniach, co wcale naprawy nie potrzebowało...
W téj chwili dwóch panów, dwóch młodych adonisów szybkim krokiem na salon wchodziło, obaj ubrani starannie, oba w kwiecie i sile wieku. Pierwszy z nich ze śliczną twarzą i czarnemi oczyma, był mniejszy, zręczny, pełen zalotnego wdzięku, drugi przechodzący go może urodą i postawą, silny, barczysty, z żołnierskim wyrazem zuchwałym na męzkiém obliczu.
Był to pan stolnik i kasztelanic bracławski jego przyjaciel serdeczny, oba na krótko, na moment odrywający się od spraw nieskończenie ważniejszych, wigilii elekcyi, dla spojrzenia na te panie... dla nabrania z ich oczu siły i odwagi na jutro... Każda z tych pań cisnęła się naprzód, aby wejrzenie stolnika pochwycić... po czołach jednych powlokły się chmury, drugie słonecznym oblały się blaskiem... Spojrzał! uśmiechnął się... mrugnął... uszczęśliwił...
Na twarzy gospodyni domu pałała radość... podała mu rękę, dla niéj przyszedł... Była tak siebie pewna, że jéj ten orszak rywalek nie trwożył... Do niéj pierwszéj przemówił i uśmiechnął się...
Lecz tuż z za białych jéj ramion patrzała twarz śliczna... którą kradzioném wejrzeniem witał... a daléj stało smutne czoło dziewicze z oczyma czarnemi... ku któremu posłał tajemne powitanie.
Tymczasem panie otaczały towarzysza, wieszając się na jego rękach, czepiając i rzucając mu w ucho zapytania...
— Cóż nowego?
— Nic, oprócz żeśmy siebie pewni i że jutro... jednogłośnie go wybiorą...
— A tamci? tamci?
— Są w rozsypce... Ha! co gorsza, traktują... radziby się pojednać.
— Być nie może...
— O! tak jest! tak jest...
— Cóż on na to!
— Nie potrzebujemy ani ich, ani ich zgody... jesteśmy panami...
W kątku salonu, na uboczu od tych bóstw, które składały Olymp, siedziała w ciemne okno patrzając piękna Sołłohubowa, nie przeszkadzając innym być piękniejszemi od siebie. Z Dydoną łączyło ją pokrewieństwo, była tu niemal przypadkiem — znalazła się nie wiedząc o gościu — siedziała, bo jéj to było obojętném i uciekać się wstydziła.
Wtem gdy tysiące oczu wyzywały stolnika, gdy wszystko biegło przeciwko niemu, uwielbiany i szczęśliwy dostrzegł opuszczoną w kątku, tak obojętną, tak zimną, że mu cały tryumf struła...
I stał się roztargnionym mocno. Mówiono doń, nie rozumiał; wyzywano, nie odpowiadał; patrzano, nie widział... Twarz w cieniu ciągnęła go ku sobie... Stolnik od gospodyni przeszedł do pani wojewodzicowéj... od téj do drugiéj piękności, która za nią stała, do trzeciéj... do coraz dalszéj, i znalazł się blisko krzesła Sołłohubowej, a ta zdawała się go nie widzieć, czy widzieć nie chcieć. Siadł przy niéj.
Brwi Dydony ściągnęły się jakby z nich piorun miał wypaść: „Niewdzięczny!“ — szepnęła. Wojewodzicowa biła nóżką o podłogę, inne panie poodwracały twarze... Sołłohubowa nie spojrzała na siedzącego, który ją powitał.
— Zawsze więc pani fiołkiem być lubisz? — spytał...
Piękna Marya długo nań patrzała.
— Ponieważ dziś jeszcze — rzekła z przyciskiem — mówić mi to wolno: pan hrabia zawsze motylem?
Stolnik się uśmiechnął.
— Jak tu nim nie być! — westchnął... — wśród tylu i tak ślicznych kwiatów...
— To prawda, — poczęła zwolna Sołłohubowa, nie troszcząc się wcale o wejrzenia zazdrosnych pań, które na nią padały — to prawda! Żal mi szczerze hrabiego, jesteś skazanym na życie Tantala, który wiecznie będzie pragnął tego czego pochwycić nie może...
Stolnik się schylił uśmiechając, podniósł upadłą chusteczkę, co wzbudziło niesłychaną zazdrość, i prowadził dalej rozmowę.
— Tantala męczarnie źle, zdaje mi się, wytłómaczyła mitologia. Tantal wydaje mi się najszczęśliwszym ze śmiertelnych... bo możeż być co straszniejszego nad brak pragnienia... Pragnąć — to już być szczęśliwym...
— Teorya nowa i bardzo dowcipna, — odparła Sołłohubowa — ale zlitujże się, panie hrabio, nad temi paniami, co mnie oczyma piorunują, idź do nich... lub — zabiją mnie...
— Stanę w jéj obronie, — rzekł stolnik — bom jéj wielbicielem!
— A! a! doprawdy! — rozśmiała się zimno Sołłohubowa. — Cóż to za szerokie serce!... Dydo, wojewodzicowa, kasztelanka, dwie księżniczki... na przemiany wszystkie wielbisz hrabio... to prawdziwie jowiszowska miłość.
Sarkazm w tych wyrazach zawarty, cieniem przelotnym pokrył oblicze stolnika; spoważniał, zamyślił się.
— Z panią otwartym być mogę, — rzekł z cicha, pani wdziękami należysz do tego grona, ale umysłem stoisz daleko po nad niém. Żadnéj z tych pięknych pań nie śmiałbym tak odkryć mojéj natury ułomnéj jak przed nią. Posłuchaj mnie pani! Jam nic nie winien... Jestem czcicielem piękności... Widzę u jednéj oczy, które mówią do mnie językiem jakimś bozkim... mogęż się im oprzeć?... W drugiéj zachwycają mnie usta, których uśmiech draźni, porywa — nęci... Jedna ma rękę pełną tajemniczych, czarodziejskich uroków, palce do całowania przez wieki, inna nóżkę anioła... W każdéj z nich wielbię objaw piękności...
— A potém odkrywam skazę lub plamkę, i urok cały pryska — przerwała Sołłohubowa. — W tém motylém życiu czciciela piękności, hrabia masz chwile szczęśliwych omamień, dopóki się plamka nie ukaże... one roją o miłości, o węzłach wiekuistych i oblewają je łzami...
Stolnik wstał z krzesła.
— Nie będę się już tłómaczył, — rzekł poważniéj — powiem tylko co pragnąłem jéj od dawna powiedzieć. Byłbym najnieszczęśliwszym, gdyby mi los i okoliczności odebrały jéj szacunek... Nim pani zechcesz mnie sądzić i potępić, proszę zaczekać... Wielem się naraził jéj przyjaciołom... to były konieczności położenia... ale jutro — wszystko zmienić i nagrodzić może.
To mówiąc skłonił się i śpiesznie oddalił — a czas był już, żeby to uczynił, bo straszne burze wrzały pod białemi koronkami i okrutne przeklęctwa zdradzonych wyrywały się z pieszczonych ust. Bohater dnia tego zwrócił się zaraz do gospodyni domu... gdy piękna wojewodzicowa chwytała za rękę brata kasztelanica i z namiętnością a gniewem prowadziła go w oddalony salonu zakątek...
— Powiedzże mu: — zawołała cała drżąca — ja tego nie ścierpię! ja nie zniosę... Niech wybiera między mną a Dydoną... albo tą napuszoną indyczką — Sołłohubową... Ale on sobie żartuje ze mnie!! Ja jestem wściekła...
Kasztelanic słuchał, ręce powkładawszy w kieszenie, patrząc w sufit i nie przywięzując wielkiéj wagi do gniewu siostry...
— Czyś już skończyła? — spytał. Spojrzał na nią z góry. — Siostro kochana, c’est du plus maucais genre taka zazdrość. Daj mu być trochę zalotnym... powróci do ciebie, byleś miała rozum... Uśmiechniéj się innemu... Jego motylowanie nie ma najmniejszego znaczenia... To taka natura, on się do kominiarza będzie wdzięczył...
— A moja natura jest, nie cierpieć tego! — odparła wojewodzicowa — powiedz mu to!
Kasztelanic coś jéj szepnął na ucho, i dostał klapsa wachlarzem, rumieniec wystąpił jéj na twarz... Brata fizyognomia uśmiechała się szydersko i cynicznie...
Zamilkli oboje...
Panie z kolei rozrywały między sobą stolnika; dla każdéj miał jakieś słówko tajemne i każda z nich odeszła uszczęśliwiona czarodziejem, spoglądając z pewną dumą szyderską na rywalki.
Wtem gdy salon śmiechami stłumionemi i najżywszą rozmową się rozlegał, stolnik i kasztelanic spojrzeli na siebie, ostatni dobył zegarka i znikli z salonu, prawie niepostrzeżeni. W progu tylko gospodyni domu podała im rękę... W salonie zrobiło się ciemno i zimno, jak gdyby słońce zagasło... piękne panie jedna po drugiéj poczęły szukać krzeseł i spoczynku, każda z nich potrzebowała się odosobnić i zadumać, pieszcząc tém słowem w nadzieje bogatém, które jéj rzucono...
Stara krajczyna schyliła się do zadumanego szambelana...
— O czém myślisz? — spytała.
— Dla czego wieczerzy nie dają? — wybuchnął niecierpliwie spytany. — Dawno czas, a ja jestem głodny...
— Wiesz, żeś doskonały! — uśmiechała się stara; — myślałam, że mi powiesz komplement... a ty...
Szambelan jakby nie słyszał.
— Macie wielką przyszłość przed sobą — dodała zmieniając rozmowę — boć to ma swe znaczenie przecie, że w takiéj chwili waszą Dydonę odwiedził...
— Pewnie! pewnie! — rzekł roztargniony stary; ale, zdaje mi się, że oto do stołu dają. — I wstał.
Zamiast drzwi do jadalni, otwarły się wchodowe i nowi goście ze świeżemi nowinami ukazali się w nich. Niektórzy z nich wracali z Woli, inni z tych miejsc gdzie się posłuszna szlachta w oczekiwaniu jutrzejszego dnia gromadziła. Każdy przynosił coś uspokajającego. Kuryery przywiozły dobre z prowincyi wieści...
Wśród zamieszania, jakie powstało tu, bo każdy biegł ciekawy do zwiastunów nowin szczęśliwych. Sołłohubowa wymknęła się ze swojego kątka, wyśliznęła do przedpokoju, służący narzucił na nią czarne futro i powóz oddalił się szybko, wioząc ją do Saskiego pałacu.
Była pewna, że tego dnia i tu czuwać długo będą; że znajdzie Brühlów tak żądnych wiadomości, jak byli wszyscy w téj godzinie stanowczéj. Nie omyliła się... W pustéj salce hrabina siedziała jeszcze z robotą. Dumont z założonemi rękami... W pół pokoju stał przywołany Godziemba i w postawie pełnéj uszanowania zdawał sprawę z tego co widział na mieście. Ręka jego już była wygojona, a czerwona blizna na twarzy wcale go nie szpeciła. Niekiedy hrabina podnosiła oczy od roboty na swego sekretarza i spuszczała je jakby się sama téj śmiałości ulękła, nie widząc jak niecierpliwie ramionami rzucała Francuzka.
Godziemba na widok Sołłohubowej, ukłonił się i powoli ku drzwiom zmierzał, gdy ta zwróciwszy się do niego, poprosiła go, aby o jéj przybyciu dał znać hrabiemu. Nie czekano na niego długo, wszedł natychmiast z twarzą tak swobodną i uśmiechniętą, jakby wcale nie wiedział, iż jutro osobisty nieprzyjaciel i prześladowca okrzyknięty będzie panem i władcą kraju...
— Mój drogi hrabio! — idąc naprzeciwko niemu poczęła Sołłohubowa — złe ci przynoszę nowiny... Byłam u Dydony... miałam tam szczęście nawet widzieć i nieszczęście rozmawiać z kandydatem — bo mi to wiele nieprzyjaciołek nowych przyczyniło... Nie ma wątpliwości, że jutro... jednogłośny wybór nastąpi... Lękam się o was i dla was samych i dla wojewody, który jawnie występował przeciwko kandydaturze... Czy nie bezpieczniéj, czy nie lepiéjby było, choć z ust jego słyszałam uspakajające wyrazy — cofnąć się póki czas i nie narażać na zemstę?
— Cóż mi jeszcze uczynić mogą? — zapytał — odebrali mi wszystko, jestem prywatnym człowiekiem... a przestając być szlachcicem polskim, nie tracę praw, jakie ma do gościnności saski poddany i hrabia państwa rzymskiego. Dla czego mi pani każesz uciekać?
— Dla tego, że za wojewodę mścić się na was będą, za tego Radziwiłła, który się na nich rzuca i burzy... wreszcie za pamięć ojca...
— Bądź pani spokojna — odezwał się Brühl. — Ja nie czuję najmniejszéj trwogi, bo nie mam żadnéj ambicyi. Nie stoję nikomu na drodze... a tak mi tu spokojnie i dobrze....
Gdy się ta rozmowa rozpoczynała, hrabina składała swoją robotę, któréj część oddała Dumont; obie one, jakby naumyślnie wyszły, zostawiając Brühla sam na sam z przybyłą, która powiodła oczyma za odchodzącemi.
— Proszę cię, hrabio — odezwała się ciszéj — już nie po raz pierwszy uważam, że żona twoja... gdy ja przyjeżdżam, z pewną affektacyą oddala się z salonu... Czy to ma być przestrogą dla mnie?
Hrabia się rozśmiał...
— Proszę tego nie brać do serca, — rzekł — wróci ona natychmiast, ale pewne praktyki religijne ma do godzin przywiązane...
Sołłohubowa zamilkła.
— Chcesz mi wmówić hrabio, — dodała po pewnym przestanku, — że nie widzisz niebezpieczeństwa dla siebie... lecz wyzywasz ich tém upartém trwaniem na stanowisku... Mnie się zdaje...
Gdy to mówiła, Brühl zbliżył się do niéj z wolna patrząc na drzwi, któremi wyszła jego żona...
— Mnie się zdaje, — podchwycił — że najprzebieglejsza i najrozumniejsza z dam... jedném słowem... pani Sołłohubowa, nie chce zrozumieć swojego sługi, i przypisuje to jego uporowi i dumie, co płynie z innego uczucia... Tak jest, mógłbym spokojnie oddalić się ztąd i stworzyć sobie ciche gniazdko w moim zameczku saskim lub pałacu drezdeńskim... ale tam... tam! — rzekł, zniżając głos — nie widziałbym tych oczu i nie posłyszał téj melodyjnéj mowy, któremi żyję... tam usechłbym z tęsknoty...
Pani Marya spuściła oczy i zamilkła.
— Gdyby to nie był dla staréj przyjaciółki grzeczny komplement, byłaby to zaiste zbyt wielka ofiara.
— Na daleko większą zdobyłbym się chętnie — mówił Brühl — bylebym widoku waszego nie stracił. Może się to mówić i przyznawać do tego nie godzi, daruj mi — pani... aléś sama wywołała wyznanie, które jest tłómaczeniem zarazem postępowania mojego...
Sołłohubowa mocno zarumieniona, milcząca, podała mu rękę tylko, którą Brühl ucałował...
— To są ludzie mściwi! — rzekła — nie wierzę słodkim ich wyrazom. Trwożę się, trwożę dla was... o was... wolałabym widzieć w Saksonii... na ten raz, niż tutaj... choć daleko musiałabym szukać myślami przyjaciela...
Zegar wybijał w pół do dwunastéj, Sołłohubowa wstała z siedzenia kładąc rękawiczki...
— A! jak późno! — zawołała — a hrabina nie powraca...
— Mówi z Dumont litanię, — uśmiechając się szepnął Brühl. — Poczciwa Francuzka śmiertelnie się nudzi i poziewa, ale jest tak nieoszacowanie dobra i posłuszna, że najgorętszy romans francuzki rzuca w chwili, gdy o losie bohatera mogłaby się dowiedzieć, dla dogodzenia hrabinie...
Szelest, jaki przechadzająca się żywo i wybierająca do odjazdu umyślnie zrobiła Sołłohubowa, dla wywabienia gospodyni, — ściągnął ją wreszcie z niedostępną towarzyszką...
Dwie panie pożegnały się z tą czułością powszednią, jaką nakazuje grzeczność i formy światowe. Hrabina troskliwie kazała się okryć pięknéj pani, ta nie puściła jéj do sieni, aby się nie zaziębiła, i w progu ucałowawszy się jeszcze, rozstały się ściskając za ręce — do jutra.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.