Sto djabłów/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sto djabłów |
Podtytuł | Mozajka z czasów czteroletniego sejmu |
Wydawca | Wydawnictwo „Kraj“ |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Druk Karola Budweisera |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tegoż samego dnia, o téj saméj rannéj godzinie, w alei Ujazdowskiéj, w maleńkim domku, który był ulubionym ówczesnéj młodzieży... pięciu czy sześciu ichmościów po reducie się zebrało na umówiony poncz djabelski...
Zamówionym on był wcześnie u gospodarza, który wszystkie posługujące doń materjały przygotował.. napróżno do świtu oczekując na gości.
W odosobnionéj salce wpośród stołu miejsce honorowe zajmowała waza ogromnych rozmiarów, przy niéj leżał stos pomarańcz, kupka cytryn, a w dwa rzędy ustawione butelki, zawierały burgunda, szampana i jamajkę.
Posługujący spał w krześle, gdy nareszcie turkot się dał słyszeć i dwa powozy zajechały w wielkim pędzie, czterech młodych panów wbiegło na górę... z szumem, hałasem, dobrym humorem i zamaszystością, właściwą ówczesnéj arystokratycznéj tężyźnie... Chłopak porwał się z krzesła piorunem, ale rozespany wpadł na gości, i nie wydobył się z między nich, aż wyszturchany boleśnie...
— Cóż to jest u licha? — zawołał jeden z przybyłych, — przecież dziś u nas walne posiedzenie djabelskie, a dotąd wy tylko tu... i nikogo więcéj?
— Ale reduta, reduta!.. Popili się djabłowie nasi — rzekł drugi. — Ręczę jednak, że przybędą.
— Tak; ale oto już dzień, a tyle mamy do gadania.
— Najprzód — przerwał trzeci — zrobić poncz, który daje siły; potém reszta.
To mówiąc, zakasał rękawy kurtki i zabrał się do dzieła.
Ale w téjże chwili na schodach dało się słyszeć stąpanie i śpiewy, a znowu trzech, potém dwóch świeżych gości weszło wesoło do salki... Obliczono się oczyma.
— Beppa braknie — rzekł jeden.
— Gdzieś go któraś musiała porwać i uwieść; ale się wyrwie.
— Poncz, poncz! — zawołał ktoś drugi — dawajcie poncz! Po tych napojach wodnistych człowiek potrzebuje pokrzepienia.
W wazie już powoli zbierały się wytłoczyny pomarańcz, kupy cukru... lał się w nią burgund i szampan... wszczął się spór o ilość stosunkową jamajki. Tymczasem nowi panowie przybywali... i jeden z nich jako marszałek zaprosił zgromadzenie, aby zasiadło.
Wpośród śmiechów i żartów wszyscy zabrali swe miejsca... Zapalono poncz w wazie, pogaszono wszystkie światła, a że okiennice były pozamykane, niebieskawy tylko płomyk palącego się rumu twarze zgromadzenia oświecał.
— Panowie a bracia! — ozwał się prezydujący... ad rem... Pan Belzebubowicz wyłoży cel zebrania i stowarzyszenia naszego.
Ktoś trzykroć w stół uderzył nożem.
— Silentium!
Belzebubowicz, który był garbaty, a co mu brakło do wzrostu, wysokim czubem nad spiczastą czapką dopełnił, począł w te słowa:
— Mam mówić o celu i czynnościach stowarzyszenia, które przyjęło godło „Stu djabłów“... Nie potrzebuję przypominać panom a braciom, pod jakiemi auspicjami ono zawiązane zostało. Oto poczuliśmy wszyscy, że młodzież była pod pantoflem niewiasty; żeśmy energję stracili i godni byli nosić spodnice. Kobiety panowały, robiły co chciały i rej wodziły bezkarnie. Trzeba było nadużyciom zapobiedz i stan naturalny przywrócić. Tego dokonać inaczéj niepodobna było, jak grozą. Postanowiliśmy więc odzyskać mężczyźnie należne panowanie... przestraszając panie duszki.
Drugim celem naszym było i jest hipokrytów, świętoszków i cnotliwych demaskować; trzecim i ostatnim dobrze się zabawić i rozsiać popłoch. Stowarzyszenie czyli contubernia „Stu djabłów“ w krótkim czasie cel swój niemal osiągnęła. Drży przed nią Warszawa, mdleją ze strachu kobiecięta, mamy stosunki rozgałęzione. Wiemy o wszystkiém, co się dzieje; działamy skutecznie... trzęsiemy naszém towarzystwem.
Na tém stanowisku, mości panowie a bracia, utrzymać się trzeba; nie przypomnę na ten raz nic więcéj nad dwa kardynalne zobowiązania nasze: tajemnicę poprzysiężoną i przyrzeczenie każdego z członków, że cobykolwiek czynił, myślał, zamierzał w sercowéj sprawie, to wszystko na ołtarzu dobra ogólnego składać powinien. Ktokolwiek z nas co wie o kobiecie, musi wyspowiadać, każdą plotkę tu przynieść i wspólny nabytek złożyć do skarbony.
Wszak tak?
— Tak, tak! wiemy, zgoda!
— Pan Sarasemowski ma głos.
Ogromny drab podniósł głowę ponad stół i wazę.
— Wnoszę, aby towarzystwo pilną najprzód rozebrało kwestję; bo dzień się robi, a po dniu djabli nie chodzą. Jaką karę wymierzyć temu trutniowi, co nam w oczy pluł na reducie?
— Zgoda, zgoda! — powtórzyli wszyscy tłumnie. — Jak on się zowie?
— Kniaź... jaśnie oświecony, acz bez butów... Konstanty Korjatowicz Kurcewicz.
— Kto go zna?
— Nikt.
— No, to dać mu sto kijów w imieniu stu djabłów; po jednym od każdego nie będzie za wiele.
— Grubijańska zapłata; nie, jużby się djabli na lepszy koncept zdobyć nie potrafili?
— Czekajcie — przerwał inny — ja coś o tym Korjatowiczu słyszałem; przybył z Podola w jakimś procesie o spadek z ks. Woronieckimi... goły.
— Każdy, co nie ma butów, ma prawo być malkontentem — rzekł ktoś z boku — a kniaź podwójne.
— Tak, ale nie przeto ma się bezkarnie urągać takiéj instytucji jak nasza... hipokryta!.. to nie do darowania...
— Nie, nie! ukarać, ukarać go!
Wrzawa się poczęła wielka; prezydujący trzykroć w stół uderzył.
— Kto ma plan kary i coś w tym przedmiocie do zakomunikowania, mówi z kolei.
Była chwila milczenia. Nierychło z ciemnego kąta odezwał się niewidzialny członek:
— Proszę o głos.
— Zorobabel mówi.
— Cicho, mówi Zorobabel!
W milczeniu znowu nalano ponczu do szklanek, a Zorobabel począł nadzwyczaj powoli, zimno, rozważnie i z obrachowaną jakąś wymową.
— Panowie a bracia w djable! Gdyby otworzono okiennice i jasny dzień odsłonił oblicza nasze, ujrzelibyście na méj twarzy żywy rumieniec wstydu... Wiecie, co go wyciska? Oto upokorzenie, jakiego doznaję, słysząc jednego z djabłów dobrze wychowanych, przyzwoitych, wielkiego tonu, który śmie wnosić sto kijów jako karę... Jestże w naszym kodeksie coś podobnego? Pierwszy lepszy chłop zdobędzie się na pomysł tego rodzaju... Jakto, za grzech słowa mielibyśmy karać kijami?... my, których całą siłę stanowi moralna potęga nasza?
— Brawo, brawo!
— Cicho, cicho! — przerwali przytomni.
— A cóż lepszego wy obmyśliliście? — zawołał autor pierwszego wniosku, obrażony widocznie.
— Pozwólcie mi dokończyć — mówił Zorobabel. — Oczywiście ten, który na całe społeczeństwo napada i w oczy mu miota jego występkami, musi się sam mieć za coś lepszego nad nie. Tak?
— Tak, tak!
— Jakaż dlań najwłaściwsza, najbardziéj upokarzająca kara?... Ot wciągnąć go w towarzystwo, narazić na pokusy, głodnego oczarować pokarmem i napojem, i zmusić go do zrzucenia płaszczyka hipokryzji. To zemsta, godna stu djabłów!... Tak czy nie?
— Gra świeczki nie warta! — sprzeciwił się wnioskodawca kijowy. — Zachodu wiele, a zwycięstwo nie ciekawe. Cóż mi z tego, że padnie na cztery nogi!
— Wówczas go wychłostać słowem i wybiczować szyderstwem — dodał z boku inny. — Tak, tak! myśl doskonała!
— Wniosek przyjęty.
— Większością głosów.
— I proszę o natychmiastowe wysłanie komisarzy egzekucji! — dodał z tryumfem wnioskodawca.
— Pierwszym Zorobabel.
— A ja! nie! nie!
— Nie wymówisz się.. to darmo...
Poncz zaczynał głowy rozgrzewać. Wywołano imiona dziwne... Nabuchodonozora, Hermafrodyta i Absalona... Śmiech i wrzawa powadze dotychczasowéj narady silnie zagroziły; prezydujący napróżno już przywoływał do porządku.. rozmowa, a raczéj gwar krzyżujących się wykrzyków opanował salę... Na chwilę milkli, aby kogoś posłuchać, a potém szał ogarniał ich na nowo... Reduta stanowiła przedmiot ogólny rozmowy.
— Nie chwalcie się — począł jeden z tych, którzy dotąd milczeli — „sto djabłów“ zrobiło wrażenie w stolicy, o jakiém nawet się nam nie śniło... ciekawość podbudzona do najwyższego stopnia; starzy podrażnieni i źli, gotowiby nas oddać w ręce marszałkowskiéj straży... ale licha zjedzą. Kobiety się wściekają; bileciki nasze rzucane zręcznie, a przekonywające że wiemy o wszystkiém i że ściany buduarów są dla nas przejrzyste... budzą trwogę i popłoch... Ale wiecie panowie, że wszystko to mogłoby ostatecznie wywrzeć wcale przeciwny naszym zamysłom skutek... Kobiety uląkłszy się skandalu, mogą wrócić do cnoty i na... bity gościniec obowiązków... naówczas...
— Bity gościniec obowiązków! ot to mi stylista! — przerwał śmiejąc się sąsiad, — obowiązki idą manowcami po skałach, a bity gościniec prowadzi do czego innego... I nie ma się co obawiać, nie boją się nasze panie nawet djabłów i ich języka... Powagę budzi tajemnica tylko... dopóki my jéj dochować potrafimy...
— Wątpicie? — zapytał ktoś z tłumu.
— Trochę, — rzekł pierwszy, — nie dałbym za to pruskiego dukata, że jeden z djabłów, któremu się w amorach nie poszczęści, przyzna się przed swą kochanką do tego, iż wie tajemnicę i sprzeda nas za całusa...
— W imieniu całéj kontubernji wyzywam was — zakrzyczał inny — to obraza wszystkich!!
— Djabli się między sobą nie biją... Wypijcie oba ponczu, a kto wprzód pod stół się zwali, uznamy go za zwyciężonego...
— Zgoda! zgoda!
Nalano szklanki. Ale poncz w wazie wyczerpany i wygorzały, świecił już tak słabym płomykiem, iż towarzystwo prawie omackiem siedziało; dolano więc parę butelek jamajki, a sine światełko wzniosło się znowu dziwacznie, mrugając po bladych twarzach zgromadzenia.
Prezydujący dostrzegłszy, iż dzień coraz jaśniejszy dobija się do wnętrza przez okiennice, dał znak do odwrotu. Dla ostrożności wszakże mieli po kilku odjeżdżać, aby powrót do miasta Nowym Światem tylu powozów razem, nie obudził podejrzeń i domysłów. Była to troskliwość może zbyteczna, gdyż naówczas uczty przeciągające się do białego dnia, trafiały się tak często, iż niczyjéj już uwagi nie zwracały. Często śniadanie proszone u jednego z hetmanów bez przerwy zajmowało godzin dwadzieścia cztery, a biesiadnicy dopiero nazajutrz do domów wracali, niemogąc się obliczyć z dniami i godzinami... Djabelska szajka przesunęła się przez śpiące jeszcze miasta ulice i rozpierzchła po niém niepostrzeżona, gdy po kościołach i klasztorach dzwonki sygnowały na prymarje... a przekupki zaspane ściągały się do straganów i bud na Saskim placu.