<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Śladu dziś nie ma tego Marywilu z ostatnich lat XVII wieku, który był jedném z najcharakterystyczniejszych zjawisk w Warszawie... Z jednéj strony klasztór i kaplica kanoniczek, z drugiéj gospoda, ale gospoda nie powszechna... mieściło się w nich po kątach, zakamarkach, loszkach i poddaszach, co gdzieindziéj znaleść przytułku nie mogło. Na dole sklepiki, kramy, składy starzyzny, tandety, żydzi wszelakiéj profesji i bez żadnego widocznego zajęcia, a jednak niezmiernie czynni, górą podróżni, przyjezdni, samotnie mieszkające panny i wdowy, artyści i artystki... szlachta ze wsi, cudzoziemcy szukający chleba... postacie dwuznaczne i dziwnie nacechowane... Cały boży dzień gwar, hałas, częste kłótnie, latania za złodziejem, lamenta okradzionych... a w jednym z dziedzińców, w którym dla braku wozowni stawiano powozy podróżnych i konie niemogące się pomieścić, przy improwizowanych żłobach płóciennych; prawdziwe obozowisko.. Zmuszeni pilnować bryk, którym często obrzynano fartuchy i kradziono orczyki, woźnice pod gołém niebem jedli tu, pili i grali w karty z grzecznymi młodzieńcami, co się im uprzejmie nastręczali...
Marywil ówczesny nie słynął ani z czystości przesadzonéj, ani z bezpieczeństwa, niedosyć było drzwi na klucz zamykać, musiano często przy nich straż zostawiać, a i ta dawała się zbałamucić niekiedy... i tłumoki podróżnego znikały bezpowrotnie... Mówiono, że owe kramy na dole miały różne schowania tajemnicze, w których pochwycone rzeczy nader zręcznie były do szczęśliwszych czasów w bezpieczném miejscu ukrywane. Nikt nigdy złodzieja w Marywilu nie poszlakował, wszyscy zamieszkujący tu ludzie byli najuczciwsi, acz im z oczów różnie patrzało... Parę razy trafiło się, że w nocy samotnego gościa zamordowano, o czém policja dowiadywała się zwykle trzeciego dnia rano, ale dowiedzioném było, iż te zbrodnie popełniali przybysze... miejscowi byli zawsze czyści i nieposzlakowani... Zabójstw tych przyczyny i sprawców nie docieczono nigdy. Popsuły one nieco sławę Marywilowi, ale nauczyły ostrożności, co także coś było warto; zresztą po kilku miesiącach wspomnienie się zacierało, podłogi były umyte, ściany wybielone, mieszkańcy milczeli... a podróżny nowy zajmował odświeżoną izdebkę, nie domyślając się tragedji, któréj ona niedawno była świadkiem.
Trudno bo téż naówczas było przyjezdnemu umieścić się w stolicy, szczególniéj w czasie sejmu, nietylko bowiem główne ulice i dwa lepsze hotele, ale domy prywatne po przedmieściach pełne były deputowanych, ich rodzin i ciekawych, którzy zwabieni życiem nowém ze wszech stron do Warszawy zdążali. Niekażdy mógł się dostać pod „Białego Orła,“ na „Tłumackie“ lub do „Niemieckiego hotelu,“ nie wszyscy byli w stanie po kilkanaście dukatów miesięcznie dawać za parę pokoików na drugiém piętrze... Na Marywilu znacznie było taniéj, wprawdzie nie wykwintnie, trochę gwarno, ale nadewszystko wygodnie. Tu, jakeś się tylko przebudził i drzwi odryglował, nie potrzebowałeś po nic iść i niczego szukać, wszystko samo przychodziło i nastręczało się, narzucało nawet nieco natrętnie, ale tak serdecznie, tak uprzejmie. Pierwszy zjawiał się golibroda z całym aparatem do odjęcia nietylko brody, ale nawet wyszlifowania odrosłéj głowy, jeśli po staropolsku miałeś czuprynę wygoloną... Jeszcze nie odszedł balwierz, a już drzwi się nie zamykały przed ofiarującemi usługi wszelkie...
Jeden przynosił ciasteczka i bułki jeszcze ciepłe, drugi ofiarował się nabyć wszelką starzyznę, trzeci rekomendował do wszelkich posług i pośrednictwa nawet w sprawach najdelikatniejszych i największej wymagających dyskrecji. Przynoszono ci najdoskonalsze szkła do okularów i pantofle, złote zegarki z tombaku i nowiuteńkie barometry bez merkurjuszu, futra, szable, stare książki, bilety na teatr, na galerję sejmową, pończochy i ordery... czego tylko dusza mogła zapragnąć
Na brak towarzystwa nie można się tu było nigdy uskarżać, nawiedzanie to nietylko w rannych trwało godzinach, ale się jeszcze cały dzień powtarzało z wielką i przyjemną rozmaitością osób i przedmiotów... A każdy przybywający rozkładał się ze swym towarem, wdawał w rozmowę z uprzejmością nieporównaną, bawił gościa nie rachując się z czasem, a kontentował choćby małym targiem. Natomiast mówił i pytał wiele, jakby miał na sercu poznać się z podróżnym i ułatwić mu a uprzyjemnić pobyt w stolicy, a nadewszystko ustrzedz go od oszustów, o których mówił z westchnieniem, że psuli tylko handel ludziom uczciwym.
Zresztą żyjący w tym błogosławionym Marywilu, nie wychodząc z jego czarodziejskiego koła, nie potrzebując nic szukać daléj, znajdował tu pod ręką, czego tylko zapragnął; kawiarnię, restaurację, napoje wszelkie, rozrywkę, nawet wieczorem przyjemne towarzystwo i maleńką grę przyjacielską u osób wcale dystyngowanych... Wdowa po jenerale meklemburskim i pewna hrabina francuska, która miała proces i mieszkała dlań w Warszawie... wyrywały sobie gości. Co za dziw! cudzoziemki osamotnione, a przywykłe do towarzystwa.
Słowem, Marywil ówczesny był rajem dla ludzi niewiele wymagających, ale że na ziemi nic doskonałém nie jest, miał téż i pewne niedogodności. Przy tak licznéj a różnorodnéj ludności, najrozmaitszych powołań i zajęć rozlicznych, trudno było utrzymać czystość i porządek niemiecki. Fizjognomja z razu oku z nią niespoufalonemu wydawać się mogła wstrętliwą, a zbyt drażliwe powonienie cierpiało, nim przywykło do wyziewów stajni, śmiecisk, rynsztoków, skwarzelizny kuchni różnych, i woni rzemieślniczych.
Na jednym z dziedzińców gromadziły się obficie łupiny i niedogryzki powszedniego żywota, wschody także nie odznaczały się czystością, bo w dnie błotniste narody wędrowne niosły na nie z ulicy co przylgnęło do ich pantofli, a w dnie suche twardniało to na wieki i przywrzéwało do stopni. Pośliznąć się téż na nich było niepodobna, ale z pewną ostrożnością przechodzić było potrzeba środkiem ubitą po nich ścieżyną. W nocy brak było wykwintnego oświetlenia, ale do późna ze drzwiczek i okienek tylu, dobywały się promyki niepłatne, iż zbytkiem zdawało się kosztowniéj dla lokatorów znajome przejścia objaśniać.
Marywil oprócz tego dogodnym był swém położeniem w pośrodku miasta, w sercu stolicy, i długo nałogowa szlachta wiejska nawykła nie znać nic nad tę poufałą gospodę. Wprawdzie u wrót, jak na „ Tłumackiém,“ nie było szwajcarów dniem i nocą pilnujących wnijścia, i cisnął się tu kto chciał, nawet żebractwo liczne wówczas w Warszawie; ale miał każdy sposobność poświadczyć czynem swe dobre serce... Ubożsi i skromniejsi lubili zajeżdżać do tego staroświeckiego karawanseraju.
Nazajutrz po reducie ostatniéj, która się skończyła dopiero nad ranem po przedłużonych toastach i wyczerpaniu wszystkich tradycyjnych formuł dawnych kielichowych, w jednéj z najmniéj poczesnych izdebek Marywilu, na łóżeczku więcéj niż skromném, wysłaném sianem, pokrytém starym tureckim kilimkiem i wełnianą kołderką, spoczywał kniaź Konstanty i zaspał był ranną godzinę dobrze na dzień, gdy do drzwi jego pukać zaczęto... Ruszono klamką raz i drugi, zaryglowane było ze środka. Ostrożność ta nikogo dziwić nie mogła w Marywilu, ale ze strony kniazia była może zbyteczną; gdyż, prawdą a Bogiem, złodziéj nie miałby się tu po co kusić. Szczupły tłumoczek i dosyć wyszarzana odzież, a spory plik papierów na stoliku, nie znalazłoby się nic więcéj.
Kniaź się przebudził, wsparł na łokciu i zapytał niecierpliwie:
— Kto tam?
Spojrzał razem na srebrny stary zegarek, cebulowatego kształtu, leżący na krześle przy łóżku, i zadziwił się, że poczciwy starowina wskazywał już po dziewiątéj. Myślał, że pobałamucił; wziął go do ręki, przyłożył do ucha; stary druh odzywał się jak najporządniéj i gang miał zupełnie zdrowego zegarka.
— Czyżbym ja tak zaspał?
Stukanie do drzwi powtórzyło się, a odpowiedzi na pytanie brakło. Kniaź wyskoczył kołdrą tylko okryty, odryglował, otworzył, spojrzał i wesoło zakrzyknął:
— Ano, przecież!...
Drzwiami, które natychmiast zaryglowano, wszedł młodziuchny kadet w codziennym mundurku; chłopak lat około dwudziestu, różowy, wesół, śmiejący się, z tą rzeźwą fizjonomją młodości czerstwéj, która godzi z życiem.... Kniaź dopadł łóżka.
— Siadaj, Stefuś! Siadaj, zrzuć z krzesła mój kontusz, choćby na ziemię. Jakże się masz?.. dlaczego tak dawno nie byłeś u mnie?
— Albo myślisz, że z korpusu tak łatwo dostać się na miasto? Przecież bez pozwolenia i karty nie wychodzimy, a na to są formy i tłómaczyć się trzeba, i nie każdy dostanie bilet... i... zresztą roboty nawał.
— No, tak; ale przecież dziesięć dni ani cię było słychać... Czy nie siedziałeś w kozie?
Stefuś się zarumienił jak panienka.
— A! niech Bóg broni! — zawołał.
— Masz dziś na cały dzień uwolnienie?... mów! — rzekł kniaź wesoło.
— Nie, ale do popołudniowéj godziny; a możebym był i dziś jeszcze nie przyszedł, gdyby...
Tu urwał nieśmiały chłopak i znowu się zaczerwienił.
— Gdyby nie co?
— Gdyby nie... strach o ciebie, Konstanty.
— O mnie, strach? — zaczął się śmiać kniaź. — Tyś się zląkł o mnie?... z jakiéj przyczyny?... Czy się obawiasz, aby mnie w téj jaskini łotrów nie ubili?.. Wstydź się! to się tylko trafia szlachcicowi, który przywiózłszy tysiąc dukatów, trzęsie trzosem żydom pod nos po całych dniach, a potém nietrzeźwo późno w nocy powraca do domu. Ale ja, u którego dukat rzadkim gościem, a talar poważną figurą... Cha, cha, cha!... Ci ichmoście nie tak są głupi, jak myślisz.
— O, nie o to się téż lękałem — rzekł Stefan. — Ale muszę ci się przyznać... nie mów o tém nikomu... Naturalnie u nas między młodzieżą są różni, są i tacy, co gotowi karku nadkręcić, aby się zabawić i zobaczyć coś zakazanego. Wczoraj naszych kilku zamaskowanych było na reducie... Oni, nie wiedząc, żeśmy bracia cioteczni, opowiadali mi o wczorajszém waszém wystąpieniu. Konstanty, co ci się stało? Dopieroś sobie piwa nawarzył! Na miłego Boga, co to było?... wytłómacz mi. Ty, co potrzebujesz właśnie przyjaciół, protekcji, pomocy... ty od razu rękawicę rzuciłeś całemu temu światu, bez którego się nie obejdziesz... Obraziłeś na siebie wszystkich... Dziś twoje nazwisko noszą po całéj Warszawie, ty się nigdzie pokazać nie możesz bezpiecznie!
Młody chłopak mówił z widoczném wzruszeniem, ściskając dłoń Konstantego, który milczał, patrzał i przybierał z uśmiechniętéj twarz coraz poważniejszą i smutniejszą.
— No! no! — odezwał się wreszcie przymuszając do półuśmiechu — nie gdérz, nie gdérz ty dwudziestoletni mentorze starego Telemaka. Jak się to stało... dalibóg sam nie wiem. Nie bywam nigdzie, licho mnie skusiło na redutę. Sam nie wiem kto mi tu dostarczył biletu... nie wiem dlaczego poszedłem, jak mi się w głowie zawróciło i com im nagadał...
Ale wiesz co, Stefusiu, tego com zrobił, nie żałuję. Postąpiłem nierozważnie pod wpływem szlachetnego niepotrzebnego może oburzenia, które lepiéj było jak tyle innych uczuć zgnieść i ukryć w sobie... Stało się! Widok téj rozpusty, tego świata płochego, téj szalonéj zabawy, szaleńszéj gry o kupy niewiedzieć jak nabytego złota.. oburzył mnie, zapalił... oszalałem... W takiém położeniu jak dziś jest ojczyzna nasza, możnaż obojętnie patrzeć na te igrzyska u brzegu przepaści, na te trupie romanse nad trumną, na tę stypę ogłupiałych starców, zepsutych kobiet i rozwścieczonéj młodzieży.
Krew mi uderzyła do mózgu i... powiedziałem im słowa prawdy. Nazwano mnie jakubinem, zawołano tchórz... powiedziałem nazwisko... musiałem. Cofnąć się nie godziło.
— Ale cóż teraz poczniesz? — spytał Stefan — jesteś zgubiony.
— Nie było mi przedtém lepiéj na świecie — zawołał Konstanty — jestem sierotą, ubogim, resztki majątku wydarła mi chciwość krewnych; nie mam nic do stracenia, będę czoło stawiał biedzie jak nawykłem, a stanie się co Bóg da.
To mówiąc, Konstanty uściskał brata, i podparłszy się na łokciu zadumał.
— Przynajmniéj na czas jakiś wyjedź z Warszawy.
— Tak! żeby powiedzieli, żem uląkłszy się ich, uciekł! A! co z tego to nic nie będzie, Stefusiu... gdybym się miał do ostatniego sfantować, dotrwam przynajmniéj, dopóki się to nie przegotuje i nie przewrze. Inaczéj być nie może. Bądź co bądź, trzeba męztwo okazać czynem, okazawszy je słowem.
Stefuś poczerwieniał... ruszył ramionami.
— Znając cię, Konstanty, nigdybym był nie podobnego nie przypuścił, żebyś ty cichy i spokojny do zbytku, mógł publicznie w taki sposób wystąpić. Wiedziałem, że nie jesteś tchórzem, ale takie dziwne zuchwalstwo... daruj mi...
— Nie mam ci co darowywać — rzekł kniaź — jest to, jak je nazwałeś, zuchwalstwo istotnie... ja sam nie inaczéj je dziś cenię, może go żałuję, przecież nie pora opłakiwać, co się z uczciwéj pobudki zrobiło trochę zażywo. Stało się... a jak się stało, jeszcze raz powtarzam, nie wiem. Na pięć minut przed tém wystąpieniem nie myślałem o niém, nie miałem idei, bym się mógł na coś podobnego ośmielić. Nagle serce drgnęło, krew zakipiała, język się rozwiązał i — słuchaj Stefuś — nie ja przemówiłem, ale coś przemówiło przezemnie. Gdy ten duch, co mnie ożywiał, ustąpił, zdziwiłem się sam sobie, żem mu za narzędzie służył. Wierzysz ty temu? rozumiesz...
Stefuś się uśmiechnął.
— Napiłeś się burgunda?
Kniaź smutno nań spojrzał.
— Miałem kieliszek w ręku, to prawda, ale ci słowo daję, ani kropli wina w ustach... powietrze chyba téj sali przepojone wina wyziewem i mnie spoić mogło... Ale nie czułem się oszalałym, owszem niemal zimnym i zastygłym mimo gorączki oburzenia. Oczy moje widziały daléj, niż chmurne opojów, co mnie otaczali, źrenice. I dość tego... mówmy o czém inném. Stefuś niech siada za stół i bawi się papierami familijnemi, bo go czém inném rozerwać nie mam, a ja ubiorę się i... pójdziemy do Saskiego Ogrodu, aby w téj dziurze nie siedzieć... tam przynajmniéj znajdziemy trochę powietrza...
— Jeśli gdzie wśród Warszawy jest powietrze, — dodał wzdychając Stefuś, — błota w dni słotne, pyłu w dni skwarne... podostatkiem... ale... powietrza!!
Stefan usunął się od stolika, a kniaź żywo począł się ubierać, nie tak, jak ówcześni eleganci, ale trochę z kozacka i po staropolsku. U okna przywieszone lusterko służyło do ogolenia, woda do umycia w dzbanuszku stała gotowa, suknie właściciel sam przetrzepał i wyczyścił, buty safjanowe wytarł, w kwadrans stał już wyświeżony w czarnym swym kontusiku wczorajszym, z czapką na bakier i małą czarną szabelką u pasa.
Strój ten sam już był mógł w Warszawie zwrócić naówczas oczy i zdradzić incognito wieśniacze, była to bowiem chwila odrodzenia polskiego narodowego ubioru. Sadzono się na krój i kolory świetne, na błyszczące ozdoby, na szable stalowemi djamencikami wysadzane, guzy, spinki, pasy i łańcuszki, na misterne wyszywania i pętlice... Młodych szczególniéj ludzi niewielu pozostało wiernych wieśniaczemu kontuszowi, w spadku może otrzymanemu po pradziadzie. Kosztowniejsze suknie naówczas przechodziły tak z ojców na dzieci, z matek na córki, a testamenta pełne są rozpisywanych strojów, które kilku pokoleniom starczyły. Kniaź Konstanty nie miał ochoty przebierać się modniéj, a gdyby nawet mu ona przyszła, nie mógłby jéj zaspokoić dla ubóstwa swojego. Resztki mienia były bardzo szczupłe, Warszawa droga, a droższy jeszcze proces z możną rodziną, któremu kniaź wszystko poświęcał, od niego bowiem nietylko los jego własny, ale siostry młodszéj zależał.
Wyszli więc razem z Stefanem w ulicę i przez Krakowskie pociągnęli ku Saskiemu ogrodowi.
Należał on wówczas jeszcze wraz ze starym opuszczonym pałacem i placem, który go poprzedzał, do książąt saskich. Część dawnego dworu Augustów, niedobitki, inwalidy, służba okaleczała, kilkunastu dragonów i niewielu lokatorów mieściło się w osmutniałych komnatach... Pokazywano tu jeszcze owo historyczne okno, z którego August III do psów zgromadzonych około umyślnie wyrzuconego padła, dla rozrywki strzelał... pokazywano sypialną komnatę Augusta II, w któréj spoczywał incognito... kilka portretów zbladłych i połamany sprzęt odartych sal... W dziedzińcu przed pałacem stały budy i stragany, w których szynkowano piwo, wódki, smażone kiełbasy... i zabawiano lud wszelkiemi sposoby dozwolonemi i niepozwolonemi... Zgiełk tu był od samego rana największy, muzyka z cymbałami odzywała się z niektórych szynków, a niewiasty wesołe krążyły w towarzystwie młodych zuchów, pomagając im do zużytkowania niepotrzebnego grosza...
Była to potrosze i targowica... wieśniaków dosyć, wozów trochę, faktorów mnogo... Przez wszystko to przebrnąć należało, aby się dostać do ogrodu, który téż inaczéj wyglądał, a był trochę opuszczony mimo swych posągów i marmurowych balustrad...
W pośrodku wznosił się pawilon późniéj zniesiony, w którym sprzedawano tak zwane chłodniki.
Należało niemal do dobrego tonu, wychodzić czasem na przechadzkę do Saskiego ogrodu, tu się przemykał świat większy, elegantki, eleganci... cudzoziemcy, obcy ambasadorowie i mnodzy wojskowi. Do późnéj nocy bywało pełno, a niekiedy działy się tu historje tak skandaliczne, jak owa oficera francuskiego pozbawionego zegarka, o któréj krążyły wiersze i karykatury... Umawiano się o spotkania w Saskim ogrodzie, a cieniste aleje słyszały nieraz ciekawe rozmowy, patrzały na ciekawsze jeszcze sceny rozmiłowanych starców, sceptycznych młodzików i zręcznych intrygantek.
Nigdy mniéj prawdziwéj miłości nie było na świecie, nigdy więcéj miłostek...
Kochano się dla tonu, dla mody, dla zwyczaju, a prawdziwie przyzwoici ludzie musieli mieć przynajnniéj trzy gatunki kochanek naraz... jak trzy sukien garnitury, od różnych pór i potrzeb sercowych. Co innego znaczyła pani duszka, co innego przyjaciółka, co innego fantazyjna, co innego znajomostka, a co innego faworyta. Biegli umieli te odcienia delikatne z wielką rozróżniać trafnością.
Żony nie wchodziły w żadną rachubę, a mieniano je z taką łatwością, iż jednéj z tych pięknych pań trafiało się spotykać w towarzystwach naraz ze trzema mężami, zaprzeszłym, przeszłym i teraźniejszym, nie licząc przyszłego... to wszystko było możliwe.
Jest coś przerażającego w téj epoce, która zdaje się czuć instynktowo, że z nią kończy się życie jeśli nie narodu, to tych, którzy go reprezentowali. Spieszy ona używać, nasycić się jakimbądź kosztem, ubawić, jakby wiedziała, że po nich nastąpi... śmierć i grób. Tak wygląda to społeczeństwo rozmiękłe, mimo szlachetnych instynktów osłabłe, prawiące o poświęceniu i cnocie, a praktykujące rozwiązłość i lekceważące groźbę nadciągającéj przyszłości.
Ogród saski służył naówczas za jedno z główniejszych miejsc schadzek płci obojéj, odgrywającéj komedję sercową. Tu téż ciągnęli ci, którym brakło zajęcia, szukając jakiéj opuszczonéj Arjadny, by jéj mogli ofiarować swe usługi... Tu się schodzili i prości, skromni widzowie, dla przypatrzenia się objawom tak zwanego życia wielkiego świata... Było to dla Warszawy najulubieńszém wytchnieniem, najmilszą zabawką, przebiedz ten ogród saski zawsze pełen wytwornie choć skromnie poubieranych pań i powabnych mężczyzn... W nim téż spotkało się owych kilku oryginałów, należących do epoki, albo wypadkami i przygodami życia, lub strojem i obyczajem wyróżniającemi się z ogółu. Tłum nieraz z pełną poszanowania ciekawością krążył za Janem Potockim, świeżo przybyłym z zagranicy, przebranym jeszcze po wschodniemu i ukazującym się zawsze w nieodstępném towarzystwie grubego turka i ogromnego pudla... Pokazywano sobie zdala palcami panią Lullier hrabinę Thomatis, lub sławną Józię i Marysię... bo i te się o szaréj godzinie po ogrodzie przechadzały, a nie zbywało im na dworze...
W rannéj godzinie, gdy dwaj młodzi bracia wchodzili do ogrodu, był on jeszcze prawie pusty, kilka kobiet starannie zakwefionych przesuwało się bojaźliwie ulicami bocznemi, kilku panów skromnie przybranych krążyło tu i owdzie, jakby czatując na kogoś, i kilku starych wieśniaków, nawykłych do rannego wstawania, szukało tu cienia, zieloności i błogich przypomnień rodzinnéj wioski. Tu i owdzie przesuwał się mnich spiesznym krokiem dla skrócenia drogi przechodzący to miejsce osławione.
Pusto było, cicho, spokojnie... ptaszki nawet, wiejskie wróble bezwstydne, natrętne, nieobawiające się ludzi i zdające się drwić z nich tylko, gwarzyły z niesłychaną szczebiotliwością korzystając z chwilowéj ciszy.
— Jedyne to miejsce w Warszawie, — rzekł kniaź Kurcewicz do Stefusia, którego ujął pod rękę, — które lubię rankami nawiedzać... ale wcześniéj niż dzisiaj... po téj przeklętéj reducie zaspałem przeciwko mojemu obyczajowi...
— Ale ja znajduję, że i teraz tu bardzo miło... — rzekł Stefan.
— Już to nie to co o piątéj, — westchnął Konstanty, — o piątéj ja tu jestem sam jeden gospodarzem... Pawilon zamknięty, wszystko śpi, bo się późno pokładło, pod kasztanami na ławach żywego ducha... rosa na trawie... a w dali tylko brzmią dzwonki klasztorne...
To mi przypomina naszego życia żywioł główny — wioskę, wioskę, z któréj my nie umieliśmy bodaj tego uczynić, czém ona byćby mogła — rajem!!
Rzekł i westchnął.
— Hej Stefusiu kochany, — dodał po chwili, — kiedy to my oba siędziemy pod staremi lipami w niegdyś mojéj Korjatówce?... czy ja ją odzyskam?.. Mój Boże, mój Boże, a tam grób ojca i matki... tam posiane po ścieżkach mojego dzieciństwa wspomnienia, tam serce moje przyrosło...
— Widzisz Konstanty, — przerwał rzewnie Stefan, — chciałeś odzyskać Korjatówkę... a zyskałeś sobie nieprzyjaciół tylko...
— Nie mów mi o dniu wczorajszym. Co się stało... darmo! nie powróci. Czuję, żem postąpił poczciwie choć głupio i zniosę za to karę... a teraz chodź ze mną na kawę.
Stefan się zarumienił mocno, zawahał.
— Ale, prawdziwie, — rzekł, — bardzo ci dziękuję, jestem po śniadaniu, kawy nie lubię i pić nie będę.
Konstanty mu w oczy spojrzał, rozśmiał się i po ramieniu poklepał.
— Ja cię znam ptaszku! — zawołał, — myślisz, że już nie mam grosza w kieszeni i ostatni może chcę użyć po polsku na wspaniałomyślną gościnność. Otóż mylisz się, patrzaj, — dodał wyjmując z kieszeni talara i dwa obcięte dukaty, — patrz, licz i admiruj... dwa czerwone złote i bity talar...
— Zkąd! — zapytał Stefan.
— Od mego jeneralnego kasjera... pana Grzegorza Metlicy...
— Znowu pożyczone? — zawołał Stefan.
— Ale cóż mam z nim robić! gdybym nie wziął, staryby płakał... Mam mu to wszystko oddać, gdy kniaź Konstanty Korjatowicz Kurcewicz wróci tryumfalnie w posiadanie Korjatówki, Szalejówki, Barbanowic i Zerwigrodu z przyległościami!!
— A jeśli nie wróci? — spytał Stefan.
— Jeśli nie wróci, — dodał Konstanty, — daję ci słowo, kniaź pójdzie służyć za parobka i dług odda do grosza. Jestem młody, mam kawałek głowy i rąk dwie silnych, ludzie się dorabiają przecie... pracować umiem, żadnéj się nie powstydzę pracy... resztę pan Bóg da... Chodź na kawę...
Stefan się jeszcze oparł zaproszeniu i bojaźliwie sięgnąwszy do kieszeni mundura, dobył z niéj ładnego nowiuteńkiego dukata, pokazując Konstantemu z uśmiechem.
— Widzisz, że jak na kadeta, którego wszystkie potrzeby są zaspokojone, jestem wcale bogaty, daleko bogatszy, niż ty z twojemi dwoma dukatami i talarem... Wymagam więc po sprawiedliwości świętéj, abym ja za kawę zapłacił, inaczéj pić jéj nie będę.
Kniaź popatrzył trochę, ruszył ramionami, schował swój skarb do kieszeni i ścisnąwszy dłoń brata, poszedł z nim ku pawilonowi... W pokoju otwartym na ogród, znaleźli tylko jakąś damę nad filiżanką czekolady, która jéj widocznie za pretekst służyła tylko, i starego jegomości przy winnéj polewce, widocznie bardzo mu smakującéj, gdyż nielitościwie głośno ją chlipał.
Zasiedli skromnie w kąciku, prosząc po cichu o kawę, i zaczęli z młodzieńczym apetytem ją spożywać, gdy do pawilonu wszedł wytwornie ubrany młodzieniec... w czarnym wprawdzie rannym fraku, ale widocznie należącego do elegantów... Włosy same utrefione starannie i harbejtel świeżuteńki z pięknym fontaziem, mankiety koronkowe, dewizki kosztowne, zdradzały modnisia w ranném incognito... Twarzyczkę miał prawie dziecinną, uśmiechniętą, słodziuchną, pieszczoną... ale bladą jakąś, bo na niéj siły młodości zdawały się walczyć z jakimś złowrogim wpływem, który ją niszczył... Oczy niebieskie były jak na pół zagasłe, wzrok nieśmiały, usta blade... rączki miał białe i pulchne jak u kobiety, ale pod skórą ich przejrzystą widać już było nabrzmiałe żyły, jakby namiętnością przedwcześnie rozwiniętą... Stąpał lekko, razem nieśmiało i zuchwale...
Zdaje się to sprzecznością, ale u ludzi słabych, wola objawia się wybuchami gwałtownemi, przezywanemi prostracją, a młodzian właśnie należał do tych istot, które są dlatego niezmiernie odważne, iż im na prawdziwie męzkiéj, chłodnéj i wytrwałéj zbywa odwadze.
Okręciwszy się na nóżce i spojrzawszy po pokoju, rzuciwszy okiem na panią siedzącą przy czekoladzie, która się żywo odwróciła. Gość okiem bystrem zmierzył kadeta i kniazia, mrugnął tylko na posługacza i kilka razy przeszedłszy salkę, złożył kapelusz i rękawiczki na najbliższym naszych braci stoliku...
Z, kapelusza i rękawiczek ziała tak przyjemna woń angielskich perfum, iż Konstanty aż się odwrócił, aby zbadać, zkąd wychodziła. Służący w tejże chwili nadbiegł z musującą czekoladą i postawił ją przy kapeluszu, a młodzieniec siadł tuż za kniaziem i począł mu się przyglądać bacznie. Stefan i brat jego rozmawiający dotąd żywo, musieli zamilknąć, sąsiedztwo zbyt było blizkie.
Śpieszyli téż z kawą jak mogli, aby się wynieść co najprędzéj, gdy ów perfumowany sąsiad nagle z wielką grzecznością podniosłszy się, przystąpił do kniazia.
— Niech mi książę daruje — rzekł z ukłonem — że go śmiem nieznajomy zaczepiać w miejscu publiczném. Miałem przyjemność słyszeć wczoraj na reducie jego wystąpienie, pełne szlachetnego oburzenia, które tak potężne uczyniło na wszystkich wrażenie, że dziś o niém tylko cała mówi Warszawa... Usłyszałem tam i nazwisko w. książęcéj mości, a że jestem zpowinowaconym z nim, miło mi się mu przedstawić i... prosić go, abyś na mnie raczył być łaskaw... Nazywam się Siemionowicz... matka moja była z domu Kurcewiczówna... o czém w. ks. mość zapewne wiedzieć musisz...
Kniaź Konstanty powstawszy zdziwiony mocno, zmięszany nieco... wysłuchał téj mowy i podał rękę elegantowi.
— Bardzo mi miło poznać kuzyna dobrodzieja — rzekł — a tém milej, iż do takich jak ja kniaziów bez księstwa, mało kto się zwykle przyznaje...
Po krótkim namyśle dodał kniaź z uśmiechem.
— Proszę mi pozwolić, abym mu również krewnego, a mojego ciotecznego pana Stefana Hrebikę zaprezentował... Jest to kadet wielkich nadziei...
Stefcio się uśmiechnął, wyciągając rękę. Siemionowicz patrzał po nich obu, uśmiechając się, i jak gdyby mu po przygotowanéj mówce zabrakło chwilowo wymowy, milczał nieco zakłopotany.
— Cóż książę tu porabiasz w Warszawie? — zapytał po chwili.
— Winienem wam, jako wielce łaskawemu kuzynkowi, całą prawdę; siedzę tu już od... a! djable długo... nadto dla mnie, pilnując nieszczęśliwego procesu...
— Z kim? Z Woronieckiemi? — zapytał Siemionowicz.
— Tak, zgadliście... odebrano mi ojcowiznę... nie mam gdzie podzieć głowy... kochałem Korjatówkę... muszę się procesować o grób ojca i matki, o posag biednéj siostry...
— A proces idzie? — zapytał pan Siemionowicz.
— Jakże chcecie, by szedł ubogiemu, bez protekcji i pieniędzy z ludźmi, którzy mają jedno i drugie?
— Przepraszam kuzyna, — rzekł słodziuteńko Siemionowicz, — ale kiedy tak rzeczy stoją, czyby nie należało próbować jakiéjś zgody? układu? porozumienia?..
— Uwłaczałbym przez nie pamięci ojca, który ten proces prowadził, i siebiebym skrzywdził przyznając się do nieprawnego poszukiwania takim układem. Wyglądałoby to, jakby rabuś co na gościńcu mnie odarł, bojąc się żandarma i pachołków, ofiarował połowę mojego własnego worka... a ja go przyjął, nie ufając trybunałom i sprawiedliwości mego kraju... Nie pokrzywdzę ani ojca pamięci, ani siebie, ani dostojnych mych sędziów, będę czekał przegranéj w ostatniéj instancji, a wówczas powiem sobie: Bóg dał, Bóg wziął, i — pójdę pracować...
Wyrazy te wymówił Konstanty z żywością wielką, a Siemionowicz wysłuchał ich z równie natężoną uwagą. Nie można już było mówić o procesie...
— A jakże czas spędzacie? — zapytał kuzyn.
— Spojrzyj na mnie, kochany panie, — rzekł śmiejąc się kniaź, — a odgadniesz... Jestem tak dumny, że się mojego ubóstwa nic a nie nie wstydzę. W téj sukni, którą widzicie na mnie, byłem wczoraj raz pierwszy i ostatni na reducie, bo tam wolno każdemu wnijść, jak Bóg dał, ale z nią trudno szukać świetnego towarzystwa... Siedzę w domu, dłubię się w papierach, chodzę na przechadzki, czasem Stefan do mnie przyjdzie, czasem się dobiję do mojego mecenasa, który dlatego tylko raczy mi udzielić protekcji, że w jego kurendzie pięknie brzmi proces kniaziów Korjatowiczów z Woronieckiemi... ot i po wszystkiém...
— Wy widzę, — dodał, — należycie do cale innego świata... a ten świat dla mnie i z innych powodów od wczoraj zamknięty.
Siemionowicz się uśmiechnął.
— Dlaczego? — rzekł, — pozwólcie sobie powiedzieć, że choć w tym sądzie o nim niesprawiedliwi może jesteście. Ten świat ze wszystkiemi wadami swojemi, ma uczucie wielkie, poszanowanie dla charakterów, dla odwagi... dla wszystkiego, co niezwyczajne i uderzające. Właśnie tém wystąpieniem wczorajszém otworzyliście sobie drzwi wszystkich salonów... jesteście czémś nakształt owego paysan du Danube... Wszyscy poznać was pragną, panie goreją ciekawością, szczęśliwy będzie, kto was pierwszy pochwyci...
Konstanty spojrzał zdziwionemi oczyma.
— Żartujecie, kuzynku — rzekł — temu nie uwierzę.
— Wierzcie mi albo nie, jak chcecie; ale ja, o ile znam wielki świat nasz, zaręczyć wam mogę, że niezadługo strwożeni książęta Woronieccy sami wam zgodę zaproponują... Zobaczycie.
Jeśliście tego nie uczynili przez nader rozumną rachubę.
— Przez rachubę? ja?! — wykrzyknął zrywając się kniaź i łamiąc ręce. — Kuzynie, znać, żeście mnie nie znali, jeśli wam to na myśl przyjść mogło. Ja! przez rachubę...
Siemionowicz wstał żywo i począł przepraszać.
— Kochany kuzynie, słowo honoru, nie chciałem cię obrazić.
— Nie posądzam o to, aleście mi otworzyli oczy. Tak, ludzie mogą wziąć to za wyrachowanie... o ja nieszczęśliwy!
— Ja się mogę mylić — przerwał Siemionowicz; — to myśl niedorzeczna.
Strapienie Konstantego odmalowało się na jego męzkiéj twarzy, która pobladła nagle i okryła się krwawym rumieńcem.
— Otworzyliście mi oczy — rzekł. — Społeczność nasza jest już tak wyrafinowanie zepsuta, iż może szukać pobudki czynu młodego biednego człowieka w takiéj rachubie nikczemnéj. Ale jak to naprawić?.. jak temu zapobiedz?
— Ależ — przerwał Stefan gorąco — jeszcze nie mamy dowodu, ażeby to takim sposobem sobie tłómaczyć miano.
Siemionowicz zagryzł usta i spuścił głowę... głos zniżył.
— Czuję się w obowiązku — rzekł — jako pokrewny powiedzieć wam całą prawdę. Ja nie byłbym nigdy téj myśli powziął sam... jestem tylko odgłosem tego, co słyszałem wczoraj na sali redutowéj po wyjściu waszém; a dziś z rana...
— Chodźmy ztąd, chodźmy na świeże powietrze, — zawołał Konstanty; — ja się tu duszę... Przejdźmy się aleją.
Stefan pospieszył zapłacić, a że p. Siemionowicz wcale nie miał ochoty opuścić ich, razem we trzech wyszli w główną ulicę. Konstanty, z głową zwieszoną na piersi; Stefan, pocieszając go po cichu; kuzyn, z miną kondolencyjną najlepszego tonu i najświeższéj mody.
Milczeli zrazu wszyscy...
Ogród zaczynał się zaludniać powoli, kilka pięknych dam przechadzało się między cienistemi drzewy. Los chciał był w téj chwili właśnie śliczna blondynka, w trzewiczkach na korkach, które jéj maleńką nóżkę czyniły mikroskopową, w rannym stroiku, uszytym jakby z skrzydeł motylich i kwiatów rano rozkwitłych, w kapelusiku pasterskim, z przecudownym mopsikiem na jedwabnym sznurku... szła wprost naprzeciw trzech kawalerów. Zdaleka już zaczynała im się przypatrywać, a do Siemionowicza uśmiechać, jak dobra znajoma. Zamyślony Konstanty jeszcze tego zjawiska cudnego nie spostrzegł i nie miał czasu rzucić się w bok, aby go uniknąć, gdy głosik pieszczony, srebrzysty, wyuczenie melodyjny, zabrzmiał mu jak grom nad uchem...
Bon jour Comte!
Stosowało się to do Siemionowicza naturalnie, który w tém towarzystwie hrabiów, baronów i duków przybrał był tytuł skromny, jakoby wedle tradycji całéj szlachcie polskiéj należny...
Siemionowicz coś odszepnął prędko, i nim jeszcze kniaź Konstanty ustąpił z placu ze Stefanem, co jak najśpieszniéj starał się wykonać, już Siemionowicz, niepytając go, prezentował...
— Pani starościna pozwoli, ażebym jéj przedstawił moich kuzynów, księcia Konstantego Korjatowicza i pana Stefana Hrebikę...
— A! mości książę! — zawołała do osłupiałego niemal tym wypadkiem kniazia piękna starościna, — jakże jestem szczęśliwa, iż mogę go poznać... Cała Warszawa dziś mówi o nim tylko...
Uśmiechnięta czarownica, któréj sen rozprószył wczorajsze trwogi i złowrogie wrażenia, patrzała w oczy Konstantemu tak natarczywie, tak zbójecko, że biedny chłopiec, który dawno tak pięknéj istoty nie widział, a nie marzył nawet, żeby mu się ona uśmiechać mogła, patrzał... milczał, stracił przytomność.
Mówią o niepokonanéj sile woli... gdy tą siłą tajemniczą kobieta w całym blasku swéj młodości, z wiarą w swą potęgę zleje we wzrok, w ten promień duszy gorejącéj... trzeba być kamieniem, ażeby się w tym ogniu nie roztopić...
Wystawcież sobie anachoretę, co marzył a nie dotknął nigdy wykwintniejszego świata... pełnego pragnień młodzieńczych, niezaspokojonych potrzeb serca stęsknionego za uczuciem, który spotyka nagle na kamienistéj życia dróżynie taką czarodziejkę... a nieznając kłamstw i fałszów niebiańskiego wzroku niewiasty, na słowo gotów uwierzyć wejrzeniu.
Gietta była tego poranku, czém ją widzieliśmy wczora... taką, jaką ją pan Bóg stworzył na utrapienie ludzkie... marmurową boginią, pełną wdzięku zalotnego, uroczą a zimną... Chłód dawał jéj tę moc nad sobą i przedłużał dziecinny niemal wyraz twarzy, któréj żadna namiętność głębsza nie przebiegła piorunowym swym prądem... Najpiękniejsze zalotnice nie starzeją się, bo nie czują nic... konserwują się w lodzie jak wiktuały, jak zamarzłe pod biegunami mammuty...
Gietta patrzała, a Konstanty upijał się jéj wzrokiem... Nielitościwa próbowała na nim siły i mogła być zadowoloną. Mężny atleta wczorajszy stał przed nią jak student przed cenzorem, zapomniawszy lekcji.
— Zrób mi książę jedną łaskę...
Konstanty jeszcze ust nie mógł otworzyć.
— Przyjdźcie do mnie dziś, ale koniecznie dziś na obiad... z hrabią Siemionowiczem...
Kurcewicz odzyskał dopiero nieco przytomności pod tą straszliwą groźbą... powoli myśl jego wróciła do straconéj równowagi, przybyło mu męztwo.
— Pani starościna daruje mi... ale... nie mam nawet przyjemności znać pana starosty...
— To ja go do was przyślę, jeśli chcecie i on pierwszy was odwiedzi, mój książę — zawołała natrętnie starościna — ja chcę, ja proszę... Znana jestem w Warszawie z mojéj samowolności, z moich wybryków dziecinnych; wszyscy mnie słuchać muszą... a książę chciałbyś mnie zdetronizować!!
Kniaź oburącz resztę odwagi pochwycił, westchnął.
— Starościno czy królowo — rzekł weseléj — jestem wieśniak dla procesu w Warszawie, jestem ubogi... mam ten jeden kontusz, w którym mnie pani widzi... na obiad w nim nie pójdę, a daję słowo, że drugiego... nie posiadam...
A! mais c’est adorable! — zawołała zacierając rączki starościna — mais cest delicieux... ale to właśnie będzie najoryginalniéj, gdy książę przyjdziesz tak jak jesteś. Daję słowo, że nie zaproszę nikogo oprócz mojego męża... panów wszystkich... no! i może kasztelanową Ninę, ale więcéj... daję słowo nikogo!! nikogo! a! przyjdź pan, uczynisz mnie szczęśliwą, będą mi zazdrościć! A potém nie idź już nigdzie, do nikogo... choćby cię najmocniéj proszono...
Mój książę! — to mówiąc porwała go za ręce — daj mi słowo... ja proszę...
Siemionowicz spojrzał błagająco... Konstanty skłonił głowę... odmówić nie było sposobu. Gietta zaczęła bić w dłonie, a mops szczekać niewiedzieć czego...
— A! — zawołała nagle, obracając się do Stefana — a pan?
Kadet się skłonił.
— Pani starościna daruje, ja muszę wracać do koszar...
— O! jakże mi żal!
Ale z tonu wyrazów nie znać było żalu. Podała rękę Konstantemu, który ją pocałował wedle obyczaju, i drobniutkiemi kroczkami pobiegła żywo do domu... ciągnąc za sobą Siemionowicza, który obiecał się stawić w Marywilu po Konstantego o naznaczonéj godzinie.
Gdy Stefan z bratem sam na sam pozostał, a piękny ptaszek odleciał, spojrzeli sobie w oczy dwaj chłopcy, nie śmiejąc słowa powiedzieć. Konstanty potarł ręką czoło, jakby chciał z niego wspomnienie przygody swéj zetrzeć. Wszystko, co mu się trafiło od wejścia do tego nieszczęsnego ogrodu Saskiego, zdawało się snem niemiłym... prąd jakiś go unosił niewiedzieć dokąd... mimowoli. Gniewał się na siebie, że nie miał dość siły, by mu się oprzeć. Stefan patrzał na niego z podziwieniem i politowaniem.
— Chodźmy, — rzekł, — lękam się już tu dłużéj zostać, aby nowego jakiego Siemionowicza i drugiéj starościny nie spotkać... chodźmy...
— Chodźmy... — powtórzył gorączkowo Konstanty, — jestem jak w obłędzie...
— Trzeba się dobrze namyśleć, — dodał Stefuś, — daruj mi, że młodszy od ciebie, mięszam się do dawania rady... ale twoje położenie...
— Nie mów mi o niém, czuję, że się pogorszyło i skomplikowało, — zawołał Konstanty, — wszystko to mieć może dla mnie najnieprzyjemniejsze następstwa... straciłem głowę... I ten Siemionowicz, licho go tu przyniosło! Kto go prosił, aby mnie swéj starościnie prezentował?..
Ale prawda, Stefusiu, — zawołał nagle Konstanty, — że jest cudownie piękna!
— Nie wiem, — rzekł zmięszany Stefan, — ledwiem na nią śmiał spojrzeć, przeląkłem się jéj tak, żem już oczów nie mógł podnieść. Na mnie zrobiła wrażenie czegoś groźnego... strasznego...
— Masz słuszność, piękność jéj przeraża.
— Mówmy o tém co ciebie dotyczy, Konstanty, — począł z żywością młodzieńczą Stefuś, — wiesz, jak ja cię kocham, idzie mi o to, abyś się nie zaplątał.. Pomyśl, czy po wczorajszém twém wystąpieniu wypada ci dziś wchodzić właśnie w ten świat, który wczoraj potępiałeś tak głośno?
Konstanty chwycił go za rękę.
— Zgadłeś myśl moją, ja się tém męczę... ale dałem słowo! dałem słowo! Muszę być... i być nie kim innym, tylko tym cenzorem i wieszczbiarzem nieszczęścia, jakim mnie wczorajsza chwila natchnienia uczyniła. Nie dać się usidlić, ułagodzić, złamać... a! Stefanie...
— To dosyć... rozumiesz obowiązki położenia swojego, — rzekł Stefan z zapałem, — wracajmy na Marywil...
Pospiesznym krokiem pobiegli.
— Będziesz się ze mnie śmiał, — szepnął kniaź, — ale ja muszę się jeszcze wprzód ze wszystkiego przed moim Metlicą wyspowiadać. On jeszcze o wczorajszém nic nie wie! A co powie na to wszystko...
Stefuś się uśmiechnął.
— Oryginalnego masz mentora... — zawołał.
— Nie mentora, ale opiekuna i dobroczyńcę, — dodał kniaź wzdychając.
Wdrapali się na wschody pomijając żydków, przekupniów i ludność téj gospody przepełniającą nieustannie, a kniaź dobywał klucza, aby swą izdebkę otworzyć, gdy zdziwiony postrzegł klucz w zamku.
— A! to już Grzegórz u mnie gospodaruje... — zawołał.
Drzwi uchylili i weszli. Izdebka była w największym nieładzie, poprzedzającym zwykle uporządkowanie; rzeczy porozrzucane, stołki porozstawiane, łóżko ściągnięte... W pośrodku mężczyzna postawy olbrzymiéj, ramion herkulesowych, twarzy rozlanéj kwadratowéj, rysów twardo wyciosanych, z rudym podbródkiem i podstrzyżoną krótko głową, na któréj włos jeżył się jak szczecina — stał oparty na szczotce z założonemi rękami. Zrzucił był z siebie kapotę zabierając się do zrobienia ładu i ubrany był tylko w pół-żupanik spłowiały, którego przód był kitajkowy, a plecy z bawełnicy.
Twarz jego wieśniacza, mimo pospolitych na pozór rysów, uderzała bystrością jakąś, rozumem i dobrocią. Popatrzał na wchodzących młodzików uśmiechając się...
— Szast, prast! — zawołał, — ledwie wyszli, ledwie się człek zaprzątnął koło roboty, już z powrotem... Trzebaż było się tam zabawić, tobyś książę znalazł stancję trochę czyściejszą... a czas się było do niéj wziąć dawno... bo już nie do wytrzymania nieład... książę wiesz, że ja to sam muszę zrobić, bo są papiery... i nie chcę, żeby gadali, co jest a czego niéma...
Spojrzał na zafrasowaną twarz kniazia stary olbrzym, i widocznie się zaniepokoił.
— Ej! ej! co się stało? — zapytał, — coś jest?
— A! mój stary Grzegorzu, — zawołał kniaź, — jest... prawda. Spieszyłem do ciebie, bo ja twéj rady potrzebuję...
— Wy! mojéj rady?.. a to coś dobrego! — zaśmiał się ukrywając trwogę Grzegórz i ruszył ramionami.
— Biedy sobie narobiłem, — zawołał kniaź.
— Wczoraj? na reducie! — spytał uśmiechając się olbrzym. — E! toć ja już wiem... o tém gadają wszyscy, niema to nic tak bardzo złego! Dawno się to należało im wszystkim... a żeś im kniaź prawdę rąbnął, nie szkodzi. Strawią ją... to panie, strusie, dobry mają żołądek... No, a co daléj?..
— Mój Grzegorzu, tyś mi zastąpił rodzinę, opiekunów... tyś mi był radą...
— Ale dosyć, dosyć tego bałamuctwa, — przerwał gwałtownie Grzegórz, — ktoby myślał, że to wszystko prawda!.. Wielka rzecz, że... stary kuchta, co rądle pomywał u ojca, i któremu się chce zobaczyć Korjatówkę, pomaga potrosze dziecku swego pana do odzyskania jéj we własnym interesie. Co kniaź sobie ze mnie wielkiego bohatera robisz, kiedy ja wprost siebie tylko ratuję!
Czy to W. K. Mości nie wiadomo, że gdy mi marszałek dworu ojca jegomości, ten, z pozwoleniem łajdak Barbancewicz, chciał staremu już i pod wąsem i kuchmistrzowi kazać dać baty, drapnąłem z Korjatówki w świat... żem pod pożyczaném nazwiskiem się tułał, nie mogąc powrócić, lękając, aby mnie jako poddanego i zbiega nie wzięto... że tu teraz kniazia schwyciłem i życzę mu, a pomagam do powrotu na swoją ziemię, bobym téż i ja tam do swoich bezkarnie naówczas mógł powrócić. Więc cóż to, jeśli nie czysto moja własna sprawa? Co tu chwalić i dziękować? niéma za co!
To mówiąc stary, patrzał jednak tak serdecznie na Konstantego, jakby na własne ukochane dziecię.
— Mój ty poczciwy stary... poco tobie dziś już do Korjatówki powracać, — zawołał kniaź, — co ty tam lepszego znajdziesz! Chatę dziurawą i krewnych, którzyby cię nie poznali; tu masz już i rodzinę, i kawałek chleba, i nawykłeś...
— A no! takto jest! takto jest! oj tak, ocierając pot z czoła, mówił Grzegórz, który dla nadania sobie postawy, szczotką kręcił, — wszystko to prawda, a za Korjatówką się wzdycha, i za ową chatą dziurawą, i za ową biedą, którą się tam przeżyło... Taki co swoje to swoje... Grześ Metelczuk wyszedł na pana Grzegorza Metlicę...
Uderzył się po kieszeni. — Grosiwa tam troszkę jest... dziecko Bóg dał i niczego... jak Boga kocham... Julka nawet śpiewa i gra na fortepianie... z czego ja się nie bardzo cieszę, ale matka chciała... kuchmistrzowałem u hetmana i u księcia prymasa, i po wielu domach... teraz na własną rękę ludzi karmię i nie źle to idzie... a tak i do Korjatówki się wzdycha. Ale co tam kniaź masz na sercu, mówno swoje...
— A będziesz słuchał i poradzisz?..
— Będę zamiatał i słuchał, — odparł Grzegórz — tylko drzwi trzeba zaryglować, nie wypada, żeby mnie tu widzieli ze szczotką w ręku, boby się ludzie śmieli... Siadajcie paniczykowie na łóżku, a ja wprędce porządek zrobię...
Stało się, jak despota rozkazał, a kniaź rozpoczął opowiadanie wczorajszego wypadku na reducie.
— To ja już wiem — rzekł Metlica — bo choć różnie opowiadają, ale słyszałem... a reszty się domyślę. A no, co dalej?
— Wyszliśmy ze Stefanem do Saskiego ogrodu — mówił kniaź — a tam wypadek chciał, żeby nas zaczepił i przyczepił się do nas Siemionowicz, krewny pono.
Metlica stanął i oparł się na szczotce, pocierał czoło silnie.
— Siemionowicz! czekaj książę... taki mdły, kurczątko białe? wymokły... a zowie się hrabią?
— To on.
— Wiem, wiem — dodał Metlica — on tu dojada ojcowizny, mało mu się zostało... chce się ożenić bogato; ale to człeczek, co sam przez się nic nie robi, tylko go popychają.
Pokręcił głową.
— Służka wielkich panów... kręci się przy tężyznie, rad że go ona cierpi i przyjmuje... No! no! co daléj, mości książę.
Stefan szybko opowiedział spotkanie ze starościną i gwałtowne zaproszenie na objad; twarz ex-kuchmistrza przybrała wyraz poważnego zamyślenia.
— I kniaź przyrzekł? — spytał cicho.
— Dałem słowo... Wiesz co o starościnie? — dodał książę.
Metlica gładził rudy podbródek, i myśli a wspomnienia zbierał.
— Starościnę cały świat zna, nawet tacy ludzie jak ja — rzekł po chwili — toćto jedna z najpiękniejszych kobiet w Warszawie i najniebezpieczniejszych... mąż będzie kiedyś wielkim panem, ale co mu po tém, kiedy już dziś znudził się wszystkiém!! Dom — nie dom! Ojciec starosty jeszcze żyje. Kobieta jak żmijka. Ale poco księciu do nich. To Siemionowicza sprawa, faktornego mu się zachciało!
Ruszył ramionami, i dobył zegarka z kieszeni.
— A! ta młodzież! — zawołał — choćby i sam książę jegomość... słowo się rzekło, pójść na objad do takiego domu, gdzie posadzki perfumują, a w czém?
— Jak stoję! — zawołał kniaź.
Grzegórz spojrzał nań i rozśmiał się.
— Podnieśże książę nogę do góry — rzekł — toż but dziurawy... ja to wiem... obejrz łokcie? wytarte... ani odzienia porządnego, ani obuwia, ani żadnéj rzeczy, która jego jest. Tak nie może być.
— Pójdę tak, jak stoję, lub nie idę — rzekł stanowczo kniaź — takem się im obiecał i tak być muszę. Gdybym się wyelegantował do nich, siebiebym skrzywdził.
— Bardzo ślicznie — przerwał Metlica — ale tu nie o elegancji mowa, tylko o dziurawych butach; na to ja nie pozwolę. Kontusz niech będzie czarny, ale nowy!
Pobiegł do tłumoczka. — Jeszcze trzeba zobaczyć, czy jest bielizna świeża... Skaranie Boże z tą młodzieżą!!
Metlica począł rewizję staranną, ale ta do bardzo smutnych doprowadziła rezultatów... Zrozpaczony stary, porzuciwszy szczotkę, nie mówiąc słowa, wybiegł za drzwi. Szczęściem dla niego i dla kniazia, na Marywilu wszystkiego dostać było można. Ale w dobrą dopiero godzinę zasapany ex-kuchmistrz powrócił z safjanowemi butami dobranemi do nogi, z koszulami i drobnym przyborem.
Kniaź chciał mu się rzucić na szyję, stary go w rękę pocałował, drżał mu głos, gdy mówić począł.
— To wszystko fraszki — rzekł — tylko mi się m. książę nie daj im wziąć! Wszystko to malowane trutnie... ja ich znam przez skórę. Albo oni wam zaimponują, to po was jeździć będą; albo jeśli się im nie dacie a z góry ich będziecie brać, zrobicie z nimi co zechcecie. Zlękną się was... niech się lepiéj boją; jeśli wy się nastraszycie, no — toście przepadli... Twardo, potrzeba, twardo... a nie zasmakować w konfiturach tych, bo one nie nakarmią. Staniesz się książę takim niewieściuchem jak i oni... ot co...
Stary mówił to swemu ulubieńcowi z przejęciem, a patrzał nań jak w tęczę, chcąc się przekonać, czy on go zrozumié i usłucha.
Błysło oko Konstantego.
— Bądźże spokojną poczciwa ty niańko moja — rzekł ściskając go — to co ze mnie przemówiło wczoraj, i dziś jeszcze siedzi we mnie — wstydu ci nie zrobię. Widziałeś, żem sukni mojéj uczciwéj a ubogiéj zrzucić nie chciał, tak samo przekonań nie rzucę. A co Bóg da, to da... każe cierpieć... przecierpiemy.
Metlica podniósł rękę ze szczotką do góry i zawołał na całe gardło: wiwat! wiwat!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.