Stolica prowincyi bogów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lafcadio Hearn
Tytuł Stolica prowincyi bogów
Pochodzenie Lotos. Rzut oka na nieznaną Japonię
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1909
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Dionizy Zaleski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



STOLICA PROWINCYI


BOGÓW.



Pierwszy odgłos, jaki budzi śpiącego w Matsui, brzmi jak pukanie olbrzymiego, wolnego tętna. Jest to mięki, stłumiony ton, regularny jak bicie serca, który w głębokości swej i sposobie, z jakim przez poduszkę wibruje, raczej daje się odczuwać niż słyszeć. W rzeczywistości, jest to tylko uderzanie olbrzymiego młota kometsuki, przy oczyszczaniu ryżu, młota, w rodzaju kolosalnego drewnianego tłuczka, z dźwignią niemal piętnastu stóp długości, która wisi na horyzontalnej osi. Gdy kometsuki całą siłą wchodzi na koniec dźwigni, młot podnosi się do góry i skutkiem swego własnego ciężaru spada gwałtownie w kadź z ryżem. Przytłumiony, regularny dźwięk tych uderzeń, brzmi w moich uszach jak patetyczny ton całego japońskiego życia, ton, który w rzeczywistości jest właściwem uderzeniem pulsu tej części kraju.

Potem rozlega się jęk wielkiego dzwonu świątyni Zenshu, miasta Tokoji, następnie melancholijne echo uderzeń bębnów, w maleńkiej świątyni Jizo, na ulicy Zaimokucho, obok mojego domu, które zwiastuje pobożnym czas modlitwy porannej, wreszcie słychać wołanie pierwszego przechodzącego przekupnia, — „Daikoya! Kabuya-Kabu! sprzedającego jarzyny. „Moyaya-moya!” nawołuje kobieta, nosząca małe hubki do rozżarzania ognia w węglu.
Obudzony pierwszymi dźwiękami poczynającego się życia w mieście, otwieram moje małe, japońskie, papierowe okienko i spoglądam na zielone firanki drzew wiosennych, i ogródek, otoczony strumieniem. Przedemną lśni jasne ujście Ohashigawy, ginące w wielkiem jeziorze Shinji, rozszerzające się potężnie na prawo, w mrocznych, posępnych ramach gór. Po drugiej stronie rzeki, wprost naprzeciw mnie, stoją niebieskie, szpiczaste domki, które przy zamkniętych Tos[1], wyglądają jak małe klateczki. Słońce jeszcze nie wzeszło, chociaż dzień już jest biały.
Co za urocza wizja! — Długie smugi subtelnych, bladych, mglistych chmurek owijają brzegi jeziora, niby splątane wstążki, rozciągają się na podnóżach gór, opasują szczyty różnych wysokości, jak nie zmierzone zwoje gazy, tak, że jezioro wydaje się nieskończenie większem, niż jest w rzeczywistości, nie jak zwykłe jezioro, ale jak zaczarowane morze, tej samej barwy co poranek, podczas gdy szczyty gór, niby tajemnicze wyspy giną w długim szeregu, bez końca. W miarę, jak mgła podnosi się powoli, powoli w górę, tworzy się przedziwnie cudowny chaos, coraz to zmieniających się obrazów. Rąbek słońca odsłania się i nagle przez powietrze przedziera się snop promieni, mieniących się barwą opali i cudownego fioletu, szczyty drzew poczynają płonąć, stają się złote, a niemalowane fasady budynków z tej strony rzeki zamieniają barwę swego białego drzewa na blask nieporównany.
Wzrok mój biegnie za długą Ohashigawą, przez most o licznych filarach, do wysoko zbudowanego statku z podniesionym żaglem, który, wyidealizowany mgłą poranku, wydaje mi się cudownem, fantastycznem marzeniem, niby złotym duchem, wiszącym jak chmura na tle lekko błękitnego światła.
Od wybrzeża rzeki, tuż za moim ogrodem, dolata ku mnie głośne klaskanie w dłonie—raz, dwa, trzy, cztery; ale osoba klaszcząca zasłonięta jest krzewami. Prawie równocześnie, na kamiennych schodach po drugiej stronie rzeki, widzę schodzących mężczyzn i kobiety, wszystkich z niebieskiemi chustkami za pasem. Myją sobie twarz i ręce, płukają usta, — przygotowując się do modlitwy porannej. Potem obracają się twarzą na wschód, klaszczą cztery razy w dłonie i modlą się. Takie samo klaskanie daje się słyszeć także z długiego, wysokiego, białego mostu, niby echo, i z dalekich, wdzięcznych, sierpowatych łodzi, łodzi dziwnych, w których stoją bosonodzy mężczyźni, z twarzą zwróconą na wschód. Klaskanie wzmaga się coraz bardziej, i brzmi nieprzerwanie i ostro, gdyż cała ludność wita wschodzące słońce. — O-Hi-San! pani ognia, — Ama-Terasu Oho-mi-Kami, pani wielkiego światła, Konnichi-Sama! Bądź pozdrowiona rozdawczyni światła! Cześć ci i chwała za to cudowne słońce, które świat zdobi! Jedni zwracają się do słońca, i klaszczą w dłonie, inni na zachód, do świętego Kizuki, prastarej świątyni, albo z kolei na wszystkie cztery strony świata, szepcąc imiona setki bogów, inni znów, pozdrowiwszy boginię ognia patrzą ku Ichibachi, gdzie stoi wielka świątynia Yakushi-Nyorai, i ci nie klaszczą w dłonie, jak to robią wyznawcy religii Szinto, tylko zwyczajem buddyjskim pocierają kilkakrotnie dłonie o siebie. Wszyscy jednak — ponieważ w tej prastarej prowincji Japonii są tylko buddhyści i szintoiści — mówią prastare słowa szintoizmu: „Harai tamai, kiyome tamai to Kami imi tamai!”
„Ho-ke-kyo!”
Mój mały uguisu obudził się nareszcie i rozpoczął już swoją modlitwę poranną. Uguisu, jest to maleńki, święty ptak, który przed wiekami jeszcze przepowiedział przyjście buddhyzmu.
„Ho-ke-kyo!“
W japońskiej mowie Ho-ke-kyo, a w języku sanskryckim Saddharma Pundarika Sutra, co oznacza: Sutra lotosu dobrego prawa! Święta księga sekty Nichirów. Zaprawdę niezbyt szeroka jest wiedza wiary u mojego małego, upierzonego buddhysty! Nic, tylko święte imię księgi powtarzane raz po raz, jak litanja, i przeplatane perlistym świegotem „Hoke kyo“!
Jedno słowo, ale z jaką miękkością tonu i ekstazą dobyte. Po każdem takiem wywołaniu, ptak robi pełną nastroju pauzę, potem następuje ekstatyczny tryl, świegot, znów pauza trwająca około pięciu sekund, potem wolno uroczyście wywołane święte imię, pauza i tryl. Patrząc na ptaka, nie można wyjść z podziwu, jak taki czysty i silny sopran może dobywać się z tak maleńkiego gardziołka, najmniejszego na całym świecie śpiewaka. Śpiew jego rozbrzmiewa daleko, za rzekę, a dzieci wracające ze szkoły przystają na moście i przysłuchują się trylom. Zewnętrznie, jest to ptaszek bardzo niepozorny, bezbarwny, i prawie że niewidoczny w swej dużej klatce, zasłoniętej papierem, lubi bowiem mrok. Jest bardzo delikatny i wymaga dużej opieki. Pożywienie dla niego musi być troskliwie rozdrabniane na maleńkie cząsteczki i wydzielane mu w oznaczonych godzinach w odmierzonej ilości. Jest to ptak niezwykle cenny, ale też utrzymanie go przy życiu wymaga dużo troski i uwagi. Nigdy nie byłbym w stanie kupić go sobie. Otrzymałem go w podarunku od jednej z najmilszych kobiet, córki gubernatora Izumy, podczas krótkiej choroby, z życzeniem, aby rozweselał mię w samotności.
Klaskanie w dłonie ustało, praca dzienna się rozpoczyna. Na moście słychać coraz to głośniejsze klapanie geta. Jest to dźwięk, którego nigdy zapomnieć nie można, dźwięk szybki, wesoły, muzykalny, jak rytm tańca. Bo jest to rzeczywiście taniec. Wszystka ludność porusza się na końcach palców, a widok tych licznych, błyszczących nóg, na słonecznej ulicy, wprowadza człowieka w podziw. Wszystkie nogi są małe, symetryczne, lekkie, jak nogi figurek na wazach greckich i wszystkie stąpają na końcach palców, gdyż na geta nie można inaczej chodzić, stopa bowiem nie dotyka ani geta, ani ziemi, bo noga wskutek drewnianej, klinowatej podeszwy, wysunięta jest zupełnie naprzód. Kto nie przyzwyczajony jest do geta, ten nawet stać na nich nie będzie umiał, a jednak widzi się japońskie dzieci, biegające pędem, w geta na nogach, o podeszwie najmniej na trzy cale wysokiej i przymocowanych do nogi jedynie za pomocą patki, pomiędzy dużym i drugim palcem stopy. I nie potykają się nigdy, ani też geta nie spadają im z nóg wcale. Jeszcze dziwniejszym jest widok mężczyzn, chodzących w bokuri, albo taka-geta, na podeszwie na pięć cali wysokiej, tak że cała postać wygląda jak model, stojący na lakierowanej ławeczce. Jednak noszący to obuwie, chodzą lekko i falisto, jak gdyby nic na nogach nie mieli.
Na moście ukazują się dzieci, spieszące do szkoły. Szerokie rękawy ich sukien rozwiewają się w biegu, tak, że robią wrażenie motyli. Łodzie, które noc całą drzemały u portu, rozwijają szerokie, białe i żółte skrzydła, a małe parowce poczynają dymić. Na przeciwległym brzegu, syrena jednego z małych statków odezwała się przerażliwym wyciem, które poczciwa ludność Matsuy nazwała „Okami-Maru”. „Maru” oznacza parę, a „Okami” wilka. I maleńki, dziwny drobiazg wypływa na rzekę; zdaleka nie poznałbyś nigdy, co to właściwie jest.
Hatoka, Buddha, albo dobroczynna Kami, nie są jedynemi bóstwami, czczonemi przez ubogą klasę Japończyków. Bóstwa złe czczone są na równi i obdarzane darami, jeżeli okazały się tak łaskawe, że miast nieuleczalnej choroby, zesłały tylko przemijający ból. Tak więc modlą się ludzie do Ekibyogami, boga moru, do Kaze-no-Kami, boga wiatru i zimna, do Hoso-no-Kami, boga ospy i do innych złych duchów.
Jeżeli u chorego podczas ospy nastąpi polepszenie i jest nadzieja utrzymania go przy życiu, wyprawia się ucztę na cześć bogini Hoso-no-Kami. Na sandawara, czyli na małej macie, stawiają karayaki, czyli małe gliniane miseczki, napełnione mieszaniną ryżu i czerwonego bobu, potrawą, którą według mniemania Juari-Sama i Hoso-no-Kami najbardziej lubią. Do maty, albo do Azukimeshi (naczynie z bobem) przymocowuje się małe kijki bambusowe z gohei (cięte paski papieru) barwy koniecznie czerwonej. Trzeba wziąć pod uwagę, że gohei innych Kami muszą być białe). Dary te wiesza się na drzewie, albo puszcza na strumień, lub rzekę, w dużem oddaleniu od domu rekonwalescenta. To się nazywa „odpędzaniem złych bogów”.
Długi, biały most o żelaznych słupach, zbudowany zupełnie moderne, został otwarty dopiero ostatniej, wiosny z wielką uroczystością. Według prastarego podania, pierwsza osoba, która most ma przejść, powinna być najszczęśliwszą osobą z całej gminy. Zwierzchność zatem Matsuy, rozglądając się za najszczęśliwszymi ludźmi, wybrała dwóch sędziwych mężczyzn, którzy żyli z żonami przeszło po pięćdziesiąt lat w najzupełniejszej harmonii i mieli po dwanaścioro dzieci, z których wszystkie pozostały przy życiu. Owi sędziwi patryarchowie zostali zatem przeznaczeni do przejścia mostu wraz z ich wiekowemi małżonkami, z dorosłemi dziećmi, z wnukami, prawnukami, z praprawnukami, i dopełnili tej ceremonii śród radosnych okrzyków ludu, syku ogni sztucznych i buku wystrzałów moździeżowych.
O wiele bardziej malowniczym jest stary most, zbudowany na niezliczonych filarach, stojący wytrwale już przeszło trzysta lat. I ten ma swoją własną historyę.
Gdy Horyo Yoshiharu, wielki generał Keicho-Ara Daimyo z Izumy postanowił wznieść pierwszy most na rzece, napróżno szukano miejsca pewnego, gdzieby można umieścić fundamentalne słupy. Miliony wielkich kamieni pogrążono na dnie rzeki. Co zbudowano z niezwykłym trudem w dzień, w nocy poniosła woda. Wreszcie most został zbudowany. Ale po krótkim czasie słupy poczęły się chwiać, chylić, i woda porwała połowę mostu. Cokolwiek naprawiono, wszystko uległo zniszczeniu. Wtedy postanowiono rozgniewanym duchom wodnym poświęcić człowieka na ofiarę. W miejscu najbardziej niebezpiecznem, pod środkowym filarem, pogrzebano żyjącego człowieka — i od tego czasu most wytrwał już lat trzysta.
Ofiarą był mężczyzna imieniem Gensuke, mieszkający na ulicy Saikamachi. Postanowiono bowiem, że pierwszy człowiek, który w hakama bez machi[2] przez most przejdzie, zostanie pod mostem pogrzebany. Los padł na Gensuke, którego ofiarowano bogom. Dlatego środkowy filar mostu od trzystu lat nosi nazwę Gensuke-bashira. Opowiadają, że podczas ciemnych nocy, w godzinie duchów, między drugą a trzecią godziną, pod owym filarem błyszczy tajemniczy ognik barwy czerwonej, chociaż jak zapewniają wszyscy, że tak w Japonii, jak i w innych krajach, ogień umarłych ma kolor biały.
Niektórzy mówią, że Gensuke nie jest nazwiskiem osoby, ale nazwą pewnej epoki, zmienioną wskutek podobieństwa na imię dyalektem ludowym. Wiara w ową legendę była jednak tak silna, że gdy budowano most nowy, tysiące ludności obawiało się w mieście pokazać, gdyż rozeszła się pogłoska, że wybrana będzie nowa ofiara, mianowicie pośród tych, którzy dawnym zwyczajem noszą warkocze, na skutek czego setki starców obcięło włosy. Mówiono jeszcze, że policya miała polecone zatrzymać na moście tysiączną osobę i uczynić z nią to, co uczyniono z Gensuke. W wielkie święto ognia, podczas którego miasto napełniało się zwykle ludnością, napływającą ze wszystkich stron kraju, panowała zupełna cisza, przez co miejscowy handel poniósł bardzo poważne straty.
Mgła się rozsunęła i oczom moim ukazała się o jakie pół mili oddalona, wyraźna, piękna mała wyspa pośród jeziora, wąski długi pasek ziemi, z świątynią w cieniu olbrzymich sosen, sosen wspaniałych, rozgałęzionych nakształt starych dębów. Zapomocą teleskopu z łatwością można rozróżnić torii i dwa symboliczne kamienne lwy. Jednemu brakło głowy, zapewne utracił ją podczas srożącej się burzy morskiej. Wyspa ta poświęcona jest bogini Benten, bogini piękności i krasomóstwa, nosi też nazwę Benten-no-shima. W mowie ludu nazywa się także „Yome - ga - shima”, czyli „wyspą dziewicy”. Jest bowiem podanie, że pewnej nocy, cichej jak sen, wyrzuciły fale ciało utopionej młodej dziewczyny, pięknej, pobożnej, lecz nieszczęśliwej. Lud uznał to za znak nieba, poświęcił wyspę bogini Benten, postawił ołtarz, zaszczepił drzewa, zbudował torii i otoczył wszystko wałem wielkich, szczególnych kształtów kamieni. Tam też pogrzebano ciało dziewczyny.
Niebo jest błękitne aż po sam horyzont, a powietrze wiosenne tak słodko muska moją twarz, że wychodzę z domu, by obejrzeć to dziwne miasto. Przed głównem wejściem każdego domu spostrzegam długie białe paski papieru, pokryte ideogramami, a na każdym progu widzę wiszące święte emblematy szinto (małe powrósła z słomy ryżowej, z wystającemi długiemi frendzlami łodyżek). Białe papierki przykuwają zaraz moją uwagę, gdyż są to ofudy, czyli święty tekst i amulety, które zbieram gorliwie.
Prawie wszystkie pochodzą ze świątyni w Matsue, a buddhyjskie święte znaki wskazują, do której Szu czyli sekty dana rodzina należy, gdyż prawie każda dusza gminy wyznaje jedną z form wiary buddhyjskiej, a równocześnie ogólnie panującą i wiele starszą wiarę szinto. Nawet nie znający zupełnie japońskiego alfabetu może rozróżnić na pierwszy rzut oka formuły wielkiej sekty wichirów, ze szczególnych znaków w kolumnach, sterczących jak długie lance uzbrojonego wojska, zawierających prastary tekst „Namumyo-horen-ge-kyo”, który można było wyczytać na fladze kapitana Kato Kiyomasa, pogromcy hiszpańskiego chrześcijanizmu. Wszyscy, należący do tej sekty pielgrzymi, mają prawo w domach, noszących tę formułę, żądać jałmużny lub pożywienia.
Przeważająca jednak liczba ofud jest syntoistyczna. Prawie na każdych drzwiach wzbudza ofuda uwagę obcokrajowca, gdyż u dołu kolumny ideogramów, widać dwa małe lisy, jeden biały, drugi czarny, siedzące naprzeciw siebie; obaj mają wiązkę ryżowej słomy w pyszczku, zamiast zwykłego, symbolicznego klucza. Te ofudy pochodzą z wielkiej świątyni Inari, z O shiro yama i są amuletami przeciw pożarowi.
Reprezentują one jedyną formę ubezpieczenia od ognia w Matsui. Jakkolwiek jedna iskra wystarczyłaby, aby miasto w ciągu jednego dnia w popiół zamienić, jednak pożary tak wielkie, jak i małe są w Matsui rzadkością. Amulet ten jest właściwością miasta. O tym Snari opowiadają następującą legendę.
Gdy Naomasu, synowiec Iyeyasu przybył pierwszy raz do Matsui, by objąć panowanie, zbliżył się do niego pewien młodzieniec i rzekł: „Przybywam tu z Echizen, rezydencyi twego dostojnego ojca, aby cię uchronić przed cierpieniem. Niemam żadnego miejsca gdziebym mieszkał, pozostaję więc w świątyni Buddhy w Fu-mon-in. Jeśli zechcesz mi w swoim zamku oddać mieszkanie, będę strzegł miasta i rezydencye twoje od pożaru. Jestem bowiem Inari Szinyemon”. Rzekłszy te słowa zniknął. Naomazu poświęcił mu wielką świątynię, stojącą w obrębie swego zamku i otoczył ją tysiącami lisów, kowanych w kamieniu.
Idę małą, ciasną uliczką, zwaną „ulicą nowego drzewa”, jakkolwiek karzełkowate jej dwupiętrowe domki są tak stare, że wyglądają jak grzyby w ziemi. Przed stu pięćdziesięciu laty, drzewo ich było nowe, obecnie zaś każdego artystę zachwycą tonem swej barwy, ciemnej, spopielałej, tu i owdzie o jedwabnym połysku mchu i traw, które rosną obficie na dachach japońskich domów.
Perspektywa uliczki tworzy ramy dla niezwykłego widoku, dziwniejszego jeszcze od poszczególnych starych domów. Między wielkiemi słupami bambusowemi, wystającemi po nad dachy, rozciągają się przedziwne czarne siatki, niby pajęczyny. Są to sieci rybackie, robione z jedwabnych nici. Jest to ulica rybaków.
Idę w stronę wielkiego mostu.
Wzrok mój biegnie na zachód, ku pięknym, szpiczastym, niebieskim i zielonym górom, rysującym się zygzakowato na horyzoncie — i nagle zjawia się przedemną cudowny cień, sięgający niemal do nieba. Jest to olbrzymia góra Daisen. Podnóże jej jest zakryte mgłą, wygląda też niby zjawisko powietrzne, dołem przezroczyście szare, górą białe jak obłok. Za pierwszem zbliżeniem się zimy góra ta pokrywa się od stóp do szczytu śniegiem i wówczas jej śnieżna piramida przypomina ową świętą górę nazwaną „Izumo-Fuji”, „Fuji-Izumy”, którą poeci przyrównywują tak często do na pół otwartego wachlarza zawieszonego u stropu nieba. W rzeczywistości jednak góra ta znajduje się w Roki, a nie w Izumo.
Po zewnętrznej stronie mostu, tuż obok przystani, gdzie stoją małe łodzie parowe, jest maleńka świątynia Jizo (Jizodo). W świątyni tej znajduje się mnóstwo kotwic z bronzu, przeznaczonych do szukania utopionych ciał w wodzie. Jeśli w ten sposób ciało odnalezionem zostanie, świątynia otrzymuje nową kotwicę.
Na południe od wielkiej szyntoistycznej świątyni Ten-jin, bożka nauki i kaligrafii, ciągnie się ulica bogatych kupców, zwana Ten-jin-machi, zawieszona po obu stronach niebieskiemi draperyami, na których, przy najlżejszym podmuchu wiatru od morza migocą białe ideogramy, oznaczające nazwiska właścicieli, a długi szereg słupów telegraficznych niknie w białej dalekiej perspektywie.
Powyżej świątyni Ten-jin, miasto znowu dzieli rzeka Szindotegawa, na której wznosi się most Tenjin bashi. Na terenie tym pomiędzy dwiema rzekami rozciąga się najbogatsza i najruchliwsza część miasta.
Tutaj znajdują się najciekawsze i największe sklepy, teatra, place rynkowe, na których odbywają się różne uroczystości.
Równolegle z Ten-jin-machi, idzie wielka ulica świątyń buddhyjskich Tera-machi, której zachodnia strona przedstawia nieprzerwany łańcuch świątyń, o murach, tworzących piękną, wykładaną cegłami fasadę o imponujących bramach umieszczonych w równych od siebie odstępach. Po nad linią tych długich murów, wznoszą się piękne, ostre, szaro-niebieskie szczyty dachów świątynnych. Na ulicy tej mieszczą się wszystkie sekty w braterskiej zgodzie — Nichiro-szu, Shingon-szu, Zen-szu, Tendai-szu, a nawet Shin-szu, sekta bardzo niepopularna w Izumie, której wyznawcom zabronione jest modlenie się do Kami. Po za każdym podwórzem świątyni jest cmentarz, czyli hakaba, a po za niemi, w zachodnim kierunku, ciągną się całe szeregi innych świątyń. Ta jedna ulica, o buddhyjskiej architekturze, tworzy olbrzymi labirynt, pełen ogrodowych fragmentów, podwórzy, zaułków i ruin.
Dzisiaj, z przyjemnością i z pożytkiem spędził bym kilka godzin śród tych świątyń, przypatrując się starym posągom o świętych nimbach, siedzących na złotym kwiecie lotosu, ciekawym mamori (amulety), i rzeźbom cmentarnym, rozpoznając śród nich marzących kwan-on, albo uśmiechnięte jizo, zawsze godne uwagi.
Dla tych, którzy studyują życie ludu — wielkie podwórza świątyń buddhyjskich, są niezwykle ciekawe. Były one od niepamiętnych lat miejscem zabaw dla dzieci. Całe generacye szczęśliwych dzieci harcowały tutaj wesoło.
Opiekunki ich, małe dziewczęta, które noszą swoje młodsze rodzeństwo na plecach, przychodzą tutaj codziennie, gdy słońce świeci i bawią się wspólnie w rozmaite zabawne gry — jak w „oni-gokko“ czyli w „djabła”, w „kage-oni” czyli w „cień i demona” i w „mekusan-gokkon”, w coś w rodzaju „ślepej babki”.
Podczas długich, letnich wieczorów na placach tych odbywają się zapasy. Silni, młodzi robotnicy po ukończeniu swoich zajęć rzemieślniczych przychodzą tutaj próbować swoich sił. Tu także odbywają się święte tańce i mowy ludowe. W czasie wielkich świąt sprzedają tu rozmaite zabawki, przedmioty, mające przeważnie znaczenie religijne. Rosną na placach tych ogromne, wiekowe drzewa, a święte zbiorniki wody pełne są ryb, tak obłaskawionych, że gdy tylko cień ludzkiej postaci padnie na wodę, wyciągają głowy po pożywienie. W zbiornikach tych hodują też kwiaty lotosu.
— Chociaż głęboko w szlamie kwiat rośnie, jest czysty i bez skazy.
— Dusza człowieka, która śród pokus zostanie czysta — podobna jest temu kwiatu.
— Dlatego we wszystkich ogrodach świątynnych widzi się rzeźbione lub wykute kwiaty lotosu, jak i na wszystkich buddhyjskich wyobrażeniach naszego Mistrza.
— Błogosławiony będzie miał w raju tron swój na złotym kielichu kwiatu lotosu.
Na ulicy rozbrzmiewa głos rogu i za narożnikiem ostatniej świątyni, ukazuje się grupa młodych, pięknych rekrutów, w mundurach podobnych do uniformów lekkiej infanteryi francuskiej. Idą po czterech w rzędzie, maszerują do taktu i tak równo, że w kamasze ubrane nogi, zdają się należeć do jednego ciała. Są to studenci z Szihan-gakko, zakładu naukowego, odbywający swoje codzienne wojskowe ćwiczenia. Tuż obok przechodzi gromadka pielgrzymów, ubranych w płaszcze, i ogromne, żółte, w kształcie grzyba, słomiane kapelusze, których rondo opuszczone na dół zakrywa im część twarzy. Wszyscy mają w ręku kije i suknie podpięte wysoko pasem tak, że widać im część nóg jakby obwiniętych w dziwne, białe, bawełniane kamasze.
Od czasu do czasu zatrzymują się przed jakimś sklepem, przypatrując się rozmaitym przedmiotom i zabawkom. Ja sam jestem już tak przyzwyczajony do różnych niespodzianek, do ciekawych i nadzwyczajnych przedmiotów, że gdy dzień minie i nie zobaczę nic szczególnego, przenika mnie uczucie zawodu. Dni takie zdarzają się jednak rzadko — zazwyczaj wtedy, gdy pogoda jest brzydka i nie wychodzę z domu. Nawet nie mając pieniędzy, można mieć jeszcze przyjemność, przyglądając się tym dziwnym rzeczom, i to było od stuleci jedną z największych rozrywek ludu japońskiego, który, albo sam przedmioty takie stwarzał, albo się im przyglądał. Taki sposób życia, zdaje się też być głównym celem egzystencyi Japończyka, począwszy od małego dziecka, które otwiera zdziwione oczy na wszystko. Twarze ludu mają też nieopisany wyraz cierpliwego oczekiwania — jak gdyby spodziewały się ujrzeć za chwilę coś interesującego. Jeśli nie dzieje się to zaraz, idą dalej; są oni też niezmordowanymi wędrowcami i pielgrzymami, odbywającymi swe podróże nietylko dla zadośćuczynienia czci bogom, ale i dla własnej rozrywki i przyjemności. Każda bowiem świątynia stanowi muzeum, a każdy pagórek i każda dolina dokoła całego kraju ma swoje świątynie i swoje cuda. Nawet najuboższy wieśniak, nie mający z własnego zbioru ani ziarnka ryżu, nie może sobie odmówić przyjemności takiej włóczęgi. W porze, w której rosnący ryż nie wymaga wielkiej opieki, tysiące najuboższej ludności udają się w pielgrzymkę. Jest to tylko możliwe w tych warunkach, gdyż, od najdawniejszych czasów, każdy ma za obowiązek przyjąć pielgrzymów, którzy w pewnych gospodach (kishinyado) znajdują dach i miejsce do spoczynku, i którym liczone są tylko koszta ognia, potrzebnego do ugotowania żywności.
Wielka liczba biedaków wędruje tak często więcej, niż miesiąc, zwiedzając trzydzieści trzy wielkie świątynie Kwan-on, albo jeszcze i osiemdziesiąt ośm świątyń Kobo-daishi.
Wszystko to jednak jest niczem, w porównaniu do wielkich pielgrzymek, do tysiąca świątyń sekty Nichirów. Życie całe można przejść w taki sposób; wyszedłszy we wczesnej młodości, powraca się do domu niemal człowiekiem starym. Pomimo to, niemało jest w Matsui mężczyzn i kobiet, którzy tę ogromną wędrówkę odbyli, przeszedłszy całą Japonię, utrzymując się z żebraniny i z rodzaju drobnego po domach handlu.
Pielgrzym, który wyrusza w taką podróż, bierze na plecy małą, podobną do buddhyjskiej szkatułki, skrzynkę, zawierającą odzienie i żywność. W ręce trzyma mosiężną gongę, którą nieprzerwanie dzwoni, przechodząc przez miasto lub wieś, przyczem słychać jego wołanie: „Namu-myo-ho-ren-gekyo”. — Niesie również zawsze małą, niezapisaną książkę, w której kapłan każdej, zwiedzonej przez niego świątyni, przykłada pieczęć atramentem czerwonym. Po skończonej pielgrzymce, książka ta, z tysiącami pieczęci, stanowi w rodzinie bardzo szanowany i cenny przedmiot.
Udaję się i ja na pielgrzymkę, gdyż dokoła miasta, za wodą i pagórkami leżą odwieczne, święte miejsca. „Kizuki” najświętsze, którego starsi kapłani pochodzą od bogini słońca; Ichibata, sławny ołtarz Yakushi-Nyorai, który ślepym powraca wzrok, Ichibata-no-Yakushi, gdzie do świętego szczytu prowadzi sześćset czterdzieści kamiennych stopni; Kiyomitsu, ołtarz Kwan-on o jedynastu twarzach, przed którym palił się ogień święty tysiąc lat bez przerwy; Sada, ze świętym wężem, oba, ze świątyniami Izanami i Izanagi, przodkami bogów i ludzi, kształcicielami świata; Yegaki, gdzie wędrują zakochani, prosząc o połączenie; i Kaga, Kaga-ura, Kaga no Kukedo-san, i inne, które mam nadzieję zobaczyć.
Przedewszystkiem jednak muszę zwiedzić Kaga i Kaga-ura.
Rzadko kiedy pielgrzymi obierają drogę wodną, albowiem wzbronionem jest żeglarzom jechać, jeżeli wiatr jest choćby tylko tak silny, że może „trzy włosy poruszyć“. Kto więc chce udać się do Kaga, musi czekać, aż powierzchnia wody będzie tak gładka jak lustro, albo musi podróżować lądem. A droga lądem jest trudna i męcząca. Mimo to muszę jednak Kaga zobaczyć, jest tam bowiem wielka grota na morzu, ze sławnym kamiennym posągiem Jizo. Mówią, że co noc duchy maleńkich dzieci drapią się do tej groty i przed posągiem Jizo bawią się, układając kamyczki, a gdy dzień wzejdzie, można widzieć na piasku drobne ślady odciśniętych bosych nóżek dziecięcych. Mówią także, że w grocie jest skała, z której, jak z piersi kobiecej wytryska strumień mleka, że biały ten strumień płynie nieustannie, a dzieci zbiegają się tam i pożywiają mlekiem. Pielgrzymi znoszą tutaj podarunki, zazwyczaj maleńkie sandały słomiane, (zori), takie, jak noszą dzieci, i stawiają u wejścia do groty, aby małe duszyczki nie kaleczyły sobie nóżek o ostre kamienie. Zwiedzając grotę, pielgrzymi stąpają ostrożnie, by nie zburzyć licznych kupek kamyków gdyż podobno dzieci płaczą, gdy im się taka szkoda stanie.
Właściwe miasto jest równe, jak powierzchnia stołu, ale otoczone z dwóch stron niskimi, półokrągłymi, cudnymi pagórkami, na których, śród nieustannej zieloności, kryją się w cieniu drzew liczne świątynie. W dziesięciu tysiącach domów, na trzydziestu trzech głównych ulicach i wielu mniejszych, mieszka trzydzieści pięć tysięcy dusz. Z końca prawie każdej ulicy, z nad jeziora i z pól ryżowych, widać zawsze jeden szczyt góry — zielono-błękitny, albo szary, stosownie do oddalenia.
Do każdej części miasta można iść, jechać, albo popłynąć łodzią, gdyż miasto nietylko że jest przedzielone rzeką na dwie części, ale przecięte we wszystkich kierunkach kanałami, przez które przerzucone są cudowne mosty, w kształcie wygiętych łuków. Architektonicznie miasto wygląda tak, jak i wszystkie inne, cudowne japońskie miasta. (W europejskim stylu zbudowany jest tylko zakład naukowy, wielka szkoła publiczna, Kencho (prefektura), i nowa poczta). Budynki świątyń, hotelów, sklepów i domów prywatnych są takie same jak we wschodniej części kraju. Nie ulega wątpliwości jednak ten szczegół, że Matsua utrzymała się po dziś dzień, jako zachowawczyni feudalizmu i tysiące ludzi, pamiętających dawne czasy, wskazują jako dowód, że dawna tak silnie przestrzegana kastowość, widoczna jest dzisiaj w szczególnej dokładności zmian architektonicznych u poszczególnych okręgów. Podług architektury miasto może być podzielone na trzy odrębne części. Na część kupiecką, ze sklepami, centrum miasta, gdzie wszystkie domy mają po dwa piętra — dzielnicę świątyń, która obejmuje prawie całą południową część miasta i dzielnicę Szizoku (szlachty, dawniej Samuraj zwanej) złożoną z jednopiętrowych, bogatych domów, otoczonych ogrodami. W czasach feudalizmu, owe wykwintne siedziby, mogły w jednym momencie wystawić pięć tysięcy uzbrojonych ludzi, co dla miasta stanowiło co najmniej trzynastotysięczną armię.
Oprócz tego, więcej niż trzecia część budowli miejskich należała do Samurajczyków, gdyż Matsua była militarnem centrum najstarszych prowincyi Japonii. Na obu końcach miasta, rozłożonego sierpowato nad brzegiem jeziora, znajdowały się dwie główne osady Samurajczyków. Ale tak samo, jak po za dzielnicą świątyń były jeszcze w mieście inne świątynie, taksamo najpiękniejsze z tych rycerskich siedzib, rozrzucone były po różnych częściach miasta. Najwięcej jednak można ich widzieć dokoła zamku obronnego, który stoi po dziś dzień na szczycie góry O-sziro-yama, potężny jak przed wiekami i sięgający nieba swą kolosalną budową, na cyklopowych, kamiennych fundamentach. W szczegółach jest to budowa niezwykle fantastyczna, ponura i groteskowa. Przypomina nieco olbrzymie pagody, których drugie, trzecie i czwarte piętro własnym ciężarem niby przytłaczają całość. Szczyt budynku podobny jest do hełmu z czasów feudalizmu, sierpowato zgięty z dwoma, kolosalnemi rybami z bronzu, których wygięte cielska podnoszą się ku górze po obu stronach dachu. W całości budynek ten jest cudownym, ze skomplikowanych monstrualności złożonym dziwolągiem, smokiem o niezliczonych oczach, umieszczonych na wszystkich możliwych wyskokach, w górze, w dole i z każdej strony. Z czarnych oczodołów, na najwyższym punkcie dachu, można widzieć całe miasto, niby łukowatą pochodnię, a z północnego narożnika ma się pod sobą trzysta stóp w dole leżącą drogę, prowadzącą do zamku, na której ludzie wyglądają nie więksi od much.
Ponury zamek ma swoje podanie. Mówią, że według starego, barbarzyńskiego zwyczaju, którego wspomnienie żyje jeszcze w patetycznej balladzie p. t. „Powstanie Skodry”, podczas zakładania fundamentów pod zamek, zakopano między murami żywą dziewczynę, jako błagalną ofiarę któremuś z zapomnianych bogów. Imię jej nie zostało nigdy ujawnione i nie wiadomo o niej nic, prócz tego, że była piękna i młoda, i że nad wszystko kochała taniec. Gdy zamek stanął, wydano prawo, mocą którego nie wolno było żadnej dziewczynie tańczyć na ulicach Matsuy, wierzono bowiem, że gdy dziewczyna jaka na ulicy tańczyć pocznie, ziemia się zatrzęsie i zamek zadrży w posadach.
Od czasu do czasu, można usłyszeć jeszcze, przechodząc, wesołą pieśń o „siedmiu cudach Matsuy”, którą dawniej każdy na pamięć umiał. Dawniej bowiem, Matsua rozpadała się na siedm części,z których każda miała coś godnego widzenia, albo przedmiot jakiś, albo osobę. Obecnie podzielona jest na pięć okręgów religijnych, a w każdym z nich znajduje się świątynia religii państwowej. Ludność, mieszkająca w takim okręgu nazywa się Ujiko, a świątynia Ujigami. Ujikosi mają obowiązek utrzymywania Ujigami. (Każda wieś i każde miasto ma najmniej jedną Ujigami).
Między licznemi świątyniami Matsuy, nie ma ani jednej, z którą by nie było związane jakieś cudowne podanie; po każdym okręgu kursuje mnóstwo legend i myślę, że wszystkie trzydzieści trzy ulice, mają swoją widmową historyę. Dwie, które opowiem, są szczególnie charakterystyczne, jako pewien rodzaj japońskich podań ludowych.
Obok świątyni Fu-mon-in w północno-zachodniej części miasta, jest most, nazwany Azuki-togi-baszi. Jest kwiat, przepyszny irys, barwy wszystkich kolorów tęczy, zwany Kakitsubata, o którym istnieje pewna piosenka, zwana Kakitsubata-uo-uta. Otóż, piosenki tej niemożna śpiewać w pobliżu Adzuki-togi-baszi, gdyż ze szczególnych powodów, które poszły już w zapomnienie, duchy, przebywające w tem miejscu, na dźwięk tej piosenki popadają w gniew straszny, który grozi niebezpieczeństwem śpiewającemu. Pewien odważny samurajczyk, nieznający trwogi, poszedł pewnej nocy na wspomniany most, nucąc głośno pieśń zakazaną. Gdy żaden duch się nie zjawił, zawrócił śmiejąc się napowrót. U bramy swego domu napotkał piękną, wysmukłą kobietę, której nigdy w życiu nie widział. Z ukłonem podała mu małą szkatułkę z laku, zwaną fumibako, jakiej kobiety używają do przechowywania listów. Podziękował jej, skłoniwszy się po rycersku: „Jestem tylko służebną, to jest dar mojej pani“ rzekła, unikając jego wzroku. Gdy otworzył szkatułkę, znalazł w niej skrwawioną główkę dziecka. W mieszkaniu swem zastał leżącego na podłodze trupa swego synka z oderwaną głową.
A teraz druga historya: Na ulicy Nakabara-machi, przed cmentarzem Daj-Oji, jest mały ameya (sklepik), w którym sprzedają mizu-ame, dziecięcy syrop, barwy bursztynu, który daje się dzieciom w braku mleka. Każdej nocy, o póżnej godzinie, przychodziła do sklepiku biało ubrana, mizerna, blada kobieta i za jedno rin[3], kupowała mizu-ame. Kupiec dziwiąc się jej bladej, wychudłej twarzy, zadawał jej uprzejme pytania. Lecz ta milczała. Pewnego wieczoru, zdjęła go ciekawość i poszedł za nią. Skierowała się na cmentarz. Objął go lęk i wrócił.
Następnego wieczoru, kobieta przyszła znowu, lecz nie kupiła mizu-ame, ale kazała mu pójść za sobą. W towarzystwie przyjaciół poszedł za nią. Szła naprzód, zbliżyła się do jednego grobu i zniknęła. Z pod ziemi rozległ się krzyk dziecka. Otworzyli grób i znaleźli zwłoki kobiety, która co noc po ameya chodziła i żywe dziecko, które na widok zapalającej się latarni śmiać się poczęło. Obok dziecka stała czarka z mizu-ame. Podobno przedwcześnie pogrzebana matka urodziła dziecko we wnętrzu grobu, a potem duch jej opiekował się niem w ten sposób — miłość bowiem jest silniejsza nad śmierć.
Idę dalej przez Ten-jiu baszi, czyli przez most Ten-jiu, przez wąskie, gęsto zaludnione uliczki, mijam opuszczone, niezamieszkałe feudalne siedziby i kieruję się ku południowo-wschodniej części miasta, aby z położonej na jeziorze małej sabaya (gospoda, w której sprzedają sobę), oglądać zachód słońca. Z miejsca tego widziany zachód słońca, należy do jednej z osobliwości Matsuy.
Światło zachodu w Japonii jest łagodne; niema tu wcale silnych orgii farb, przyroda bowiem tego kraju nie zna chromatycznych symfonii kolorów. Wszystko — morze i niebo są raczej tonem, niż barwą, delikatnym odcieniem. Widzę teraz, że ten doskonały smak barw w tej rasie, objawiający się w subtelnych odcieniach cudownych tkanin, przypisać należy w pierwszym rzędzie temu ogólnie delikatnemu kolorytowi w naturze, owej miękkiej, rozpraszającej się przestrzeni, w której nic niema krzyczącego.
Piękne, duże jezioro drzemie przedemną, miękkie, lśniące, opasane w dali łańcuchem gór wulkanicznych. Po prawej stronie widzę szaro-niebieskie cegiełki dachów najstarszej części miasta. Gęste, drewniane domy cisną się aż po sam brzeg jeziora. Przez lornetkę dostrzegam okno mojego domu, rozpraszające się w dali dachy, a po nad tem wszystkiem zieloną cytadelę z groteskową sylwetką ponurego zamku. Słońce zniża się coraz bardziej, a na jeziorze i niebie rozpoczyna się cudowna, zadziwiająca gra barw.
Szerokie, krótkie, purpurowe chmury, ponad i po za zbitą masą pagórków płynące, zamieniają się w mgłę o delikatno różowym i blado złotym tonie, i stapiają się w przedziwną kombinację koloru zielonego z niebieskim. Daleka część jeziora przybiera nieopisanie delikatną barwę fioletu, a sylwetka pokrytej sosnami wyspy, zdaje się pływać w tym miękkim, rozpuszczonym morzu kolorów. Ale najbliższą i płytszą część jeziora przecina jak ostrą linią wpadająca bystra rzeka i zwierciadło jeziora po zewnętrznej stronie linii mieni się barwą cudownego, starego rudo-czerwonego bronzu. Delikatne odcienie coraz to zmieniają przedziwną, lśniącą barwę, jak powierzchnia mieniącego się jedwabiu.
Powracając do domu, rzucam jeszcze ostatni raz wzrokiem na zachód, i widzę, że góry zniknęły zupełnie. Przedemną roztacza się już tylko mglista toń bez horyzontu, niby widmo jeziora. Nagle spostrzegam na wodzie coś płynącego. Obok mnie na moście stoi kobieta i, szepcąc coś, rzuca małe papierki na toń jeziora. Modli się za swe dziecko. Na każdym pasku papieru widnieje obraz Jizo i jakiś napis. Gdy dziecko umiera, matka kupuje małą pieczątkę (hanko) z wizerunkiem Jizo i na setce małych skrawków papieru wybija wizerunek bóstwa. Czasem pisze na kartkach słowa: „Za duszę…” — dalej następuje imię. Nigdy jednak imię prawdziwe, ale Kamyo, imię duszy, które kapłan nadał dziecku po śmierci, a które widnieje również na pamiątkowej stolicy, przechowywanej we wnętrzu domowego buddhyjskiego ołtarzyka. Pewnego oznaczonego dnia (prawdopodobnie czterdziestego dziewiątego dnia po śmierci) matka udaje się nad bieżącą wodę i rzuca na nią, jeden po drugim, małe papierki. Za każdym razem, gdy wypuści z palców jeden, powtarza święte zaklęcie: „Namu Jizo Dai Bosatsu!“
Ta pobożna, mała matka, która modli się tuż obok mnie w ciemności, jest niewątpliwie bardzo uboga. Gdyby była bogatsza, wynajęłaby łódkę, i zawiozłaby swe skrawki papieru na środek jeziora. (Obecnie dzieje się to tylko o zmierzchu dnia gdyż niewiem dlaczego policja przeszkadza temu pięknemu zwyczajowi, podobnie jak do otwartych portów nie dopuszcza małych łodzi słomianych (Shoryobune) z duchami umarłych.
Dlaczego jednak papierki takie rzuca się tylko na wodę bieżącą?
Pewien stary kapłan objaśnił mnie, że pierwotnie rytuał ten wykonywano jedynie dla dusz istot utopionych. Tak więc te słodkie serca wierzą w to, że każda woda płynie do państwa ciemności przez Lai-no-kawara, gdzie panuje bogini Jizo.
Powróciwszy do domu, otwieram jeszcze moje małe, papierowe okienko i spoglądam w mrok nocy. Na moście migocą papierowe latarnie, niby rzędy lśniących świętojańskich robaczków, odbite ich światła błyszczą w czarnej toni jeziora, — widzę szeroki szoji domów mieszkalnych po tamtej stronie rzeki, oświecone miękkim, żółtawym światłem niewidzianych stąd lamp, a w świetle tem rozróżniam poruszające się smukłe sylwetki wdzięcznych kobiet.
Przez chwilę wchłaniam w siebie gwar miasta. Słyszę, jak z buddhyjskiej świątyni Tokoji rozlega się mięki głos wielkiego dzwonu i śpiew nocnych marzycieli, rozweselonych winem i długie, dźwięczne nawoływania przekupniów. Zdala dobiega uszu moich rechot żab i echo małych bębenków tancerek, uroczych gejsz. Nieprzerwanie, jakby bulgot wody, rozlega się na moście klapanie geta.
Ze wschodniej strony, z poza chmur białych wyłania się księżyc i wzbija się ponad szczytami gór, wielki, blady, tajemniczy. I znowu chwytam uchem liczne klaskania w dłonie. Z wielkiego mostu oddawana jest cześć O Tsuki-San, białej bogini księżyca.
Zasypiam — i śnię o drobnych, małych dzieciach, które na porośniętym mchem podwórzu świątynnem, bawią się w „cień i demona“.





  1. Grube zasuwane sklepy, z niemalowanego drzewa, które japońskim domom służą tak za drzwi, jak i za okno.
  2. Machi — kawałek sztywnej tektury, albo innego materyału, przyszyty do tylnej części hakamy, dla nadania pięknych fałdów szacie.
  3. Rin, ⅒ centa, mała, miedziana moneta z czworokątną dziurką w środku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lafcadio Hearn i tłumacza: Dionizy Zaleski.