Stuartowie (Dumas)/Tom II/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stuartowie |
Wydawca | Merzbach |
Data wyd. | 1844 |
Druk | J. Dietrich |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Stuarts |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Królowa zamknięta w zamku Lochleven, któréj cała rozrywką była tylko przechadzka w małym ogrodzie, o którym wspominaliśmy, przepędzała dnie całe albo przy oknie swojéj sypialni wychodzącem na Ben-Lomond, albo przy oknie swojego salonu, z którego widok był na miasteczko Kinross. Ostatnie więcéj lubiła królowa, albowiem z téj strony brzegi jeziora były ludniejsze, a tém samém więcéj zdolne przerwać jéj myśli. Co zaś do swoich gospodarzy, tych rzadko widywała. Willjams Douglas był tylko obecnym przy stole, albowiem dla spokojności Marji ogłosił się jéj krajczym, każdą potrawę i każde wino naprzód kosztował; zaś lady Lochleven wychodziła zwykle do Marji, kiedy ją spostrzegła idącą z powagą przez dziedziniec do małego ogrodu, który Marja opuszczała natychmiast znużona tém, że nie mogła nawet swobodnie przechadzać się, chociaż straż była przy drzwiach ogrodu, i przy bramie na jezioro wychodzącéj. Czasem widziała zdaleka małego Douglasa łowiącego ryby w jeziorze, albo polującego po nad brzegiem. Szczęściem że Marja Seyton była jéj wierną towarzyszką i osładzała smutek niewoli tyle ile było w jéj mocy.
Ósmego dnia swojego więzienia w zamku, Marja usłyszała odgłos rogu, z téj strony brzegu, gdzie droga z Edymburga styka się z jeziorem. Pobiegła zaraz do okna swojego salonu, i spostrzegła kilkanaście osób czekających nad brzegiem, dopóki łódź całym pędem prująca powierzchnię wody, nie przypłynie ze swojemi dzielnemi czterema wioślarzami, aby ich przeprawić. Jednakże lubo było dziesięć do dwunastu osób, trzech tylko mężczyzn weszło do łodzi, która skierowała się ku zamkowi. Marja, dla któréj w obecnem jéj położeniu, wszystko było niespodziewanym i ważnym wypadkiem, wpatrywała się w nich z ciekawością, która wkrótce zmieniła się w obawę; albowiem zdawało jéj się, że poznawała dokładnie pomiędzy nimi lorda Lindsay, swojego największego nieprzyjaciela. W istocie, wkrótce znikła wątpliwość; on to był sam, taki, jakim go zawsze widywała na dworze i na polu bitwy, to jest: w hełmie stalowym bez przyłbicy, z brodą czarną, któréj końce już siwieć zaczynały, i spadającą na piersi, w kaftanie z bawolej skóry, niegdyś podszytym materją jedwabną i haftowanym, dzisiaj od zbroi, któréj nigdy nie zdejmował ani w dniu wesołości, ani w dniu bitwy, tak zniszczonym, że prawie nie podobna było poznać jakiego był koloru; przy boku wisiał jeden z tych ogromnych mieczów, których tylko oburącz używać było można, a który zastosowany do sił olbrzymich, zwolna zaczął wychodzić z użycia, w miarę drobnienia rodu ludzkiego.
Towarzyszem lorda Lindsay był człowiek prawie tegoż samego wieku, lecz którego powierzchowność spokojna, tworzyła dziwną sprzeczność z wojowniczą postacią starego barona.
Człowiek ten łagodny i bladéj twarzy, z włosem przedwcześnie zbielałym, mający a boku słabą i lekką szpadę, którą nosił raczéj do oznaczenia godności, niż do obrony, był Sir Robert Melvil brat Andrzeja Melvil, rządcy pałacu królowéj i Jakuba Melvil, jéj posła. Lubo podług uczynionego opisu Roberta, królowa nie mogła spodziewać się wielkiej pomocy, przecież widok jego uspokoił ją; wiedziała bowiem, że zawsze w nim znajdzie, jeżeli nie moc, to najmniej współczucie.
Drugiego towarzysza lorda Lindsay Marja poznać nie mogła; bo skoro tylko wszedł do łodzi, usiadł na przodzie, odwrócony od zamku; nie mogła więc odgadnąć pomimo całej usilności kto to bydź może, i czy jak przychylny, czy jak nieprzyjaciel przybywa. Królowa, chociaż niewiedziała co ich tu sprowadza, sądziła jednak, że z nią chcą mówić; dla tego, rozkazała Marji Sejton zejść na dół, czy nie będzie mogła dowiedzieć się czegoś o celu ich przybycia, a sama zajęła się cokolwiek swojem ubraniem na ich przyjęcie.
Po chwili powróciła Marja, donosząc, że Lindsay i Melvil są posłannikami Murraya. Trzecim posłannikiem był lord Ruthwen, syn tego, który zamordował Rizzia. Na samo wspomnienie tego imienia, królowa zbladła okropnie, a ponieważ już słychać było stąpanie ich na schodach, a ona nie chciała, aby ją zeszli nie spodzianie tak zmieszaną, kazała Marji Seyton drzwi zaryglować, aby się nieco uspokoić z wzruszenia. Marja natychmiast zamknęła drzwi na zasuwę. Lord Lindsay, zbliżywszy się, podnosi klamkę nadaremnie, przekonywa się że drzwi zamknięte, i gwałtownie pukać zaczyna.
— Kto smie tak silnie kołatać do drzwi królowéj Szkocji! zapytała Marja Seyton.
— Ja, lord Lindsay, odpowiedział głos chropowaty i mocny, gdy tymczasem drzwi jeszcze gwałtowniéj wstrząśnięte, omal z zawiasami nie wystąpiły.
— Jeżeli w istocie jesteś lordem Lindsay, odparła Marja Seyton, to jest szlachcicem i prawym rycerzem, zaczekasz pozwolenia królowéj, aby wejść do niéj.
— Zaczekać! rzecze lord Lindsay; czekać?... lord Liudsay nie czekałby ani minuty, gdyby we własnéj przychodził sprawie; a tém bardziéj kiedy stoi tu jako wysłannik rejenta, i oddawca rozkazu Rady Tajnéj. Otwórz więc, albo na Boga przysięgam..... drzwi wysadzę.
— Milordzie, ozwał się zcicha proszący głos Melvila bądź cierpliwy; lord Ruthwen jeszcze nieprzebrał się a bez niego nic działać nie możemy.
— A jeżeli mu się spodoba godzinę siedzieć przed zwierciadłem, odparł Lindsaj, mamże tę godzinę stać w sieni? oh! nic z tego Melvilu, choćby mi przyszło prochem te drzwi wysadzić, otworzą, albo je wyłamię.
— Ktokolwiek jesteś, rzekł Melvil, mówiąc do Marji Sejton, powiedz królowéj, że jéj sługa Andrzej Melvil prosi, aby zaraz kazała otworzyć.
— Królowa w tedy rozkaże, kiedy jéj się będzie podobało, odpowiedziała Marja Seyton. Tymczasem, tu jest moje stanowisko i tu stoję.
Marja jeszcze niedokończyła tych wyrazów, aliści lord Lindsay uderzył pięścią we drzwi z taką gwałtownością, że pewno byłyby ustąpiły drugiemu takiemu uderzeniu, kiedy usłyszano głos królowéj, aby Marja drzwi otworzyła. Marja spełniła rozkaz.
Lindsay wszedł tak gwałtownie, że pchnąwszy drzwi, uderzył Marję Seyton o mur i lekko ją skaleczył w głowę, nie zważając na to bynajmniéj wszedł aż do drugiéj komnaty, a nie widząc nikogo:
— Cóż to! rzekł, czy niemożna widzieć lady Marji, czy jest u siebie czy w ogrodzie, trzebaż aby zawsze szlachetni lordowie czekali na nią w przedsionku? Oh! niech będzie ostrożna, bo jeżeli zapomina gdzie jest, do stu piorunów! my jéj to przypomniemy.
W téj chwili, otworzyły się drzwi od sypialni i królowa weszła.
Nigdy może Marja nie była piękniejszą, nigdy w jéj twarzy i postaci nie malowało się więcej spokojności i powagi królewskiéj, nawet w chwili kiedy z wysokości tronu, witała posłów Francji, Hiszpnnji i Anglji; bo nawet lord Lindsay, chociaż był najniegrzeczniejszym może, tak jak był najmężniejszym z panów owego czasu, nie mógł znieść jéj spojrzenia i nizko się skłonił.
— Obawiam się milordzie, że musiałeś na mnie zaczekać chwilę, rzekła; lecz lubo uwięziona, zawsze jestem kobietą. Spodziewam się przeto iż nieweźmiesz mi tego za złe, że dopełniając obowiązków etykiety, z pod któréj praw mężczyźni chętnie się wyłamują, poświeciłam kilka chwil na przebranie się, do przyjęcia odwiedzin tém droższych dla mnie bo nie spodziewanych.
Lindsay chciał mówić coś o postępku gwałtownym, o naglącym poselstwie, spoglądając, cokolwiek zmieszany, na swoją zardzewiałą zbroję i zbrudzoną odzież; gdy królowa odezwała się do jego towarzysza:
— Dzień dobry, Melvilu, dziękuję ci, że równie jesteś mi wiernym w więzieniu jak byłeś w pałacu. Lecz jeżeli dłużéj tak postępować myślisz, radzę ci zmienić twój ubiór dyplomata na zbroję rycerza. To nie będzie ci trudnem, w epoce kiedy kto bądź dyplomatem zostaje. Lecz, mówiła daléj królowa, głosem tak spokojnym, jak gdyby w téj chwili nie powstrzymywała się najgwałtowniéj, panowie nie sami byliście, zdaje mi się żem widziała w łodzi trzeciego towarzysza.
— Tak jest pani, odpowiedział Lindsay; lecz myślę że go słychać już idącego, i że nie będziemy dłużéj czekać dla podobnéj drobnostki jaka go zatrzymała.
Królowa zwróciła się ku drzwiom, mając twarz zupełnie spokojną; lubo z łatwością dostrzedz można było że bladła, a nawet tak nogi pod nią drżały, iż zdawało się że upadnie! Lindsay niemylił się; lord Ruthwen wszedł trzymając w ręce papiery.
Był to człowiek mający trzydzieści dwa do trzydziestu czterech lat, postawy zimnéj mającéj w sobie coś wojennego i zarazem urzędowego. Miał długą suknię haftowaną, koloru jasno-żółtego, krojem zbliżającym się do mniéj strojnego ubioru wojskowego. Był on nadzwyczaj do ojca podobnym. Marja zadrżała na jego widok, albowiem mimochętnie ta myśl jawiła się przednią, że oprócz Melvila, ma przed sobą ludzi, nawykłych przybywać do swojego celu, wszystkiemi sposobami jakie tylko przemoc ich władzy oddała.