Stuartowie (Dumas)/Tom III/Rozdział XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Stuartowie
Wydawca Merzbach
Data wyd. 1844
Druk J. Dietrich
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Stuarts
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIV.

W pół godziny, wojsko królowéj przybyło na wzgórze, zkąd widać było Glazgów, leżący na wyniosłości, a w prost tego miasta wieś Langside, na szczycie pagórka; następnie pomiędzy miastem a wioską, wiła się wężykowato rzeka Clyde w głębi doliny. Doniesienia były dokładne: Murray ze swoim wojskiem uszykował się na wzgórzach, oczekując królowéj; stanowisko jego było nader korzystne ponieważ górowało nad całem przejściem, i rzecz dziwna w wojsku rejenta równie jak w wojsku królowéj powiewała chorągiew Szkocji; albowiem i oni rozumieli że walczą za króla; biedne niemowlę, które w kolebce czyniono już matkobójcą. Przybywszy tam niepodobna było się cofać. Rozporządzenia nieprzyjaciół wskazywały że zamiarem ich było bronić przejścia, wypadało więc przerżnąć się przez wojsko nieprzyjacielskie, co było nie tak łatwém, albowiem Murray opanował całą linję wzgórz rozciągających się po prawéj i lewéj stronie Glazgowa, tych wzgórz panujących nad doliną, którą wojsko królowéj koniecznie przejść musiało.
Jednakże hrabia Argyle naczelnie dowodzący poznał za pierwszym rzutem oka jak ważnem było dla obu stron posiadanie wioski Langside, którą rejent zaniedbał obsadzić wojskiem. Nieszczęściem, Jerzy w tymże samym czasie to samo uczynił spostrzeżenie i udzielił je królowéj, która zbyt chętnie przyjmując to cokolwiek z ust przyjaciela pochodzi, dała natychmiast rozkaz lordowi Seyton opanowania tego punktu. Lecz ponieważ hrabia Argyle wydał już tenże sam rozkaz lordowi Arbroath, przeto oba całym pędem biedz zaczęli ze swojém wojskiem i spotkali się na czele wojska. Tam pomiędzy dwoma wodzami, równie dumnymi i upartymi, wszczęła się sprzeczka, żaden nie chciał ustąpić, jeden pragnął wykonać to co mu hrabia Argyle polecił, drugi zaś pragnął spełnić rozkaz królowéj. Nakoniec lord Seyton zakończył spór, puszczając się galopem i wołając:
— Za mną!... naprzód!
— Za mną! moi towarzysze! wołał lord Arbroath; za mną Hamiltońscy, Bóg i królowa!
I dwa wojska puściły się galopem i w zawody jedno przed drągiem. Jeszcze wszystko szło dobrze, dopóki droga dosyć była szeroka, lecz kiedy przybyli do miejsca które zwężając się zaledwie czterem ludziom obok przejść dozwalało, można było łatwo domyśleć się jaki był nawał ludzi i koni, biegnących całą siłą swojéj dumy i gniewu, i spotykających się w tym przesmyku. Chwilę trwała straszliwa walka, kiedy ci szaleni sami z sobą rozpoczęli bitwę, którą w szeregi nieprzyjaciół ponieść mieli. Nakoniec zwolna ta massa, ciągle popychając się, wylała się na otworzysty parów, i widać było pokazujące się czoło walczących przy wyjściu z téj przeklętéj cieśniny, wtenczas kiedy ostatni w drogim końcu jeszcze walczyli, gdzie najmniéj pięćdziesięciu jezdnych leżało z końmi, zaduszonych, poranionych lub skaleczonych. Tym czasem wojsko królowéj straciło drogi czas, a Murray zrozumiawszy ich myśl wysłał oddział Kawalerji na opanowanie Langside przed Seytonem i Arbroathem; Argyle widząc to poruszenie wydał rozkaz lordowi Herris aby wspierał działania dwóch jego przyjaciół. Lord Herris wyruszył galopem; lecz w chwili kiedy przybył nad brzeg wąwozu i właśnie kiedy Douglas upewniał królową że dopóki jazda potykać się będzie z jazdą zwycięztwo przy niéj zostanie, mały Douglas przypatrujący się walce z dziecięcą ciekawością, z żywością porwał za rękę Jerzego, pokazując mu drugi oddział nieprzyjacielski idący pierwszemu na pomoc.
— Cóż to? zapytał młodzieniec.
— Widzisz? widzisz? rzekło dziecię.
— Utarczka jazdy i nic więcéj.
— Tak, ale każdy jezdny ma po za sobą żołnierza piechotnego, uzbrojonego bronią palną.
— Na moją duszę! dziecko mówi prawdę, wykrzyknął Douglas, i otóż zsiadają z koni i rozbiegają się po dolinie. Będą nad parowem, za nim lord Herris przebędzie go w połowie, i zginie jeżeli go kto nie uprzedzi wcześnie. Daléj, niechaj kto śpieszy z uwiadomieniem!
— Ja pierwszy poznałem niebezpieczeństwo, do mnie należy uprzedzić go o tem; zawołał mały Douglas i mimo wołań królowéj puścił się pędem.
— Pozwolimyż wyprzedzić się dziecięciu? zawołał lord Galloway. Naprzód: moi waleczni łowcy łososi!
— Naprzód! wołał Hoss, naprzód! albo przybędziemy ostatni.
— Naprzód! krzyknął Huntly z kolei, dowodzący tylną strażą.
I całe wojsko, jakby uniesione szałem, przebiegało nakształt wiatru, pozdrawiając królowę okrzykami, która blada i nieruchoma odpowiadała im tylko skinieniem ręki, a Douglas półgłosem powtarzał ciągle: szaleńcy! szaleńcy!..
— Co mówisz Jerzy? zapytała królowa.
— Mówię, że tym sposobem zawsześmy przegrywali bitwy.
— Oh! mój Boże, sądzisz więc że już bitwa przegrana!
— Jeszcze nie, pani; odpowiedział Jerzy; lecz źle jest zaczęta; i to, jak zwykle przez zbytek odwagi i zapału. To mówiąc, młodzieniec z niespokojnością spoglądał w około siebie.
— Czego szukasz Jerzy? zapylała królowa.
— Szukam, odpowiedział Douglas, wynioślejszego miejsca, z któregoby można widzieć całe pole bitwy. Pomnij pani, że przez ten nieszczęśliwy pośpiech, całe wojsko jest zajęte i zaledwie dwudziestu ludzi przy nas pozostało. Ważną więc jest rzeczą wiedzieć o każdym wypadku. Czy pozwolisz pani abyśmy się zbliżyli ku temu zamkowi? zdaje mi się że tam jest miejsce dogodniejsze niż tutaj.
— Pójdę gdzie zechcesz, odpowiedziała Marja, weź cugle mojego konia i prowadź, bo wstydzę się mojéj słabości, ale teraz nie zdołałabym kierować nim.
Jerzy dopełnił rozkazu, i stając na czele orszaku postępował z królową ku oznaczonemu miejscu, ustawicznie jednak patrząc na pole bitwy: nie widział więc zmian, jakie się malowały na twarzy królowéj, w miarę zbliżania się do zamku. Nakoniec, niemogac znieść tego dłużéj, królowa wyrwała cugle z ręki Jerzego, wołając: Nie, tam niechcę, w imię nieba, nie tam! nie w tym zamku!
Douglas spojrzał z zadziwieniem na królówę.
— W tym zamku, mówiła Marja, przepędziłam pierwsze chwile zamężcia z Darnlejem; pierwszy w nim pobyt dosyć stał się dla mnie pamiętnym nieszczęściami abym drugi raz bez obawy zbliżyć się do niego mogła.
— A więc pod tym cisem, jeżeli się podoba W. K. Mości.
— Wszędzie gdzie zechcesz, byle nie tam.
Jerzy zaprowadził królowę na małe wzgórze, na wierzchołku którego wznosił się cis: lecz zaledwie do stóp jego przybyli, Marja tak była bladą i osłabioną, że Douglas obawiając się aby nagle sił nie utraciła i nie spadła z konia, zeskoczył za swojego, prawie omdlały zsadził, a następnie zaniósł pod drzewo, gdzie chwilę była prawie jeżeli nie bez przytomności, to nie mówiąc ani słowa. Kiedy do zmysłów wróciła, ujrzała klęczącego u nóg swoich Douglasa, który co chwila zwracał głowę z niespokojnością na pole bitwy. Wystrzały artylerji rozlegały się coraz donośniéj i tak całą przestrzeń powlokły dymem, że niepodobna było nic dostrzedz, co się dzieje. Jednakże ponieważ ciągle, na wzgórzach Glasgowa, widziano stojącą rezerwę, około tysiąca ludzi, przeto można było się domyśleć, że rejent niepotrzebował całych swoich sił w boju. Smutna przepowiednia dla sprawy królowéj. Nagle uczuła Marja, że ramię na którém była oparta, zadrgnęło gwałtownie.
— Cóż to jest Douglasie! zapytała, wstając nagle i odzyskując wszystkie swoje siły.
Lecz Jerzy nic nie odpowiedziawszy, wskazał konia biegnącego galopem, który powracał bez jeźdźca, i chwytając powietrze swojemi pałającemi nozdrzami, pędził ku nim.
Królowa poznała go i widząc że cały krwią okryty, ciężkie wydała westchnienie.
— Biedne dziecię! rzekł Douglas, pierwsza jego bitwa była dla niego ostatnią lecz skon jego godzien zazdrości, bo umiera za Marję Stuart.
— Sir Jerzy, zawołał jeden z żołnierzy, Sir Jerzy, patrzaj!
Jerzy rzucił okiem na pole bitwy. Żołnierze przed chwilą stojący na wzgórzu, zeszli na dół, zapewne dla rozstrzygnienia wygranéj; bo ze wszech stron, po za rozchodzącym się tłumem dymu, widać było uciekających; po chwili niepewności, Jerzy poznał że pierzchający należeli do wojska królowéj.
— Pani, siadaj na koń! zawołał. — A wy! do broni! do broni towarzysze!... nieprzyjaciel!
Lecz Marja nie była wstanie dosiąść konia. Jerzy wziął ją w swoje objęcia, wsadził na konia, i jednym skokiem siadł na swojego. W tém spostrzegł pięciu ludzi wyjeżdżających z parowu i biegnących czwałem.
Przez Boga! zawołał, to lord Lindsay, poznaję go po złotych żołędziach. Uciekaj pani, uciekaj. Korzystaj z czasu, kiedy ja zapęd jego wstrzymywać będę; niémasz pani bowiem ani jednéj chwili do stracenia. A wyrzekł do żołnierzy, raczej wygińcie do ostatniego, nim byście pozwolili ująć waszę królowé.
— Jerzy, wołała Marja, na imię Nieba nie opuszczaj mię!
Lecz nieulękły młodzian zbyt długo zatrzymany, pobiegł całym pędem, ile koń pobiedz wydołał, w miejsce, gdzie drożyna tak była wązka, że mógł sam bronić przejścia, i ująwszy silnie włócznię oczekiwał natarcia.
Ale królowa zamiast pójść za radą Jerzego, pozostała niewzruszona na swojem miejscu, z wlepionemi oczyma w tę nierówną i śmiertelną walkę, jednego przeciwko pięciu. Nagle promień słońca błysnął nad walczącemi, i spostrzegła na tarczy jednego z nieprzyjaciół, zakrwawione serce, będące herbem Douglasów. Wówczas, opuszczając głowę i wznosząc ręce w niebo, zawołała:
— Panie! oto ostatni cios, Douglas przeciwko Douglasowi, brat przeciwko bratu.
— Pani, wołali żołnierze, niema chwili do stracenia, — oto nieprzyjaciel!
W rzeczy saméj, znaczny oddział jazdy wykazywał się z wąwozu i pędem zmierzał ku królowéj, która nagle ciężki jęk wydała. Jerzy spadł ugodzony włócznią w serce.
Już nic nie wstrzymywało Marji na polu bitwy, gdzie los jéj tak nieszczęśliwie został rozstrzygnięty. Odzyskawszy więc przytomność, śmiertelnem przejęta dreszczem, puściła cugle koniowi, który podniecany krzykiem towarzyszących jéj, puścił się galopem.
Tak bez zatrzymania, przebyła hrabstwa Reafrew i Ayr, i umierająca prawie z utrudzenia, przybyła do opactwa Dundrennan w Gullóway. Przeor wyszedł na jéj przyjęcie.
— Mój ojcze, rzecze królowa zsiadając z konia, przynoszę ci nieszczęście.
— Witam je z roskoszą, odpowiedział: kapłan, skoro przybywa do mnie, razem z powinnością.
Marja zaledwie iść mogła. Lord Herris, który ją dopędził uciekającą, podał jéj rękę i zaprowadził do izby.
Tu Marja przejrzała całą okropność swojego położenia; wojsko jej zniszczone, obrońcy jéj wyginęli albo rozproszeni, i gdzie tylko poniosła kroki, wszędzie ślady krwi.
Teraz tylko jéj dwie pozostały drogi. Albo udać się do Francji, gdzie była pewną dobrego przyjęcia, lecz zkąd nie łatwo było uważać na poruszenia w Szkocji, z których korzystać mogła; albo przejść do Anglji, gdzie wątpliwa przyjaźń Elżbiety, tchnęła w niéj jakąś obawę, lecz zkąd sama uważać mogła wszystkie wypadki, tak jak gdyby jeszcze w Szkocji była.
Nadzieja, która nigdy nie umiera, podała jej ostatnią myśl, do któréj i lord Herris jeszcze ją namawiał; w skutek tego, mimo próśb Marji Seyton i przeora, nazajutrz następujący list napisała do Elżbiety:

„Pani i kochana siostro.

„Prosiłam cię nieraz, abyś przyjęła do twojego bezpiecznego portu, mój okręt miotany burzą. Jeżeli przyrzeczesz mi, że on tam znajdzie ocalenie, zarzucę kotwicę na zawsze. W przeciwnym razie, łódź oddana opiece Boskiéj, gotowa jest bronić się przeciw nawałnościom burzy. Nie bierz mi tego za złe, że pierwéj piszę niż wykonywam to, co mi serce radzi: nie jest to nieufność w twoję przyjaźń, ponieważ całą moję przyszłość na niéj opieram.

„Twoja przywiązana siostra.

„Marja królowa Szkocka, wdowa po Delfinie Francji.”
Tego samego dnia odjechał posłaniec z listem, aby go doręczyć, dla przesłania Elżbiecie, rządcy granic Cumberland, nazwiskiem Lauther.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.