Sylwandira/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Co postanowili rodzice panny de Beuzerie i kawaler d’Anguilhem, względem ich przyszłego połączenia.

Trzeci to już raz Roger powracał do Anguilhem nie dokonawszy swoich zamiarów; tą razą jednak nie powracał zupełnie bez nadziei. Jakkolwiek nieświadomy wielu rzeczy na tym świecie, pojął doskonale, jaką zmianę, śmierć pana de Bouzenois sprowadzała w jego położeniu, przypuszczając nawet, że spadek byłego kapitana fregaty zależał od wypadku procesu.
Gdy przybył do zamku, jego nadzieje podwoiły się; gdyż baronowa, która wyglądała męża i syna z okna wieżyczki, zkąd widać było całą okolicę, spostrzgłszy ich, wyszła na ich spotkanie z śmiejącém się obliczem. Roger popędził prosto ku niéj, zeskoczył z konia, i rzucił się w jéj objęcia szepcąc:
— Czy ty także masz nadzieję moja matko? O! nie zwódź mię, nie zwódź!
— Tak, moje dziecko, moje drogie dziecko, — odrzekła baronowa, — bądź spokojny, wszystko dobrze pójdzie.
W istocie baronowa, jak jéj mąż, była także świadkiem wielkiéj zmiany. Gdy rano wice-hrabina, która znajdowała się z Konstancyją w Anguilhem, spostrzegła zniknięcie córki, wpadła w wielki gniew. Wśród tego to wybuchu macierzyńskiéj popędliwości, przybył słynny list pana Coquenard, donoszący państwu d’Anguilhem o śmierci pana de Bouzenois. Ten tedy list ułagodził jakby za pomocą czarów wice-hrabinę, która w jednej chwili zdawała się zapominać części swojego zmartwienia, ciesząc się pomyślną wiadomością jaką otrzymali sąsiedzi. Nareszcie, gdy posłaniec proboszcza kaplicy Śgo Hipolita przybył zadyszany do zamku, z doniesieniem, że dwoje zbiegów znajdowało się w plebanii, wice-hrabina z żalem prawie usłyszała zapewnienie, że dzięki skrupułom poczciwego księdza, młodzi nie byli wcale zaślubieni. Jednak, ponieważ nie wiedziała że drugi posłaniec wyprawiony został do Beuzerie, a chciała przytém jak najprędzéj uwiadomić wicehrabiego jednocześnie o ucieczce i o wypadku, w skutek którego ta ucieczka szczęściem prawie dla nich była, kazała założyć konia do powozu, który pozostawiono na folwarku, aby Roger go nie dostrzegł i odjechała do Beuzerie, lecz dając do zrozumienia przy pożegnaniu baronowéj, że wizyta barona w Beuzerie nie tylko będzie dobrze przyjęta, ale nawet, przy obecnych okolicznościach powinna być uważaną jako konieczną.
Przepowiednie tedy były pomyślne tak ze strony wice-hrabinéj jak i wice-hrabiego. Co do Konstancyi, kawaler miał powody nie obawiać się niczego z téj strony.
Postanowiono przeto na walnéj naradzie, do któréj należał i ksiądz Dubuquoi, że baron uda się nazajutrz z wizytą do Beuzerie, i stosownie do okoliczności wspomni o małżeństwie lub zamilczy; lecz wszyscy przewidywali, nawet professor, że okoliczności naprowadzą same na ten przedmiot.
Ten wielki dzień, z taką niecierpliwością wyglądany przez Rogera, nadszedł nareszcie. O szóstéj już wstał i obudził ojca. Lecz baron zbyt ścisłym był przestrzegaczem przyzwoitości, aby miał przybyć do Beuzerie przed południem. Musiał więc Roger uzbroić się w cierpliwość, do czego dopomagał sobie rozmawiając z matką o Konstancyi.
O dziewiątéj baron wyjechał, dosiadłszy Krysztofa. Roger wymógł na nim obietnicę, że nie zabawi dłużéj w Beuzerie, jak tylko przez czas niezbędnie potrzebny do ułożenia warunków małżeństwa. Baron przyrzekł, że będzie z powrotem o czwartéj godzinie po południu.
O drugiéj, Roger nie mógł już wytrzymać; zarzucił torbę na plecy, wziął fuzyją, zawołał Kastora i udał się drogą ku Beuzerie. W godzinę może ujrzał barona, który powracał wielkim kłusem. Ta okoliczność była już dobréj wróżby.
W dwóch skokach Roger był przy ojcu.
W istocie wiadomości były dobre i wszystko ułożyło się, jeżeli nie zupełnie po myśli Rogera, to przynajmniéj wedle życzenia jego ojca.
Staranie się Rogera o Konstancyją, było dobrze przyjęte przez rodziców; nazajutrz cała rodzina Anguilhem miała oddać sąsiedzką wizytę państwu de Beuzerie: lecz podczas téj wizyty nie miało być mowy o niczém, gdyż wice-hrabia pełen przezorności nie chciałaby wiedziano o jego nowych zamiarach; poczém, nazajutrz lub na trzeci dzień po téj wizycie, Roger miał jechać do Paryża, aby sam osobiście dopilnował procesu, od którego wypadku zależało ostateczne zezwolenie wice-hrabiego. To postanowienie przedstawiało podwójną korzyść: raz, że interesa znajdować się będą w ręku tego, któremu najwięcéj zależało na ich ukończeniu, powtóre, że tym sposobem Roger przez rok przynajmniéj oddalonym będzie od Konstancyi; gdyż w owéj epoce, najkrótsze procesa bardzo długo trwały; przez ten czas Konstancyja powrócić miała do klasztoru i pozostać tam aż do ukończenia szesnastu lat.
Była w tém wszystkiém dobra i zła strona dla Rogera, który wolałby najprzód się ożenić a późniéj odjechać: to mu się wydawało daleko logiczniéj i rozsądniéj; przeto baron zaledwie zdołał mu wytłómaczyć, że to było niepodobieństwem, ponieważ jego małżeństwo miało być następstwem wygrania procesu. To rozumowanie jednak było tak jasne i zrozumiałe, że kawaler musiał uledz. Skłaniał się już więc prawie do przyjęcia podanych warunków, gdy spotkali o pół mili od Anguilhem baronową, która także wyszła z ks. Dubuquoi naprzeciwko męża i syna.
Tam znowu baron wyłożył cały plan uchwalony u wice-hrabiego i z wielką rozpaczą Rogera, plan ten pozyskał ogólne przyzwolenie. Musiał więc biédny kawaler rad nie rad przystać na wszystko. Uradzono wówczas, że nazajutrz pojadą wszyscy z wizytą do Beuzerie, a ponieważ nie było czasu do stracenia, za trzy dni kawaler odjedzie do Paryża.
Jednak, trzeba wyznać, Roger niesprawiedliwym był względem Opatrzności: mając już sobie stanowczo odmówioną Konstancyją, mając ją już za umarłą i o mało nie zostawszy Jezuitą, odzyskiwał ją żyjącą i zawsze wierną; nadto pozyskując niespodziewanie nadzieje bogatego spadku, według wszelkiego prawdopodobieństwa nie długo miał zostać bogatym panem i szczęśliwym małżonkiem. W tém wszystkiém było tyle źródeł pociechy, Roger ważąc je na szali rozumu, zaczynał spoglądać w przyszłość nieco weseléj i zapominał powoli o odjeździe, myśląc już tylko o powrocie.
Przytém, powiédzmy także, we wszystkich epokach, słowo Paryż, posiadało dla uszu prowincyjonalisty magiczne brzmienie. Paryż jest celem, do którego dążą wszystkie organizacyje młode i żywe. Dla rozpustnika, Paryż jest miejscem roskoszy, dla ambitnego, przybytkiem sławy dla spekulanta, źródłem majątku. Często, Roger słyszał wymówione przy sobie słowo Paryż, lecz nigdy nie zwrócił na nie uwagi, gdyż nie sądził nigdy, aby trafiła mu się w życiu sposobność jechania do Paryża. Tymczasem niespodzianie okoliczności nasunęły mu tę sposobność. Słowo Paryż brzmiało w jego uszach wśród pewnego dźwięku talarów; których harmonija zawsze jest przyjemną, nawet dla osób najbezinteresowniejszych. Słowem, tego jeszcze wieczoru, kładąc się, Roger przyznawał sam przed sobą po cichu, że skoro konieczność nakazywała, aby przez pewien przeciąg czasu rozłączony był z Konstancyją, lepiéj że ten czas upłynie dlań w Paryżu, aniżeli gdzie indziéj.
Nazajutrz, baronowa przywdziała najpiękniejszą z swoich sześciu sukien, baron także i Roger wystroili się jak mogli najlepiéj; poczém o dziewiątéj, wszystko troje wsiedli do karyjolki i ruszyli do Beuzerie.
Wszystko odbyło się wedle umowy zawartéj naprzód pomiędzy baronem i wicehrabią, to jest stosownie do ścisłych reguł etykiety prawie królewskiéj. Nie było wcale mowy o tém co zaszło pomiędzy Rogerem i Konstancyją, którzy oddali sobie wzajemnie ceremonijalny ukłon, jak gdyby widzieli się po raz piérwszy. Baron uwiadomił uroczyście państwo de Beuzerie o śmierci pana de Beuzenois, kawalera orderów królewskich i kapitana fregaty, przyjął wynurzenie współubolewania wice-hrabiego i wice-hrabinéj, i oznajmił że ponieważ spadek pociągnął za sobą wielki proces, syn jego kawaler Roger Tankred odjeżdża do Paryża dla prowadzenia go. Wówczas wice-hrabiostwo wynurzyli kawalerowi życzenie pomyślnego skutku, rozwodząc się w szczególności nad przyjemnością, jaką szczęśliwe ukończenie procesu im sprawi, poczém z kolei także napomknęli, że ich córka za młoda jeszcze aby można było już myśléć o jéj postanowieniu, powraca do klasztoru w Chinon, gdzie pozostanie tak długo aż nadejdzie czas wydania jéj za mąż.
Po téj urzędownéj niejako zamianie wzajemnych projektów, baronostwo i ich syn powstali, i pożegnawszy wśród ceremonijalnych ukłonów wice-hrabiego i wice-hrabinę, wsiedli do karyjolki i odjechali do Anguilhem.
Wieczór i dzień następny upłynęły na przygotowaniach do podróży. Wieczorem baron zaprosił uroczyście Rogera do swojego pokoju. Roger domyślił się, że wzywany był dla otrzymania ojcowskich przestróg i napomnień, stawił się więc z uszanowaniem przed baronem, który przyjął go stojąc; co do baronowéj, ta siedziała i łatwo było dostrzedz, że wiele płakała, i że zbierała wszystkie siły, aby nie płakać znowu.
Kawaler zbliżył się zwolna i stanąwszy przed ojcem pochylił głowę.
— Mój synu, — rzekł baron, — masz wstąpić w świat nowy i nieznany ci dotąd; strzeż przedewszystkiém honoru; honor szlachcica jest tak jak reputacyja kobiéty; raz splamiony, nie obmyje się już nigdy. Przedewszystkiém, powtarzam ci, czuwaj nad swoim honorem.
Poznasz się z młodemi ludźmi, nie powiém szlachtniejszemi od ciebie, gdyż wszyscy szlachta mogący dowieść swojego pochodzenia, są równi pomiędzy sobą; lecz z ludźmi hojniéj obdarzonemi przez los od ciebie. Znajdziesz grę bardzo upowszechnioną w ich towarzystwach, graj tylko wtedy gdy nie będziesz mógł uczynić inaczéj, nie jesteś ani tyle bogaty, abyś mógł przegrywać, ani tak ubogi, abyś pragnął wygranéj; w każdym razie, jeżelibyś miał nieszczęście grać i przegrać, sprzedaj choćby ostatnią koszulę, a zapłać dług; każdy dług jest święty, lecz dług z gry, jest nim podwójnie.
Wyrachowaliśmy z baronową, że sto luidorów mogą ci wystarczyć na wszystkie wydatki przez ciąg roku; oto jest piérwsza połowa téj summy: pieniądze są stare, gdyż to jest nasza oszczędność od lat piętnastu: jesteś młody i czynny, bywaj w sądach, zobowiązuj sobie sędziów, staraj się o możnych protektorów, a mam nadzieję, że pomyślnie ukończysz interes: fortuna lubi młode głowy.
Co tydzień odbierzesz od nas list, na który regularnie co tydzień także masz odpowiadać, donosząc szczegółowo o wszystkiém; pamiętaj że jeżeli wygramy sprawę, ty sam będziesz sprawcą swojego szczęścia.
Pojedziesz na Krysztofie; jestto poczciwa szkapa, wytrwała i niezgorzéj wygląda, — a miałby daleko lepszą minę gdybyś go był nie machał nieraz porządnie. Kazałem go przekuć wczoraj na nowo: w Saint-Aignan każ mu obciąć grzywę podług teraźniejszéj mody. Siodło i cały rynsztunek masz porządny; w olstrach znajdziesz moje podróżne pistolety.
A teraz, mój synu, sprawiłeś nam nie raz wiele przykrości, przebaczamy ci wszystko wraz z matką: ja także sprawiłem ci wiele boleści z powodu téj historyi o śmierci; nie wiém czy miałem prawo zrządzać ci tę przykrość, nie sądzę, gdyż było to kłamstwo, a kłamstwo, nawet popełnione w dobrym zamiarze, jest zawsze kłamstwem: błagam Boga aby mi to przebaczył.
— O! mój ojcze! mój ojcze! — zawołał Roger nie mogąc wstrzymać łez.
— Nie powiedziałem ci tego, aby ci sprawić przykrość, Rogerze, — rzekł baron myląc się względem istotnego znaczenia tego wykrzyknika. — Jesteś dobre i poczciwe serce, lecz złą masz głowę; nie dowierzaj przeto sam sobie wigcéj aniżeli innym. Jestto ostatnia rada ojca, który cię kocha. A teraz, — kończył baron, sam głęboko wzruszony, — przyjmij nasze błogosławieństwo.
Roger padł na kolana, baron zaś z poruszeniem pełném ojcowskiéj tkliwości i oczyma wzniesionemi ku niebu, położył na chwilę ręce na głowie syna. Powstawszy, Roger rzucił się w objęcia matki.
— Drogie dziecko, — rzekła baronowa, — idź do swojego pokoju i napłacz się do woli, gdyż czuję po moich łzach, że potrzebujesz tego. Zresztą bądź spokojny, na każdym liście, który ojciec będzie pisał do ciebie, położę przypisek.
Roger uściskał po raz drugi matkę, która tak dobrze odgadywała tajemnie życzenia jego serca. Potém, ucałowawszy rękę, którą mu podał ojciec, udał się do swojego pokoju i W istocie przepłakał większą część nocy.
Rano przywdział swoje podróżne suknie. Baron d’Anguilhem wstał już i czynił przygotowania do drogi; Krysztof był już osiodłany i okiełznany, i dźwigał na grzbiecie tłomoczek, przyzwoicie zaopatrzony. Kawaler zauważał z głębokiém wzruszeniem, że baron miał oczy prawie tak czerwone jak on sam.
Śniadanie było przygotowane, lecz jak łatwo się domyślić, nikt go nie dotknął. Każdy płakał lub połykał łzy. Baron czuł że im prędzéj położy się koniec téj przykréj scenie, tém lepiéj będzie. Wstawszy od stołu, Roger zbliżył się do swojego guwernera i prosił go o przebaczenie za przykrości jakie mu zrządzał. Biédny ksiądz, jakkolwiek egoista w zwyczajnych okolicznościach życia, przebaczył głosem pełnym wzruszenia swojemu uczniowi tysiąc i jedną małych zdrożności, jakich się względem swojego nauczyciela dopuścił.
Roger zszedł na dół wraz z rodzicami: we drzwiach spotkał służących, którzy płakali rzewnewi łzami, gdyż w Anguilhem wszyscy uwielbiali Rogera. Uściskał ich wszystkich jakby swoich przyjaciół, w skutek czego płacz powiększył się w dwójnasób.
Kastor szczekając i skowycząc, rzucał się na łańcuchu, rzekłbyś że poczciwe psisko pojmuje, że jego pan opuszcza dom na długo; Roger poszedł do niego, Kastor wspiął mu się na piersi, i pocałował go po swojemu.
Baronostwo odprowadzili syna prawie ćwierć mili drogi; gdy się zatrzymali, Roger, nie będąc pod uroczystym wpływem błogosławieństwa ojcowskiego, rzucił się w objęcia barona.
Potém nadeszła koléj na biédną matkę: baronowa nie mogła rozłączyć się z synem, jéj biédne serce rozdzierało się śród łkań i przeklinała w głębi duszy spadek, który wydzierał jéj dziecko. Ksiądz Dubuquoi spoglądał na to wszystko z okna wieżyczki i dawał znaki chustką.
Nareszcie baron wziął syna za rękę i prowadząc go do konia:
— Daléj, odważnie, mój synu, — rzekł doń, — nie zapomniéj, że masz ośmnaście lat, a tém samém jesteś już mężczyzną.
Roger wsiadł na Krysztofa, który zwiesiwszy łeb i ogon, zdawał się podzielać powszechny smutek; lecz baronowa rzuciła się jeszcze raz ku niemu, wyciągając obie ręce, które Roger okrył pocałowaniami. Nareszcie baron oderwał żonę od tych uściśnień bez końca, i zbierając całą moc duszy:
— Odjeżdżaj już, — zawołał, — rozkazuję ci.
Roger usłuchał i oddalił się. O sto kroków jednakże, odwrócił się, pragnąc jeszcze raz ujrzéć matkę. Że zaś ujrzał ją wspartą na ramieniu barona i płaczącą, powrócił jeszcze, ucałował ją, uścisnął po raz ostatni ręce ojca, potém ruszył galopem, i w pięć minut zniknął po za drzewem.
Wówczas Roger uczuł w swojém biédném sercu, że jednego jeszcze pożegnania miał dopełnić: nie chciał, nie mógł oddalić się nie zobaczywszy Konstansyi. Wspomniano w jéj obecności, którego dnia odjeżdżał, pewny był przeto, że spodziewa go się chociaż przez to zobaczenie musiał nadłożyć drogi. Przyśpieszył przeto biegu, i wkrótce ujrzał wśród zwierzyńca, chorągiewki zamku.
Zbliżając się, Roger spoglądał naokoło siebie, doświadczając jeszcze pomimo woli niejakiéj bojaźni, w skutek dawnych zakazów wice-hrabiostwa. Nareszcie na zakręcie drogi, spostrzegł pomiędzy drzewami, białą suknię: zbliżył sio, była to Konstancyja, która z książką w ręku siedziała na trawie, udając że czyta.
W jednéj chwili Roger był obok niéj, i zeskakując z Krysztofa, ukląkł przy niéj.
— Ah! jesteś Rogerze, — zawołała młoda dziewczyna, — czekałam na ciebie.
— A ja, Konstancyjo, — rzekł Roger, — byłem pewny, że cię tu zobaczę.
— Jedziesz więc?
— Muszę, wiész o tém, nasze szczęście od tego zawisło.
— Tak Rogerze, — rzekła Konstancyja, — matka powiedziała mi wszystko: nasze małżeństwo ma miéć miejsce za twoim powrotem. Masz być bogatym, podobno... Jakże jestem szczęśliwą! tobie będę winna wszystko.
— Oi jesteś aniołem, Konstancyjo, — rzekł Roger. — Dla tego trudno mi wierzyć w moje przyszłe szczęście, i obawiam się zawsze aby mi cię nie wydarto...
— Ciebie to raczéj, nie zobaczę może już nigdy; jedziesz do Paryża, tam łatwo mnie zapomnisz.
— Ja! zapomniéć ciebie, Konstancyjo! O! nigdy, nigdy. Gdybym ja tylko tyle miał się obawiać z twojéj strony ile ty z mojéj, byłbym bardzo szczęśliwy.
— A czegóż masz się obawiać z mojéj strony?
— Czego mam się obawiać, Konstancyjo? obawiam się, abym nie przegrał sprawy, i aby wtedy wice-hrabia nie cofnął słowa i nie wydal cię za margrabiego de Croisey.
— Niczyją nigdy nie będę, tylko twoją Rogerze, — odrzekła Konstancyja.
— Przysięgnij mi więc, że nie pójdziesz za mąż, chyba gdybym cię sam zwolnił z twojéj przysięgi.
— Przysięgam ci.
— Że gdyby ci co mówiono o mnie, nie uwierzysz, — tylko co z moich własnych ust usłyszysz, lub co ci własną ręką napiszę.
— Przysięgam, — powtórzyła Konstancyja.
— Ja zaś, — rzekł Roger, — przysięgam ci...
W téj chwili wystrzał dał się słyszéć o dziesięć kroków zaledwie od miejsca, w którém się znajdowali i słychać było wice-hrabiego zwołującego psy.
— Mój ojciec! — zawołała Konstancyja przestraszona; — o! uciekaj! uciekaj!
Roger złożył pocałowanie na ustach młodéj dziewczyny bladéj i drżącéj, wyszeptał pożegnanie, i dosiadłszy Krysztofa, ruszył galopem. O sto kroków, odwrócił się: Konstancyja zniknęła.
Spostrzegł wówczas; że sama tylko Konstancyja związała się przed nim przysięgą, i że on w zamian za to nie miał czasu nic jéj przyrzec; lecz ponieważ Roger był człowiekiem sumiennym, uczynił po cichu tg samę przysięgę, jaką powinien był głośno wyrzec, i zaspokojony pod tym względem, kontent z siebie, udał się w drogę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.