<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Jak kawaler wystąpił w wielkim świecie.

Jedenaście dni trwała podróż kawalera z Anguilhem do Paryża; w Saint-Aignan, stosownie do rady ojca, kazał wystrzydz i odmłodzić Krysztofa piérwszemu weterynarzowi tego miasteczka; w Orleanie kupił sobie płaszcz podróżny i kazał przyszyć nowy galon do kapelusza; w Wersalu miał ochotę zatrzymać się dla zobaczenia dworu; lecz porównywając swojego podjedzka z rumakami szlachty, których spotykał, nie śmiał tego uczynić i nie zatrzymywał się już nigdzie, chyba dla wytchnienia Krysztofowi i posilenia się.
Wjechał do Paryża przez Chaillot i ten wjazd do stolicy nie podobnym był w owéj epoce do tego czém jest dzisiaj, tak, że Roger nie był zbyt zachwycony tém co widział; zatrzymał się jednak dla przypatrzenia się pięknemu więzieniu, które wznosiło się obok klasztoru Panien-Swiętéj-Maryi, i który wziął z razu za pałac; potém udał się bulwarem Sayonnerie, i wjechał do Cours-la-Reine. Tam, trzeba wyznać, zadziwienie jego rozpoczęło się. Przed sobą miał Luwr, dom Inwalidów, z świetną kopułą po prawéj stronie; ponieważ zaś był to piękny dzień letni, mnóstwo karet pełnych świetnych panów i najwytworniejszych dam z téj epoki, postępowało aleą z lewéj strony. Wkrótce znalazł się po środku magazynu marmurów, obszernego warsztatu odkrytego, gdzie Ludwik XIV kazał ciosać statuy, któremi zapełnił Francyją, i który leżąc wzdłuż ulicy Bonne-Morue, zajmował właśnie miejsce, gdzie się dziś znajduje pałac Zgody.
Przybywszy do tego magazynu marmurów, który mu zagradzał drogę, kawaler był w kłopocie, nie wiedząc czy ma się udać na prawo lub na lewo. Zasięgnął przeto rady jednego z rzemieślników.
— Mój panie, — rzekł mu tenże, — chociaż wasz koń ma dobrą minę, wydaje się jednak strudzonym. Nie jedź pan więc bulwarem, którego bruk jest niegodziwy, lecz udaj się bramą Śgo Honoryjusza; zostawisz pan po lewéj ręce klasztor Niepokalanego Poczęcia i pałac Luksemburgski, i dostaniesz się na plac Ludwika Wielkiego; poznasz go łatwo. Jest to wielki plac, po środku którego stoi król na koniu. Tam łatwo pan będziesz mógł wybrać hotel.
Kawaler usłuchał rady i udał się wskazaną drogą: znalazł plac Ludwika Wielkiego w wskazaném miejscu; lecz nie śmiejąc zatrzymać się w tak świetnéj części miasta, pojechał jeszcze daléj, i spostrzegłszy hotel dosyć skromnéj powierzchowności, który zdawał się zgadzać z stanem jego fortuny, zatrzymał się pod nim: był to hotel pod Złotém Jabłkiem.
Kawaler wjechał w bramę z miną dosyć pewną jak na prowincyjonalistę, a że był znużony, poruczył Krysztofa opiece stajennego; sam zaś udał się do niewielkiéj stancyjki na piątém piętrze, którą mu wskazano według jego miny, położył się, zasnął i nie obudził się, aż nazajutrz rano.
Nazajutrz, piérwszą jego myślą, było oddać niejakiemu margrabiemu de Cretté, bardzo ważny list rekomendacyjny, który napisał dlań pan d’Orquinon, sąsiad jego ojca. Lecz usiadłszy w oknie, kawaler spostrzegł pomiędzy toaletą osób przyjeżdżających konno lub powozami, a jego ubiorem, tak wielką różnice, że zawstydził się swoich sukien, które jednak na prowincyi, wydawały mu się bardzo wytwornemi: wypytał się więc o mieszkanie krawca, do którego udał się natychmiast, i kupił suknię prawie nową, kamizelkę dosyć jeszcze porządną, pończochy z klinami i szpadę. Tak przestrojony kawaler, dzięki powierzchownym zaletom, wyglądał niezgorzéj nawet na Paryż; jednoby tylko można było mu zarzucić, że jego suknia koloru błękitnego miała kokardę zieloną na ramieniu, — połączenie kolorów w nienajlepszym guście, które przypisać zapewnie należało miłosnéj fantazyi piérwszego właściciela. Ustroiwszy się tedy w nowe suknie, kawaler pragnął najprzód przekonać się, jakie wrażenie sprawi jego mina na osobach niższego tonu, jak jest zapewnie margrabia de Cretté i towarzystwo, które mógł spotkać u niego; w celu przeto zrobienia doświadczenia in anima vili, Roger udał się do pana Coquenard, prokuratora, mieszkającego przy ulicy Baraniej, niedaleko placu Gréve.
Roger, jak powiedzieliśmy, był przystojny, i chociaż przybył z prowincyi, widać było po nim szlachcica. Znać było wprawdzie wpływ powietrza i słońca na jego okrągłéj twarzy i muszkularnych rękach; lecz nogę miał zgrabną, i pomimo nieśmiałości, oko jego błyszczało niekiedy męzkim ogniem. Szpada tylko zawadzała mu, bijąc go po łydkach, gdyż w Anguilhem nie przyzwyczajony był nosić jéj. To ciągłe tarcie nabawiło go niespokojności; nie umiał także jeszcze robić sobie miejsca pomiędzy ludźmi z pospólstwa i ustępować z drogi osobom znakomitszym od siebie; tak, że nieraz usunął się przed nosiwodą, a potrącił jakiego dygnitarza. Lecz jego fizyjonomija malująca podziwienie, ocalała go od gniewu tych ostatnich, atletyczne zaś kształty oszczędzały mu żartów tamtych. W istocie, jak już mówiliśmy, kawaler miał pięć stóp i ośm cali wzrostu i zbudowany był odpowiednio, co we wszystkich krajach na świecie, wzbudza zawsze niejakie poszanowanie.
Pan Coquenard przyjął Rogera bardzo uprzejmie. Z swojéj strony Roger, nieznający ceremonii, przyjął chętnie zaproszenie na potrawkę z zająca najapetyczniejszą w świecie i gorący pasztet nader nęcącego zapachu. Zasiedli przeto do stołu, bez dalszych ceregieli i zaczęli się raczyć wzajemnie; następnie przystąpili do interessów. Wówczas pan Coquenard uwiadomił Rogera, z wielkiemi ostrożnościami, pragnąc złagodzić cios jaki miał mu zadać, że dochodzenie dziedzictwa, dla którego przybył do Paryża, było bardzo trudne i niepewne; że baron d’Anguilhem, przyjmując dobrodziejstwo spadku, stał się, prze sam fakt akceptacyi, dłużnym summy dwadzieścia tysięcy liwrów, stanowiącéj długi nieboszczyka.
Roger przerażony został tym wstępem.
Lecz to jeszcze nie było wszystko; pan Coquenard wytłómaczył mu jeszcze, jak zaledwie od tygodnia, koszta rozpoczęcia procesu, wynosiły już dziewięćset liwrów.
Tą razą, Roger zbladł i stracił apetyt; gdyż dla niego pod dwoma względami ważnym był wypadek procesu; nie zapominał, że od wygranéj zależało małżeństwo jego z Konstancyją.
Skorośmy jednak wspomnieli o wpływie jaką ta wiadomość wywarła na apetyt Rogera, dodajmy, że usłyszał ją właśnie w chwili, gdy obiad miał się ku końcowi.
Otrzymawszy tak złowieszcze objaśnienia, kawaler powrócił pod Złote Jabłko, krokiem daleko mniéj pewnym, aniżeli gdy wychodził do swojego prokuratora.
Pragnąc dopełnić danego przyrzeczenia, Roger napisał zaraz do ojca, donosząc mu o swojém nieszczęśliwém przybyciu do Paryża, o bytności u pana Coquenard i niepomyślnych wiadomościach, jakie usłyszał u zacnego prokuratora: kończąc wspomniał, że w téj chwili właśnie udać się miał do margrabiego de Cretté z listem pana d’Orquinon.
W istocie, napisawszy list i oddawszy go na pocztę, kawaler poprawił starannie swoję toaletę, zmienił chustkę na szyję, wyciągnął mankietki, i udał się nie bez bicia serca ku mieszkaniu margrabiego de Cretté, leżącego na przedmieściu Saint-Germain przy ulicy du Four, nieopodal od pałacu Montmorency’ch.
Niespokojność kawalera, pochodziła głównie ztąd, że spodziewał się ujrzéć starca surowego, sztywnego i pełnego powagi, w rodzaju pana de Beuzerie, a ku rodzajowi temu czuł osobliwszą antypatyją; następnie za tym starcem poważnym i sztywnym, widział matronę pełną kaprysów, z okiem przyćmioném, głosem piskliwym, a wokoło téj przyjemnéj pary, tuzin zuchwałych lokai. Jedna rzecz tylko pocieszała kawalera d’Anguilhem, to jest, że starcy zawsze trącą nieco prowincyjalizmem, nawet w Paryżu.
Lecz wszedłszy do pałacu, wbrew temu czego się spodziewał, ujrzał z pół tuzina rasowych koni, przystrojonych najmodniéj, trzymanych przez służących w rozmaitych liberyjach, lecz w ogóle świetnych i wesołych, tak, że widocznie i konie i ludzie należeli do młodych paniczów żyjących w wielkim świecie, stosujących się ściśle do mody; to wszystko, jeszcze większéj niespokojności nabawiło Rogera, aniżeli stare familijne portrety, które spodziewał się ujrzéć.
Szwajcar stał w bramie, w trójrożnym kapeluszu nagłowie, szerokim temblakiem przez ramię i laską w ręku, odganiając arystokratyczném poruszeniem psy i żebraków zatrzymujących się przed bramą pałacu; lecz gdy spostrzegł, Rogera, podniósł z uszanowaniem rękę do kapelusza, z tym instynktem, który oznajmia lokajowi, że ma do czynienia z szlachcicem, i zapytał go co rozkaże. Roger odpowiedział że pragnął się widziéć z panem margrabią de Cretté; wówczas szwajcar zawołał na jednego z lokai znajdujących się przy koniach, który znowu zawołał wysokiego drągala wygalonowanego na wszystkich szwach, i ten wprowadził kawalera do wytwornego salonu położonego na dole, i wychodzącego z jednéj strony na dziedziniec, z drugiéj zaś na ogród.
W chwilę potém, sześciu młodych panów świetnie wystrojonych, z hałasem zeszło wielkiemi schodami, przeskakując po cztéry stopnie na raz. Jeden z nich udał się ku salonowi, pięciu zaś pozostałych rozproszyło się po dziedzińcu, biegnąc każdy do konia dla siebie przeznaczonego.
— Kto się chce widziéć ze mną? — zapytał zdaleka lokaja młody pan, który zmierzał ku salonowi.
— Pan kawaler d’Anguilhem, — odrzekł lokaj.
— Kawaler d’Anguilhem, — rzekł młodzieniec, starając się zebrać swoje wspomnienia, — nie znam.
— Bez wątpienia panie margrabio, — rzekł Roger otwierając sam drzwi, — i proszę mi wybaczyć, że tak zły czas obrałem i przybyłem w chwili gdy panowie macie odjeżdżać; lecz racz pan wskazać mi czas, w którym będziesz wolnym, a będę miał honor zastosować się do niego.
Wszystko to powiedziane było trochę niezgrabnie, lecz zarazem z pewną godnością, która uderzyła margrabiego de Cretté.
— Bynajmniéj, panie kawalerze, — odrzekł margrabia, — jestem na jego usługi teraz i zawsze. Zechciéj więc pan powiedziéć mi, czemu winienem zaszczyt jego wizyty.
Tym kilku słowom towarzyszył ukłon pełen grzeczności.
— Panie margrabio, — rzekł kawaler, przybywam do niego pod protekcyją pana d’Orquinon, pańskiego przyjaciela, jeżeli się nie mylę i chciałem wręczyć panu list od niego.
— Nie mam honoru znać osobiście pana d’Orquinon, — odrzekł margrabia; — lecz był on, o ile sobie przypominam, jednym z najściślejszych przyjaciół mojego biédnego ojca, który nieraz wspominał o nim.
— No, no, — rzekł po cichu Roger, — margrabia kocha swojego ojca, nie będzie bardzo żartował ze mnie.
Następnie, gdy margrabia de Cretté otwierał i czytał list, Roger przypatrzył mu się dokładnie.
Był to przystojny młodzieniec od dwudziestu dwóch do dwudziestu cztérech lat, nieco może za mały, lecz nader zgrabnie zbudowany; jego ubiór mógł służyć za wzór elegancyi, tak jak mowa, obejście i wszystkie poruszenia mogłyby służyć za wzór dobrego tonu.
Gdy skończył czytanie listu, podniósł oczy na kawalera.
— Niestety! panie, — rzekł doń, — ten list napisany był do margrabiego de Cretté, mojego ojca, którego mieliśmy nieszczęście utracić w roku zeszłym; lecz pojmuje że nie wiedzieliście o tém na prowincyi.
Roger zarumienił się, to słowo prowincyja nie mile brzmiało dla jego uszu.
— A jednak, — mówił daléj margrabia, — zdaje mi się, że posłaliśmy list uwiadamiający panu d’Orquinon; lecz list, który miałem honor odebrać od pana, przekonywa mię, że wiadomość o śmierci pana de Cretté nie doszła tam do was.
Roger poczerwieniał jeszcze bardziéj. To tam, wydawało mu się antypodami.
— Nic to jednak nie znaczy, — rzekł margrabia, spostrzegłszy zapewnie kłopot młodzieńca, — nic to nie znaczy, panie d’Anguilhem, syn zastępuje ojca w stosunkach z przyjaciółmi swojéj rodziny, i rad jestem, że zechciałeś udać się do mnie; proszę przeto, rozrządzaj mną do woli.
— Panie margrabio, — rzekł kawaler, — istotnie nie zasłużyłem na tyle względów; jestem tylko biédny prowincyjonalista, śmieszny, czuję to dobrze, i bardzo nudny może, gdyż nie oddalałem się nigdy z Anguilhem; lecz potrafię, zaręczam, ocenić i zawdzięczyć pańskie uprzejme przyjęcie.
— Ale istotnie, ja znowu nie zasłużyłem na tyle grzeczności, panie d’Anguilhem, odrzekł margrabia kłaniając się Rogerowi z otwartością, która doszła do głębi jego serca.
Następnie zwracając się do przyjaciół, którzy rozmawiali w przysionku:
— Panowie, — rzekł do nich, — pozwólcie przedstawić sobie, pana kawalera d’Anguilhem, który polecony mi został przez jednego z najlepszych przyjaciół mojego ojca.
Młodzi ludzie zbliżyli się, i Roger ukłonił im się z poruszeniem, któremu nie brakowało na godności.
— Mieliśmy przejechać się do Saint-Germain, kawalerze, — rzekł margrabia,. — czy masz czas wolny dzisiaj? jeżeli jesteś wolny i nasze towarzystwo nie jest ci nieprzyjemném, radzibyśmy odbyć tę przejażdżkę z tobą.
— Lecz, — rzekł Roger, — zdaje mi się, że panowie mieliście jechać konno.
— Tak, pojmuję, — rzekł margrabia, — a pan przybyłeś karetą lub powozem, i nie masz wierzchowca.
— Mam konia w hotelu, — rzekł z uśmiechem Roger; — lecz muszę wyznać w pokorze mojéj duszy, że zbyt licho wyglądałby przy pańskich, abym narażał biédnego Krysztofa, na niebezpieczne dla niego porównanie.
— Co słyszę, otwartość własnym swoim kosztem, — rzekł do siebie margrabia; — — ten chłopiec nie jest widzę tak dalece prowincyjonalistą, jakem mniemał. Skoro tak, — dodał głośno, — jest na to sposób; mam jeszcze w stajni konia, któregośmy zostawili, gdyż nie da się łatwo powodować; weźmiesz pan mojego, ja zaś pojadę na Marlborough’u. Zresztą, wiécie panowie, — dodał śmiejąc się margrabia, — że zrzucił mię nie dawno, i muszę to sobie powetować.
— Ale, — rzekł nie śmiało Roger, — nie rób pan sobie dla mnie subjekcyi.
Margrabia omylił się względem znaczenia tych słów, i zbliżając się do Rogera:
— Jeździsz pan konno, nie prawdaż? — rzekł doń po cichu.
— Trochę, panie margrabio; to téż widzę nie zrozumiałeś mię. Miałem honor zaproponować, abyś pan jechał na swoim zwyczajnym koniu, ja zaś jeżeli pan pozwolisz wsiądę na Marlborough’a.
— Ah! ah! — rzekł margrabia spoglądając z podziwieniem na Rogera.
— Cóż panowie chcecie, — rzekł Roger, — jestem wieśniakiem; jeździłem wiele konno i trzymam się dosyć mocno na siodle; przeto nie turbujcie się o mnie i jeżeli pozwolicie abym się znajdował w waszém towarzystwie, niech mi osiodłają Marlborough’a.
— Dalibóg, kochany kawalerze, — rzekł margrabia, — nie chcę cię pozbawiać téj przyjemności. Boisjoli, — zawołał na jednego z lokai, osiodłaj Marlborouglh’a.
Służący poszedł ku stajni przymrużając oczy i pokazując język swoim kolegom, co miało znaczyć dosłownie: Dobrze, będziem mieli zabawkę.
— Ale, — rzekł, margrabia, — przybyłeś kochany kawalerze, w pończochach i trzewikach; trzebaby ci przynajmniéj butów, a nadewszystko ostróg.
— Pójdę do hotelu, i przebiorę się, — rzekł Roger.
— Gdzież mieszkasz?
— Przy ulicy Śgo Honoryjusza.
— Nie, toby było za długo. Rameau d’Or, — zawołał margrabia obracając się do drugiego służącego, — idź do mojego szewca, niechaj przyniesie natychmiast pięć lub sześć par butów do konia, spiesz się.
Służący wyszedł.
— A teraz, kochany kawalerze, — rzekł margrabia, — musisz wiedziéć przynajmniéj gdzie cię prowadzimy. Jedziemy na kawalerską hulankę do Saint-Germain. Widzisz, że trafiłeś doskonale, gdyż zapewnie nie gniewasz się, że przybywszy do Paryża nauczysz się, jak się w nim zachowywać: poczém, ukończywszy edukaeyją pod tym względem, opuścisz go unosząc swoje milijony, gdyż trzeba wam wiedziéć panowie, — mówił daléj margrabia zwracając się do swoich przyjaciół, — że pan d’Anguilhem przybywa, jak mi piszą, do Paryża, po odebranie spadku wynoszącego nie więcéj tylko półtora milijona liwrów.
— Do pioruna! — zawołała młodzież chórem, — przyjmij pan nasze szczére powinszowania.
— Wierzaj mi, kawalerze, — rzekł jeden z nich, z tą poufałością jaka prędko znachodzi się pomiędzy ludźmi rasowemi, — obetnij nieco tego skarbu, za nim uwieziesz go na prowincyją; nauczymy cię, jak się wziąć do tego.
— O! co w tém, kawalerze, — zawołał margrabia de Cretté, — to słuchaj d’Herbigny’ego; jest on mistrzem w téj materyi: przejadł już ciotkę i dwóch wujów.
— Ale, — rzekł drugi, — któż jest tym błogosławionym nieboszczykiem, który pozostawia półtora milijona?
— Wice-hrabia de Beuzenois, mój krewny, — rzekł Roger.
— W takim razie, kochany kawalerze, — rzekł inny podając mu rękę, — jesteśmy nieco spokrewnieni z lewéj ręki: ja zdmuchnąłem temu kochanemu wice-hrabiemu, jego ostatnią kochankę.
— Czy pańskie dziedzictwo warte było mojego? — zapytał Roger, wstrząsając podaną rękę.
— Nie źle powiedziano, — rzekł margrabią de Cretté: — co mówisz na to Tréville?
— Mówię, — rzekł Tréville, — że pan kawaler d’Anguilhem, zada kłamstwo przysłowiu: Głupi jak milijoner; będzie bogaty i będzie miał rozum: Gaudeant bene nati.
— Amen, — rzekł Cretté, — kawalerze, o to twoje buty.
Roger poszedł z szewcem do małego gabinetu, przeznaczonego do ubierania się.
— A co, panowie, — rzekł margrabia patrząc za nim, — przyznajcie, że ten chłopiec nie jest niezgrabny jak na prowincyjonalistę, i że mniéj nas znudzi, niżeśmy się z razu spodziewali.
W pięć minut, Roger wyszedł z gabinetu w butach i przy ostrogach, któreby ustraszyły każdego wierzchowca oprócz Marlborough’a. W przedsionku, jeden z lokai podał mu szpicruzgę.
Gdy młodzież wsiadała na konie, Boisjoli przyprowadził Marlborough’a.
Był to prześliczny skarogniadosz z nozdrzami rozdętemi, przepyszną grzywą i oczyma ogniem tryskającemi; na jego delikatnych nogach żyły krzyżowały się jak siatka; Roger spojrzał nań wzrokiem amatora i poznał, że będzie miał przeciwnika godnego siebie; dla tego téż nie zaniedbał żadnéj z ostrożności wymaganych w podobnym razie: oddzielił munsztuk od trenzli[1][2], zebrał cugle, poprawił się na strzemionach, następnie, gdy już czuł, że mocno siedzi na siodle, dał znak Boisjolir’emu, aby puścił konia.
Była to chwila, któréj oczekiwał Marlborough. Zaledwie ujrzał się wolnym, zaczął skakać, spinać się, wyrzucać, słowem probować wszelkich obrotów, za pomocą których zwykł był zrzucać z siodła jeźdźca; lecz tą rażą miał do czynienia z mistrzem. Roger przez jakiś czas nie przeszkadzał jego kaprysom, poprzestając na stosowaniu się do jego poruszeń w taki sposób, że koń i jeździec zdawali się stanowić nierozdzielną całość; następnie, gdy osądził, że czas już położyć temu wszystkiemu koniec, zaczął tak dobrze używać kolan, że Marlborough pomiarkował iż źle z nim będzie. Wtedy podwoił usiłowań: lecz tą razą przyłączyły się ostrogi i szpicruzga; tak że koń zaczął rżyć z bólu i wyrzucać piane z pyska kłębami. Nareszcie, po dziesięciu minutach rozpaczliwéj walki, Marlborough uznał się zwyciężonym. Wówczas Roger objechał na nim kilka razy w około, jak w ujeżdżalni, najprzód kłusem, późniéj kurs-galopem, słowem zupełnie jak zwykł był ujeżdżać konie, ówczesny Franconi, sławny Laguérinière.
Nasi młodzi panowie spoglądali na to widowisko, najprzód z ciekawością, nareszcie z najpiękniejszą przyjemnością: margrabia de Cretté szczególniéj dumny był z zwycięztwa Rogera; przeto gdy Marlborough uspokoił się, zbliżył się do kawalera z powinszowaniami, do których przyłączyły się chórem pochwały reszty młodzieży.
Wyjechano do Saint-Germain. Przez całą drogę rozmowa prawie wyłącznie toczyła się o nudach, w jakich surowość obyczajów pani de Maintenon i Ludwika XIV pogrążała Francyją. Roztrzepana ta młodzież przeklinała z całego serca wdowę Scarron’a, któréj nie nazywano nigdy inaczéj tylko starą.
Była wprawdzie partyja, żartująca sobie z ojca Lachaise i jego dostojnych penitentów; członkowie jéj zaczynali skupiać się około księcia Orleańskiego i tworzyli oppozycyją przeciw staroświecczyźnie; lecz partyja ta była jeszcze bardzo słabą, a że źle bardzo widziano ją w Wersalu, niebezpiecznie było przyznawać się otwarcie do niéj.
Roger, który wychował się wśród téj ostatniéj prowincyjonalnéj, która jak powiedzieliśmy, stanowiła systematyczną oppozycyją, znajdował się tu jak w domu i bawił się dosyć dobrze słuchając złorzeczeń, jakie miotano na faworytę; zbogacił nawet konwersacyją kilku śpiewkami skomponowanemi na ojca Lachaise i dyrektorkę Saint-Cyr’u, przez jakiegoś poetę z okolic Loches. Zresztą, sądził że był bardzo śmiałym, a tymczasem był tylko wesołym.
Lecz obok tego wszystkiego, co podziwiał najwięcéj Roger, to sposób, w jaki ci panowie mieli swoje żaboty i mankietki; doskonałość kroju ich sukien, wreszcie pełen gustu dobór materyi, których barwy tak dobrze zgadzały się z sobą, że ta harmonija przestraszała prawie Rogera; nie przypuszczał aby mógł kiedy dojść do podobnéj doskonałości i z takim wdziękiem nosić suknie, które jednak, wnosząc z kroju, zdawały się więzić wszystkie poruszenia. Pomimo tego naiwnego uwielbienia, z którém Roger nie starał się nawet taić, nie usłyszał jednak ani jednego żartu, któregoby był przedmiotem; taką wdzięczność czuł z tego powodu, że stawał się pokornym i sam szukał wszelkich sposobności poniżenia się; lecz zaledwie otwierał usta z jakiém zastosowaniem do swojego ubioru lub prowincyjonalnego obejścia, którykolwiek z młodzieży przerywał mu delikatnie. Serce kawalera rozpływało się.
Przybywszy do Saint-Germain, zadysponowano obiad; lecz ponieważ za godzinę ledwie mógł być gotowy, p. de Cretté zaproponował grę. Roger struchlał usłyszawszy tę propozycyją.
— Niestety! — pomyślał, — ci ludzie grają zapewnie grubo; mogę przegrać ze trzy lub cztéry pistole.
Biédny Roger!
Spojrzał bojaźliwie na margrabiego, który zrozumiał go natychmiast.
— Panowie, — rzekł Cretté, — kawaler d’Anguilhem nie zna może dobrze naszego brelan’a; ograniczmy przeto stawkę do dwudziestu luidorów, ażeby miał czas nauczyć się nie przegrywając wiele.
Usłyszawszy to uprzejme oświadczenie, zimny pot wystąpił na twarz Rogera.
— Połowa tego, co posiadam, — rzekł do siebie; — jestem zgubiony.
Wówczas w jednéj chwili pojął całą znikomość istnienia: Anguilhem, Guérite, Pintade, oszczędności pół wieku zgromadzone w ojcowskim kufrze, wszystko to w godzinę mógł pochłonąć brelan, i to jeszcze z ludźmi, którzy grali skromnie.
Pan de Cretté zrozumiał, że Roger miał ochotę pomówić z nim na osobności; wstał więc, podczas gdy ustawiono stolik do gry, i nieznacznie wyszedł do drugiego pokoju. Roger udał się za nim.
— Dalibóg, margrabio, — rzekł Roger z tą otwartością, która z początku zaraz zyskała mu życzliwość jego nowych towarzyszy, — nie chcę kłamać przed człowiekiem tak zacnym jak pan; mój ojciec nie jest bogaty, nie wiele mi dał na podróż, i obawiam się...
— Przegrać?
— Nie, margrabio, lecz za wiele przegrać.
— Nie miéjże podobnych wyobrażeń, kawalerze. Jednym z najpiérwszych przymiotów szlachcica, jest umiéć przegrywać.
— Być może, lecz dla tego nie mogę więcéj przegrywać niż posiadam.
— A to dla czego?
— A pieniądze?
— Pieniądze znajdą się zawsze jeżeli nie w własnéj kieszeni, to w kieszeni przyjaciół.
— Daruj, margrabio, lecz nie lubię pożyczać.
— Jesteś dzieckiem, kawalerze; nie pożycza się, lecz gra się na słowo; tak my wszyscy robimy. Ileż sądzisz że mamy przy sobie? Może wszyscy razem ze sto luidorów, lecz na dnie worka jest słowo, kawalerze, a słowo szlachcica warto jest kopalnię złota. Zresztą grając z uczciwemi ludźmi, jak my, szczęście się równoważy. My, naprzykład, grając pomiędzy sobą przez cały rok, przegrywamy i wygrywamy ogromne summy, a 31 grudnia, najnieszczęśliwszy z nas, nie jest może przegrany i sto pistolów. Graj więc bez obawy, przegrywaj wesoło, jeżeli chcesz abyśmy byli w dobrém porozumieniu.
— Uczynię wszystko ce będę mógł, dla zachowania twoich względów, margrabio, — rzekł Roger z uśmiechem.
— A więc, chodźmy nie zwlekając dłużéj, gdyż słyszę już dźwięk złota.
Margrabia i Roger powrócili do sali; stół był już wystawiony, karty przygotowane. Anguilhem przegrał dwadzieścia luidorów w trzech rozdaniach.
Przez te pół godziny, kawaler przeszedł przez najdotkliwsze udręczenia obawy. Chociaż jednak muszkuły skroni drżały mu nieco, usta nie przestały się uśmiechać. Margrabia nawracał go, aby stawił jeszcze.
Kawaler dobył drugie dwadzieścia luidorów z kieszeni.
Po pięciu rozdaniach, kawaler odegrał swoje dwadzieścia luidorów, nadto wygrał jeszcze cztérdzieści. Wówczas zaczął grać ostrożniej.
— Ten kochany d’Anguilhem, jest istotnie niebezpieczny, — rzekł margrabia de Cretté, odsuwając kawalerowi piętnaście luidorów, które ten wygrał od niego mając brelan’a z waletów. — Przyjechał do Paryża po półtora milijona i chciałby jeszcze zabrać nasze pieniądze.
Roger zrozumiał naukę, podziękował swojemu przyjacielowi szczérym uśmiechem i zaczął grać tak grubo, jak kiedy przegrywał.
Lecz Roger był przy szczęściu; w dziesięć minut miał trzysta luidorów przed sobą.
Powiédzmy, że jeżeli obawa kawalera była wielką, radość jego była szaloną.
Dano znać, że obiad był gotów. D’Anguilhem podziękował w duszy niebu, że zasłało mu tę sposobność wstania od stołu. Cretté dojrzał poruszenia radości, jakkolwiek nieznaczném ono było.
— Kawalerze, — rzekł margrabia, — chciałbyś w nas wmówić, że wygrana czyni cię dowcipnym i wesołym, a to jest skromność z twojéj strony; lecz ja, który cię znam, założę się, że wystawisz wygrane trzysta luidorów przeciw d’Herbigny’mu, który już zdaje mi się przegrał cztérysta, na piérwsze dwadzieścia jeden, jakie wam przyjdzie do ręki.
To powiedziawszy, spojrzał w znaczący sposób na Rogera.
Roger pojął, że trzeba było pokazać się szlachcicem, i poświęcić tę zaimprowizowaną fortunę; zakaślnął przeto aby utaić westchnienie i odrzekł:
— Zgadłeś, margrabio; lecz ponieważ dwadzieścia jeden nie od razu może przyjść, wystawiam panu d’Herbigny trzysta luidorów na większość ok, w piérwszém rozdaniu, bez względu co mieć będziemy.
— Zgoda, — rzekł d’Herbigny.
Rozdano karty; nikt więcéj nie grał tą razą. Dwaj partnerzy odkryli grę: Roger miał dwadzieścia dziewięć, d’Herbigny trzydzieści.
Roger zarumienił się nieco, lecz nic więcéj.
— Oto są, twoje trzysta luidorów, wicehrabio, — rzekł uśmiechając się.
— Grasz bardzo bezinteresownie, panie d’Anguilhem, — odrzekł d’Herbigny kłaniając się.
— Przyjmij moje powinszowanie, kawalerze, — rzekł hrabia de Chatelux; — grasz jak prawdziwy szlachcic.
— I odemnie także, — rzekł baron de Tréville.
— I od nas, — rzekła reszta młodzieży.
Cretté wziął go za rękę i uścisnąwszy ją, rzekł mu do ucha:
— Bardzo dobrze; można poznać człowieka przy grze i w ogniu; postępuj zawsze tak, jakeś się znalazł przed chwilą, a za trzy miesiące, będziesz skończonym człowiekiem.
— Co tu pochwał, — pomyślał Roger wstając, zdaje się, że zrobiłem coś bardzo pięknego. — Lecz przechodząc od stołu gry do obiadu, wydał westchnienie, które o mało go nie udusiło.
Obiad był bardzo wesoły, margrabia Cretté i jego towarzysze, pili wiele i mieli pretensyją do uchodzenia za mocne głowy; lecz byli pod tym względem dziećmi, obok swojego współbiesiadnika. Roger z przedziwną zimną krwią zauważał, że szklanki były za małe i wino za słabe.
— Do pioruna, — rzekł d’Herbigny; — dzielnie pijesz kawalerze. nie gorzéj jak grasz i dosiadasz konia: zdaje się, że w Anguilhem wszystko dobrze robią.
Roger był zachwycony, znajdując się nie tylko równym, ale jeszcze wyższym w czémkolwiek od tych wzorów elegancyi.
Podczas obiadu, rozmawiano o polowaniu, miłostkach i potyczkach, w dwóch piérwszch przedmiotach, kawaler miał dosyć awanturek do opowiadania, chociaż jego miłostki w innym były rodzaju, niż nowych jego przyjaciół. Lecz co się tycze potyczek, kawaler nie miał z czém odezwać: nigdy nie widział ognia; nie miał nigdy najmniejszego pojedynku; upokarzało go to bardzo i z nienajlepszą miną grał rolę słuchacza.
Podano właśnie deser, gdy przybyło drugie towarzystwo. Osoby składające je, czyniły taką wrzawę wchodząc, jak margrabia de Cretté i jego współbiesiadnicy przy końcu obiadu.
— Otóż mamy panów Kollińskich, — rzekł margrabia de Cretté z nieukontentowaniem, które nie uszło uwagi Rogera.
Roger wychylił się oknem i ujrzał cztérech młodych ludzi, z których dwaj, przepysznie ubrani po cudzoziemsku, stali na progu oberży, sprawiając wielki hałas.
Byli to dwaj panowie węgierscy w stroju tak bogatym, że stawał się aż przesadzonym. Ich przepych był ubliżającym, nawet w téj epoce zbytków.
Natychmiast pomiędzy piérwéj przybyłemi nastało głębokie milczenie, jak gdyby obawiali się upoważniać do poufałości tych nowych gości.
Roger nachylił się do ucha margrabiego.
— Co to są za panowie Kollińscy? — zapytał.
— Dwaj panowie węgierscy, którzy żyją tu według zwyczajów swojego kraju, — odrzekł margrabia, — to jest bijąc oberżystów, ćwicząc lokai, zastępując drogę przechodzącym, co wszystko byłoby bardzo dobre, gdyby pojedynki nie były zakazane i tak surowo dochodzone. Odważni, zresztą; pod tym względem nie ma im nic do zarzucenia.
Roger postanowił korzystać z tego objaśnienia. Panowie Kollińscy weszli właśnie do wielkiéj sali oberży, i z obu stron oddano sobie grzeczny ukłon. Lecz zaledwie zamieniono piérwsze grzeczności, margrabia de Cretté, za którego przykładem poszła reszta towarzystwa, wstał, zapłacił gospodarzowi, i wyszedł wraz z swemi współbiesiadnikami.
Schodząc ze schodów, Roger usłyszał panów Kollińskich śmiejących się głośno, i wyrazy kokarda zielona obiły się kilka razy o jego uszy. Powiedzieliśmy, że Roger miał kokardę zieloną na ramieniu; ozdoba ta była w bardzo złym guście, zwłaszcza na błękitnéj sukni: Roger rano nie zwrócił na tę okoliczność uwagi, pojął ją dopiéro wieczorem; oburzył się przeto na zuchwałych dostrzegaczy i zaczął nienawidzieć ich w głębi serca: kawaler czuł że był śmiesznym w ich oczach.
Pan de Cretté nie stracił także widać ani słowa z ich szyderstw, gdyż siadając na konia:
— Jak téż, — rzekł, — ci Kollińscy są zuchwali i wyzywający?
Roger pojął, że żarty Węgrów zrozumiane były przez jego towarzyszy: bolało go to bardzo; lecz zmuszony był pokryć to milczeniem.
Przybywszy do Paryża, Roger podziękował uprzejmie margrabiemu za wszystkie jego grzeczności, prosił każdego z obecnéj młodzieży, o pozwolenie oddania mu wizyty, i przyjął na dzień następny zaproszenie na partyją gry w piłkę.
— Odejmij kokardę zieloną, — rzekł doń po cichu margrabia żegnając się, — i każ przypiąć ponsową: jest to najmodniejszy kolor.
Roger byłby wolał uderzenie sztyletem, jak delikatną uwagę swego nowego przyjaciela.
— Bogiem a prawdą, — pomyślał, — zostałem obrażony, i nie żądałem zadosyć uczynienia. Miałżebym być tchórzem?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.
  1. Przypis własny Wikiźródeł munsztuk silne kiełzno, wsadzane w pysk konia, służące do kierowania koniem
  2. Przypis własny Wikiźródeł trenzle (inaczej ogłowie), czyli rzemienie wokół głowy konia połączone zwykle z kiełznem wkładanym do pyska zwierzęcia