<<< Dane tekstu >>>
Autor Björnstjerne Björnson
Tytuł Synnöwe Solbakken
Podtytuł [Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza]
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Naukowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów – Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Synnøve Solbakken
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Synnöwe dowiedziała się zaraz nazajutrz po wypadku, że Torbjörn był na weselu w Nordhaugu. Młodszy jego brat przybył z wieścią na hale, ale Ingrid nauczyła go przed wyjściem z domu, co ma powiedzieć. Synnöwe dowiedziała się więc tylko, że koń mu się spłoszył i że udał się do Nordhaugu po pomoc, następnie, że doszło do sprzeczki i bójki z Knutem, który lekko ranił nożem Torbjörna, ale niema niebezpieczeństwa, mimo iż musi leżeć w łóżku.
Tak podana wiadomość zasmuciła ją raczej, niż przeraziła i smutek jej wzrastał w miarę, jak nad tem myślała. Więc znowu rozwiały się owe piękne obietnice, nie zmienił się na włos, a rodzice znów mu będą mieli coś do zarzucenia. Tak rozmyślała Synnöwe. Nie dopuszczała jednak przypuszczenia, by to ich mogło rozłączyć.
Wieści nie rychło przedostawały się na hale, więc dopiero po kilku dniach otrzymała świeże wiadomości. Ciężyła jej bardzo niepewność, a ponieważ Ingrid nie wracała, zaczęła odczuwać obawę i domyślała się, że jest dużo gorzej, niż jej mówiono. Zaprzestała śpiewać wieczorami, gdy bydło wracało do zagrody, a w nocy nie mogła sypiać, bo brakło jej towarzystwa przyjaciółki. Pewnego dnia czuła się bardzo przygnębioną, chcąc się tedy rozerwać pracą, zaczęła szorować kadzie na mleko i skopki, a na odmianę robiła serki i maślankę.
Ale praca jej nie szła, robiła wszystko z widocznym przymusem, tak że młodszy brat Torbjörna i drugi chłopiec, przyjęty do pomocy, byli pewni, iż między nią a Torbjörnem istnieje stosunek miłosny i zaczęli czynić na ten temat różne uwagi.
W tydzień po odejściu Ingrid czuła się Synnöwe jeszcze smutniejszą i bardziej przygnębioną, niż zazwyczaj. Tak długi czas nie miała żadnej wieści. Porzuciła robotę i siadła na wzgórku, skąd widać było różne osiedla. Siedziała długo, nakoniec ogarnęło ją znużenie, położyła się we wrzosach i zasnęła. Ale słońce dogrzewało, przeto sen jej nie był spokojny. Śniło jej się, że jest w Solbakken u siebie w sypialni, której okno wychodzi na ogród. Kwiaty ślą upojny zapach, ale zapach to jakiś inny, nie ten, do którego nawykła. Wyjrzała przeto oknem i spostrzegła Torbjörna, sadzącego w grządkę wrzosy.
— Cóż to robisz, kochany Torbjörnie? — spytała.
— Kwiaty nie darzą się tutaj! — odparł i wziął się nanowo do roboty.
Żal jej się zrobiło kwiatków i poprosiła, by je przyniósł do pokoju.
— Uczynię to chętnie! — odparł, pozbierał wyjęte z ziemi kwiaty i przyniósł jej.
W tej chwili weszła matka i krzyknęła:
— Cóż to? Wpuszczasz do siebie tego nicponia?
Skoczyła i stanęła między nią a Torbjörnem. Ale on chciał się do niej zbliżyć i zaczął bić się z matką.
— Mamo... mamo! — krzyknęła z płaczem. — On mi chce tylko przynieść moje kwiatki!
— To mi wszystko jedno! Niech się wynosi stąd! — odparła matka i rzuciła się na Torbjörna.
Synnöwe była przerażona, nie wiedziała, komu ma życzyć zwycięstwa. Pragnęła tylko, by żadne z nich nie zostało pokonane.
— Uważaj na kwiatki! — zawołała. Ale oni nie zważali na nic, bili się i kwiatki rozsypały się po cafym pokoju. Deptali po nich oboje, matka i Torbjörn. Synnöwe zaczęła płakać. W chwili kiedy Torbjörn rozsypał kwiaty, stał się nagle brzydki, straszliwie brzydki i odrażający. Włosy miał długie i zmierzwione, twarz ogromną i wykrzywioną, oczy zaczęły miotać błyski, u palców wyrosły mu długie pazury i szponami temi pochwycił matkę.
— Mamo... mamo... strzeż się... czy nie widzisz, że się zmienił!
Krzyczała i chciała spieszyć na pomoc matce, ale nie mogła się ruszyć z miejsca.
Nagle ktoś na nią zawołał, raz i... drugi raz... Torbjörn wybiegł na pole, a matka pospieszyła za nim. Znowu posłyszała wołanie:
— Jestem... Idę! — odkrzyknęła Synnöwe, i zbudziła się.
— Synnöwe! — wołał ktoś.
— Idę... idę! — odkrzyknęła.
— Gdzie jesteś?
— To matka woła! — pomyślała i poszła ku wałowi kamiennemu, gdzie stała matka ze sporym koszykiem w ręku.
— Czemuż się kładziesz i śpisz na gołej ziemi? — spytała matka.
— Byłam taka znużona, żem się położyła na chwilę i zasnęłam! — odparła Synnöwe.
— Nie rób tego na drugi raz! — ostrzegała matka. — W koszyku jest coś dla ciebie — dodała. — Upiekłam placek, bo ojciec wybiera się do miasta.
Ale Synnöwe czuła dobrze, że matka nie z tego powodu przyszła i że nie darmo o niej śniła.
Podziękowała za to, co jej przyniosła i odkryła koszyk, by zbadać jego zawartość.
— Zobaczysz potem, — powiedziała matka — teraz słuchaj! Zauważyłam, że kadzie i skopki dawno nie były szorowane. Musisz to zrobić, drogie dziecko, przed spaniem.
— Dzisiaj mnie tak jakoś zesłabiło...
— Chodź, pomogę ci trochę, skorom tu już przyszła! — oświadczyła matka, zakasując spódnicę. — Musisz się przyzwyczaić do porządku, czy na ciebie patrzę, czy nie!
Poszła do mleczarni przodem, a Synnöwe kroczyła za nią powoli. Zdjęto z półek naczynia i zaczęto je myć. Matka zbadała całe urządzenie mleczarni i wyraziła swe zadowolenie, udzielała córce ciągle rad, tłumaczyła, jak się brać do czego, pomagała jej szorować, zamiatać i tak mijały godziny. Podczas roboty opowiadała matka szeroko i długo o przygotowaniach, by ojca wyprawić w drogę, a potem spytała, czy Synnöwe czytuje codziennie Biblję przed udaniem się na spoczynek.
— Inaczej nie będzie ci się darzyć praca przez cały dzień! — zapewniała córkę.
Gdy wszystko było gotowe, wyszły obie przed kolebę i siadły w trawie, oczekując powrotu bydła. Po chwili spytała matka, czy Ingrid wnet wróci na hale. Ale Synnöwe nie wiedziała więcej od niej samej.
— Tak teraz postępują ludzie! — westchnęła matka. Synnöwe wiedziała, że nie ma na myśli Ingrid, ale kogoś innego. Nie śmiała jednak skierować rozmowy na upragniony temat.
— Kto nie ma Boga w sercu, tego dotyka jego palec i to w chwili, gdy się tego najmniej spodziewa! — powiedziała matka.
Synnöwe milczała.
— Zawsze to mówiłam! Z tego chłopaka nie będzie nic! Któż widział tak postępować... pfuj!
Patrzyły obie w dolinę, nie chcąc spojrzeć sobie wzajem w oczy.
— Czy wiesz, co z nim słychać? — spytała nagle, rzucając przelotne spojrzenie na córko.
— Nie wiem... — odparła Synnöwe.
— Bardzo z nim źle! — powiedziała.
Synnöwe uczuła, że jej serce bić przestało.
— Czy mu co grozi? — szepnęła.
— No... tak! Dostał pchnięcie nożem w bok i cały prócz tego pokaleczony...
Krew uderzyła jej do twarzy. Odwróciła głowę, by matka nie spostrzegła tego.
— Ale może przetrzyma? — spytała głosem możliwie spokojnym. Matka spostrzegła, że piersi jej falują gwałtownie, więc odparła:
— Pewnie, że się wyliże. Jest mocny!
Synnöwe wiedziała teraz, że się stało coś strasznego.
— Czy leży w łóżku? — spytała.
— No, naturalnie. To bardzo smutna sprawa dla rodziców... Tacy zacni ludzie... I wychowali dobrze syna... Przynajmniej nie ponoszą winy w oczach Boga!
Synnöwe drżała na całem ciele, a matka mówiła dalej:
— Jak to dobrze, że żadna dziewczyna nie związała się z nim. Bóg wszystkiem kieruje najlepiej...
Synnöwe uczuła taki zawrót głowy, że omal nie spadła ze wzgórza.
— Zawsze mówiłam ojcu: Niech nas Bóg strzeże... mamy jedną tylko córkę, dlatego musimy dawać pilne baczenie... tak zawsze mówiłam. Ojciec ma miękkie serce mimo swej dzielności... więc dobrze, że szuka rady tam, gdzie najpewniej ją znaleść można, to jest w słowie bożem...
Synnöwe wspomniała, jak dobrym był zawsze dla niej ojciec i łzy rzuciły jej się do oczu. Nie mogła ich powstrzymać. Załkała głośno.
— Czemu płaczesz? — spytała matka, starając się jej spojrzeć w twarz, pochyloną nisko.
— Myślę o ojcu... jąkała... i... — znowu łkanie wstrząsnęło jej piersią...
— Co to?... Co ci jest, dziecko? — pytała matka.
— Sama nie wiem... coś mi się tak... gdyby mu się w drodze coś przytrafiło...
— Cóż to za gadanie? Cóż mu się stać może? Do miasta wiedzie prosty i równy gościniec!
— Tak... ale pomyśl, mamo, co... się... co się stało z... tamtym!
— Z tamtym?... No... ojciec dzięki Bogu nie jedzie jak warjat. Wróci wesoły i zdrowy, o ile Bóg nie wypuści go ze swej świętej opieki.
Łzy Synnöwe nie ustające dały matce wiele do myślenia. Powiedziała nagle:
— Są na świecie różne zmartwienia, nieraz nawet bardzo ciężkie. Musimy się tem pocieszać, że mogłoby być jeszcze dużo gorzej.
— Ach, to smutna pociecha! — powiedziała Synnöwe i płakała, dalej.
Matka nie miała odwagi wypowiedzieć tego wszystkiego, co jej leżało na sercu, rzekła tedy tylko:
— Pan Bóg kieruje często sprawami ludzkiemi w sposób widzialny. I tutaj zachodzi ten przypadek.
Wstała, bo usłyszała poryk zbliżającej się trzody. Dzwonki tętniły, rozbrzmiewały drewniane lury pasterzy, a krowy zstępowały zwolna na niżej położoną halę. Najedzone były, a przeto pokojowo i wesoło usposobione. Matka wezwała Synnöwe, by z nią poszła naprzeciwko trzody. Uczyniła to z ociąganiem i stąpała powoli, ze spuszczoną głową.
Karen Solbakken zajęła się powitaniem. Każda krowa poznawała ją po kolei, zbliżała się i ryczała z zadowolenia. Gładziła je, klepała po karkach i była uszczęśliwiona, widząc jak są dobrze odżywione.
— O tak... — powiedziała — Bóg nie opuszcza tego, kto w nim złożył wiarę swoją!
Pomogła Synnöwe zapędzić bydło, bo córka była dziś do niczego. Potem pomogła jej w dojeniu, mimo, że ją to zatrzymało dłużej, niż postanowiła zostać. Gdy mleko było już przecedzone, a matka zabierała się do powrotu, Synnöwe chciała ją kawałek odprowadzić.
— Nie... nie! — powiedziała. — Jesteś znużona, połóż się spać!
Podała jej rękę, wzięła pusty koszyk i powiedziała na pożegnanie:
— Przyjdę niedługo zobaczyć, co słychać z tobą. Trzymaj się, dziecko, myśl o nas, rodzicach swych, a nie troszcz się o resztę!
Ledwie matka odeszła, zaczęła Synnöwe dumać, w jaki sposób mogłaby najszybciej otrzymać wieści z Grunlinden. Przywołała brata Torbjörna, ale gdy się zjawił, nie miała odwagi zwierzyć mu się i odesłała z powrotem. Postanowiła iść sama. Ingrid nie dawała znaku życia. Noc była jasna i pogodna, a osiedle nie było tak odległe, by to miało stanowić przeszkodę w tak ważnej dla niej sprawie. Chwilę jeszcze podumała nad słowami matki, popłakała trochę, a potem zarzuciła chustkę i poszła boczną drożyną, aby nie zwracać uwagi chłopców.
Im dłużej szła, tembardziej jej było spieszno, tak, że w końcu biegła drożyną leśną, a małe kamyczki, oderwane od skał, biegły za nią i przed nią i przerażały ją hałasem. Wiedziała, że to tylko kamienie, a jednak zdawało jej się, że ktoś kroczy za nią. Przystawała tedy, nadsłuchując. Nie... nie było nikogo. I znów biegła jeszcze szybciej. Nagle skoczyła na głaz, utkwiony jednym końcem w ziemi. Pod wstrząśnieniem oderwał się do reszty i ledwo miała czas uskoczyć. Głaz stoczył się w dół, czyniąc okrutny łomot, po krzakach i drzewach się obijając. Synnöwe drżała ze strachu, a przeraziła się jeszcze bardziej, spostrzegłszy w dole na drodze jakąś postać. Zrazu myślała, że to dziki zwierz. Stanęła, wstrzymując oddech. Stwora owa przystanęła również.
— Oj! — krzyknął ktoś na widok pędzącego głazu.
Poznała matkę.
Uskoczyła w bok i skryła się za grubą sosnę. Czekała tam przez dobrą chwilę, by matka tymczasem mogła się oddalić. Potem szła powoli i niebawem ujrzała Grunlinden.
Czuła przygnębienie na jego widok, a uczucie to wzrastało w miarę zbliżania. Panowała cisza. Kilka narzędzi gospodarczych stało opartych o ściany, obok leżał stos zrąbanego drzewa opałowego, a siekiera tkwiła w klocu. Przeszła mimo niego ku drzwiom. Zatrzymała się, słuchając. Cicho było wszędzie. Stała, namyślając się, czy ma iść na górę do sypialni Ingrid, gdy nagle wspomniała, iż taką samą musiała być owa noc, kiedy Torbjörn przyszedł do jej ogrodu sadzić kwiatki. Szybko tedy zezuła trzewiki i wźliznęła się schodami na pięterko.
Ingrid przeraziła się na dobre, gdy ją Synnöwe zbudziła.
— Co z nim słychać? — spytała Synnöwe.
Dopiero teraz przyszła Ingrid do siebie i, chcąc zwlec z odpowiedzią, sięgnęła po ubranie. Ale Synnöwe usiadła na łóżku, poprosiła, by leżała i powtórzyła pytanie.
— Już mu teraz lepiej! Droga Synnöwe, — mówiła — niedługo przyjdę do ciebie na hale.
— Droga Ingrid! — prosiła Synnöwe. — Nie taj przedemną niczego. Wszystko najgorsze przypuszczam, przeto się nie przerażę.
Ingrid jeszcze chciała się wykręcać, ale strach Synnöwe był tak wielki, że nie mogła się oprzeć. Szeptem padały pytania i szeptem brzmiały odpowiedzi, Wokół panowała uroczysta cisza, a powaga chwili pozwalała najsroższej prawdzie spojrzeć w oczy.
Przyszły obie do przekonania, że wina Torbjörna była bardzo mała i że nic nie przeszkadza Synnöwe współczuć jego nieszczęściu. Obie płakały rzewnie a pocichu. Synnöwe rozpływała się poprostu we łzach.
Ingrid chciała ją rozweselić wspomnieniami szczęsnych przeżytych razem chwil, ale, jak często bywa, te szczegóły pogarszały jeno jej ból.
— Czy nie pytał o mnie? — szepnęła Synnöwe.
— Prawie nic nie mówi!
Ingrid przypomniała sobie o kartce i ciężko jej się zrobiło na sercu.
— Czy nie może mówić? — pytała.
— Nie wiem... doprawdy nie wiem tego... — zaręczała Ingrid i dodała: — Ale pewnie tem więcej zato myśli.
— Czy czytuje?
— Matka czytuje mu czasem i to go cieszy.
— Cóż powiada?
— Widzisz... on wcale prawie nie mówi! Leży tylko na wznak i patrzy prosto przed siebie. Zresztą, nic.
— Czy leży w świetlicy?
— Tak.
— Twarzą zwrócony ku oknu?
— Tak.
Zamilkły na chwilę. Potem rzekła Ingrid:
— Ten wiatraczek świętojański, który mu dałaś dawniej, wisi dotąd u okna i kręci się w wietrze.
— Tak... tak... teraz mi już wszystko jedno! — powiedziała Synnöwe z naciskiem. — Nikt na świecie nie zdoła mnie z nim rozłączyć! Niech się dzieje, co chce!
Ingrid zakłopotała się.
— Doktor nie jest pewny, czy wróci do dawnych sił i zdrowia! — zauważyła.
Synnöwe stłumiła płacz, podniosła głowę i spojrzała w milczeniu na Ingrid. Potem znowu skuliła się i łzy popłynęły po policzkach. Złożyła ręce, uspokoiła się, siedziała chwilę bez ruchu. Nagle zdawało się, że powzięła postanowienie. Wstała, uśmiechnęła się, pochyliła się nad Ingrid i ucałowała ją serdecznie.
— Jeśli zostanie kaleką, będę go pielęgnowała. Zaraz to powiem rodzicom.
To rozczuliło Ingrid. Ale, zanim zdołała odpowiedzieć, Synnöwe uścisnęła jej rękę.
— Żegnam cię, Ingrid!— powiedziała. — Wracam na hale!
Obróciła się raźno, by odejść.
— Kartka dla ciebie! — szepnęła Ingrid.
— Kartka? — zdziwiła się Synnöwe. Ingrid wstała i przyniosła kartkę. Lewą ręką wsunęła ją za gors Synnöwe a prawą objęła ją za szyję i serdecznie ucałowała, a Synnöwe uczuła na twarzy łzy przyjaciółki. Potem Ingrid pchnęła ją delikatnie ku drzwiom i zamknęła zaraz, bo nie miała odwagi patrzeć na to, co nastąpi.
Synnöwe zeszła pocichu w pończochach po schodach, ale dużo myśli wirowało jej w głowie, przeto potrąciła jakiś przedmiot. Przeraziła się, skoczyła, prędko na próg, przebiegła z trzewikami w rękach, koło zabudowań dopadła bramy, tam stanęła, wdziała obuwie i szybkim krokiem pospieszyła ku górom. Krew jej tętniła w skroniach. Szła szybko, nucąc swoim zwyczajem jakąś piosenkę zcicha, w takt kroków. Kroczyła coraz to prędzej, aż nareszcie zmęczenie zmusiło ją do odpoczynku. Wtedy przypomniała sobie o kartce.

O świcie pies zaczął szczekać, chłopcy pobudzili się, dojono krowy i wyganiano je na paszę, a Synnöwe dotąd nie było.
Chłopcy stali właśnie i dziwowali się gdzie mogła zniknąć, bo spostrzegli, że łóżko jej było nietknięte, gdy zjawiła się niespodziewanie. Była blada i nie mówiła nic. Bez słowa przygotowała dla pasterzy śniadanie, włożyła im do puszek zapas pożywienia dla każdego, potem pomagała w doju.
Mgła ciężka leżała na niższych grzbietach gór, cała czerwonawo zielona hala lśniła od kropel rosy. Było zimno, a poszczek psa odbijał się echem od skalistych turni.
Wypuszczano krowy po jednej. Poczuwszy rzeźwy powiew ranka, ryczały i spieszyły ku wyjściu, ale tam siedział już pies i zatrzymywał każdą z osobna, dopóki wszystkich nie podojono i nie spuszczono z łańcuchów. Potem pozwolił im wyjść swobodnie.
Rozdzwoniły się dzwonki, zawieszone u ich szyi, poszczekiwanie psa niosło się daleko, chłopcy dęli w lury drewniane, zagłuszając się wzajemnie.
Synnöwe odwróciła się od tego obrazu pełnego życia i wesela i udała się na miejsce, gdzie zwykle przesiadywały obie z Ingrid. Nie płakała. Siedziała zamyślona, patrząc w dal i łowiąc uchem różne odgłosy, które w miarę oddalania stawały się coraz bardziej harmonijne.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.