<<< Dane tekstu >>>
Autor Björnstjerne Björnson
Tytuł Synnöwe Solbakken
Podtytuł [Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza]
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Naukowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów – Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Synnøve Solbakken
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Kilka osób wyszło, inni zaczęli szukać muzykanta, by na nowo rozpoczął tańce. Ale skrzypek zasnął w rogu sieni na podłodze i niektórzy wstawiali się, aby mu dać spokój.
— Od kiedy zatłuczono na dobre towarzysza-pomocnika jego Larsa, musi biedny Ole grywać po całych dniach i nocach! — Tak mówiono.
Przyprowadzono na podwórze wóz i poznoszono rzeczy Torbjörna i zaprzężono konie do innego wozu, bowiem mimo próśb chciał koniecznie jechać do domu. Pan młody zwłaszcza nalegał, by został.
— Niema tu dla mnie, prawdę mówiąc, tej radości, jakby się zdawało — powiedział doń.
Słowa te zastanowiły Torbjörna, ale upierał się wracać do domu przed zachodem słońca. Widząc, że nie ustępuje, goście weselni rozproszyli się po całem obejściu. Było dużo ludzi, ale cisza panowała i wszystko razem nie robiło wrażenia radosnego dnia weselnego. Torbjörn spostrzegł, że brak mu podkulka przy wozie, poszedł tedy go szukać. Ponieważ na podwórzu nie znalazł zdatnego kawałka drzewa, poszedł dalej, natrafił na drewutnię i wszedł do środka. Szedł cichy, zamyślony, bo nie mógł zapomnieć słów nowożeńca. Znalazł to czego szukał, ale nie wracał. Usiadł pod ścianą z drewnem i nożem w ręku.
Naraz usłyszał, że ktoś jęczy w pobliżu. Głos dobywał się z poza cienkiej ścianki, gdzie za przegrodą stały wozy. Nastawił uszu.
— Czy to ty? — pytał męski głos, wymawiając słowa z wysiłkiem, z przerwami i postękiem bólu. Usłyszał też płacz. Płakała kobieta.
— Czemu przyszedłeś na wesele? — spytał głos kobiecy. Musiała to być owa płacząca niewiasta, bo mówiła przez łzy.
— Ha... na czyjemże weselu miałem grać, jeśli nie na twojem?
— To pewnie grajek Lars, którego srodze zbito, — pomyślał Torbjörn. Ale któż jest ta kobieta? Pewnie sama panna młoda!
Lars był to śliczny, wysmukły chłopak, który mieszkał kątem wraz ze swoją starą matką w jednej z chałup, przynależnych do posiadłości Nordhaugów.
— Czemu nigdy nie powiedziałeś wyraźnie? — spytała głosem, w którym przebijało silne wzruszenie.
— Myślałem, że to między nami niepotrzebne! — odparł żywo.
Przez chwilę było cicho. Potem ona zaczęła:
— Wiedziałeś przecież, że on przysłał swatów?
— Myślałem, że masz więcej charakteru!
Znowu słychać było jeno płacz. Nagle wyjąknęła kobieta:
— Czemu nie powiedziałeś wyraźnie?
— Synowi starej Berty nie na wieleby się zdało konkurować do córki Nordhaugów! — odparł po chwili z goryczą. Potem słychać było jęk i ciężki oddech. Zdawało się, że czeka na jej odpowiedź.
— Przez tyle lat widywaliśmy się codziennie... szepnęła.
— Byłaś zbyt dumna, bym się odważył pogadać z tobą na dobre.
— A jednak nie było na świecie nic, czegobym bardziej pragnęła... czekałam z dnia na dzień... za każdem spotkaniem czekałam na to słowo! Wydawało mi się, że ci się wprost narzucam! Nakoniec byłam pewna, że mnie nie chcesz... że pogardzasz mną!
Zapadła cisza. Ani płaczu, ani nawet oddechu Larsa.
Pomyślał o nowożeńcu, chłopcu, o ile wiedział, poczciwym i porządnym... i uczuł dlań litość.
Odezwała się znowu:
— Obawiam się, że on niewiele będzie miał pociechy zemnie...
— On jest zacnym człowiekiem! — powiedział chory i znów zaczął jęczeć.
Widocznie musiały go bardzo boleć piersi. Zapewne współczuła jego cierpieniu, gdyż powiedziała:
— Bardzo cierpisz... bardzo? Ale pomyśl, ...inaczej nie moglibyśmy pomówić, nie przyszłoby do tego wyjaśnienia. Kiedy uderzyłeś Knuta, w tej chwili wszystko zrozumiałam.
— Nie mogłem znieść dłużej! — odrzekł, a po chwili dodał: — Knut to zły człowiek!
— O zapewne! — potwierdziła — dobry nie jest!
Milczeli przez chwilę, potem ozwał się Lars:
— Dziwiłbym się bardzo, gdybym odzyskał zdrowie. Zresztą teraz mi wszystko jedno!
— Źle z tobą, ale ze mną może gorzej jeszcze...— powiedziała i wybuchła płaczem.
— Już idziesz? — spytał.
— Tak... — a po chwili załkała — Boże! Boże... cóż to będzie za życie!
— Nie płacz! — uspokajał ją. — Bóg wnet skróci moje męki, a po mojej śmierci ulży ci się... zobaczysz!
— Boże! Boże! Czemuż nie powiedziałeś wyraźnie! — zawołała zcicha i zdawało się Torbjörnowi, że załamuje ręce.
Torbjörn myślał, że poszła, przeto po chwili wyszedł także z drewutni i spytał pierwszego spotkanego gościa weselnego, jaki był powód sprzeczki pomiędzy Larsem a Knutem.
Zapytany ściągnął twarz w fałdy, tak głębokie jakby w nich chciał coś ukryć i odparł.
— Doprawdy, dziwnie błahy był to powód.
Knut spytał Larsa, czy skrzypce jego mają dobry ton na tem weselu.
W tej chwili przeszła mimo nich panna młoda. Odwróciła twarz, gdy jednak posłyszała nazwisko Larsa, spojrzała i Torbjörn zobaczył jej zaczerwienione, błędnie patrzące oczy. Ale wyraz jej twarzy był zimny, tak lodowato zimny, że Torbjörn nie mógł go pogodzić ze słowami, jakie słyszał przed chwilą, i znowu zadumał się, co to może znaczyć.
Zaprzągnięty wóz czekał w podwórzu. Umocował podkulek i obejrzał się za panem młodym, chcąc się z nim pożegnać. Nie było go, a szukać nie chciał, przeciwnie rad był, że go nie ujrzy po tem, co usłyszał. Siadł na wóz. Nagle od strony stodoły wszczął się tumult. Wybiegła gromada ludzi, a wysoki mężczyzna, idący na ich czele, krzyczał:
— Gdzież jest? Gdzie się schował?
— Tu! Tu! — wołali goście.
— Nie puszczajcie go! — doradzali inni. — Z tego gotowo wyniknąć nieszczęście!
— Czy to Knut? — spytał Torbjörn chłopca, stojącego przy wozie.
— Tak! Jest pijany i w takich razach bez bitki się nie obejdzie.
Torbjörn śmignął batem, a koń ruszył.
— Nie! Nie! Zostań, przyjacielu! — krzyknął ktoś za nim.
Ściągnął lejce, ale koń nie stanął, przeto pozwolił mu iść dalej.
— Hej! Torbjörn Grunlinden! Boisz się, widzę! Zatrzymał konia, ale się nie obejrzał.
— Złaź z wozu i pij ze mną! — krzyknął Knut.
— Dziękuję! powiedział — Muszę wracać!
Usiłowano go nakłonić, by został. Przy wozie utworzyła się kupa ludzi. Knut stanął przed koniem, pogłaskał go, potem wziął jego głowę w dłonie i zaczął mu się przypatrywać. Był to wysmukły młodzieniec, miał konopiastą, szczecinowatą czuprynę i pyrkaty nos. Usta jego były szerokie, oczy niebieskie z wyrazem bezczelności. Niewiele był podobny do siostry, miał tylko taki sam krój ust i proste wysokie czoło. Całość wyrażała ordynarność, gdy zaś ona była znacznie wykwintniejsza.
— Ile chcesz za tego konia? — spytał.
— Nie jest na sprzedaż! — odparł Torbjörn.
— Może myślisz, że nie mam pieniędzy?
— Nie wiem wcale, czy masz, czy nie masz!
— Wątpisz o tem! Ej, nie radzę ci obrażać mnie. Parobczak, który przedtem bawił się włosami dziewcząt, powiedział do swego sąsiada:
— Knut jakoś nie ma dzisiaj odwagi.
Usłyszał to Knut.
— Nie mam odwagi? — krzyknął. — Kto to powiedział? Ja nie mam odwagi?
Wóz otoczyło sporo ludzi.
— Z drogi! — zawołał Torbjörn. — Usuńcie się, panowie! Śmignął batem, gotów ruszyć.
— Ty gadasz do mnie, bym ustąpił z drogi? — wrzasnął Knut.
Mówiłem o koniu, bo musi przejść. Odjeżdżam!
— Co, chcesz mnie przejechać? — wrzasnął znowu Knut.
— Ustąp, proszę cię!
W tej chwili koń podniósł głowę, bo inaczej musiałby nią uderzyć Knuta w piersi. Knut chwycił konia przy pysku, a biedne zwierzę, myśląc, że znowu dostanie bicie, zaczęło drżeć na całem ciele. Torbjörn doznał wyrzutów sumienia, że się aż tak zapomniał wobec bezrozumnego zwierzęcia, jednocześnie zawrzał gniewem na Knuta. Podniósł się i trzasnął go batem przez głowę.
— Ośmielasz się mnie bić? — krzyknął Knut i zbliżył się.
Torbjörn zeskoczył z wozu.
— Jesteś zły człowiek! — powiedział, a twarz, jego okryła bladość. Oddał lejce chłopcu, który wyszedł z izby i ofiarował się trzymać konia.
Starzec, który wstał z ławy, kiedy Aslak skończył opowiadanie, przystąpił do Torbjörna, wziął go pod ramię i powiedział:
— Sämund Grunlinden jest zbyt zacnym człowiekiem, aby syn jego bił się z takim, jak Knut, rozbójnikiem.
Torbjörn uspokoił się trochę, ale Knut wrzasnął:
— Co, ja jestem rozbójnik? On taki dobry, jak i ja, a jego ojciec równy jest mojemu ojcu! Chodźno, chodź! Ludzie jeszcze nie wiedzą, który z nas mocniejszy!
— Zaraz się dowiedzą! — odrzekł Torbjörn.
— Zupełnie, jak dwa koty! — odezwał się człowiek leżący poprzednio na łóżku. — Muszą sobie naprzód dodać odwagi wrzaskiem.
Torbjörn słyszał to, ale nic nie odrzekł. Jedni zaczęli się śmiać, inni oburzali się, że na tem weselu tyle bitek i że napastują człowieka, przybyłego po pomoc, który chce spokojnie odjechać. Torbjörn obejrzał się za koniem. Ale chłopiec odprowadził go na bok i sam gapił się na rozpoczynającą się rozprawę.
— Za czem się oglądasz? — spytał Knut. — Tu niema Synnöwe!
— Cóż cię ona obchodzi?
— Nic... nic, — odrzucił Knut — takie pobożnisie i obłudnice nic mnie nie obchodzą!
Tego było Torbjörnowi za dużo.
Spojrzał wokoło, badając miejsce. Ale znowu wmieszali się dwaj starsi ludzie, mówiąc, że Knut dosyć już na tem weselu narobił awantur i nieszczęść.
— Mnie nie zrobi nic! — powiedział Torbjörn i wszyscy zamilkli.
Inni zaś mówili:
— Niechby się raz rozprawili. Potem zostaną przyjaciółmi. I tak oddawna patrzą na siebie z podełba.
— Tak! — zauważył ktoś. — Jeden i drugi chce być pierwszym w całej dolinie. Przekonamy się teraz, który lepszy.
— Czy widział kto z was niejakiego Torbjörna Grunlinden? — spytał Knut. — Podobno był tutaj niedawno.
— Tak... oto jest! — odpowiedział Torbjörn i w tej chwili dostał Knut taki cios w prawe ucho, że się zatoczył na stojących poza nim ludzi.
Nastała głęboka cisza. Knut zebrał się w sobie i bez słowa rzucił się na przeciwnika. Rozwinęła się walka na pięści. Jeden i drugi chciał pomacać dobrze współzawodnika, ale byli równi sobie, przeto każdy trzymał drugiego w należytej odległości. Torbjörn bił gęsto i, jak powiadano, ciosy jego były mocniejsze.
— Nareszcie trafił Knut na swojego człowieka! — powiedział chłopiec, który trzymał konia. — Z drogi... zróbcie miejsce!
Kobiety i dziewczęta rozbiegły się, jedna tylko panna młoda stała na szczycie schodów i patrzyła uważnie. Torbjörn rzucił na nią okiem i przerwał na moment walkę. Spostrzegłszy jednak nóż w ręku Knuta, trzasnął go powyż przegubu tak silnie, że ramię zwisło bezwładnie, a nóż wypadł na ziemię.
— Ach! Ależ ty bijesz! — zawołał Knut.
— Doprawdy? — odrzucił Torbjörn i natarł nań.
Knut bronił się słabo jedną ręką, przeto przeciwnik podniósł go i poniósł ze sobą, ale nie łatwo było go obalić na dobre. Kilka razy rzucany o ziemię, tak, że każdy inny byłby się poddał, Knut zrywał się na nogi. Miał twardy grzbiet. Torbjörn porwał go w ramiona i poniósł dalej, ludzie się rozpraszali w popłochu, on szedł dalej dookoła podwórza, aż zaszli pod schody. Tu podniósł Torbjörn Knuta raz jeszcze i grzmotnął nim o ziemię z taką siłą, że sam się zachwiał na kolanach. Głowa Knuta zadzwoniła na płytach kamiennych, legł bez ruchu, jęknął i zamknął oczy.
Torbjörn rozejrzał się wokoło. Oczy jego spoczęły na pannie młodej, która stała jak skamieniała.
— Podłóżcie mu coś pod głowę! — powiedziała, obróciła się i weszła do domu.
Przeszły mimo dwie stare kobiety.
— Na miły Bóg! — zawołała jedna. — Znowu któryś leży na ziemi. Któż to taki? — To sam Knut Nordhaug! — odpowiedział ktoś.
— Ano, to w przyszłości będzie pewnie mniej bijatyk! — zauważyła druga. — Lepiej swych sił użyć na coś innego!
— Dobrześ powiedziała, Randi! — pochwaliła pierwsza. — Niechże ich Bóg oświeci, by myśli swe zwrócili do rzeczy wyższych!
Te słowa uczyniły silne wrażenie na Torbjörnie. Nie przemówił dotąd, przypatrywał się tylko ludziom, krzątającym się około Knuta. Ten i ów zaczepił go. Nie odpowiadał, obrócił się tylko i popadł w zadumę. Ujrzał w duchu Synnöwe i poczuł wstyd. Rozmyślał nad tem w jaki sposób opowie o całem zajściu i czuł, że nie tak to łatwo skończyć bitkę, jak mu się wydawało.
Nagle usłyszał wołanie:
— Baczność, Torbjörn!
Ale, zanim zdążył się obrócić, uczuł, że go Knut chwyta z tyłu za ramiona i padł wstecz. Jednocześnie uczuł gwałtowny ból, tylko nie wiedział, gdzie go boli. Słyszał głosy wokoło siebie, czuł, że jedzie, zdawało mu się, że sam powozi... ale dokładnie nie wiedział nic.
Trwało to dosyć długo. Zrobiło mu się zimno, potem znów gorąco, potem uczuł się lekkim, tak lekkim, że unosił się w powietrzu i przekonał się namacalnie, że fruwa z jednego drzewa na drugie, następnie wzleciał na górę coraz wyżej, wyżej aż na hale, i jeszcze wyżej na skalistą grań. Tam stała Synnöwe, pochyliła się nad nim, zapłakała i rzekła, że trzeba było powiedzieć — wyraźnie. Płakała długo i dodała, że Knut wszędzie jej zastępował drogę tak, iż go w końcu przyjąć musiała. Pogładziła go z jednej strony po twarzy, tak, że uczuł ciepło, a łzy jej płynęły strumieniem, tak iż koszula cała przemokła mu na piersiach.
Na wielkim spiczastym kamieniu ukazał się nagle Aslak i zaczął zapalać wokoło drzewa, tak że trzeszczały i huczały, a gałęzie latały wokoło. Otwierał gębę, śmiał się i gadał, że to nie on uczynił, tylko jego zła matka.
Ujrzał potem swego ojca Sämunda i zdziwił się, widząc, że rzuca wielkie wozy ze zbożem wysoko w górę, tak wysoko, że wpadały w chmury i chmury je przyciągały. Zboże rozsypywało się niby mgła a on dziwił się bardzo, że zboże może się trzymać w górze i rozpływać po całem niebie. Spojrzał na dół na Sämunda, a ten wydał mu się mały, coraz mniejszy, w końcu tak mały, że ledwo go mógł dostrzec na ziemi. Ale ciągle rzucał worki w niebo, coraz to wyżej i wołał: — Naśladuj mnie, jeśli potrafisz!
Wysoko, gdzieś ponad chmurami stał kościół, a na wieży jego widniała jasnowłosa dziedziczka Solbakken. Trzymała w jednej ręce jasnoczerwoną chustkę, a w drugiej śpiewnik z psalmami i mówiła: Nie dostaniesz się tu, póki nie odzwyczaisz się od klątw i bijatyk... Nagle, gdy spojrzał lepiej, przekonał się, że to nie kościół, ale Solbakken, połyskujące szybami w słońcu tak jaskrawo, że go ten blask ćmił i musiał zamknąć oczy.
— Ostrożnie! Ostrożnie, Sämundzie!
Posłyszał jakiś głos i, zbudziwszy się ze snu, uczuł, że go niosą, a gdy otwarł oczy, ujrzał, że znajduje się w wielkiej izbie w Grunlinden. Na ognisku palił się suty ogień. Obok niego stała matka i płakała, a ojciec podsunął podeń właśnie ramię, by go przenieść do sąsiedniej komnaty. Nagle ojciec cofnął rękę.
— Jeszcze żyje! — powiedział drżącym głosem do matki.
— Boże drogi, patrzy! — zawołała. — Torbjörnie! Kochany Torbjörnie, synu mój, co oni z tobą zrobili! Pochyliła się nad nim i gładziła jego policzki, a łzy spływały nań gorące. Czuł to dobrze.
Sämund otarł oczy rękawem koszuli, odsunął łagodnie matkę i powiedział:
— Lepiej go przenieść odrazu!
Podsunął ostrożnie ramię pod jego plecy, drugie pod kolana.
— Trzymaj go za głowę, — polecił matce — bo jej sam pewnie nie uniesie!
Wzięła jego głowę w ręce i poszła przodem, a Sämund stosował swe kroki troskliwie do jej kroku, by nie wstrząsać chorym. Za chwilę leżał Torbjörn na miękkiem łóżku.
Gdy go ułożono i przykryto, spytał Sämund, czy parobek odjechał.
— Jeszcze tu jest! — odparła matka, pokazując na podwórze.
Sämund szybko otwarł okno i zawołał:
— Jeśli wrócisz za godzinę, dostaniesz podwójną pensję na Nowy Rok! Jedź co koń wyskoczy!
Przystąpił znów do łóżka, Torbjörn patrzył przytomnie. Ojciec spoglądał nań długo, a oczy jego napełniły się łzami.
— Wiedziałem, że się tak skończy! — powiedział, obrócił się i poszedł.
Matka siedziała na niskim stołeczku u nóg syna i płakała zcicha. Torbjörn chciał coś powiedzieć, ale uczuł, że wysiłek ten jest za wielki, przeto milczał. Tylko oczu nie spuszczał z matki. Nigdy nie były tak piękne, połyskujące i uznał to za bardzo zły znak.
— Niech się Bóg nad tobą i nami zmiłuje! — wyszeptała. — Wiem, że Sämund nie przeżyłby dnia twojej śmierci.
Torbjörn patrzył na nią nieruchomem spojrzeniem, a twarz jego była sztywna i zmartwiała. To spojrzenie przenikało ją do głębi duszy. Zaczęła odmawiać Ojczenasz, pewną będąc, że lada chwila zakończy życie. Siedząc tak, rozważała, jak bardzo kochali wszyscy w całym domu Torbjörna. Potem wstała i pchnęła posłańca do Ingrid na hale, by wracała wraz z młodszym bratem. Wydawszy to zlecenie, wróciła znowu na swe miejsce przy łóżku. Patrzył na nią ciągle i wzrok ten skierował jej myśli ku rzeczom wyższym. Wzięła w rękę Biblję i powiedziała:
— Przeczytam ci głośno ustęp, to ci zrobi dobrze!
Nie mając pod ręką okularów, otworzyła książkę na rozdziale, który od czasu swych lat młodocianych umiała na pamięć. Była to ewangelia św. Jana. Nie była pewna, czy słyszy, bo leżał w bezruchu i wpatrywał się w nią tępo. Ale czytała do końca, jeśli nie dla niego, to dla siebie samej.
Ingrid wróciła rychło, by pomóc matce w czuwaniu nad bratem. Ale Torbjörn spał teraz. Ingrid zaczęła płakać jeszcze na halach i łzy płynęły jej bez ustanku.
Myślała też o Synnöwe, która dotąd nie wiedziała o niczem.
Przyjechał lekarz i zbadał chorego. Torbjörn otrzymał głębokie pchnięcie nożem w plecy, a pozatem miał dużo ran i sińców. Doktor nie powiedział nic, a nikt nie śmiał go pytać. Sämund wszedł wraz z nim do stancji i nie spuszczał oka z twarzy doktora. Wyprowadził go na podwórze, pomógł wsiąść do dwukolnej karjolki i zdjął czapkę, gdy doktor powiedział, że przyjedzie na drugi dzień. Wówczas zwrócił się do żony i rzekł:
— Nic nie mówi! Więc jest źle!
Głos mu drżał, nogi się pod nim uginały, obrócił się i poszedł na przełaj polami. Nikt nie wiedział, gdzie był. Nie wrócił ani wieczorem, ani w nocy, dopiero nazajutrz rano i wyglądał tak ponuro, że nikt nie śmiał pytać.
— Co słychać? — zagadnął Ingrid.
— Spał! — odrzekła. — Ale jest tak osłabiony, że nie może podnieść ręki.
Ojciec chciał wejść, by go zobaczyć, ale zawrócił od samych drzwi stancji, gdzie leżał Torbjörn.
Doktór przyjechał i bywał odtąd codziennie. Torbjörn mógł już mówić, ale zabroniono mu ruszać się. Ingrid siedziała ciągle przy nim, naprzemian z matką i młodszym bratem, ale nie pytał o nic, a oni też nie śmieli zadawać mu pytań. Ojciec nie wchodził nigdy do stancji chorego, tak, że Torbjörn zwrócił na to uwagę. Ile razy ktoś otwierał drzwi, spoglądał uważnie, a wszyscy byli pewni, że oczekuje ojca. W końcu spytała Ingrid, czy chce jeszcze kogo zobaczyć.
— Widocznie... on nie chce mnie widzieć! — odpowiedział.
Opowiedziano to Sämundowi, ale nie ozwał się słowem, tylko tego dnia, gdy przybył lekarz, nie było go w domu. Lekarz odjechał już spory kawałek od osiedla, gdy nagle spostrzegł Sämunda, siedzącego przy drodze. Sämund przywitał się, a potem spytał o stan syna.
— Strasznie go pokaleczono! — powiedział lekarz.
— Czy wyjdzie z tego? — spytał Sämund i zaczął majstrować koło popręgu konia.
— Dziękuję, — rzekł lekarz — ale wszystko przecież w porządku!
— Był za mało przyciągnięty! — odparł Sämund.
Nastała chwila milczenia. Lekarz patrzył uważnie na Sämunda, ale stary człek tak był zajęty popręgiem, że nań nie patrzył.
— Pytał pan, czy wyjdzie z tego? — zaczął lekarz. — Zdaje mi się, że wyjdzie...
Sämund spojrzał nań szybko.
— Więc niema niebezpieczeństwa? — rzucił.
— Już od kilku dni nic mu nie grozi! odrzekł lekarz.
Łzy rzuciły się do ócz Sämunda. Chciał je powstrzymać, ale płynęły mimo to.
— Wstyd mi doprawdy... — jąkał — wstyd mi, że płaczę, ale doktorze, dzielniejszego chłopca niema w całej dolinie, w całej parafji.
Doktor uczuł wzruszenie.
— Czemuż nie pytałeś pan dotąd?
— Nie miałem odwagi! — odrzekł Sämund, połykając łzy. — Zresztą te kobiety... gapiły się na mnie, ile razy chciałem pytać i słowa grzęzły mi w gardle.
Doktor zaczekał, aż się uspokoi. Potem Sämund spojrzał bystro w oczy lekarza i spytał:
— Czy odzyska zdrowie?
— Do pewnego stopnia! — odrzekł. — Zresztą nie da się o tem narazie nic pewnego powiedzieć!
Sämund rozważał przez chwilę słowa lekarza.
— Do pewnego stopnia... zamruczał pod nosem, patrząc w ziemię.
Doktor nie przerywał mu. Było coś w Sämundzie, co nakazywało szacunek. Nagle Sämund podniósł głowę i rzekł:
— Dziękuję panu doktorowi za dobrą wieść! — podał mu rękę — i odszedł.
W tym czasie siedziała przy Torbjörnie Ingrid.
— Jeśli się czujesz na siłach, — powiedziała — to opowiem ci coś o ojcu.
— Mów... — odrzekł chory.
— Pierwszego wieczoru, po bytności doktora, wyszedł ojciec, a nikt nie wiedział dokąd się udał. On zaś poszedł do Nordhaug, na wesele. Gdy się zjawił, przerażenie ogarnęło gości. Siadł przy stole i pił, nawet panu młodemu wydało się, że trochę sobie podpił.
Potem zaczął rozpytywać o przebieg całego zajścia i dowiedział się wszystkiego dokładnie. Naraz pojawił się Knut, a ojciec chciał, aby on sam opowiadał i wyszedł z nim na podwórze, na to samo miejsce, gdzie się odbyło spotkanie z tobą. Wszyscy goście weselni otoczyli ich i słuchali. Knut mówił jak mu dojechałeś, obezwładniając jedno jego ramię. Ale nie chciał ciągnąć dalej opowiadania. Wówczas ojciec skoczył i spytał Knuta, czy przypadkiem nie stało się to... tak? W tej chwili chwycił Knuta, podniósł w górę, położył na kamieniach, na których były jeszcze ślady twojej krwi i, trzymając go ręką lewą, prawą przyłożył mu nóż do gardła.
Knut pobladł, wszyscy goście zamilkli. Niektórzy mówili, że ojcu łzy płynęły z oczu i spadały na Knuta, który się nie bronił wcale. Ale ojciec nic mu złego nie uczynił. Podniósł go z ziemi i znów położył i ponownie przyłożył mu sztych do gardła.
— Nie mogę się przezwyciężyć, by cię puścić zdrowo! — powiedział, trzymając go mocno pod sobą.
Zjawiły się dwie stare kobiety, a jedna z nich ozwała się:
— Sämundzie Grunlinden! Wspomnij o żonie i reszcie dzieci twoich, czy ojciec ich ma zostać mordercą?
Wówczas, powiadają, Sämund puścił Knuta i za chwilę znikł gdzieś, a Knut tak się zawstydził, że umknął chyłkiem z wesela i nie pokazał się na niem do końca.
Ledwo Ingrid skończyła opowiadać, ktoś uchylił drzwi. Był to ojciec. Wyszła niezwłocznie, ustępując mu miejsca. O czem rozmawiał z synem, tego nikt się nigdy nie dowiedział. Matka stała pod drzwiami i wpadło jej do ucha, że rozprawiano o tem czy i o ile odzyska dawne siły i zdrowie. Ale nie była pewna, a wchodzić nie śmiała, póki mąż był u syna. Gdy Sämund wyszedł, zauważono, że oczy jego były zaczerwienione, a stary był w nastroju niezwykle łagodnym i miękkim.
— Nie umrze! — powiedział do żony mimochodem. — Ale Bóg jeden tylko wie, czy odzyska siły...
Ingebörga rozpłakała się i wyszła za mężem na podwórze. Tam siedli na schodach lamusa i rozmawiali długo o różnych sprawach.
Gdy Ingrid wsunęła się cicho do stancji brata, Torbjörn trzymał w ręku małą kartkę papieru i powiedział powoli i spokojnie:
— Tę kartkę musisz dać Synnöwe, gdy się tylko z nią spotkasz.
Ingrid przeczytała kartkę i rozpłakała się rzewnie, gdyż było tam napisane:

  Do

Panny Synnöwe, córki Guttorma
w Solbakken.
Gdy przeczytasz tę kartkę, wiedz, że między nami wszystko skończone. Nie jestem tym człowiekiem, którego chcesz. Niech Bóg mnie i ciebie ma w swojej opiece.

Torbjörn,

syn Sämunda z Grunlinden.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Björnstjerne Björnson i tłumacza: Franciszek Mirandola.