Synnöwe Solbakken/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Synnöwe Solbakken |
Podtytuł | [Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza] |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Naukowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów – Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Synnøve Solbakken |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hale grunlindeńskie leżały na rozległej wyżynie objętej lasem niebardzo gęstym, tak że widziało się stamtąd całą okolicę, niby z orlego gniazda. Na pierwszym planie widniało Solbakken w gąszczu wielobarwnych drzew. Inne osiedla ujęte były w podobne klomby, tak iż wydawały się rozsianemi na roztoczy pól i pastwisk oazami.
Wzrok ogarniał stąd czternaście takich gospodarstw, ale jeno dachy samego Grunlinden widać było i to z najwyższego punktu hali otoczonej wałem grubych kamieni, naniesionych ongiś przez lodowce, lub wykruszonych ze skalistych grani.
Tam siadywały zazwyczaj dziewczęta i patrzyły na dymy, wznoszące się z kominów.
— Matka gotuje obiad! — mówiła Ingrid — Dziś będzie szperka z grochem.
— Słyszysz — powiedziała Synnöwe — zwołują mężczyzn. Chciałabym wiedzieć, gdzie dzisiaj pracują.
Śledziły obie smugi dymu, zrazu żwawo i ochoczo wijące się w niebo, potem rozpełzujące się w przejaskrawionem słońcem powietrzu i ginące w dali.
Myśli dziewcząt szły również daleko po polach, górach i lasach.
Dziś myślały o Nordhaugu. Wesele już się odbyło, ale uroczystość miała trwać cały tydzień, to też słyszały od czasu do czasu strzały i głośne pokrzykiwania.
— Weselą się! — powiedziała Ingrid.
— Nie mam im tego za złe! — odrzekła Synnöwe, zabierając się do roboty ręcznej.
— Chciałabym to zobaczyć! — mówiła Ingrid. Siedziała w trawie i spoglądała ku Nordhaug, gdzie ukazywali się pomiędzy budynkami ludzie i ginęli znów pomiędzy drzewami. Jedni krążyli około śpichrza i stodoły, gdzie stały zapewne obficie zastawione stoły, inni szli parami, rozmawiając ze sobą i oddalali się nieraz znacznie od osiedla.
— Nie rozumiem co cię tam pociąga? — powiedziała Synnöwe.
— Ja sama dobrze nie wiem! — odrzekła Ingrid. — To zapewne taniec!
Synnöwe nic nie odrzekła.
— Czyś nigdy nie tańczyła? — spytała Ingrid.
— Nie!
— Myślisz, że to grzech?
— Nie wiem sama.
Ingrid porzuciła narazie ten temat, bo przypomniała sobie, że Haugianie surowo zabraniali tańca, a nie chciała badać, jak dalece Synnöwe dzieli poglądy rodziców pod tym względem. Myśli jej krążyły jednak koło tego, bo po chwili powiedziała:
— Nie widziałam w życiu lepszego tancerza od Tornbjörna.
Synnöwe zawahała się, a potem rzekła:
— Tak, słyszałam, że dobrze tańczy!
— Powinnabyś go zobaczyć! — zawołała Ingrid i zwróciła się do niej.
— Nie, nie chcę! — odrzekła żywo Synnöwe.
Ingrid zakłopotała się, a Synnöwe pochyliła się nad robotą szydełkową i zaczęła liczyć oczka. Ale upuściła ją na kolana i powiedziała z westchnieniem:
— Dawno nie byłam tak wewnętrznie uradowaną, jak dzisiaj.
— Czemuż to?
— Bo dzisiaj on nie tańczy w Nordhaugu!
Ingrid zamyśliła się.
— Tak! Podobno jest tam mnóstwo dziewcząt, któreby chciały z nim tańczyć.
Synnöwe otwarła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale miast tego, wzięła się do roboty.
— I onby tam chciał iść! — ciągnęła dalej Ingrid. — Wiem to dobrze!
Ale zaraz uświadomiła sobie, co powiedziała i spojrzała zawstydzona na zarumienioną, zajętą robotą Synnöwe. Zamyśliła się nad całą rozmową, na raczkach przysunęła się do przyjaciółki i spojrzała jej prosto w oczy.
Klasnęła w dłonie, chcąc zwrócić jej uwagę, ale tamta nie podniosła oczu. Wówczas Ingrid rozśmiała się wesoło.
— Założę się, że zataiłaś coś przedemną, co się w tych dniach stało.
— Co powiadasz? — spytała Synnöwe niepewnym głosem.
— Nie jesteś zła o to, że Torbjörn tańczy?
Nie było odpowiedzi. Ingrid roześmiała się głośno, a potem objęła przyjaciółkę za szyje i szepnęła jej do ucha:
— Jesteś zła, że on tańczy... z innemi, nie z tobą!
— Co za głupstwa pleciesz, Ingrid! — powiedziała Synnöwe, odsunęła ją i wstała. Ingrid poszła za jej przykładem.
— To prawdziwa szkoda, moja Synnöwe, że ty nie umiesz tańczyć! — zawołała wesoło. — Wielka szkoda! Czekaj, ja cię zaraz nauczę!
Objęła Synnöwe w pół.
— Czego ci się zachciewa? — broniła się.
— Nauczę cię tańczyć, byś się nie smuciła, gdy tańczy z innemi.
Synnöwe musiała się roześmiać, chociaż uczyniła to z przymusem.
— Ktoś może zobaczyć! — powiedziała.
— Niech ci Bóg da zdrowie, chociaż mówisz głupstwa! — odparła Ingrid, zaczęła nucić skoczną melodję i obracała w jej takt Synnöwe.
— Nie... nie... nie umiem! — broniła się.
— Głupstwo! Dopiero co mówiłaś, żeś dawno nie była tak uradowana... dalejże... raz... dwa... trzy...
— Nie wiem, jak się to robi?
— Spróbuj tylko, reszta przyjdzie sama!
— Warjatka z ciebie, Ingrid.
— Tak mówił kot do wróbla, który nie chciał czekać, aż go złapie.... No — zaczynajmy!
— Mam ochotę... ale...
— Wyobraź sobie, że ja jestem Torbjörn, a ty jego żoną, która nie może znieść, by tańczył z innemi.
— Dajże pokój..
Ingrid śpiewała.
— Ależ... — powtarzała Synnöwe. Ale nogi same poczęły skakać.
Był to tak zwany „skakany“, narodowy taniec norweskich górali w takcie trzy ćwierciowym.
Ingrid sadziła w wielkich susach przodem, naśladując krok tancerza, Synnöwe drobiła w ślad za nią z oczyma spuszczonemi ku ziemi.
Ingrid nuciła starą, wesołą, nie mającą za grosz sensu przyśpiewkę „skakanego“ o lisie i zającu, tańczących na pustkowiu porosłem wrzosami.
— Co za uciecha! Prawda? — krzyknęła, stając zadyszana.
Synnöwe śmiała się i oświadczyła, że miałaby większą ochotę na walca.
— Wybornie! — powiedziała Ingrid — niema żadnej przeszkody!
Zaczęła jej pokazywać, jak trzeba stawiać kroki, bo walc, jak twierdziła, to taniec bardzo trudny.
— O, uda się! — zaręczała Synnöwe. — Byle nie zgubić taktu.
Ingrid zarządziła pierwszą próbę, a Synnöwe zaczęła też nucić, zpoczątku zcicha, potem coraz to głośniej.
Nagle Ingrid zatrzymała się, klasnęła w dłonie i krzyknęła zdziwiona:
— Ależ ty tańczysz wyśmienicie!
— Cicho! Nie mów o tem nikomu! — zawołała Synnöwe, objęła Ingrid w pół i walcowała z nią dalej.
— Któż cię tego nauczył?
— Tra la la... tra la la... nuciła Synnöwe, nie puszczając przyjaciółki. Ingrid wpadła w prawdziwy szał, wirowała i śpiewała hulaszczą piosenkę.
— Cóż to za piosenka? — zdziwiła się Synnöwe i przestała tańczyć.
— Nie wiem, co śpiewam! — odparła. — Słyszałam jak śpiewał Torbjörn!
— To słowa Benta — kryminalisty! Ojciec mi mówił...
— To jego słowa? — zdziwiła się Ingrid i spuściła oczy.
Nagle spostrzegły obie na gościńcu człowieka, idącego obok naładowanego wozu.
— Patrz, ktoś jedzie od strony Grunlinden! — zawołała Ingrid.
— Może to on! — powiedziała Synnöwe.
— Tak, to Torbjörn!
W istocie był to Torbjörn. Jechał do miasta. Droga była daleka, a wóz ciężko wyładowany, przeto posuwał się zwolna po pokrytej kurzem drodze. Duży kawał gościńca można było objąć spojrzeniem z wysokości hali.
Posłyszawszy z góry wołania, domyślił się zaraz kto woła, stanął na wozie i pokrzykiwał, aż echo się rozdzwoniło po górach. Z hali odpowiedziały mu dźwięki drewnianego rogu juhasów. Słuchał, a gdy przebrzmiały, wołał znowu. Trwało to dobrą chwilę i Torbjörn rozradował się bardzo. Patrzył ku Solbakken i wydało mu się pięknem, jak nigdy dotąd.
Ale zadumał się tak, że przestał zwracać uwagę na konia, który kroczył wedle własnego upodobania. Nagle zerwał się. Koń dał susa w bok, a ruch ten był tak niespodziany i gwałtowny, że pękł na dwoje jeden z dyszli zaprzęgu. Koń rzucił się galopem i pędził po polach Nordhaugu, przez które wiódł gościniec. Torbjörn ściągnął lejce i zaczęła się teraz walka pomiędzy nim a koniem. Koń chciał rzucić się w galopie ze stromej uboczy, Torbjörn chciał go zatrzymać. Pokonał tę jego chętkę, a koń stanął dęba. Torbjörn zeskoczył z wozu i, zanim koń mógł się ponownie rozpędzić, przywiązał lejce do drzewa. W ten sposób sprawa została narazie zakończona. Ale ładunek wozu ucierpiał niemało, różne przedmioty pospadały, jeden dyszel był złamany, a koń drżał ze strachu. Przystąpił doń, chwycił go przy pysku, przemawiał głosem łagodnym, następnie odwrócił go wstecz tak, by się zabezpieczyć od chętki galopowania stromą ubocza, gdyby mu znowu wpadło coś do głowy. Ale przerażone stworzenie nie mogło ustać w miejscu i Torbjörn musiał biec za koniem w podskokach, kierując go ku gościńcowi. Udało mu się to. Biegnąc, mijał pogubione rzeczy. Kilka naczyń stłukło się i ich zawartość przepadła. Do tej pory myślał Torbjörn jeno o niebezpieczeństwie, teraz spostrzegł szkodę i to go rozzłościło. Zrozumiał, że nic z całej jazdy do miasta i pasja w nim wzbierać zaczęła. Gdy stanął na drodze, koń spłoszył się ponownie i chciał się uwolnić skokiem w bok. Wówczas gniew Torbjörna wybuchnął z całą siłą. Lewą ręką ścisnął wędzidło, a prawą zaczął miotać ciosy ciężkim batem, aż koń spienił się i zaczął go bić przedniemi kopytami po piersiach. Ale Torbjörn był silny i trzymał konia w oddaleniu od siebie i bił coraz to okrutniej, grubszym końcem bata.
Koń rżał i jęczał z bólu, a on bił.
— Nauczę ja cię brykać... kanaljo! — wrzeszczał, a piana z pyska biednego konia spadała mu płatami na ręce.
— Popamiętasz to sobie! Nauczę ja cię posłuszeństwa! — wołał.
Obracali się oba z koniem w kółko. Zwierzę już nie stawiało oporu, drżało jeno od każdego ciosu, uchylało głowę i jęczało na widok wzniesionego w górę bata. Torbjörn uczuł nagle wstyd i przestał bić.
W tejże chwili ujrzał siedzącego nad rowem człowieka. Wsparty na łokciach człowiek ów gapił się nań i chichotał z uciechy. Torbjörnowi czarna mgła jakaś zasłoniła oczy i, trzymając jedną rękę konia, drugą wzniósł bat i rzucił się na owego człowieka.
— Ja cię oduczę śmiechu... drabie! — wrzasnął.
Cios padł, ale niezupełnie trafił. Mimo to człowiek krzyknął i stoczył się w rów. Podniósł się na czworaki, obrócił ku Torbjörnowi głowę i zrobił grymas szyderczy. Potem zaśmiał się szatańsko bezgłośnie, samemi jeno muskularni twarzy. Torbjörn drgnął, bo poznał tę twarz. Tak... to Aslak...
Nie wiedział dlaczego, ale uczuł zimny dreszcz na plecach.
— To tyś mi spłoszył konia? spytał.
— Leżałem tutaj i spałem sobie! — rzekł Aslak, podnosząc się. — Zbudziłeś mnie, wrzeszcząc i bijąc bez pamięci biedne zwierzę.
— Wszystkie zwierzęta boją się ciebie! — zawołał Torbjörn i zaczął głaskać konia, z którego ściekał obfity pot.
— Boi się ciebie gorzej, niż mnie! — powiedział Aslak, podnosząc się na kolana. — Nigdy nie zmaltretowałem tak konia... nigdy w życiu!
— Nie gadaj tyle! — krzyknął nań Torbjörn, potrząsając batem.
Aslak wylazł z rowu.
— Jakto? Ja za dużo gadam?... Nie... A gdzież ci tak spieszno?... Ha?
Zbliżył się, zataczając mocno, bo był pijany.
— Dziś pewnie nie pojadę dalej! — powiedział Torbjörn, wyprzęgając konia.
— A to naprawdę smutna sprawa! — powiedział Aslak. Zbliżył się i zdjął kapelusz. — Aj u licha! — zawołał. — Wyrosłeś, widzę, na pysznego parobka od kiedyśmy się rozstali!
Włożył ręce w kieszenie i starał się stać prosto, chociaż nogi chwiały się pod nim. Patrzył na wóz i Torbjörna, który z mozołem rozplątywał powikłane sznury i rzemienie zaprzęgu. Torbjörn potrzebował koniecznie pomocy, ale nie mógł się zdecydować prosić o nią Aslaka. Aslak wyglądał strasznie. Odzienie uwalane było w szlamie rowu i kurzu gościńca, włosy posklejane sterczały z pod starego, połamanego dziurawego melonika. Twarz, przypominająca dawniejsze rysy, wykrzywiona była ustawicznym, szyderczym grymasem, a z oczu pozostały jeno wąskie szparki, tak, że patrząc na kogoś, przechylał głowę w tył i otwierał przytem usta. Rysy twarzy zrobiły się nikłe, a członki sztywne, bo Aslak rozpił się na umór. Torbjörn spotykał go od czasu do czasu, ale Aslak udawał, że go nie widzi. W roli przekupnia włóczył się po całej okolicy i zachodził wszędzie, gdzie się odbywała jakaś feta. Tam śpiewał piosenki i opowiadał anegdoty, co czynił zresztą z wielką umiejętnością i pił wódkę, którą go obficie traktowano. Przyszedł tedy także na wesele u Nordhaugów, ale umknął zeń cichaczem, bo, jak się potem Torbjörn dowiedział zwyczajem swoim, podjudził ludzi na siebie wzajem i zachodziła obawa, że burza spadnie na jego głowę.
— Przywiąż konia do drzewa lub do wozu! — poradził. — I tak sam nie dasz rady! Musisz udać się do Nordhaugów po pomoc.
Torbjörn miał tę samą myśl, ale ją odsuwał od siebie.
— Tam wielkie wesele! — powiedział.
— I dlatego właśnie znajdziesz wszelką pomoc! — przekonywał Aslak.
Torbjörn wahał się. Ale bez pomocy nie mógł ani jechać dalej, ani wracać, więc było rzeczą najlepszą podejść niewielki kawałek do Nordhaugów. Przywiązał tedy konia i ruszył przodem, oglądając się za Aslakiem, który wlókł się chwiejnym krokiem.
— Tam u djaska! — zawołał Aslak szyderczo. — W dobrem towarzystwie powracam na weselisko!
Torbjörn nie odpowiedział. Szedł szybko. Aslak zaczął śpiewać:
Dwa parobeczki śwarne
Idą se na wesele!...
Była to znana, stara piosenka.
— Ale ci spieszno! — krzyczał za nim. — No... no... idź... idź!
Nie odpowiadał wcale. Niedługo doszły go tony skocznej nuty, a w oknach wielkiego, piętrowego budynku ukazały się twarze. W podwórzu ujrzał grupy żywo dyskutujących gości weselnych. Zapewne zastanawiali się, kto to nadchodzić może. Wkrótce zauważył, że go poznano i że zauważono na polu konia jego, wóz i porozrzucane towary. Gromada wytoczyła się na podwórze, a muzyka ucichła w chwili, kiedy wkroczył w obejście.
— Oto mimowolni goście weselni! — zawołał Aslak, który krył się za Torbjörnem, nie ufając sobie.
Powitano Torbjörna życzliwie i wszyscy otoczyli go kołem.
— Niech Bóg błogosławi zabawie. Dobre piwo na stole, ładne dziewczęta na sali i wyśmienita muzyka! Wiwat!
Tak wykrzyknął Aslak i wmieszał się w tłum.
Jedni roześmiali się, inni nasrożyli, ktoś zauważył pogardliwie.
— Ta kanalja zawsze ma humor!
Torbjörn spotkał znajomych i opowiedział im swą przygodę. Nie pozwolono mu iść samemu i wysłano ludzi po konia, wóz i rzeczy. Pan młody, dawny kolega szkolny, zaprosił go na weselne piwo i weszli obaj do domu. Niektórzy — zwłaszcza dziewczęta, chcieli dalej tańczyć, inni proponowali pauzę dla popicia i namawiali Aslaka, by opowiedział jaką dykteryjkę.
— Tylko bądź ostrożniejszy w wyborze, niż poprzednio! — dodał ktoś.
Torbjörn spytał, gdzie reszta gości.
Wyjaśniono mu, że przed chwilą zaszły tu pewne nieporządki i niektórzy goście weselni udali się na spoczynek, inni znów grają w karty na boisku, a jeszcze inni zabawiają Knuta Nordhauga.
Spytał, gdzie jest Knut.
Ojciec pana młodego, stary człowiek, siedzący na ławie z fajką w zębach i popijający piwo, ozwał się:
— No, Aslaku! Powiedz co wesołego, ale nie obraź znów kogo!
— Czy i inni mnie także proszą? — spytał Aslak, siadając na małym stołeczku w pewnem oddaleniu od stołu głównego, gdzie siedziała starszyzna.
— Tak jest! — powiedział pan młody. — Ja cię także proszę!
— Czy są może jeszcze inne osoby, które mnie w ten sposób proszą? — spytał.
— Są! — odezwała się panna młoda, siedząca na bocznej ławie, przystąpiła doń i podała mu kubek wina.
Była młoda, miała może dwadzieścia lat, chuda i posiadała duże oczy, oraz poważny, surowy niemal wyraz twarzy.
— Mnie, — dodała z przyciskiem — podobają się twoje historje, Aslaku!
Pan młody spojrzał na nią ostro, a ojciec spojrzał znów na niego.
— Tak... tak... przyświadczył Aslak. — Ludzie w Nordhaugu zawsze gustowali w moich historyjkach. Za ich zdrowie! — krzyknął i wypił kieliszek wódki, który mu podał jeden z drużbów.
— A teraz opowiadaj! — domagały się liczne głosy.
— Opowiedz o cygance Sygrydzie! — zaproponował jeden.
— Nie! — oponował drugi. — To do niczego!
— Więc opowiedz o bitwie pod Lier! — powiedział ex-tambur Swend.
— Nie... nie! Coś wesołego! — zawołał wysoki, szczupły młodzieniec bez kaftana, oparty o ścianę, którego prawa ręka bez ceremonji bawiła się włosami dwu dziewcząt, siedzących na ławie. Wymyślały mu, ale żadna się nie ruszyła z miejsca.
— Opowiem, co mi się spodoba! — oświadczył dumnie Aslak.
— Niech cię djabli biorą! — zamruczał stary mężczyzna, który palił fajkę, leżąc na łóżku. Jedna jego noga zwisała bezwładnie, a drugą kopał zawzięcie przewieszony przez poręcz łóżka kaftan owego młodzieńca, stojącego pod ścianą.
— Daj spokój memu kaftanowi! — warknął ów młodzieniec.
— A ty daj spokój moim córkom — odrzucił stary w odpowiedzi.
Dziewczęta przesiadły się na inne miejsce.
— Tak! Opowiem, co mi się spodoba! — powtórzył Aslak. — Wódka w brzuchu, rozum w głowie! Kto da popić, ten się dowie! — wyrecytował Aslak i klasnął w dłonie.
— Będziesz to gadał, co my każemy, — powiedział człowiek na łóżku — bo wódka jest nasza!
Aslak otworzył szeroko oczy.
— Cóż to ma niby znaczyć? — spytał.
— To znaczy, że ten, kto tuczy świnię, ma prawo ją zakłuć!
Aslak zamknął oczy, pochylił głowę, opuścił ją na piersi i milczał.
Odzywano się doń, zachęcano, ale udawał, że nie słyszy.
— Wódka go dobiła! — rzekł człowiek na łóżku.
Usłyszawszy to, otworzył Aslak oczy i roześmiał
się.
— No dobrze! — zawołał — opowiem wam wesołą historyjkę, której nie słyszeliście jeszcze! — Śmiał się bezgłośnie, oczami i całą twarzą.
— Dzisiaj jest naprawdę w humorze! — powiedział ojciec pana młodego.
— To za darmo! — zawołał Aslak i dodał, wyciągając rękę. -— Ano, jeszcze kieliszek na drogę... zaraz ruszam z miejsca.
Nalano mu. Wypił powoli, przechylając kieliszek dnem do góry i mlaskając językiem, potem zwrócił się do leżącego na łóżku i powiedział z uśmiechem:
— Tak! Teraz jestem wasza świnia! Roześmiał się, objął kolana rękami, pokiwał nogą, zakołysał ciałem i zaczął:
— Była pewnego razu dziewczyna. Żyła w dolinie pośród gór i lasów. Nazwa doliny niema nic do rzeczy, podobnie, jak imię owej dziewczyny. Dziewczyna była piękna, podobała się wszystkim, a zwłaszcza gospodarzowi, u którego służyła. Dostawała dobre wynagrodzenie... dostała nawet więcej, niż chciała, bo oto dostała w podarunku — dziecko! Ludzie mówili, że winien był gospodarz, ale on się do tego nie przyznawał, bowiem był żonaty i ona także tego nie twierdziła, bo była dumna... dumna była biedaczka! I stało się, że przy chrzcie powiedziała kłamstwo. A syn, który jej się narodził, był to wielki gałgan i dlatego odrazu zpoczątku ochrzczony został fałszywie.
To mu nie mogło zaszkodzić, gdyż był z góry przeznaczony na łajdactwo. Dziewczyna dostała mieszkanie tuż pod osiedleniem gospodarza i to, naturalnie, nie mogło się podobać jego żonie. Ile razy ją ujrzała, pluła na nią, a gdy malec przychodził bawić się z jej dziećmi, kazała wypędzać — bękarta. Nie godzien był, jak mówiła — niczego innego.
Po całych dniach i nocach nalegała na męża, by precz odpędził biedaczkę. Opierał się długo, opierał się póki był silny i panował nad sobą. Ale później rozpił się i rządy domu objęła żona. Od tej chwili zaczęło być bardzo źle owej dziewczynie, z każdym rokiem coraz gorzej, tak, że marła poprostu z głodu wraz ze swoim malcem, który nie chciał opuścić matki.
Mijały lata, minęło lat ośm, aż pewnego dnia musiała dziewczyna wynosić się precz! I wyniosła się pewnego ranku, ale poprzedniej nocy stanęło całe gospodarstwo w płomieniach. Spalił się gospodarz, gdyż był właśnie pijany, uciekła tylko żona wraz z dziećmi i oskarżyła dziewczynę, iż to ona podpaliła. Może tak było... może nie... któż tam odgadnie? Ale dziwny był chłopak, syn onej dziewczyny. Przez ośm lat przymierał głodem wraz z matką i wiedział dobrze, czyja w tem wina. Matka opowiadała mu nieraz wszystko, kiedy pytał, dlaczego ciągle płacze. Powtórzyła mu to raz jeszcze onej nocy, kiedy miała iść precz, chłopaka nie było potem długo w domu. Dostała się na całe życie do więzienia, gdyż powiedziała sędziemu że to ona przez zemstę puściła z dymem całe osiedle.
Chłopiec pozostał sam, ale ludzie mu pomagali z litości, iż miał tak złą matkę. Potem udał się w inną okolicę i tam już ludzie byli dlań gorsi, bo zapewne nie wiedzieli, że jego matka była podpalaczką. Zdaje się, że nie powiedział im tego. Gdym go widział poraz ostatni, był pijany i ludzie powiadali, że oddał się trunkowi. Czy to prawda, nie wiem, ale mówiąc między nami, nie mógł uczynić nic lepszego. Wierzcie mi państwo, jest to zły, z gruntu zepsuty chłopak. Nie znosi ludzi, nie chce, by byli dla siebie wzajem dobrzy, a nawet, by dla niego samego byli dobrzy. Pragnie wszystkich uczynić takimi, jakim jest sam, ale przyznaje się do tego wówczas jedynie, gdy jest pijany. Wówczas także płacze... płacze bez powodu, a łzy lecą, jak grad... bez powodu... bo pocóż ma płakać? Mimo to płacze jak wściekły... płacze i płacze... Gdybyście widzieli ten jego płacz... śmialibyście się... bo płacze tylko z pijaństwa i nie jest odpowiedzialny za ten płacz...
Aslak, doszedłszy do tego miejsca, rozpłakał się w głos, przechylił się w tył i spadł ze stołka, ale wnet uspokoił się zupełnie i zaczął chrapać.
— Urżnął się, jak świnia! — powiedział leżący na łóżku. — Zawsze tak płacze, kiedy się upije.
— To szkaradna historja! — zawyrokowały dziewczęta, wstały i wyszły.
— Ile razy opowiada, co sam chce, — zauważył jakiś starzec, wstając z ławy — zawsze musi coś takiego mówić! Nie mogę pojąć, jak ludzie mogą słuchać takich historji? — dodał i spojrzał na pannę młodą.