Synowie ziemi/III
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Synowie ziemi |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwie trumny, dwie trumny, powtarzał Czerkaski machinalnie, idąc w szczupłym pogrzebowym orszaku.
Dziwna, że nie mógł sobie śmierci tych dwóch ludzi uświadomić. Zdawało mu się, że idzie za jakiemiś pustemi skrzyniami. Chwilę miał to śmieszne złudzenie, że jest czeladnikiem majstra stolarskiego i odwozi trumny na miejsce przeznaczenia — przecież były stanowczo puste — to znowu myślał nad tem, że w takiej trumnie, gdyby zrobił odpowiednią wentylacyę, mógłby, naturalnie, z odpowiednim zasobem żywności ocean przepłynąć. Rozkoszował się tą myślą, że ocean wziąłby go na bary, że trumna spadałaby z wichru fal w przepaść bezdenną, znowu wskakiwała jak gazela na postrzępiony, białym śniegiem spieniony grzebień nawrotu bałwanów, że mógłby żyć w trumnie całe miesiące — bezpieczny, żywy... he, he, he... igrać z wszem niebezpieczeństwem, śmiać się z śmierci, igrać, bawić się nią — ho, ho... Trumna z żywym trupem na łup rozszalałego żywiołu, który wie, że nic nie pomogą ni wiry ni zawroty... he, he, rozszalałe, wściekłe, poraz pierwszy bezsilne morze... A on spokojny, cichy, bezpieczny, świadomy swej mocy, leżałby, tylko raz po raz skinąłby kapłańskim ruchem ręki jakieś bardzo poważne: Ite, missa est.
Ale wraz uświadomił sobie, że ci ludzie rzeczywiście umarli, że ich już nigdy nie zobaczy i zdjęła go trwoga.
Umarli — no tak! To znaczy nie żyją.
A dusze, dusze. Jak ciała astralne krążą jeszcze wokół tych martwych cielsk, jeszcze z niemi związane tysiącem nici, jeszcze się oderwać nie mogą i patrzą z przerażeniem na ten cały ohydny rozkład, na tę zgniliznę i to ciało, które... Przestał myśleć, bo przez mózg jego spłynęła piorunem straszna fala życia: rozkosz, ból, smutek tęsknoty, rozpusta tego ciała, co teraz gniło.
Dlaczego oni zmarnieli?
Dlaczego?
Zapóźno przyszli na świat.
Wtedy byli się winni urodzić, kiedy jeszcze świętą była wszelkiemu stworzeniu nagość i świętą była dusza, w czemkolwiek się objawiała w przyrodzie, czy człowieku. Wtedy, kiedy człowiek żył z całą przyrodą w najściślejszym zbrataniu, kiedy był jej cząstką, najdelikatniejszą nitką jej nerwu.
Wtedy, kiedy człowiekowi było święte wszelkie objawienie natury, wszystko jedno, czy sprzyjające, czy zgubne i niszczące.
Wtedy, kiedy syn ziemi czuł się jej atomem i w każdym przejawie duszy ludzkiej choćby najbardziej zbrodniczym widział działanie pytagorejskiego praognia, w którym dusza ludzka rozpalała się do życia ziemskiego.
Wtedy, ach wtedy... Czemuż zapóźno przyszliśmy na świat?
Dobrym i świętym był człowiekowi chaos i szał, dobrą i świętą ciekawość, co mroki szarpie, przedziera i przez na oścież otwarte okna słońce wpuszcza, mniejsza o to, czy ono zabija, czy życie daje.
Dobrym i świętym był mu tytaniczny, hardy, chrobry polot, co nieokiełznaną pychą wszelkie normy i prawa niweczy.
Dobre i święte były dumne i jasnowidzące wzloty w przyszłość i świętem było twórcze nieokiełznanie, a nadewszystko „Ja“ — „Ja“, jedyne zło w tych naszych marnych, biednych czasach.
Och ten święty, wielki czas, co już bezpowrotnie przeminął!
Pycha była szlachectwem duszy, gniew i mściwość były świętemi cnotami królów, a najskrytsza chytrość, a czasem najuleglejsza pokora oznaką najwyższej mądrości. To znowuż wzgardą i szyderstwem otaczano tego, co się nie umiał lub nie chciał mścić za krzywdy.
Pokorny, bez myśli pomsty, był nędznym tchórzem, wzgardą okrywano skromnego i wzgardą pokornego — bo to cnota rzezańców. Och, jak dobrym był wtedy ten Bóg, który ziemią i życiem rządził.
Dobrym był ojcem i łaskawym mocarzem.
I tak rzekł do człowieka:
— Chory jesteś i zdrowia pragniesz?
Patrz, bujnie zarasta moje ziemie różnorodne zioło, co uzdrowić cię może, bujnie rozrasta się jadowita trucizna, ale ty możesz z niej zrobić uzdrawiające leki.
I szedł dobrotliwy ojciec do biednych i zrozpaczonych i tak do nich przemówił: Chcesz być bogatym, szukasz skarbów ukrytych? Nadmierne jest bogactwo mej ziemi, bujnie rozpościerają się w jej wielkiem łonie kosztowne żyły złota, srebra i szlachetnych kruszców. Ale duszę swoją musisz zakląć, by wyszła z ukrycia, a ona objawi ci wszystko. Twoja dusza, która od początku była zawsze zespoloną cząstką mej istoty: ona wie wszystko. I Bóg przyrody, bóg dumy, nieokiełznanych instyktów poszedł do ludzi, którzy się dręczyli rozwiązywaniem najgłębszych zagadek, i owóż i do nich przemówił dobrotliwy ojciec:
— Chcesz spojrzeć w przyszłość i odczytać runy przyszłych wydarzeń?
Badaj lot ptaków, w których duszy płonie ten sam praogień, co w twej duszy płonie. Słuchaj szmeru liści, spoglądaj w gwiazdy i w metalowe źwierciadła, odczytuj linie twej dłoni: w tysięcu form ukształtowałem twoją przyszłość, ale ty badaj, szukaj, rozwiązuj zagadki, bo przykazaniem mojem jest bystrość i chytrość, przezorność i ciekawość twórcza i duma i odwaga i zbrodnicze łamanie praw.
Aleppe Satanas! Aleppe!
Świetlany, światłem darzący Szatanie, Paraklecie!
Był bogiem instynktów i cielesnej rozkoszy, czczony zarówno przez najwyższych pomazańców ducha, jak przez niskich i maluczkich. Był niewyczerpanem źródłem życia, rozrodu i szału. Kobietę obdarzył sztuką wabienia, tarzał się w orgii barw, wynalazł flet, wprawiał w rytmiczne poruszenia mięśnie, aż święta Mania ogarnęła serce, a święty Phallus swym nadmiarem zapłodnił urodzajne łono. Był Apollinem i Afrodytą w jednej postaci. Był bogiem ogniska domowego i bogiem domów rozpusty, budował muzea i wspaniałe świątynie, zapalał artystę szałem twórczym i troskliwie strzegł płodu matczynego łona.
Różnokształtu jak życie, wszechwładnie i szlachetnie, ohydnie i zbrodniczo, jak cała przyroda, dobrotliwie i złowrogo panował wówczas Bóg Artysty-Twórcy.
I czemuż oni teraz zmarnieli?
Bo Bóg piękności i bogactwa został wygnany, strącony z swego tronu.
I nastąpiło przenicowanie wszystkich wartości: piękność stała się ohydą — rozkosz upojenia, w którym oczy człowieka patrzą w niewyczerpany czar i głąb życia, stała się rozpustą, samowolne panowanie nad własnem życiem i śmiercią tchórzostwem, miłość, nierządem, nagość, wstydem, zbytek i przepych marnotrastwem — o piekielny czas, w którym teraz żyć trzeba.
Czerkaski szedł zwolna za trumną, a myśli jego coraz uporczywiej powracały do tego samego tematu:
Ta, którą piana morska porodziła, która w perłowej muszli płynęła przez wszystkie oceany, stała się prostą nierządnicą.
Bóg światła i muzyki został jednym z najlichszych pachołków szatana chrześcijańskiego, bo stworzył muzykę, a przez nią melancholję, „oną piekielną łaźń, w której djabeł dusze kąpie“.
A naga, szlachetna, nieświadoma ni grzechu ni cnoty Psyche, pokryła się zgrzebną koszulą i włosiennicą...
Ha, ha, ha...
I w takim świecie być artystą i tworzyć — ha, ha, tworzyć piękno, nagość — być mocnym, śmiałym, bezwzględnym!
Ale nieopuści dobrotliwy ojciec swych dzieci, ojciec nieszczęśliwych i nędzarzy, ojciec Twórcy i tego, którego dusza się zwraca do dawnej piękności.
Nie było już potężnych a świętych orgii, w których dusza człowieka zawsze upojenia żądna, rozpasaćby się mogła, niema ni świąt Dyoniza, ani misteryi Eleuzyńskich, ani nawet surogatu Saturnalii — sabatu czarownic.
I wielkiego księcia ciemności zdjął smutek nad duszą ludzką, co się upoić, co zapomnieć nie mogła.
I myślał długo i myślał głęboko, aż wreszcie nauczył człowieka wytwarzać — he, he: opium, morfinę, gin, absynth, wódkę — he, he: to był ósmy dzień stworzenia! Dzieła Boga dopełnił Szatan, ojciec smutnych i nieszczęśliwych.
Tak, trzeba było piękność zniszczyć, by potomkowie Abrahama mogli się rozmnożyć, jak gwiazdy na niebie, jak piasek na brzegu morskim.
I dotrzymano obietnicy.
Rozmnożyli się zjadacze chleba i mszczą się na tych, co tęsknią, co wyciągają ręce ku nieznanym bogom, co szukają poza słowem, zdawkową monetę służącą do określania: „to moje, to twoje“, innej pierwotnej piękności, kiedy słowo świętem było, natchnieniem i bogactwem. Mszczą się na tych, którzy piękność nad pożytek przenoszą, zbytek nad miernotę.
I z dziką pogardą patrzał Czerkaski na ten tłum artystów, co się umiał zastosować do wymagań motłochu.
Tam ten tłusty, zadowolony z siebie, on co kiedyś święty ogień miał w sobie, dziś fabrykant wytwornych mebli, malarz plafonów w wilach bogatych żydów, tapicer, dekorator.
Tam znowu jego dawniejszy kolega szkolny obdarzony niezwykłą siłą słowa: dziś podła gadzina dziennikarska, podpatrująca życie artystów, aby potem z zawiści chyłkiem opluwać je swym jadem.
Wszystko to dlatego, że to daje kilka tysięcy rubli dochodu rocznie.
Ten znowu kretyn i rozpustnik wziął posag za żoną, a teraz głosi najszczytniejsze ideały społeczne.
A ten ostatni łajdak i oszust, który wyzyskuje krwawą pracę biednego artysty... a gra rolę dobroczyńcy i opiekuna sztuki...
Zdjął Czerkaskiego taki wstręt i obrzydzenie, że chciał nawrócić do domu.
Czuł się skalanym, zbrudzonym, że idzie w szeregu tych ludzi i wydawało mu się, iż kala pamięć tych, których kochał.
A Wisła ziała malaryą. Ale jakiś wewnętrzny upór nie pozwalał mu nawrócić. Jakiś tradycyjny przesąd nie pozwalał mu odejść od trumien przyjaciół; szedł, szedł na daleki cmentarz i nagle ogarnęła go straszna myśl: a może nauka o metampsychozie jest prawdą, może te dwie dusze, które ten marny ścierw opuściły, przeobraziły się teraz w jakieś marne bydlę lub płaza; może w tej chwili nastąpiłem nogą na tę duszę, na tego robaka, w którym ten biedny Szarski!
I kto wie, czy ja go nie zmusiłem do nowych przeobrażeń?!
Drgnął.
Stali nad otwartym grobem poza cmentarzem, na którym dwie trumny złożono. A teraz on Czerkaski, który już zapomniał, że tkwią łzy pod powieką, ryknął wielkim płaczem.
Nie był to płacz nad przyjaciółmi zmarłymi, nie był to płacz nad samym sobą, ani płacz nad przypadkową tragedją ludzką, tylko straszny, rozpaczliwy ryk:
„Na coś nas Boże stworzył?“
I w tej chwili zawstydził się, bo czuł na swoich plecach ciekawe oczy i tłustego dziennikarza i niemniej ospałego rzezimieszka literackiego i reportera, który w swoim notesie zapisywał już wrażenia pogrzebu i oczy jakiejś literatki, która stroiła się w żałobne szaty po zmarłym kochanku; cisnął grudkę ziemi i zdjął go wstręt do tych niecnych komedyi.
Odszedł.
Był bardzo osłabiony, siadł na wilgotnej trawie i powtarzał bezmyślnie:
„Aleppe Satanas, Aleppe“!
A nagle w mózgu jego zaczęła wirować jakaś dzika, cyniczna myśl:
— No i cóż z tego, że dwóch ludzi się zabiło. Zdechli i koniec. Nie umieli żyć, po co się mieli męczyć. Dobrze zrobili, o dobrze. Jeżeli się nie umie żyć, to jedyny praktyczny środek, życie sobie odebrać.
I nagle:
— Po co ja żyję?
A z duszy jego wyrwał się krzyk:
Hanka, Hanka!
I dziwne.
Zapomniał o przyjaciołach teraz już ziemią przysypanych i objęła go jakaś rozpaczna tęsknota za Hanką.
Teraz mógłby pójść do jej męża i powiedzieć mu w oczy:
Przecież ona jest moją!
Wstał nagle i nie żegnając się z nikim, wsiadł do doróżki i co koń wyskoczy, kazał śpieszyć do swego mieszkania.
Przez całą drogę rozmyślał w jaki sposób Hankę zobaczyć może.
Myśli mu się plątały... powrót i nawrót myśli paraliżował się wzajem, wreszcie całkiem zatracił świadomość tego, co zrobić może i tylko z cicha, z bezmierną rozkoszą powtarzał to słowo: Hanko, Hanko, Hanko...
Doróżka wlekła się, jak po grudzie, a Czerkaski niecierpliwił się, bo czuł, że Hanka na niego czeka.
Hanka!
Piorunem przeleciało mu całe jego życie przez mózg i zdumiony zapytał sam siebie, jak się to wszystko stać mogło?
— Przecież ja nikogo, prócz Hanki, nie kochałem! W niej zbiegają się linie mego przeznaczenia. Jej dusza prowadzi mnie w zaświatowe byty.
I nagle z siłą:
— Wezmę Hankę ze sobą, ona, ona jedyna.
A teraz zdawało mu się, że ma ją przy sobie i tuli i pieści:
— Hanka, pojedziesz ze mną? — Jest morze, które zamarza zimą, taka bezgraniczna biała równina. Weźmiemy sanki, ja otulę cię mym płaszczem, takim szerokim, królewskim płaszczem gronostajowym, na sercu mem cię ogrzeję. A potem konie poniosą nas po tej zamarłej, trupiej równinie, po lodach i śniegu aż hen, hen, tam, gdzie kraj tysiąca jezior i wieczna wiosna i ciepło i jasne noce...
Hanko, chcesz?
I jak błysk gwiazdy porannej usłyszał echo jej myśli w swem sercu:
Chcę...
Ocknął się. Wreszcie doróżka stanęła przed jego mieszkaniem.
Był zły, że tak szybko przerwano mu jego cudowne majaki.
Wszedł do mieszkania.
W progu stała Hanka.
Patrzył na nią, jak nieprzytomny, bo zdawało mu się, że to tylko dalszy ciąg jego śnień o piękności. Patrzył chwilę, zrozumiał wreszcie, że to rzeczywistość i z głęboką radością przypadł do jej nóg.
Toś ty? moja Hanko! toś ty?
Ona skłoniła się ku niemu i tak przyklękli obok siebie na dywanie, jak dwoje małych dzieci w szczęściu i zachwycie.
I tak szedł dzień za dniem.
Byli szczęśliwi... Czerkaski pogrzebał całą swoją przeszłość, zapomniał o wszystkiem, co było poza nią, a dusza Hanki oszołomiona opromieniona nowo zbytem szczęściem miłości rozkwitła w dziwnie uroczy kwiat.
Nie myślała o tem, że jeszcze jeden krok, a w przepaść runąć może, ani na chwilę przez głowę jej nie przeszło, że zdradza męża, że żyła snem we śnie i w tem upojeniu szczęścia zatraciła zupełnie poczucie rzeczywistości.
Czasem Czerkaski zamyślił się nad tym stanem upojenia, czasem go szarpnął boleśnie widok tego człowieka, którego oczy w teatrze tak rozpacznie w duszę jego się wpiły, ale był szczęśliwy.
A często wieczorami, kiedy Hanki przy nim nie było, targał się myślami.
Dlaczego ja jej przed dziesięciu laty nie poznałem.
— Dlaczego to życie tak złośliwe i głupie, że w tak nikczemny, podły sposób ludziom losy wikła. Po co i na co? Na co te wszystkie męki?
Dlaczego jeżeli się ludzie, po długiem szukaniu po długiej męce dobiorą, to wtedy dopiero otwiera się ponad ich oczyma straszna rzeczywistość, bolesna rosterka, hańba, potępienie?
Czerkaski zaklął i wikłał się w nowych pytaniach. Co za sens ma ta straszna męka życiowa?
Co za jakieś szatańskie przeznaczenie, los, czy djabli wiedzą co, kojarzy na to kobietę i mężczyznę, by ich dręczyć, powoli i z więcej niż szatańskiem wyrafinowaniem i okrucieństwem w serca ich nóż zatapiać.
Co to wszystko ma znaczyć?
I z wstrętem myślał o kobiecie, zmuszonej prawem przebywać u boku niekochanego męża. Wyobrażał sobie te dreszcze lęku, cały smutek tej nędzy. Ha... ha... dobór płciowy!
Tak, panie Darwin, gdyby pańska teorya w życie społeczne ludzkości wcielić się dała, to miłość nie byłaby tak zohydzoną, jak jest teraz, a święty akt miłości, któremu wszyscy zawdzięczamy życie, to przez nas tak ukochane życie, nie byłby plugawą rzeczą za jaką wszyscy go uważają.
A piękność ciała ludzkiego nie byłaby naczyniem brudu i śmieci, które rozpustne ręce rozgrzebują.
I gorącem westchnieniem zapragnął czystych ust, któreby najrozpustniejsze słowa mogły wymawiać z taką czystością, z jaką kiedyś w dzieciństwie pacierz odmawiały.
Zatęsknił gorąco za pięknością starej Helady, tej która w Sympozjon Platona w gorących a boskich pieniach na cześć miłości, tak święty wyraz znalazła.
Rozejrzał się myślą dookoła. Przed oczyma jego przesunął się orszak pogrzebowy — ujrzał znowu znajome twarze: rozpustników, gwałcicieli nieletnich dziewcząt, rajfurów, którzy stoją na ołtarzu opinii publicznej i rzucają pioruny na tych, którzy żyją w miłością uświęconej czystości; a oni to właśnie miłość tę zohydzają i robią z niej bagno i brud.
Czerkaskim wstrząsnęło głębokie oburzenie. Ale znowu cicho się uśmiechnął i powiedział sobie:
Niech świnie zostaną świniami, ja stoję poza obrębem tego wszystkiego i dla mnie miłość moja pozostanie czystą, świętą i szlachetną.
Wstał i zaczął szybko chodzić wzdłuż i wszerz pokoju.
Zapomniał o zagadnieniach społecznych, machnął ręką na to wszystko, co mu przed chwilą przez mózg się przesunęło, raz jeszcze uczuł tę wielką, królewską świadomość tego, że on jest sam jeden, a Hanka do niego należy.
Co go mogli ludzie obchodzić? Co ich hipokryzja? co ich błoto i bagno, kiedy jego miłość była święta, czysta i wielka?
Stanęła mu w pamięci jego żona i ze zdumieniem przekonał się, że nie czuł już najmniejszego rozgoryczenia, że stała mu się zupełnie obojętną, że w duszy jego odbijało się tylko bezdźwięczne echo jakiejś dalekiej, dalekiej przeszłości.
I nagle pomyślał, że może pożycie jego nie było wcale węzłem miłości związane i jeszcze pomyślał, że całe to jego pożycie to może tylko przykry sen. A naraz powiedział głośno:
— Przecież ja nigdy z nią nie żyłem! Skąd te zmory, te urojenia? Przecież ja tylko Hankę, Hankę w sobie nosiłem...
I tak doszczętnie zagubił świadomość i pamięć swej przeszłości, że zląkł się o siebie. Zimny pot wystąpił mu na czoło, był pewien, że nastąpi recydywa choroby.
Rozglądał się po pokoju, a wzrok jego spoczął na w okół rozwieszonych akwafortach Goyi.
Jakieś legendarne zwierzę, coś w kształcie gryfa, z tułowiem szalonego ogiera z rozpiętemi, olbrzymiemi skrzydłami, niesie na swym grzbiecie w jakiś ciemny straszny przestwór dwojga ludzi: mężczyznę i kobietę. On silnie wsparty trzyma w swych ramionach kobietę z płomiennym, jasnym włosem, z rozpacznie wyciągniętemi rękoma.
— Tak, to ja sam; ja ją porwałem i ja ją unoszę. Dokąd... Chryste Panie! Dokąd?..
Groza i męka rozszalała się w jego sercu.
Oczy, te skrwawione oczy ptaka wlepiły się aż na dno jego duszy.
A ten czarny, bezdenny przestwór!
Gdzie jego granice i jakie zeń wyjście?
Co czeka na jego dnie?
Szeroko rozwarte oczy wlepił w przyszłość — ciemność — ale tylko ciemność bez końca...
Strach zjeżył mu włosy.
— Czyż nie ma wyjścia?
— Jest! — szepnęło coś z cicha do jego ucha. Oczy jego błądziły po wspaniałym sztychu Klingera.
W odmęcie fal powietrznych na dwóch olbrzymich delfinach siedzi dwoje nagich ludzi w namiętnem upojeniu i w takim szale rozkoszy, który w ból przechodzi. A silny bezpamiętny splot ich ciał tak piękny, jak piękną jest świętość i czystość. Święta MANIA Miłości spłynęła na nich przepotężną łaską.
Gradem lecą na nich kamienie potępienia, złorzeczeń i błota ludzkiego, ale oni tego nie czują, oni — w swej nieskalaności wniebowzięcia...
Usiadł, bił się jeszcze z myślami, ale nagle uczuł ten wielki spokój człowieka, który po ciężkich mękach wreszcie coś postanowi, ten wielki spokój człowieka, który załatwił ze światem i sobą wszystkie rachunki i chociażby widział przepaść przed sobą nie cofnie się już, ale śmiało naprzód pójdzie, chociażby pod jego stopą przepaść się otworzyła i życie miał weń postradać.
Hanka musi być przy mnie, Hanka jest moją, a chociażbym miał się na śmierć zamęczyć piekielnem wspomnieniem jej męża, Hanka będzie przy mnie i ze mną.
Poniosę ją na tym szalonym gryfie mej miłości, chociażby się rwała w rozpacznem poczuciu obowiązków, a może znajdziemy to wielkie szczęście upojenia, jak tam oto tych dwojga, co nie czują razów kamieni, czyści, chociaż ich kałem i błotem obrzucają, i święci nawet w zbrodni.
Tysiąc pytań, tysiące wątpliwości, lęk, wyrzuty sumienia, to wszystko kotłowało w bezładnym chaosie w jego głowie, ale podziemny jakiś, ukryty głos nakazywał mu głosem władcy nie z tego świata:
Postanowiłem!
A burza w jego mózgu srożyła się, szalała i wichrzyła coraz mocniej.
Ale głos podziemny powtórzył z wielkim, królewskim majestatem.
Postanowiłem!
I tuż uczuł jakąś wielką, dziką rozkosz, by zapanować nad tym dzikim chaosem i zamętem w swym mózgu. Uczuł dreszcz dumy, że w nim objawiła się siła i wola jakiejś potęgi nieznanej, niezgłębionej, a odwiecznej i świętej, że jak w krzaku ognistym Bóg w nim przemówił:
„Ona jest duszą twej duszy, jest linią twego przeznaczenia i tobie jednemu dałem do niej prawo“.
A teraz burza zamilkła i z cichym radosnym szeptem powiedział:
Postanowiłem!
Z dalekich wspomnień wyłonił się wspaniały obraz.
Przypomniał sobie ostrą, mroźną noc, gdy przez zmarznięte morze pędził saniami —
Ten potężny biały majestat śniegu, ten dziwnie próżny majestat śmierci i ta ogromna, zastygła cisza cmentarna.
Radosny dreszcz przebiegł jego ciało.
— To będzie nasza podróż ślubna — szeptał:
Tam, tam, po przez tę pustynię śnieżną, tam gdzie kraina tysiąca jezior, kraj wodospadów i lasów dziewiczych, kraj wiecznej wiosny, zdala, zdala od tych strasznych malaryi, które tu wszystkim swym jadem krew rozkłada...
Późną nocą zaszedł do restauracyi pod białym pawiem.
Naokół wielkiego stołu siedziało kilku malarzy, paru literatów, kilku „genjuszów bez teki“.
Stasinek jak zawsze błądził pijanemi palcami po fortepianie, ale tym razem cała gromadka była jakaś chmurna i milcząca.
Śmierć dwóch kolegów zaciężyła duszną atmosferą.
Jakieś straszne „memento mori“, a każdemu z nich zdawało się, że muska go skrzydełko śmierci.
Pili w milczeniu, albo też po cichu opowiadali sobie tajniki z życia swych zmarłych kolegów. Albo też z rozpacznemi kpinami wskazywali tego, na którego teraz kolej przyjdzie. Jednego kiła żarła, drugi znów szamotał się w ostatnich zapasach z suchotami, innemu zaś nałóg pijaństwa wszystkie siły poderwał. Tamtego malarya trawiła...
Jakie to straszne.
Ale stokroć straszniejsza ta malarya moralna, która zdrowych niszczyła.
O ten, ten z najzdolniejszych frymaczył swoją sztuką, jak ostatnia ladacznica swem ciałem. Tamten znowu gałgan, łotr i oszust, człowiek, który cały swój czas w lupanarach spędzał, redagował organ kościelny i zachęcał ludność do bicia żydów. Ten znowu wyuzdany cynik, malował obrazy świętych i opowiadał jak modli się przed rozpoczęciem swej pracy...
Skąd ten niepojęty fałsz, ta ohydna obłuda, to bezwstydne kłamstwo?
I przecież każden z nich wiedział, że oszukuje swoje społeczeństwo, każden z nich kłamał z śmiałym bezwstydnym cynizmem.
Czerkaski myślał długo, skąd ta bezczelność i bezwstyd się bierze. Dlaczego społeczeństwo ten bezwstyd obłudy toleruje, bo przecież wie, że jest oszukiwane. Ha, ha, ha... splunął i chciał wyjść.
Ale w tej chwili podszedł do niego Stasinek i mówił smutnym głosem:
Wiesz, tyś mi straszną przykrość wyrządził. Powiedziałeś temu łajdakowi, co się ciebie czepiał, że ma się ze mną spichnąć przeciwko tobie. Tym razem ogromnieś się pomylił.
O, to nie to, to nie to. Bo ja cię bardzo i głęboko kocham. A jeżeli jestem kiedyś wściekły na ciebie, to wściekłość mojej niemocy, to to, że i ja czuję w sobie iskrę bożą, a wykrzesać jej z siebie nie mogę. Jeżeli kiedyśkolwiek uczuję nienawiść, to nienawiść niewolnika, którego pan buduje piramidy, a jemu zaledwie kamienie ciosać wolno. Otóż widzisz, dlatego ja piję, dlatego ja się poniewieram i służę za tarcz waszych kpin i docinków. Mój organizm niedociągnięty — muszę go sztucznie podniecać, aby módz w ogóle żyć...
Zamyślił się nagle, a po chwili:
A ja żyć chcę, bo ja muszę coś zrobić, muszę!
— Zaczem coś będziesz w stanie zrobić, to ci alkohol komórki twego mózgu doszczętnie zniszczy.
— Nie pomoże alkohol, to pomoże morfina, opium, szalej, wszystko mi jedno, ale ja muszę coś stworzyć, coś tak wielkiego, tak niesłychanego...
Podniecał się coraz więcej, aż wreszcie wpadł w wściekłość.
— Coś, coby o całe niebo, wszystko coś ty stworzył, co oni wszyscy razem stworzyli o całe niebo przerastało.
Czerkaskiego zdjęła nagle ogromna litość nad tym obłędem niemocy i bezsiły, nad tym chorem bełkotaniem pragnienia sławy i potęgi.
Spojrzał w stronę stołu, tuż naprzeciw siedziało tylu zdolnych ludzi, którzy wszystkie swe siły marnowali na całodziennej pracy w jaskiniach redakcyjnych najpodlejszego gatunku.
I to ich cała rozpacz, że dusze sobie brudzili, podlili kłamstwem, które jakiś sprytny geszefciarz, szubrawiec, ich szef, pisać im kazał. Pluli w swą duszę, zębami zgrzytali, ale pisać musieli, bo tak szef przykazał. A zimą spać na bruku nie mogli, a śmierć głodowa niemiła, a kłamstwo coraz więcej wrastało w duszę, a rezygnacya przechodziła w cynizm, a zawiść i zazdrość trawiły duszę aż do dna, aż wreszcie ten, który kiedyś w swej duszy piękno i prawdę ukochał, który odważnie stawiał czoło obłudzie i hypokryzyi stawał się pełzającym w błocie gadem.
I nagle ujrzał z przerażeniem obraz tego społeczeństwa, które tak ukochał.
Widział jak obrzydliwe jakieś pająki omotały siecią podłoty i kłamstwa ten biedny, nieświadomy naród, wykoszlawiły jego pojęcia, sączyły jad zawiści, usypiały jego czujność i energję kłamliwemi opowiastkami o jego wielkości i potędze. Najlichsza miernota mogła potem tę zgłodniałą i chciwą użycia bandę przekupić i stać się nagle olbrzymią sławą, chlubą narodu...
Uśmiechnął się smutnie.
Och, ci „nasi zaszczytnie znani“, „nasz słynny rodak, nasz chlubnie znany rodak, który imię naszego narodu po całym świecie rozniósł“, „nasz mistrz ukochany i przez naród uwielbiany“.
— Ha, ha, ha...
Nagle go zdjęła straszna litość nad tymi wszystkimi schyłkowcami, ludźmi wykolejonymi, a którzyby tak nieskończenie wiele zrobić mogli, i podszedł do stołu.
Siedział tam architekt ogólnie znany pod nazwą Toma, jedyny którego uważał za rzeczywiście silnego w całem zgromadzeniu.
— Chodź. —
Tom w tej chwili powstał. Wyszli na ulicę.
Szli w milczeniu, a nagle Tom przystanął przed świeżo wybudowanym pałacem.
Stał długo, oglądał się wokół badawczym okiem a wreszcie:
— Patrz, jak umiałem zachować czystość linji, patrz, jakie to piękne.
Czerkaski patrzał z podziwem.
— Tak, to rzeczywiście piękne.
— Bo widzisz, Tom zapalał się coraz więcej, oczy mu błyszczały, ogień młodego zapału buchał z całej jego twarzy.
— Architektura to święta sztuka. Dzisiaj architektów nie mamy, są tylko rzemieślnicy. Czy sądzisz, że oni wiedzą, czem jest linja?
— A ja czuję linję, czuję ją, jak Szopen czuł ton jak ty słowa odczuwasz.
Linja dla mnie nie jest kreską martwą, kombinacja moich linji, gdy coś buduję, to nie matematyczne obliczenie, każda linja jest dla mnie symbolem jakichś dziwnych uczuć podświadomych, twórczych.
Tego ci wytłómaczyć nie mogę, ale często chwytam się na gorącym uczynku: nagle spostrzegam, że ja tylko linjami myślę i czuję, że ja linjami w budowie wyrażam istotny stan mojej duszy, że byłbym w stanie linją oddać moją miłość, moją nienawiść, wszystkie moje zachwyty i ekstazy.
A nagle prawie tajemniczo:
Wiesz, ja ich rozumiem tych starych mistrzów budownictwa, zdaje mi się, że oni musieli tak czuć linję i bryłę, jak ja ją czuję.
Oni budowali swoje wniebowzięcia, budowali swoje kajenia się grzechu, to znów niebiańskie zachwyty rodu ludzkiego; budowali przybytki cichego szczęścia i spokoju, wybuchy nieokiełznanej namiętności i nadziemskich wzlotów.
A my, nędzne karły — krztusił się od wściekłego śmiechu — my budujemy Bierpaläste, Kaserne i „secesye“ dla żydowskich bankierów, albo też spaskudzamy wielką piękność starych kościołów...
Och, mieć miliard! módz tworzyć!.. W każdym kątku tej ziemi wskrzesić piękno, to czyste szlachetne piękno dawnych dni. —
Czerkaskiemu rozradowała się dusza, że ten przez niego tak ukochany naród zdołał już ze siebie wyłonić takie jednostki, których dusza na oścież dla piękna otwarta, w których płonie ogień ducha świętego wielkiej, jednej, niepodzielnej sztuki, tej, którą szał twórczy rodzi i moc, a nie pożytek.
I tak długo w noc błądzili po ulicach starego miasta. Obaj byli niezwykle pobudzeni, aż wreszcie Czerkaski przerwał milczenie.
— Słuchaj, Tom, tyś mocny chłop, ty masz wielką siłę, ale tu najmocniejszy ostać się nie może. Ani się nie spodziejesz, a jad malaryi dostanie się w twoją krew i zeźre cię do cna. Uciekaj czemprędzej, uciekaj!
— Ja się tu ostoję, bo mam troche pieniędzy, ale — zdaje mi się, że posłucham twojej rady, mam straszny lęk przed tą malaryą. A ty, co ty ze sobą zrobisz?
— Ja, ja, drogi chłopie, pojadę do krainy wiecznej wiosny, tysiąca jezior, do kraju wodospadów i lasów dziewiczych, zdala, zdala od tej strasznej malaryi, która tu wszystkim naokół swym jadem krew rozkłada. Przez śmiercią mrozu ścięte morze, poprzez śnieżnym całunem pokryte fale, tam gdzie cicho i spokojnie...
— Dokąd?
— Tobie dam pierwszy znak życia, gdy już będę się czuł bezpiecznym, że malarya mnie nie dosięgnie.
— Sam jedziesz?
Nie. — Jadę z tą, która chroni mą duszę od tej zarazy, przez którą dziś już odzyskałem dawną moc twórczą i siłę, by się raz wreszcie z tego bagna wyrwać.
— To dobrze, to dobrze — powiedział Tom.
Pożegnali się.
Przyszedł do domu i chodził podniecony długo po pokoju. Zapomniał nagle o sztuce, o malarji, tylko jakaś niezmierna, pragnąca tęsknota przelewała się w sercu jego za Hanką.
Roziskrzyła mu się dusza lśniącym kryształem śniegu, co białą, śmiertelną płachtą pokrył całą ogromną równinę, jak daleko oko sięgało, aż hen poza wieś rodzinną, aż hen pod Górki, tam gdzie stał mały kościółek wiejski.
A kiedy słońce skłaniało się ku zachodowi, wtedy stał i wyczekiwał bicia dzwonów na Anioł Pański. Wsłuchiwał się w mrozem iskrzącą się ciszę, w olbrzymi, martwy spokój śpiącej ziemi, patrzał, jak śnieg zwolna siniał, to błękitniał, a nagle falą upojenia i cichego nabożeństwa spływały w jego dziecięce serce majestatyczne dźwięki dzwonów...
Jaki się wtedy czuł szczęśliwy —
— Hanka! — wykrzyknął.
I dusza mu się rozmaiła rozkwitłą wiosną. Oddychał zapachem róż i kwieciem drzewek migdałowych.
Rwał po polach modrak i maki, zbierał ich całe naręcze i w ciernistej altanie, porosłej nygusem, wił wianki na cześć Panny Marji i zawieszał je na Bożej Męce w zbożnej pokorze. Wspomniał tę rozkoszną chwilę, gdy w dniu jego imienin prowadziła go cudnym rankiem matka do kościoła, by na intencyę tego przyszłego szczęścia do Boga wznieść modły.
Djamentowa rosa wisiała na kwitnącem zbożu, żółte łany rzepiku budziły się z snu, oddychały głęboko, prostowały swe kiście, wyciągały się, jak człowiek ze snu zbudzony, ale nie do znojnej pracy, lecz, by się sycić słońcem, wsysać w siebie najrozkoszniejsze soki ziemi i całą atmosferę zapachów i woni, głosić cześć i chwałę tej pięknej, kwitnącej ziemi, w której Bóg mieszka...
Hanka!
To znowu widział straszną burzę, gdy pioruny, jak grad sypały się w zburzone, czarne jezioro i w niebotyczne topole, które rosły nad jego brzegami tuż pod domem jego ojca. Widział potoki ognia, patrzał, jak się topole uginały, widział, jak piorun roztrzaskał wierzbę starą, a dwoje ludzi przytulonych do siebie padło bez życia...
Hanka!
Szedł wąską ścieżką ciemną nocą między dwoma kanałami, w których torf kopano. Znał tu każdą drogę, znał każdą kładkę, przez którąby przejść mógł, ale błędne ogniki wodziły go po manowcach, lękał się nogą stąpnąć. Błądził, drżał jak osika w śmiertelnym lęku, bo każden niepewny krok mógłby życiem przepłacić; błądził dalej, szedł naprzód i cofał się, aż wreszcie przystanął zrozpaczony, siadł na wilgotnej ziemi i głośno zapłakał.
A tam w domu czekała nań matka w śmiertelnym strachu; na milową przestrzeń słyszał bicie jej serca, gdyby okropny jęk zbolałych dzwonów. A tam ojciec przerażony całą wieś zwołał, by chłopi z latarniami jego dziecko odszukali. Zaroiły mu się w oczach od świateł i światełek, aleć nie — to te piekielne, błędne ogniki, dusze masonów: strach!
Nogi zachwiały się znowu pod nim i upadł. A grzęzka ziemia zaczyna się pod nim uginać, usuwać i leci, leci, leci w ciemność...
Hanka!
A morze jak widne i szerokie lodem i śniegiem pokryte.
Sanki w uprzęży trzech rysaków pędzą co koń wyskoczy po martwem jego łonie. A Hanka tak gorąco do niego przytulona, schowana pod jego futrem niedźwiedzim, z nim razem dąży tam, gdzie w ciemnej nocy smuga latarni morskiej znaczy drogę, a potem dalej i dalej choćby na koniec świata, ale razem...
— To szczęście! Niech ono będzie bezmiarem rozpaczy, bezmiarem zgryzot, bezmiarem wyrzutów palących —
— Niech ono będzie najboleśniejszym, ale pozostanie szczęściem, bo taka miłość pięknem jest —
— Niech ono będzie całym rajem wspomnień wierzącego dziecka —
— Niech ono będzie wiosennem drganiem całej przyrody, która olbrzymiem tętnem wali o spiż jego serca. —
— Niechaj będzie rozszalałą burzą sypiącą gromy i błyskawice na jego głowę —
— Niechaj go tumani błędnemi ogniami po ścieżkach z których lada krok w przepaść bezdenną runąć można — Ale z Hanką, to szczęście!
Hanka!
I tak chodził długo po mrocznym pokoju i tęsknił i wołał za nią w noc ciemną:
Hanka!
Haniu, jutro pojedziemy.
Czerkaski mówił to stanowczym rozkazującym głosem.
— Ja muszę żyć w prawdzie i piękności.
Nie chcę upodlać swej duszy. Przecież byłoby to dla mnie niezmiernie wygodnem, przeżyć cały raj pieszczot z tobą, a wszystkie obowiązki twemu mężowi pozostawić. Ale ja cię kocham i to byłoby dla mnie upodleniem i męką najcięższą. A ty Hanuś, ty która masz tak czystą i piękną duszę zrozumiesz to, że gdybyśmy tak dalej jego zdradzać musieli, to z czasem miłość nasza stałaby się brzydką, bo musiałaby się stać lękiem, kłamstwem, obłudą i co najstraszniejsze: bezprzestannym wyrzutem sumienia.
Hanka drżała.
— To ponad moje siły, ponad moje siły.
— Nie, nie Hanuś, nie — szeptał cicho i miłośnie...
Hanula, wczoraj całemi godzinami myślałem o tobie. Byłaś białym, lśniącym śniegiem, co tysięcem blasków roziskrzył mi duszę. Widziałem cię odzianą w kwietnią pychę wiosennego kwiecia, czułem cię w dzikiej, rozszalałej burzy nad spienionemi falami jeziora, widziałem cię jako błędne ognie, co w przepaść mnie prowadziły... Wszystko przeżyłem, co człowiek przeżyć może, a teraz Hanka...
Zamyślił się, a po chwili:
— Powiedz, Hanuś, twoja dusza czysta i biała, sama rozsądź, co jest większem złem; okłamywać, zdradzać tego pięknego człowieka, który może coś przeczuwa, ale pewności mieć nie może i męczy się straszliwie, czy też powiedzieć sobie, to nie jest mój dom, bo moim domem jest dom Czerkaskiego.
— Zrozumiałaś mnie?
Podniosła na niego szeroko rozwarte, wylękłe oczy. Poraz pierwszy roztworzyła się przed nią cała straszna otchłań życia.
— Hanka, zrozumiałaś mnie?
Zbladła, łzy jak duże perły ściekały po jej policzkach. A on chwycił jej ręce i mówił z coraz większą mocą:
— Zrozumiałaś mnie wreszcie?
— Tak.
Siedziała na sofie w jakiemś bolesnem, błędnem zamyśleniu. On chodził wzdłuż i wszerz pokoju i długie milczenie.
A nagle Hanka zerwała się, całem ciałem padła na ziemię, włosy jak dwie wzburzone fale rozlały się w okół jej małej główki.
— Nie mogę, nie mogę, nie mogę.
Dusza jego lodem się ścięła.
— Czemu nie możesz?
— Bo... ty wiesz...
Wypowiedziała te słowa tak silnie i tak rozpacznie, że w tej chwili ją zrozumiał. Podniósł ją z ziemi, posadził obok siebie, głaskał z bezgraniczną miłością jej złote włosy.
— Nie lękaj się, to coś miała teraz na myśli, to dawno, dawno zapomniane. Tak się często zamyślam nad okrucieństwem losu, że ciebie przed dziesięciu laty nie poznałem. W mojem sercu nic prócz miłości ku tobie. Nie mam żadnych żalów ani wspomnień. Zapomniałem o wszystkiem, żadna zmora przeszłości dusić cię nie będzie...
— Pojedziesz ze mną?
A ona rzuciła mu się na szyję i z nieskończonem zachwytem patrzała w jego oczy:
— Pojadę.
Obsunęli się z kanapy na dywan i tulili się do siebie z wielkim, bezgranicznym smutkiem.
A milczenie ich uświęciło milczenie natury, głębokie a wielkie milczenie tej świętej ziemi w on czas, gdy się wiekiem białej śnieżnej trumny pokryje.
Nie śmiał do niej przemówić, czuł, że w jej duszy rozgrywa się straszna burza, jaka szaleje na morzach pod zamarzniętą powłoką lodu, czuł, jak w jej duszy coś się łamie i zapada, jak mózg jej pęka pod natłokiem najrozpaczniejszych myśli.
I słyszał, jak dusza jej łka, że musi opuścić tego, który był tak dobry, że dusza jej płacze, że musi zranić śmiertelnie tego, który tak piękną ma duszę i tak ją kochał, ale musi oderwać się od wszystkiego, z czem się zrosła i pójść za tym, dla którego wszystko, wszystkie zbrodnie popełnić byłaby w stanie i wszystkie męki przecierpieć i znieść najstraszniejsze tortury ale już na zawsze z nim pozostać musi.
A on, jakby słyszał, co jej dusza łka i płacze: powiedział głośno.
— Tak i Amen.
— Tak i Amen, powtórzyła Hanka dalekiem echem. A nagle, jakby jakaś straszna przepaść przed nią się roztworzyła: Widziała, jak pędzą jakąś bezkreśną, śnieżną, trupią równiną, jakby poprzez olbrzymie białe wieko, które człowieka żywcem pogrzebanego przytłacza. Włosy jej zjeżyły się na myśl o tym, który sobie tam gdzieś pod ziemią, czy też pod straszną skorupą lodu członki z rozpaczy obgrzyza i wije się w konwulsjach boleści, jęczy, krzyczy i pierś szarpie.
Tchu jej zabrakło, całe ciało prężyć się jęło, głuchy, beznadziejny obłęd zaległ mglistemi opary mózg.
Takie wolne, wolne, straszliwe konanie.
Żywcem go pogrzebali.
Kto?
A serce krwią bluzgnęło: ja i on.
Hanka siedziała wciśnięta w róg kanapy, coraz straszliwsze wizje przesuwały się przed jej oczyma. Śniła, że umarła.
Czuła, jak zwolna dusza jej w straszliwej męce odrywała się od ciała, jak dusza jej już z ciała wyzwolona była jeszcze tysiącem nici z ciałem połączona. Serce pękało od nadmiaru męczarni, kiedy zwolna w straszliwych katuszach te nici jedna po drugiej się rwały.
A serce krwawiło.
Widziała przed sobą to bezgraniczne morze, to straszne, trupie morze pod białym wiekiem trumny, w któremby całe dotychczasowe życie pogrześć musiała...
Pogrześć!.. Na Boga! Pogrześć już na zawsze. Czuła, że on słucha jej myśli i widzi jej wizje i wpiła się w duszę jego błędnemi oczyma.
On siedział w ciężkiem zamyśleniu, a przez duszę jego przelewały się czarne bałwany spienionego jeziora. Raz po raz padła wściekła błyskawica jakiejś przerażającej myśli, raz po raz czuł jak się ziemia pod nim usuwa, albo też szaleje w wybuchu wulkanu. Ale, jak jakiś daleki majak, który mu kiedyś na morzu wyczarował przed oczy płonące cuda nigdy niewidzianych krain, rozmaił mu duszę gorącą wiosną, czar wielkiej, twórczej miłości.
Hanka piła z jego oczu to wszystko, co się w duszy jego działo.
To morze: to grób.
Spojrzał na nią przeciągle i powiedział.
Dla nas grobem nie będzie, dla nas stanie się ciężką mrozem, bólem i straszną męką ściętą drogą, ale drogą do krain wiecznej wiosny, do krainy tysiąca jezior, w których twa piękność odbijać się będzie, do kraju dziewiczych lasów, które nad twą złocistą główką cień swój rozwachlarzą, do kraju miękich, wilgnych wrzosów, w których twoje ciało spocznie, gdy je upał słoneczny zmęczy, do kraju złotych piasków, w których, gdy już o wszystkiem zapomnisz twoje bose nóżki po kostki grzęznąć będą.
Słuchała z upojeniem, bo nigdy jeszcze tak dziwnie do niej nie mówił.
— Tak i Amen? — zapytał —
— Rób ze mną, co chcesz.
Ale nagle w tej chwili upojenia wyrosło straszliwe widmo przed jej oczyma.
Słowa nie wyrzekł, tylko wżarł się w jej duszę.
A wyglądało to, jak okropne konanie serca —
A wyglądało to, jak konające ślepie latarni morskiej, huraganem burzy oceanu zwalonej —
A wyglądało to, jak gdyby dwie bliźnie gwiazdy zgasły i na ziemię runęły —
Hanka!
Wtulił głowę w jej kolana...
Cicho... cicho...
Ale nie było ciszy, ni ukojenia, tylko straszny lęk i przestrach, że ginie jakieś życie.
Ogromne skrzydła upiora rozpostarły się czarnym cieniem w okół nich.
Hanka w przerażeniu tuliła się do niego i szeptała drżąca:
Widzisz go? widzisz?!
A on zarażony jej lękiem i strachem szeptał:
— Widzę, widzę!
Ale ta chwila rozpaczy spłynęła białą błyskawicą po jego duszy i znów stał się i twardy i mocny:
— Hanuś, pojedziesz ze mną? Nikogo niemam prócz ciebie; nie rozumiem, że mógłbym się kiedyśkolwiek związać z inną kobietą; szukałem ciebie długo, aż wreszcie ciebie, w tobie duszę mą odnalazłem. — Wierz, Hanka, dusze nasze były razem w czystości i pięknie, zanim jakiś piekielny los kazał nam się rozszczepić i przez łono matczyne ujrzeć światło dzienne. Życie szatańskiem jakiemś przeznaczeniem rozłączyło nas, ale teraz, gdy po długiej męce znowu spotkaliśmy się, nic już nas nie rozłączy. Ja wiem, jak ty cierpisz. Nie byłbym w stanie ci powiedzieć, jakie męki znoszę, ale to, co nad nami czuwa, co losem naszym kieruje, co jest naszym przeznaczeniem i rozwiązaniem odwiecznej zagadki bytu, pragnęło, abyśmy odtąd na zawsze pozostali razem.
Hanka siedziała jak w jakiemś skamieniałem jasnowidzeniu.
— Wierz, ja mojej męki nigdy się nie pozbędę i twoją duszę zbyt dobrze znam, bym nie wiedziała, że może cięższe jeszcze męczarnie poniesiesz, ale czuję, że to, co nas po tej długiej rozłące znowu na siebie rzuciło, to mocniejsze i świętsze od tego, co ludzie prawem i obowiązkiem zwą.
Nic nie odrzekł, ale nagle przypadł do jej nóg i pytał gorąco i pytał z głębokim smutkiem i z głębokiem pragnieniem.
— Hanuś, pojedziesz ze mną?
— Pojadę!
Tulił się, jak małe dziecko, do jej piersi i tylko bezustanku powtarzał:
— Hanka ty już na zawsze pozostaniesz przy mnie?
— Na zawsze —
— I wierzysz w świętość naszej miłości?
— Wierzę —
O święta godzino, gdy Duch Boży na dusze swoją łaską spływa!
O przebolesna, nieprzebrana rozkoszy, gdy jedno serce w drugie krew swą przelewają.
O przepotężne, niepojęte prawo krwawej ofiary serca wiecznie ku nowemu życiu odradzającej się miłości!
— Amen.
A ona za nim powtórzyła cichem echem:
— Amen.
Pędzili saniami, jak wicher na oślep przed siebie. Hanka przerażona tuliła się w jego objęciach, aż wreszcie wybuchnęła głośnem łkaniem.
Teraz dopiero jasno rozumiała, że wszystkie mosty za sobą spaliła, że wszystkie nici z przeszłością zerwane.
I znowu miała to wrażenie, to straszne, bolesne wrażenie duszy, która się w chwili skonu zwolna od ciała odrywa.
A nić po nici pęka, a to straszliwsze od bólu porodu i boleśniejsze, bo sama siebie do nowej przeszłości rodziła.
Przetrwam tę mękę — mówiła sobie — a odrodzenie nasze, tryumf ten, że własną mocą na nowo ze zgliszcz i popiołów siebie i jego odrodzę, wart wszystkich chociażby najstraszniejszych mąk...
Czerkaski mówił do niej gorącym szeptem:
Będziesz mi Hanuś świętym Lassah —
Dusza moja stanie się niedostępną świątynią Tybetu, do której ty jedna dostęp mieć będziesz —
Dusza moja stanie się świętym gajem, jakiemś tajemniczem Romowe, w którem tobie jednej będzie można błądzić i w noc świętojańską rwać czarowny kwiat paproci —
Będziesz sakramentem w tabernaculum mojej duszy i sama będziesz ołtarzem, na którym ja kapłan Druidów złożę moje najczystsze ofiary...
A sanie zaprzężone w trójkę wściekłych rysaków, pędziły po lodzie, a śnieg się skrzył, a przed nimi ciemne przestwory, zatory i oparzeliska, a Hanka na jego piersi, tak, że słyszał bicie jej serca.
A niebo było bezgwiezdne, ale dusza jego cała rozlśniła się rozkoszą miłości, szczęścia, dumy i zachwytu.
— W bajeczną krainę wiecznej wiosny, krainę tysiąca jezior i lasów dziewiczych, hej, hej!
A tam pod tą skorupą lodu szaleje i kłębi się morze ciemności. Lada chwila wraz z Hanką w przepaść runąć może. Tam w dali otchłań bezdenną...
Ale dusza lśniła mu się radością.
I dusza śmiała mu się szczęściem, że znalazł to miliony mil, miliony lat odległe Thule, gdzie wreszcie po całej tej Gehennie życia swego pić będzie z puharu szczęścia i zbożnej miłości, z którego ongi rycerze świętego Graala pili.
Nie mógł odróżnić rzeczywistości od snu, ale tuż wezbrała go taka moc i tak potężna wiara w siebie, że zdawało mu się, żeby mógł przejść suchą stopą w ślady Mojżesza Czerwone morze, iżby mógł góry przenosić i silnym głosem zawołał:
Jawa!
A Hanka tuliła się z tak bezbrzeżną miłością do niego, a śnieg skrzył się, a wieko śnieżnej trumny jęło pękać, lód załamywał się, ale Czerkaski szeptał cicho: — Nie — nie — to życie!
Otchłań przed nami a skrząca się łaska nieba zlewa się światłem mistycznych słońc na nasze głowy i to jest szczęście —
Mroźny i dziki huragan wichru oddech zapierał, ale on na to nie zważał i szeptał w cichej pokorze:
— Bądź pochwalone życie, życie mórz i huraganów, życie wściekłych nawałnic, nawrotów i powrotów fal rozpaczy — Ty osi wszelkiego bytu i ty wieko trumienne, które zgnilizny pokrywasz —
Bądź pochwalone, co ogień miłości wskrzeszasz, a płód jej ohydnemu robactwu na karm rzucasz — Co Boga w sobie nosisz, a zaród, który Duch Święty w twojem gnieździe zniesie, szatanom splugawić pozwalasz:
Bądź pochwalone!
A Hanka coraz silniej cisnęła się do jego piersi, a śnieg się skrzył w martwem świetle latarni morskiej, a lód się łamał i trzeszczał; świszczał mroźny huragan nad ich głowami, ale dusza jego lśniła się wielkiem radosnem szczęściem:
Bądź pochwalone o życie i moce twe!