Szkice z podróży w Tatry/Wycieczka do Morskiego Oka przez Zawrat
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szkice z podróży w Tatry |
Wydawca | Tygodnik Wielkopolski; nakładem autora |
Data wyd. | 1874 |
Druk | L. Merzbach; Drukarnia Leona Paszkowskiego |
Miejsce wyd. | Poznań; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powiadają, że być w Tatrach, a Morskiego Oka nie zwiedzić, znaczy tyle, co będąc w Rzymie nie zobaczyć papieża. Zyskało ono bowiem tak rozgłośną sławę, że wielu turystów udaje się do Tatr jedynie dla zobaczenia Morskiego Oka, przybyli zaś goście w góry dla żętycy lub świeżego powietrza, nie zważając wcale na odstraszające przeszkody puszczają się do Morskiego Oka, chociażby to przypłacić mieli nadwerężeniem zdrowia. Pod względem wygód, ułatwienia komunikacji Tatry to nie Alpy, gdyż rzekłbym są one jeszcze dziewicze; do wnętrza ich wdzierać się przychodzi z znacznym zapasem sił i wytrwałości, aby się nie zrazić lada przeciwnością. Nadaje to właśnie wycieczkom po Tatrach więcéj fantastyczności, wrażenia z podróży uwydatniają się silniéj a przez to dłużéj tkwią w pamięci.
Bardzo ciekawa, pełna uroku jest wycieczka do Morskiego Oka, zwłaszcza odbywając ją pieszo przez Zawrat. Po większéj części jednak podróżni udają się tam wózkiem przez wieś Bukowinę, nie czując się na siłach przebywać kilka grzbietów, szczególniéj Zawrat, pod względem trudności więcéj okrzyczany, niż jest w rzeczywistości. Wielu podróżnych dla wyniesienia swéj odwagi lub po prostu z natury ludzkiéj, miłującéj się w przesadzie, rozpowiada niestworzone rzeczy o niebezpieczeństwach przy chodzeniu po Tatrach, ztąd pochodzi owa sława Zawratu. Z płci męzkiéj zwykle młode pokolenie udaje się tędy do Morskiego Oka, zaś z płci żeńskiéj żadna dotąd osoba nie przebywała Zawratu, spodziewam się jednak, że po przeczytaniu niniejszego opisu niejedna z pań ośmieli się w czasie pobytu w Tatrach pójść słynną drogą ku powstydzeniu niejednego lękliwego mężczyzny, a za trochę trudów znajdzie sutą nagrodę, bo zobaczy naraz przyrodę tatrzańską w całéj okazałości[1]. Niech zaś nikogo nie odstraszają skreślone tu przygody, bo to była wyjątkowa wycieczka z powodu słotnéj pory, którą się odznaczał rok 1869, tak, że w Tatrach nawet po całotygodniowym deszczu na 40 godzin nie można było być pewnym pięknéj pogody.
Otóż gdy po czterech dniach bezustannego deszczu wreszcie dnia 4 sierpnia rozjaśniło się przed wieczorem, a słońce jaskrawo oświeciło Giewont i okoliczne szczyty, postanowiliśmy przywieść do skutku zamiar udania się do Morskiego Oka, bo można było przypuścić, że będziemy mieli kilka dni pięknéj pogody, czego nam właśnie było potrzeba na odbycie téj wycieczki z Zakopanego. Następny jednak dzień zasępiony i niepewny, posłużył nam dla poczynienia przygotowań na drogę, dopiéro trzeciego dnia wczas rano przed świtem stanęło kilka osób w pogotowiu do pochodu, przyjaciel mój Władysław C., siostra moja i ja, bo inni nie dotrzymali przyrzeczenia; za przewodnika wzięliśmy sobie Jędrzeja Walę, syn zaś jego Józef podjął się nam zanieść grubszą odzież i żywność na miejsce noclegu łatwiejszą drogą przez polanę Waksmundzką, którędy mieliśmy powracać. Ze sobą wzięliśmy tylko pożywienie do wieczora starczące i okrywki, które nas miały chronić przez dzień od chłodu.
Nim się ze wszystkiém urządziliśmy, pomimo rychłego wstania czas tak zbiegł prędko, że 6 godzina minęła, gdy ruszyliśmy na wózku w drogę, dokąd końmi mieliśmy dojechać. Koło kościołka Zakopiańskiego (2600’), z pomiędzy licznego szeregu chat, skręciwszy za mostkiem ku południowi wjechaliśmy drogą wiodącą do kuźnic na otwarte pole, mając przed sobą las, za nim od wschodu na zachód rzęd jakby na straży sterczących regli, t. j. gór wstępnych, pośród których rozciągają się doliny, a po nad niemi piętrzą się wierchy coraz wyższe, które mamy przebywać. Doliny Bystréj, dokąd dążyliśmy, od wschodu strzeże wierch skalisty Nosal (3745 stp. wied.) a od zachodu lesisty Krokiew (4264’). Równinę poprzed Krokwią tworzą moczary poprzerzynane licznemi potokami, które złączone przebyliśmy po mostkach na skręcie drogi koło domu Staszeczka. Wjechaliśmy w las jak tu zwykle świerkowy; droga łączy się z gościńcem wiodącym wprost do kuźnic pobudowanych w dolinie Bystréj. Ciągle jadąc pod górę napotykamy mostek z okrąglaków złożony po nad częścią potoku Bystréj, odłączony dla zasilania wodą zwierzyńca dworskiego, co go tu poznać od zachodniéj strony drogi po wysokim parkanie.
Na wstępie do doliny są pierwsze zabudowania; walcownia (2958’) rozpoczyna szereg kuźnic poruszanych wodą. Potoki toczą się przez dolinę kilkoma stronami; droga główna wiedzie przeto w górę ku dworcowi, zaś uboczna, ku wschodowi tuż od walcowni prowadzi przez osadę zwaną Bystrem do Jaszczurówki. O istnieniu kuźnic zakopiańskich za Augusta II. r. 1701 pewna jest wiadomość; obecnie zeszły one do bardzo nędznego stanu, co naturalnie świadczy niepochlebnie o dotychczasowych ich właścicielach; z rokiem 1870 przeszły Zakopiańskie dobra na własność pruskiego obywatela. Przez wycięcie lasów w powyższych dolinach w zimie bywał brak wody w potokach, tak że kuźnice nie miały się czém poruszać.
Jadąc, ciągle w górę, mija się po zachodniéj stronie huty, po wschodniéj domy robotników, a w górze ku końcowi doliny obszerną murowaną karczmę (3116’) za nią jeszcze wyżéj dwór (3192’) i mieszkania dworskich urzędników. Za odlewarnią rozdziela się droga na dwie strony, ku zachodowi na polanę Kalatówki, gdzie jest wspaniałe źródło Bystréj, znane pod imieniem Białego Dunajca, na południe zaś doliny Jaworzynki i do kopalń rudy żelaznéj w Magurze. Dla nas skończyła się tu już jazda, wysiedliśmy z wózka po za karczmą, zaoszczędziwszy sobie w ten sposób blisko milę drogi.
Po wygodnéj kładce przebyliśmy potok rozbijający się z hałasem o złomy granitu, ochoczo z świeżemi siłami dążyliśmy ścieżką ku lasowi, gdzie nas czekał zmudny kawałek drogi na wierzch Boczania. Idzie się krętą drogą lub prostą ścieżką lecz bardzo stromą, męczącą; tą razą Wala powiódł nas naprzód koło źródła wybornéj wody +4°4 Rm. (3,219’) ścieżką wśród lasu, poczém napotkawszy drogę, już nią udaliśmy się ku wierzchowi, bo po słocie trudno bardzo przychodziło nam się drapać po błotnistéj powierzchni pośród korzeni i drzew powywracanych. Tu w drodze spotkaliśmy towarzystwo z kilku młodych mężczyzn złożone, z dwoma góralami, z których jeden kościelny z Zakopanego podjął się ich prowadzić do Morskiego Oka, a ztamtąd przez polski Grzebień do Szmeksu. Minęliśmy ich, nie mając zamiaru czynienia wyścigów w chodzeniu, bo to w górach najniedorzeczniejsze, a jeżeli gdzie wyraźniéj, to tu sprawdza się przysłowie, że daléj zajdzie ten, co idzie powoli ale ciągle.
Stanęliśmy na wierzchu Boczania, las się skończył, ścieżka wiodła po grzbiecie gołego, odartego Opaleńca, gdzie nam się odsłonił ku północy piękny rozległy widok: pod stopami mieliśmy dolinę Olczysk z dwoma polanami, szałasami, a szum potoku z niéj dolatywał; w dali widać było dolinę Nowotarską a za nią Beskidy zamykały widnokrąg. Odetchnąwszy chwilę puściliśmy się daléj żwirową dróżyną ku Kopie Królowéj (4,887’); była to niegdyś droga jezdna, lecz zębem czasu poszczerbiona, dziś tylko służy ludziom do przejścia i dla zapędzenia bydła na halę Gąsienicową. Królewskie miano dostało się dwom czubom góry od jéj właściciela Podhalanina, co się zowie Królem.
W cieniu pod wierzchem Kopy Królowéj południowéj usiedliśmy, aby się nasycić wspaniałym widokiem. Była godzina 8, słońce pięknie oświecało całą przestrzeń ziemi, roztaczającą swoje wdzięki przed naszemi oczami; wiatr chłodził ciało rozgrzane dotychczasową drogą, dzisiejsze pierwsze wrażenia świata górskiego mile duszę usposabiały, czuliśmy we wszystkiém świeżość i urok pięknéj przyrody. Podhale Nowotarskie całe od Orawy po Pieniny u stóp naszych przedstawiało się plastycznie, doliny Czarnego i Białego Dunajca a na nich miasteczka, wsie, osady, lasy, pastwiska i pola orne. U podnóża Beskidów błyszczała wieżyczka kościoła Nowotarskiego, ku zachodowi łańcuch gór ginął gdzieś po za Babią górą a ku wschodowi kończył się Pieninami. Poniżéj naszego stanowiska gdzieś w głębi zieleniała dolina Jaworzyńska, za nią sterczał Giewont w kształcie gotyckiéj wieży, otoczony kotlinami; od zachodu Wielka Koszysta rozpoczynała szereg dzikich turni, które w dalszéj drodze dopiéro w całéj okazałości się nam przedstawiły.
Spotkanie wśród pustych obszarów gór żywego stworzenia bardzo miłe robi wrażenie, czuje się wtedy ów łącznik, jaki istnieje między życiem, jakokolwiek się objawiającém w obec martwoty. To téż dochodzące nas szczekanie psów owczarskich, odgłos dzwonków zawieszanych u szyi owiec, wyrwały nas z osamotnienia. Wkrótce ujrzeliśmy stado owiec a za niém kilku juhasów t. j. pasterzy. Przesunęli się nam w dali na drugą stronę góry i znów szum wiatru pozostał nam za towarzysza, nim dostaliśmy się do doliny stawów Gąsienicowych.
Szliśmy po równinie porosłéj kępkami kosodrzewiny t. j. krzewów karłowatéj sosny, rodzaju najwyżéj rosnącego z wszystkich drzew, bo poczyna się na wysokości 4,200 stóp wied. a kończy dopiéro na 6,085’. Równinka ta jest halą Królową; dawniéj stał tu szałas owczy, lecz dla wichrów przenieśli się z nim pasterze na dół do doliny Gąsienicowéj. Ztąd zachwycił nas widok na łańcuch dzikich turni, które od południa zaległy jak ściana, zda się nieprzebyta. Turnie te gołe, odarte, miejscami płatem śniegu przystrojone, straszą widzów swoją dzikością i wielkością. Co do odległości wzrok nasz wszędzie w górach ulega złudzeniu niezmiernemu, przyczém i w oznaczaniu wysokości bardzo się mylimy. Główną tęgo przyczyną jest brak porównania: człowiek jest tu tak maleńki, że się gubi w olbrzymich rozmiarach natury i dopiéro przez własne doświadczenie nabywa prawdziwego pojęcia o rzeczywistości.
Mijając halę Królową zastanawialiśmy się nad osobliwością niezwykłą: były to ogromne złomy granitu ponarzucane z przeciwnego grzbietu gór na wapień, który jest składową częścią grzbietu, na którym staliśmy, a przedziela go dolina stawów Gąsienicowych, gdzie pośrodkiem widać linję zetknięcia się granitu z wapieniem. Zatém owe głazy granitowe dostały się tu albo przez wybuch wulkaniczny lub w czasie potopu przez wodę. Przypatrując się takiemu szczegółowi, nie wiedzieć kiedy ścieżką na dół wiodącą wśród kosodrzewiny zeszliśmy pod szałasy Gąsienicowe.
Kilkanaście szałasów i szop zaludnia w lecie liczna osada, pochodząca z rozgałęzionéj bardzo rodziny Gąsieniców w Zakopanem, bo do nich tutejsza hala należy. Dla odróżnienia ponadawano Gąsienicom przydomki, które dziś stanowią ich nazwiska, a wszyscy mają prawo do paszenia bydła na hali od nich nazwanéj, od czego i Stawy Gąsienicowemi przezwano. Poniżéj rozlegające się lasy należą do pana Ad. Uznańskiego, właściciela Szaflar i Poronina z przyległościami. Lud tego obywatela bardzo wdzięcznie wspomina, że w biedzie i w wszelkiéj potrzebie ratuje ich, po ludzku się obchodzi, jakby w przeciwstawieniu dotychczasowych właścicieli Zakopanego. Tu zaraz napotyka się dowody jego życzliwości, bo darował drzewa z swego lasu tyle, ile było potrzeba na wystawienie szałasu porządnego i tratwy na Czarnym Stawne. Szałas jest własnością Macieja Sieczki (4,900’), gdzie gość w razie potrzeby znajdzie porządny w stosunku do zwykłych szałasów nocleg. Jest to bardzo ważny nabytek dla pilnych zwiedzaczy gór, że w punkcie zbornym mogą się nie źle przespać, nie potrzebując wracać do Zakopanego; tędy bowiem idzie się na Koszystą, Krzyżne, Wołoszyn, na Granaty, do Morskiego Oka przez Zawrat i na Świnnicę. Ciekawie i malowniczo wyglądają tutejsze koliby czyli szopy na bydło, świadczą jednak o bardzo starożytnym sposobie chodowania bydła jak za czasów Abrahama. Ściany takiéj koliby ułożone są z kamieni wielkich za pomocą drzewa, a gałęzie kosodrzewiny tworzą dach. Do nich spędzają na noc tylko krowy, bo owce pod gołém niebem nocują w zagrodzeniu ułożoném z kosodrzewiny, woły zaś i konie żyją na zupełnéj wolności; nie troszczą się o nie wcale właściciele ani we dnie ani w nocy; paszą się, gdzie chcą i na obraném miejscu według własnéj woli spoczywają. Cóż to za wytrzymałe stworzenia, że przy tak nędznéj opiece nie marnieją, przetrzymując burze i długie słoty bez żadnego schronienia! Z powodu znacznéj ilości paszącego się na hali Gąsienicowéj bydła o sér owczy, o żętycę tu nie trudno, a mleka pysznego, nie zbieranego, słodkiego lub kwaśnego znajdzie tu aż do przesytu.
Poszliśmy prosto przed szałas Sieczki; na nasze powitanie wybiegł juhas, zapraszał do wejścia, lecz woleliśmy na świéżém powietrzu odpocząć i spożyć trochę mleka, które nam z szałasu wyniesiono. Mając daleką i stromą drogę przed sobą, musieliśmy dla ustrzeżenia się od ociężałości zadowolnić się jak najmniejszą ilością mleka wybornego, o jakie trudno po innych halach.
Mały odpoczynek przy szałasie posłużył nam do rozpatrzenia się w rozłożonym przed nami grzbiecie turni śnieżystych. W środku piętrzy się jak wieża spiczasty Kościelec, od wschodu u stóp jego widać wał jakby groblę, porosłą kosodrzewiną, za którą mieści się Czarny Staw Gąsienicowym przezwany dla odróżnienia od innych Czarnych stawów po Tatrach. Nad stawem od południa sterczą Czarne Ściany (7,316’), dalej widać wierzchołki Granatów (północny szczyt 7,090’ a południowy 7,101’), poprzed niemi Mała Koszysta (6,631’), która stopami swemi ku wschodowi zwróconemi zakrywa przed nami dolinę Pańszczycę; za nią ukazuje się długi grzbiet Koszystéj Wielkiéj (7,047’). Gdy się znów zwrócimy od Kościelca ku zachodowi, zaimponuje nam olbrzymia turnia przepaścista, Świnnica, najwyższy szczyt w tém paśmie (7,395’). Daléj ku zachodowi przełęczami poprzedzielane widać Pośrednią Turnią (6,845’), Skrajną Turnią (6630’), z któréj schodzi grzbiet na przełęcz Liljowe (6,165’). Stokowiska pod Świnnicą i Pośrednią Turnią zajmują stawy Gąsienicowe.
Świerki rosnące w swéj wyższéj strefie wegetacyjnéj wyróżniają się od swoich braci w równinach; gałęzie górskich świerków nie układają się na około pnia regularnie, lecz fantastycznie się grupują, a przytém świerk, zwany w Tatrach smrekiem, nim dorośnie, przetrzymać musi burze, wichry, mrozy i wszelkie żywioły górskie, a w końcu osiwiały sterczy jak szkielet, nadając dziksze wejrzenie tatrzańskim dolinom. Takich właśnie starców świerkowych dosyć oglądaliśmy, podążając ku Czarnemu Stawowi. Od szałasów Gąsienicowych wiedzie ścieżka część drogi na dół pośród bujnego kosodrzewu i złomów granitu, którego różne gatunki napotykaliśmy, barwy różowéj, szarawéj, żółtawéj, z błyszczykami świecącemi metalicznie jak srebro. Ulepszyli ścieżkę tę przewodnicy najsłynniejsi na Podhalu, Jędrzéj Wala i Maciéj Sieczka, powycinawszy kosodrzew, gdzie zawadzał lub utrudniał przejście. Trudną mieliśmy przeprawę przez potok płynący z Czarnego Stawu, bo po deszczach więcéj niż zwykle toczyło się wody po kamieniach. Postępując coraz bystrzéj w górę, po 3 kwadransach drogi od szałasów przybyliśmy na wierzch wału, zkąd naraz ukazała się nam wielka powierzchnia ciemnéj, gładkiéj i połyskującéj się jako zwierciadło wody, a okoliczne turnie pięknie się w niéj odbijały. Był to Staw Czarny.
Na wysokości 5,263 st. przestrzeń 31 morg. 1168 sąż. kw. zajmuje staw wśród pysznego otoczenia, ubiegając się z Morskiém Okiem o pierwszeństwo w piękności. Wysepka, niedaleko brzegu stercząca po nad wodą i zielonością pokryta, urozmaica ciemną powierzchnię wody, w któréj głębiach nurza stopy swe spiczasta turnia, przezwana od podobieństwa do kościoła Kościelcem. Wypoczynek mieliśmy tu wyśmienity, mchy i trawy bujne służyły nam wybornie za fotele lub kanapy, a przed nami widok wspaniały, upajający. Czarny Staw jednak ustępuje pierwszeństwa Morskiemu Oku z powodu braku drzew, czego przyczyną jest jego położenie wyższe od Rybiego o 803 st., gdzie już tylko kosodrzewina rośnie. Przy ujściu potoku ze stawu odszukaliśmy tratwę, gdzie ją pęd wody i wiatr zawiódł. Zbudowali ją znowu ciż sami przewodnicy, Wala i Sieczka, wywłócząc z wielkim trudem drzewo w górę z lasu. Tratwa, zbudowana dla studjów naukowych i dla zabawy gości, doznała zaraz opiekuńczéj troskliwości o dobro drugich, bo dwóch artystów, malarzy krajowidoków, A. Sw. i Bg., którzy tu bawili jeszcze w jesieni, popłynęli tratwą tą na Czarnym Stawie po pod Kościelec, tam na brzegu wysiedli, zostawiwszy ją już na zimowanie. Na wiosnę przy tajeniu lodów urwał się głaz od turni i spadłszy na tratwę przedziurawił i taką, późniéj górale na bezpieczne miejsce przywiedli.
W drodze do Morskiego Oka tu odpoczywający podróżni, mając przed sobą olbrzymi, urwisty grzbiet skalisty a nie przypuszczając, aby go można przebywać, zwykli pytać przewodników o dalszą drogę. Przezorni górale odpowiadają wymijająco, nie chcąc straszyć gości, bo zdarzało się, że na widok tego tu pasma turni opuszczała odwaga niektórych turystów do drapania się na wierzch grzbietu.
Bardzo mile zeszło nam kilka chwil po nad Stawem Czarnym; miejsce to usposabia poetycznie, bo oprócz pięknego widoku cisza i pustka robi na umysł wrażenie. Dla Władysława była tu jeszcze inna przyczyna zachwytu, bo po raz pierwszy w życiu oglądał jezioro tatrzańskie.
O godzinie 10 puściliśmy się daléj brzegiem wschodnim Czarnego Stawu, koło krzewów kosodrzewiny, przypatrując się po drodze wodom jeziora. Widać było zagłębianie się dna, bo im mniejsza przestrzeń wody dzieliła dno od powierzchni, barwa wody jaśniała, ukazując przez swoje przezrocze lada głaz, a przeciwnie na strasznych głębiach barwa wody aż do czarności ciemniała. Kamienie rzucane, uważając po bańkach powietrza wydobywającego się z wody, leciały długo, nim na spodzie osiadały. Po przybyciu do stóp turni po nad stawem przez toczący się potoczek od Zmarzłego czekała nas pierwsza trudniejsza przeprawa przy wydostaniu się po tak zwanych dwóch olbrzymich Piętrach, przez złomy granitu, po litéj skale w coraz dzikszém otoczeniu. Urozmaicał nam drogę Wala swojemi opowiadaniami przygód z różnymi podróżnymi; posiada on bowiem niewyczerpane źródło tego rodzaju wiadomości i dar skreślania ich z dotykalną mimiką. Ma to swoją korzyść dla gości, zwłaszcza w miejscach trudniejszych, bo przez taką gawędę odrywa się uwaga od upatrywania niebezpieczeństw, czasem nawet tam, gdzie ich zupełnie nie ma.
Im daléj postępowaliśmy, okolica dzikszą się stawała. Od wschodu kotlinę Granatów zalegają ogromne piargi t. j. usypiska żwirowe, tworzące się z kruszenia i obrywania skał, a zamiast jakiéjkolwiek roślinności zalegają tu i owdzie płaty brudnego, wiecznego śniegu. Od zachodu i południa piętrzą się przed nami skały z roztworem, gdzie mamy wejść po nad Zmarzły Staw. Od północy tylko ma gdzie oko pobujać ku dolinie Nowotarskiéj na Beskidy a pod stopami rozkłada się w całéj rozległości Czarny Staw, którego właściwy kształt ztąd dopiéro można zobaczyć.
Idąc ostrożnie tuż za przewodnikiem, jakoś tam się nie źle wyszło na wierzch, ale przy zboczeniu w lewo lub w prawo trwożyła przepaść wprawdzie nie wielka, mogąca jednak każdego pozbawić życia. Dla cierpiących na zawrót głowy już ten kawałek drogi jest niebezpiecznym. W godzinę po odejściu od Czarnego Stawu, spinając się czasem na czworakach, weszliśmy w roztwór koło płatu śniegu do dolinki Zmarzłéj, nazwanéj od stawu, który w lecie bywa jeszcze zamarznięty; tą razą długie deszcze uprzątnęły ze stawku Zmarzłego lód jak i z wielu miejsc śnieg. Chociażby na najobojętniejszéj duszy musi wywrzeć wielkie wrażenie kotlina koło Zmarzłego, bo zaprawdę, wszystko tu tak dzikie, urwiste, gołe, odarte z roślinności i pozbawione życia, że grozą przejęty umysł szuka przedmiotu, coby go mógł rozweselić, natchnąć odwagą, chociaż nic na niego nie godzi. Człowiek tu tak maleńki, że ginie w gruzach granitowych, odcięty od ludzi, potęgę swoją widzi upokorzoną, duch zaś rwie się gdzieś wyżéj, bo zaległe turnie na wszystkie strony świat zasłaniają, nieba nawet nie wiele widać, zdaje się, że stoimy na miejscu okropnego zniszczenia, strasznego spustoszenia, jakby nazajutrz po potopie.
Spojrzawszy od wstępu do téj dolinki, mamy przed sobą w całéj okazałości Zawrat. Jest to roztwór wązki pomiędzy dwoma wyniosłemi turniami zawratowemi, dokąd wiedzie droga spadzista po olbrzymiém usypisku. Od zachodu zamykają kotlinę turnie Zmarzłe, łączące Kościelec z Świnnicą, od wschodu po za turnią zawratową wznoszą się Czarne Ściany, daléj Granaty, między niemi jest dolinka zwana nad Zmarzłem (6,101’). Po za nami spód Granatu północnego zasłania skała, po któréjśmy się tu wdrapali. Poniżéj czerni się wśród zwalisk granitu Staw Zmarzły (5,670’), do którego spływa potoczek z dolinki pod Granatem.
Piękna pogoda, czysty błękit niebios wpływały mile na nas, odpychając wszelką obawę deszczu; ja rysowałem Zawrat a moje towarzystwo pod wrażeniem dzikiéj nad miarę okolicy rozglądało się we wszystkiém, co nas otaczało. Po niejakim czasie usłyszeliśmy głosy ludzkie, byli to wzmiankowani turyści napotkani przez nas na Boczaniu. Po pozdrowieniu się wzajemném podążyli w górę bez odpoczynku, gdy w téj chwili dał się słyszeć grzmot a w kilka minut począł deszcz padać grubemi kroplami. W tém przykrém położeniu Wala poradził nam schronić się pomiędzy złomy granitu; przyjęliśmy jego radę z radością i w lot ją wykonaliśmy, wyszukawszy sobie najdogodniejsze szczeliny. Każdy z nas zajął osobne stanowisko odporne przeciw deszczowi. Żywność ulokowałem w najpewniejszém miejscu, obok niéj sam się ułożyłem tak, żem zgarbiony, na pół stojąc na pół siedząc, wśród kilku głazów spoczywał zasłonięty od nawałnicy. Mój towarzysz niedaleko mnie znalazł sobie ukrycie, stojąc pod olbrzymim złomem, siostra zaś miała kącik najdogodniejszy w zwykłéj pozycji siedzącéj, a przewodnik nasz wsunął się do jakiéjś nory, z któréj mu tylko pięty wystawały.
Zaledwieśmy się zdążyli schronić, zawyła burza straszna, o jakiéj tylko będąc w górach można mieć pojęcie. Grom po gromie uderzał w skały, huk okropny rozlegał się w powietrzu, zdawało się, że się ziemia zawali, ulewny deszcz z trzaskiem rozbijał się w parę o twardą głazów powierzchnią, zewsząd szumiąc toczyły się strumienie, wodospady; niektóre z nich, gdy się chwilami rozjaśniało, widzieliśmy, jak biegnąc w przepaść nie doleciawszy spodu ginęły zamienione w parę. Czasami ustawała nawałnica, już zdawało się, że spokój zapanuje w naturze, gdy znowu nowe chmury nadciągały, pioruny biły i toż samo powtarzało się ciągle. Ja mając z pośród dwóch złomów roztwór zwrócony ku Zawratowi, śledziłem podróżnych, co nas minęli; chwilami dostrzegałem ich, jak się pięli po skałach, nie mając biedni nic innego do wyboru, bo już wyżéj nie napotyka się takich szczelin między głazami, jakie nam tu służyły za schronienie.
Przez półtory godziny srożyła się burza, tak długo nie mogły się ustatkować rozhukane żywioły; wśród tego często przychodziła mi myśl, czy pierwszy lepszy piorun nie uderzy w kamień chroniący mnie od deszczu i nie zdruzgoce mnie na miazgę! Z jednego względu cieszyłem się, że mi mimowoli zdarzyło się nabrać wyobrażenia o strasznéj burzy w górach i to w miejscu jakby naumyślnie ku temu wybraném, dzikiém i martwém; z drugiego znów względu moje położenie nie było wcale do pozazdroszczenia, gdyż dokuczała mi niemożliwość zmiany pozycji jednostajnéj a woda ściekająca z powierzchni głazów dostawała mi się za kołnierz, to znów do lewéj kieszeni, a przytém temperatura obniżona nagle ziębiła nieruchome ciało. Mimo to dobry humor nas nie odstępował a ciągła nadzieja końca obecnego losu dodawała otuchy.
Wreszcie ustał deszcz, grzmoty przeniosły się gdzieś w inną stronę Tatr, dolatywał nas tylko ich głuchy odgłos; wszystko uciszało się, nawet szmer ścieków malał a z obrotu chmur po 2 godzinnych obserwacjach wywróżyliśmy sobie pewną nadzieję pogody. Po wyjściu z tak zwanych przez górali kolib i obejrzeniu ich wzajemném trzeba było ruszać w drogę, lecz brakło nam przewodnika. Wołaliśmy go na wszystkie strony lecz napróżno; rozbiegliśmy się go szukać pośród złomów, gdy po niejakiéj chwili Władysław odnalazł go w inszéj niż przedtém szczelinie śpiącego wyśmienicie. Burza w Tatrach nie była mu nowością, przyzwyczaił się chodząc na kozice przetrzymywać prawdziwie smutne tarapaty, więc obojętną była dla niego ulewa z grzmotami. Przecież raz Wala z wyprawy na kozice wrócił ledwie po 11 dniach, opłakany przez rodzinę, bo zasypany śniegiem wydobyć się nie mógł i nacierpiał się głodu.
Błogosławiliśmy szorstką powierzchnię granitu, że po zmoczonych złomach lub wilgotnéj skale można było bez obawy postępować, gdy wapień mokry staje się niedostępnym i niebezpiecznym bardzo. Minąwszy źródło nadzwyczaj zimne +1°36 Rm. odpływające do Zmarzłego Stawu, szliśmy po litéj skale, po głazach wielkich, koło śniegów lewą stroną stokowiska, nim nas wprowadził przewodnik we właściwy Zawrat, gdzie turnie przeciwległe tworzą ową olbrzymią szczelinę, którędy trzeba się wydostawać na wierzch grzbietu. Ślady naszych poprzedników zupełnie zatarł ulewny deszcz, nie spotkaliśmy ich już nigdzie w drodze, aż wieczorem dopiéro w szałasie u Morskiego Oka.
Postępuje się daléj z mozołem po gruzach różnéj wielkości głazów granitowych, raz zbliżając się ku wschodniéj, drugi raz ku zachodniéj stronie, to znów samym środkiem roztworu, jak gdzie dogodniéj, aby się utrzymać na usuwającéj się z pod nóg powierzchni. Ściany wilgotne, gładkie, żadnéj ulgi nie udzielają, bo się ich uczepić nie można; wszystko polega na przezorném stąpaniu, aby się utrzymać w równowadze i nie upaść z osuwającym się kamieniem. Dla wytchnienia staje się co chwilę, umocowawszy się kijem lub czując pod stopami pewniejszą podstawę. Od Zmarzłego wyruszyliśmy zziębnięci, a tu już w pocie czoła przychodziło nam się drapać w górę z pomocą laski, to na czworakach; czasem usunięty z pod naszych nóg kamień potoczył się na dół rozbijając inne po drodze napotkane, nim gdzieś uwiązł. Jedynie to osuwanie się głazów jest przy przechodzeniu Zawratu wielkiém utrudzeniem, przytém ma się obawę ciągle, aby za sobą idącego towarzysza zrzuceniem kamienia nie uszkodzić. Ostatnią okoliczność można uważać za prawdziwe niebezpieczeństwo w téj drodze, co naturalnie przy roztropności i ostrożności podróżnych jest łatwém do uniknienia, bo zresztą wszystkie inne przeszkody są dla każdego do pokonania. Bojaźliwsi ludzie jak i nerwowi trwożyć się zwykli bardzo przy przechodzeniu Zawratu, bo zdarza się, że gdy stąpną na jeden kamień a ten się usuwa, stąpają na drugi, ale i z nim toż samo się dzieje, co jeszcze z kilkoma następnemi się powtarza, to więc wzbudza obawę, dobywają ostatnich sił, aby się wydostać na pewniejsze miejsce, w tém natężeniu silniéj stąpają, przez co coraz więcéj się porusza kamieni, rumot powstaje, nogi w kolanach drżą, krew uderza do głowy i w takim zdeorganizowanym stanie, przy braku tchu, z nadwerężeniem zdrowia drapią się bez wytchnienia na wierzch, gdzie wylęknieni, opadli na siłach padają na ziemię, wyrzekając się na zawsze Zawratu; potém zaś opowiadają z doświadczenia własnego o niesłychanych niebezpieczeństwach w drodze takiéj, którą drudzy przebywają śmiało bez obawy, bez wytężenia sił, dziwiąc się potém opowieściom o podobnych niebezpieczeństwach jak powyższe. Jeźli Zawrat śniegiem zawalony, przejście przez niego prędsze po schodach w śniegu wykuwanych toporkami, ale niebezpieczne.
Idąc z dobrym przewodnikiem, jak nam się to przydarzyło z Walą, uniknęliśmy wszelkich kłopotów w tém miejscu. Szedł on naprzód, wyszukując najpewniejszéj podstawy, a gdzie było źle ostrzegał, podawał rękę i najzupełniéj uczył nas chodzenia po takich usypiskach. Wykazywał nam płonność obawy o spadnięcie, gdyż w razie stracenia równowagi przy osuwaniu się kamieni przyklęknięcie wybawia od upadku i daje czas do nabrania sił. Siostrze méj szło w téj przeprawie najlepiéj z nas, bo była najlżejsza, a Władysławowi najgorzéj z powodu największéj objętości ciała: pod jego bowiem stopami ruszały się takie złomy, które pod kim innym ani drgnęły, więc porządnie się napocił a kilka razy zatrwożył, nim osięgnął cel.
Doszliśmy do skały, co w poprzek roztworu jak próg się rozłożyła już blisko szczytu. Chcąc tę może 5 łokci wysokości mającą ścianę minąć, spinać się trzeba po wschodniéj jego stronie tuż koło boku turni, czepiając się rękami i nogami szczerbów w skale jak kot a pomagając sobie całém ciałem. Wala pomagał, co tylko mógł, po za progiem jeszcze kilkadziesiąt stóp takiéj saméj drogi jak poprzednia mieliśmy do przebycia, aż wreszcie o 2¼ godz, stanęliśmy na wierzchu Zawratu wśród pięknéj pogody.
A więc dla płci pięknéj początek dany, gdy moja siostra bez wielkiéj trudności weszła na Zawrat od Zmarzłego, zkąd wychód najprzykrzejszy. Podobno pani H. z Krakowa przebyła Zawrat, lecz idąc na niego od Pięciu Stawów, co bez porównania jest łatwiejszą rzeczą, gdyż bok południowy Zawratu niższy dużo od północnego i trawą porosły. Wala wykrzyknął zdrowie méj siostry, co pierwsza z kobiét tędy podążyła do Morskiego Oka, i rad był, że jemu ją przyszło wodzić, zawsze bowiem dla turystów droga przez Zawrat liczyć się będzie do trudniejszych przepraw po Tatrach.
Z trudem się wprawdzie wchodzi na Zawrat, ale chociażby przyszło dwa razy jeszcze więcéj mozołu użyć, wartoby było, bo widok z niego niezrównany, o tyle wraźliwszy od innych, że po kilkogodzinném spinaniu się od Czarnego Stawu ciągle pośród kotliny, zamkniętéj olbrzymiemi turniami, olśniewa zmysły nagle odsłonięty widok przepyszny, wspaniały. Stajemy tu jakby na progu do wnętrza Tatr. Do stóp naszych ściele się dolina Pięciu Stawów; w górnéj części stawów widać tylko dwa, Zadni, zwany także Zmarzłym, i część drugiego zwanego Czarnym. Powyżéj grzbiet okalający tę dolinę poczyna się na zachodzie od Świnnicy najprzód Walentkową, potém ciągnie się przez Kotelnicę, Gładkie, Przechybę a kończy się rozłożystemi Miedzianemi po nad Wielkim Stawem. Drugi grzbiet wychyla się na wprost nas Pośrednim Wierchem, który się wznosi aż do połączenia z Mięguszowskim Szczytem po nad Morskiém Okiem, ku wschodowi piętrzą się ostre szczyty Rysów, najwyższego w całych Tatrach Gierlachu (8,414’). Trzeci grzbiet stanowią bardzo rozległe turnie Grubego Wierchu kończące się ostrym szczytem, Basztą, dopiéro po za tém wszystkiém od południa trochę ku zachodowi wznosi się imponująco Krywań, odznaczający się od sąsiadów oryginalnym swoim kształtem. Od niego bardziéj ku zachodowi między grupą wierchów Koprowéj i Wierchcichy gubi się oko w równiach Liptowa, świecą się wody Waagu a na ostatnim widnokręgu sinieje pasmo gór na Węgrzech, zwane Niźniemi Tatrami. Wschód zasłania nam turnia Zawratowa a zachód Świnnica, która ztąd tak się strasznie przepaścisto i urwisto przedstawia, iż trudno przypuścić, aby na jéj szczycie ludzka stopa stanąć zdołała. Widok z Zawratu wzbogaciła nam jeszcze burza srożąca się w dolinie Koprowéj koło Krywania; dolatywał do nas ciągły grzmot i w naszych oczach ten huragan alpejski przeszedł w turnie ku wschodowi. Oderwać się nie mogliśmy od obrazu, którego twórcą Bóg, więc téż ludzkie słowa go nie określą; ale w końcu trzeba się było puszczać daléj. Spełniliśmy starym naszym zwyczajem toast na cześć obecnéj chwili, przewodnik nasz nie mógł się dosyć nachwalić pieczeni husarskiéj, którą nam żona moja przysposobiła na drogę, a obejrzawszy się po za siebie w kotlinę Zmarzłego, miło się nam zrobiło, że drugiéj takiéj przeprawy nie mieliśmy odbywać w całéj już drodze do Morskiego Oka.
Gdyśmy się mieli spuszczać na dół do doliny Pięciu Stawów, Władysławowi zdawało się, że najdaléj za 5 minut staniemy w dolinie, tymczasem zeszło nam pół godziny, bośmy naraz nie widzieli całego zbocza góry lecz najbliższą krawędź, która zasłaniała dalszą. Zszedłszy z wielką ostrożnością po bardzo ślizkiéj trawie lub po rozrzuconych gdzieniegdzie kamieniach, przy pomocy kija przybyliśmy na jakieś zbiorowisko wody, obecnie deszczowéj, z którą się źródlana mięszała. Staw pierwszy z pięciu, zwany Zadnim lub Zmarzłym (11 morg. 1149 sąż. kwadr.), bo brzeg jego zawsze zalega lód i śnieg, obeszliśmy w oddaleniu, zdążając po wierzchu wielkich złomów granitowych koło turni północnéj strony téj doliny. Dla wielu osób chodzenie po zwaliskach kamieni jest uciążliwém, stąpają bowiem bojaźliwie aby nie wpaść w szczeliny, nie potłuc się albo nogi nie złamać; lecz nabywszy wprawy, śmiało skacząc i przezornie po wierzchołkach głazów, prędko się przebywa przestrzenie zawalone złomami różnéj wielkości, bo powierzchnia granitu szorstka daje dla nogi pewną podstawę.
Idąc za przewodnikiem, weszliśmy na skałę oddzielającą się od podnóża Koziego Wierchu; tu na téj drodze jedyne to miejsce, zkąd widać naraz wszystkie pięć stawów. Dotąd nam znowu sprzyjała pogoda, chociaż się coraz bardziéj zachmurzało od zachodu; wkrótce deszcz począł padać, spieszno więc schodziliśmy na dół, aby się znów gdzie schronić. Drugi staw, Czarny (22 morg. 1077 sąż. kwadr.) minęliśmy, z niego płynie potok do Wielkiego Stawu, nie łącząc się z odpływem Zadniego Stawu, który osobno się toczy wprost także do Wielkiego. Deszcz się wzmagał, Wala wskazał nam dwu nachylone olbrzymie złomy granitu; wbiegłem tam najprzód, siostra za mną, lecz Władysław dobiegając spostrzegł, że wierzch téj nowéj naszéj koliby tworzy ogromny kamień będący prawie na łasce Opatrzności; radził więc wynieść się z pod niego. Upomnienie jego poparł w téj chwili huk grzmotu, bo w skutek silnego wstrząśnienia mógłby nas niespodziewanie kamień przykryć na wieki, udaliśmy się zatém pod drugi głaz, lecz było to nędzne schronienie, bo woda zciekała z kilku stron; uradziliśmy więc daléj ruszyć, nie dbając o niebieską rosę, która nas po grzbiecie nielitościwie skrapiała. Szliśmy zupełnie w wodzie, bo po dolinie zewsząd szumiały potoki, rozlewające się szeroko po trawnikach i po kamieniach. Wiedząc o istnieniu szałasu po nad Wielkim Stawem, chcieliśmy się do niego dostać dla osuszenia i chwilowego przy ogniu odpocznienia, lecz nas spotkał niemiły zawód. Wyszło mi z pamięci, że to Białczanie w nim tworzą osadę pasterską i że to szałas jak chlew, gdzie tylko białczańscy juhasi i im podobne istoty mogą przesiadywać.
Ściany trzy tego niby szałasu ustermane są z głazów wraz z gałęziami kosodrzewu, dach tworzy kilka desek w poprzek położonych, kamieniami przyciśniętych, czwartéj ściany od przodu nie ma, ta więc stanowi wchód, wewnątrz zaś reszta miejsca zbywającego od ogniska i od sprzętów pasterskich służy do pomieszczenia całéj osady szałasowéj. Niechlujstwo tu kwitnie a pan taki, jaki kram. Baca i juhasi są ze wsi Białki, słynni z łakomstwa, chciwości i zdzierstwa, a o siódmém przykazaniu Bożém nie lubią pamiętać. Na dobitek trafiliśmy na czas, kiedy bydło spędzone koczowało koło szałasu a wszyscy juhasi koło ognia, ściśle mówiąc, natłoczeni, zajmowali cały ów zlepek. Brnąc po gnoju wśród stada owiec, dobiegliśmy zmoczeni i zziębnięci do mniemanéj przystani; na nasze pozdrowienie „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus“, odrzekli górale „na wieki“, ale mierząc nas okiem od stóp do głów jak towar wystawiony na sprzedaż, zdradzali swoje usposobienie. Znać, że z powierzchowności nie obiecywaliśmy im żadnego obłowu, bo nawet nie poprosili nas do swéj szopy, widząc nasze smutne z powodu słoty położenie, ani z żętycą się nie ofiarowali. Minęliśmy ze wstrętem to siedlisko brudu i chciwości, a broniąc się toporkami psom, co się na nas z zaciekłością rzucały, ruszyliśmy daléj. Kilka razy już tędy przechodziłem i zawsze się wobec podróżnych szałaśnicy tutejsi w jedném i tém samém świetle pokazywali. Na naszą pociechę deszcz ustawał, poczęło się rozjaśniać, lecz chłodno nam było i głodno, do domu daleko a gdy do tego i mokro nam dojmowało, upadliśmy trochę na duchu; nawet Wali humoru zabrakło. Przed sobą nie mieliśmy nic pocieszającego, bo po takich tarapatach nie wiedzieliśmy, jak nam przyjdzie noc przepędzić koło Morskiego Oka.
Widok wspaniałego, największego w całych Tatrach Stawu Wielkiego, 60 morg. 840 sąż. kwadr. (5,339’) zajął tymczasem naszą uwagę, chmury wiatr gdzieś przepędził, a nim obeszliśmy wśród kosodrzewiny jeziora brzeg północny, słońce zaświeciło. Po kładce przebyliśmy potok z Wielkiego Stawu płynący, poczém koło Stawku Pośredniego, 716 sąż. kwadr., brzegiem Przedniego Stawu, 13 morg. 595 sąż. kwadr., wywiódł nas Wala na skałę, zkąd widok wprowadził nas w zachwyt. Zapomnieliśmy o zmoknieniu, o zimnie a podziwialiśmy pyszny wodospad Siklawy, dolinę Roztokę i olbrzymiego Wołoszyna (6,894’), co się w całéj okazałości wychyla z doliny. Obślizgła skała kazała nam się strzedz wychodzenia na jéj brzeg, przez to otchłań pod nami wydała się nam straszniejszą niż była w istocie, skoro bokiem jéj ludzie chodzić mogą. Wodospad przedstawił nam się jak srebrna wstęga snująca się po skale. Tym razem tém piękniejszy niż zwykle, bo po deszczu wezbrany toczył w szalonym pędzie znaczniejszą ilość wody, która spadając w przepaść z wysokości 204 stóp, spieniona, parą otoczona, wypływa od dna spadu tworząc potok wśród dzikiéj doliny, płynący prawie ciągle po progach, a śnieżna barwa jego odznacza go od skał i zarośli. Po nad Siklawą widać od północy małą dolinkę Buczynową (5,468’), powyżéj Turnie Buczynowe, daléj Wołoszyn wspaniale piętrzący się po nad Roztoką, dołem lesisty, wyżéj strojny w kosodrzew a u góry nagiemi odartemi sterczący turniami. Najniższą przełączkę między nim a Buczynowemi Turniami tworzy mała równinka zwana Krzyżnem (6,846’), zkąd jest cudownie piękny widok na Tatry. Opowiadał nam Wala różne zdarzenia z polowali na kozice i niedźwiedzie we Wołoszynie, które sobie tę górę upodobały. Wołoszyn rozłożysty, rozgałęziony w różne strony, dołem dziko zarośnięty, gdzie się człowiekowi z trudem przedzierać przychodzi, więc téż zwierzętom łatwiéj się tu ukryć. Pewnego razu niedźwiedź mocno raniony we Wołoszynie zbiegł strzelcom, szli za śladem krwi a odnaleźć go na żaden sposób nie zdołali, bo się miał gdzie schronić bezpiecznie. Podróżni, zdążający Roztoką w górę do Pięciu Stawów koło Siklawy, przedzierają się z trudem przez tę dziką dolinę.
Siklawa jest w całych Tatrach najznakomitszym wodospadem, a tylko mała stósunkowo ilość wody spadającéj przeszkadza jéj mierzyć się z najrozgłośniejszemi wodospadami w Europie. Oderwawszy się od cudownego widoku, zeszliśmy na drogę ku Świstówce. Wiatr osuszył kamienie, więc usiąść było można; przy chwilowym odpoczynku pokrzepiliśmy żołądek, słońce zaświeciło a odzież nasza w części obeschła; wszystko to przywracać nam poczęło wesołość.
Czekało nas wejście na grzbiet Świstówki, która, oddzielając się od głównego grzbietu, wznosi się ścianą prawie prostopadłą pod kątem 70 stopni nad doliną Roztoki. Jest to najstromsza skała w Tatrach, na któréj ani trawka się nie utrzyma, a wznosi się bezpośrednio nad doliną przeszło 2,000 stóp. Z téj strony jednak, którędy wiedzie ścieżka na jéj wierzch, jest Świstówka trawiasta i łatwo dostępna. Ludzie przecież, doznający zawrotu głowy na widok przepaści, i po téj ścieżce z wielką obawą postępują, niektórych nawet podróżnych tędy przewodnicy za ręce prowadzą. Kilka razy już tą drożyną szedłem i na sobie tego nie doświadczyłem, lecz Władysław, ledwo wyszedł na grzbiet, jak nam opowiadał, słysząc nas za sobą a mając przewodnika przed sobą, wstydził się okazać słabszym od nas i siłą tylko moralną oparł się zawrotowi, który go powoli ogarniał. Ścieżka ta dobrze wydeptana, wiodąca zboczem trawiastym w górę, może oddziaływać na podlegające téj słabości osoby jedynie przez to, że jednostajny ton zielony nagle pochyłego trawnika działa monotonnie na wzrok i wznieca obawę wywrócenia się i potoczenia gdzieś w otchłań, któréj dna ztąd nie widać. Była godzina 5½, gdyśmy na wierzchu Świstówki odpoczywali; widok bardzo piękny roztaczał się przed nami, na krawędź góry żadne z nas nie poszło zaglądać w przepaść do doliny, bo to Władysława przestraszało. Dawniéj chodząc tędy za moich czasów akademickich w towarzystwie kolegów, wychylałem głowę wraz z innymi po za krawędź, ale nas dreszcz przejmował, tak tam było strasznie spojrzeć.
Ztąd jeszcze kawałek mieliśmy podobnéj dróżyny w okrąg na główny grzbiet, zatém wziąwszy między siebie Władysława, wkrótce stanęliśmy na najwyższym punkcie téj drogi, zkąd już prawie ciągle szło się na dół. Pragnienie nam dokuczało, chociaż szum wody nas dolatywał, ale gdzieś z przepaści, a najbliższe źródło mieliśmy napotkać dopiéro w dolinie Białki. Całą prawie godzinę ćwiczyliśmy się w gimnastyce, bo schodząc bezprzestannie na dół, trzeba było opierać się siłą ciążeniu, tak że w kolanach zabolały nogi, nim przez Ubocz koło opuszczonego już wtedy szałasu przybyliśmy na drogę jezdną, gdzie tuż przy niéj wytryskają źródła wybornéj wody. Namyślaliśmy się, obejrzawszy opuszczony szałas, czyby nie można tu przenocować; spostrzegliśmy w nim ślady pobytu turystów, bo ryżu było trochę rozsypanego. Lecz gdy ztąd jeszcze tylko pół godziny drogi do Morskiego Oka, nie chciało nam się napowrót tu chodzić, aby znowu na drugi dzień rano o też samą przestrzeń nie przyczyniać sobie drogi.
Wszędzie było mokro, każda dotknięta gałąź moczyła nam odzież, dróżynami płynęła woda a trawa, borowina lub mech przesycone wilgocią smutną rokowały nadzieję na noc o suchy kącik, gdzieby choć kilka godzin można było spocząć wygodnie. Nie wiem téż, czy kiedykolwiek więcéj niż wówczas pragnęliśmy pogody. Im bliżéj byliśmy Morskiego Oka, tém bardziéj się nam spieszyło. Władysław łudzony widokiem Mięguszowieckiego Szczytu, który wprost wznosi się po nad jeziorem, sądził, że za lada brzeżkiem ujrzy powierzchnią sławnego stawu tatrzańskiego; tymczasem coraz coś nowego przybywało, las, krzewy, droga głazami wysłana, wreszcie równinka, gdzie od zachodu widać lepiankę podobną do budy w dolinie Pięciu Stawów, a od wschodu bagnisko wody, którą w czasie wezbrania Białka pozostawia. Głazy wielkie zalegają drogę wiodącą na wał porosły kosodrzewiną i borowinami, zkąd ujrzeliśmy naraz całą powierzchnią Morskiego Oka; olśnieni jego wspaniałością chwilę staliśmy w zadumaniu, chociaż tą razą w pomroce, bo słońce już tylko szczyty turni oświecało, przez co wiele przed nami wdzięków zakryło.
Morskie Oko lub Rybie Jezioro rozciąga się 57 morg. 534 sąż. kwadr. na wysokości 4,460 stóp; jest to największy według pomiaru Kleina, nadleśniczego z Bukowiny, który mierzył powierzchnie stawów tatrzańskich, staw w całych Tatrach po Wielkim, jednym z Pięciu Stawów. Kształt ma owalny, dłuższy w kierunku z północy na południe; o głębiach jego lud rozpowiada cudowne wieści. Według ludowych opowiadań Morskie Oko styka się z morzem, bo jakiś podróżny, który przy rozbiciu okrętu stracił swój kuferek z kosztownościami, zwiedzając Tatry odnalazł go na powierzchni wody Morskiego Oka. Właściwa jego głębokość według pomiarów Zejsznera wynosi od brzegu w odległości 300 stóp 99 st. paryzkich, daléj 128, w połowie długości 140 i 144 st.; największa głębokość 146½ st. znajduje się w pobliskości turni Mnichem zwanéj.
Zowie się także ten staw Rybim z powodu, że w jego wodach żyją ryby, gdy we wszystkich innych stawach tatrzańskich się nie chowają, oprócz jeszcze jednego po węgierskiéj stronie, zwanego Małym Rybim lub Popradzkim. Pochodzi to ztąd, że potokami w górę nie mają ryby przystępu z powodu wysokich progów, które tworzą piękne wodospady; Białka jednak w całym biegu od Morskiego Oka aż do swego ujścia w Dunajcu nie ma kaskad. Dotąd rozpoznano dwa rodzaje ryb w Morskiém Oku: pstrągi i łososie.
Potoki dwa wpadające do Rybiego, z Czarnego Stawu jeden a z po za Mnicha drugi, nie udzielają tyle wody, ile wydaje jezioro dając początek Białce, z czego wnosić trzeba, że muszą pod powierzchnią jego znajdować się liczne źródła. Pierwotnie, zdaje się, utworzył się staw ze ściekowéj wody po deszczach i z topnienia śniegów i niemi się zasila ciągle, bo woda do picia nie dobra pomimo niezwykłéj czystości; smak ma deszczówki, przez co jest wyborna do herbaty. Podróżni czerpią wodę do picia ze źródła, które się napotyka przy drodze prowadzącéj do Morskiego Oka.
Piękność niezmierny urok Morskiego Oka stanowi jego położenie, co je wyróżnia od innych jeziór tatrzańskich. Leży ono jeszcze w krainie lasów na wysokości 4,460 st., zatém brzegi jego zdobią oprócz kosodrzewu świerki i śliczne limby. Otoczenie tworzą góry wznoszące się do znamienitéj wysokości, jak od zachodu Miedziane (7,133’), od południa Mięguszowski szczyt (dotąd dla niedostępności niezmierzony, osądzić go można w przypuszczeniu na 7,600 st.), od niego na wschód Rysy (7,309’). Kształty zwłaszcza Mięguszowskich turni są bardzo fantastyczne, przepaściste, że strachem przejmuje myśl drapania się na te skały, a jednak strzelcy chodząc za kozicami, znają się z niemi jak z kątami własnéj chaty. Opowiadał nam Wala, jak wiele tych niewinnych zwierząt padło pod ich strzałami. Kozice jak i świstaki były dotąd przedmiotem zaciekłości ludzkiéj, nim się za życiem biednych zwierząt ujęło kilku uczonych miłośników przyrody ojczystéj. Komisja Fizjograficzna Tow. Nauk. w Krakowie, którą składają właśnie owi miłośnicy natury, ochroniła od zagłady w Tatrach kozice i świstaki przez uzyskanie na drodze ustawodawczéj zakazu bezwarunkowego polowania na zwierzęta, które są wielką ozdobą wszelkich wyższych gór. Przyczynia się dużo do spotęgowania piękności Morskiego Oka kotlina, w któréj się Czarny Staw mieści, rozszerza ona przestrzeń Rybiego w malowniczy bardzo sposób. Oko ludzkie buja gdzieś po dzikich turniach Rysów, strojnych w płaty śniegu, szczególnie uroczo, gdy słońce w godzinach południowych zajrzy z po za szczytów i oświeci obadwa stawy. Granica węgierska ciągnie się najwyższym grzbietem od Miedzianych przez Mięguszowską, Rysy i schodzi wierchami do Białki opodal ujścia Roztoki.
W nazwach różnią się Węgrzy od Polaków, bo przybywając tu licznie od Jaworzyny Spizkiéj dla zwiedzenia Morskiego Oka zowią je Rybiém, a nad niém Czarny Staw Morskiém Okiem, ztąd Rysy nazywają szczytem Morskiego Oka.
Rozpatrując się tak z rozkoszą w nigdy dostatecznie nie wielbionym widoku, zmierzchło się i trzeba było do następnego dnia odłożyć zwiedzenie dokładne Morskiego Oka. Tymczasem Wala odszukał swego syna, co tu miał nas oczekiwać z odzieniem grubszém, żywnością i przyborem herbacianym. Chcieliśmy zgotować herbatę z wody jeziora i spożyć tu wieczerzę, lecz przewodnik radził nie czekać zupełnéj nocy, by się dobrze umieścić na nocleg gdzieś w lesie. Wróciliśmy tą samą dróżyną, kwadrans drogi, do lasu, zboczyliśmy ku Białce po bujnéj borowinie i olbrzymim mchu, gdzie wśród grubych drzew wybrał nam Wala wyborne zacisze. Pierwszą czynnością Walów, ojca i syna, było rozniecenie ognia. Naznosili gałęzi uschłych, lecz tym razem nie suchych, te po chwili buchnęły silnym płomieniem i naokoło ożywiły nas ciepłem. Józef Wala wyrąbał w połowie wysokości zapewne od burzy złamane drzewo, runęła kłoda z hukiem, gałęzie trzaskały od gorąca, a powoli w okrąg ogniska osuszyła się ziemia, że się można było rozłożyć jako tako. Porozwieszaliśmy mokrą odzież, tymczasem zawrzała woda na herbatę, ciepło się zrobiło tak, żeśmy lekko ubrani swobodnie odpoczywać mogli, nie czując chłodu nocnego ani wilgoci, którą przesycone było wszystko na około nas po za obrębem naszego stanowiska. Przewodnicy nacięli gałęzi drobnych świerkowych, które osuszone miały nam służyć za posłanie. Herbatą, raczyliśmy się do syta, gdyż to w górach napój nieoszacowany, poczém trzeba było myśleć o ułożeniu sobie jak najdogodniejszego posłania. Było nam już ciepło, sucho i, jak na nocleg w lesie, wygodnie, ale obawa deszczu nas trwożyła, bo aż smutno było pomyśleć o losie naszym w przypadku słoty.
Późno w noc znużeni pokładliśmy się spać; ciało skołatane całodzienną biédą potrzebowało wypoczynku choćby i na tak obozowém posłaniu, jakie nam przygotował przewodnik. Cisza zaległa okolicę, drzewo gorzało spokojnie, szum Białki kołysał do snu, a na niebie czystém jaśniały gwiazdy, przeglądające między gałęziami. Obaj Wałówie, pokładłszy się blisko ognia, zmieniać musieli pozycje w inną stronę, gdy z jednéj gorąco im dopiekło; my nie nawykli do koczowniczego życia, nie mogliśmy zasnąć aż nad ranem. Lecz w czasie tym ognisko przygasło a zimno dojęło nam, że sen odbiegł.
Przed świtem powstaliśmy wszyscy, Wałówie na nowo ogień rozpalili, herbatę zgotowali i nią pokrzepieni, po spożyciu, co Bóg dał, układaliśmy plan na cały dzień, zwłaszcza gdy po całonocnéj pogodzie rano słońce pięknie wierzchołki gór oświeciło. W dolinie panował jeszcze chłód i poranna wilgoć.
Wkrótce jednak zaczęły przeciągać nizko chmury, które, nim doszliśmy nad brzeg Morskiego Oka, zamieniły się w tak gęstą mgłę, iż na 10 kroków przed sobą trudno było co widzieć. Wiedząc dobrze, co to znaczą mgły w Tatrach, że czasem kilka dni trwają, poczęliśmy uważać cel podróży za zwichniony. W takiém złém usposobieniu, gdy i górale nic dobrego nie wróżyli, usiedliśmy nad brzegiem jeziora i rozmyślaliśmy nad marnościami świata. Morskie Oko wydało nam się obecnie marnością, kiedyśmy stracili nadzieję oglądania go, a mnie szczególniéj chodziło o zwiedzenie Czarnego Stawu. Przed oczami naszemi przy brzegu leżała tratwa, która mi przypomniała zdarzenie malujące dobrze charakter górali z Białki. Tratwę tę wraz z nieistniejącym już szałasem zbudowano na rozkaz właścicieli Zakopanego, gdy mieli tu tłumy gości cesarsko-królewskich przyjmować. Starano się bowiem bądź co bądź uzyskać szlachectwo, w tym więc celu czyniono wszystko, aby zobowiązać sobie rząd austrjacki. Podróżni przybywający do Morskiego Oka mieli jakiś czas wielką wygodę z szałasu, nim go Białczanie spalili, z tratwy zaś przyjemność, nim zbutwiała. Dwa pokłady belek na krzyż pozbijanych stanowiły tratwę, na jéj wierzchu były ławki, poręcze i kołki pomocne do wiosłowania. Z wszelkiém bezpieczeństwem można się było puszczać na głębie jeziora na téj tratwie i niezmiernie to uprzyjemniało zwiedzenie Morskiego Oka, zwłaszcza gdy towarzystwo liczyło między sobą kilku śpiewaków. Wystawiona jednak tratwa zimą i latem na działanie wszelkich żywiołów niszczących musiała naturalnie zbutwieć, chociaż jeszcze unosi się na powierzchni wody. Dla omamienia głupich ludzi Białczanie pokładli kilkanaście żerdek na wierzch tratwy, aby tylko gości do pływania skusić i mieć sposobność wydzierania zapłaty za wiosłowanie. Od kilku już lat kto się odważał pływać na niéj po jeziorze, ryzykował życie, gdyż raz musi nastąpić chwila, gdy tratwa, coraz bardziéj zagłębiając się z belkami, zanurzy się na zawsze, a przecież tego momentu nie można przewidzieć. Otóż przed niedawnymi czasem grono osób przybyłych z Krakowa udało się do Morskiego Oka. Towarzystwo składało się z osób obojéj płci i różnego wieku; z nich młode pokolenie, idąc za namową górali, weszło na tratwę dla pływania po stawie; gdy jednak ich nie wezwano do wiosłowania, bo mężczyźni w usługach pań sami się wzięli do téj roboty, nastąpiło rozczarowanie. Wówczas Białczanie po odbiciu od brzegu tratwy poczęli straszyć pozostałą starszą część towarzystwa, że tratwa jest zgniła, łatwo może zatonąć, zwłaszcza gdy nadpłyną na wir koło środka jeziora, i tym podobne pletli banialuki, prawdziwe tylko pod względem złego stanu tratwy, ale fałszywe co się tyczy wiru, jakiego na całém Morskiém Oku nie ma. Wywarło to zgubny wpływ na pozostałe osoby, zwłaszcza kobiéty, które poczęły już rozpaczać o los rodziny i przyjaciół. Napróżne były ich wołania, zaklinania, giesta, bo tego pływający zrozumieć a nawet, będąc już daléj na wodzie, usłyszeć nie mogli. Można sobie więc wyobrazić położenie osób drżących z obawy przez cały czas, nim młodzież wesoło i szczęśliwie wróciła po całogodzinnéj przeszło zabawie. Białczanie, rozumie się samo przez się, nie czekali powrotu młodzieży, czmychnęli hultaje w lasy, aby uniknąć spodziewanéj zapłaty.
Zajęty rysowaniem brzegu Morskiego Oka, o ile go widzieć mogłem z pośród mgły, w pół godziny spostrzegłem małe wznoszenie się jéj po nad powierzchnią wody, co mnie w radość wprawiło. Puściliśmy się zaraz brzegiem zachodnim jeziora dla obejścia go naokoło i dla dostania się do Czarnego Stawu, który się wznosi w przeciwległéj stronie 526 stóp wyżéj nad Morskiém Okiem.
Ścieżka dzika wiedzie po złomach granitu pośród kosodrzewiny, zawalają ją tu i owdzie powywracane burzą drzewa limbowe, tak że korzenie sterczą na brzegu a wierzchołki nurzają się w wodzie. Przykro było patrzeć na marnowanie ślicznych i osobliwych drzew, wiedząc, jak są poszukiwane do wyrobów i drogo płacone. Limba, rodzaj cedra, na pierwsze wejrzenie ma pozór sosny, ale od niéj piękniejsza, wydaje szyszki, z których orzeszki dobre są do jedzenia.
Zbliżając się ku południowemu brzegowi Morskiego Oka, podziwialiśmy cudowny wodospad, toczący wodę w kaskadach z dolinki po za kończystą turnią, nazwaną Mnichem. Woda spadała znacznym strumieniem jak po deszczach.
Południowy brzeg Morskiego Oka zasypują piargi, t. j. usypiska żwirowe, powstające z kruszenia turni Mięguszowskich, które piętrzą się tu strasznie przepaścisto i niebotycznie. Im daléj szliśmy, tém bardziéj rozpogadzało się, z kotliny jednak, gdzie się mieści Czarny Staw, jakby z otchłani wysuwały się chmury. Zbliżyliśmy się po całogodzinnéj drodze po pod olbrzymi wał, kryjący za sobą właśnie nadmieniony Czarny Staw. Ścieżka do niego wiedzie wśród trawy, mchu, po głazach lub litéj skale opodal potoku spadającego z łoskotem i szumem po skałach, nim ginie w masie wody Morskiego Oka. Pół godziny idąc pod górę przybyliśmy na grzbiet, gdzie w złomie granitu tkwi z żelaza ulany gruby krzyż, ufundowany na pamiątkę bytności tu Grzegorza Zieglera, biskupa tynieckiego. Naraz odsłonił nam się Czarny Staw. Zalega on znaczną przestrzeń, bo 37 mrg. 639 sąż. kwadr. w skalistéj kotlinie na wysokości 4,986 stóp. Głębiny jego niezmierne przenoszą cztery razy tonie Rybiego jeziora. Wedle pomiarów Staszica Czarny Staw liczy 583 st. od powierzchni wody do dna. Zachwycił nas Czarny Staw swoją pięknością, wszystko tu składa się w całość tworzącą uroczą harmonją. Rozmiary olbrzymie, kształty dzikie, fantastyczne, pokryte barwą mglistą, brak zieloności a na odartych skałach tkwiące brudne płaty wiecznego śniegu, pustota i cisza, lekkim szmerem potoku odpływającego do Morskiego Oka urozmaicona, wszystko to razem wzięte czyni na umyśle niezmierne wrażenie. Poi się dusza urokami przyrody a nasycić się nie może, bo się coraz nowe piękności odkrywają; takie bogactwo wdzięków dziewiczéj natury zdolne wzruszyć i zachwycić nawet zobojętniałą na wszystko istotę. Pomimo to bardzo mało podróżnych zwiedza Czarny Staw, zadawalniając się poznaniem Morskiego Oka. Odkąd tratwa nadgniła, tém mniéj jeszcze puszcza się osób do Czarnego Stawu, bo turystom obojéj płci za ciężko się wydaje okrążać pieszo Morskie Oko. Dzikie turnie Rysami zwane (7,309’) w krąg otaczają Czarny Staw. Od południa, zdaje mi się z wejrzenia, nie da się staw obejść brzegiem, bo się w wodzie spadzisto nurzają skały. Nadzwyczaj zajmującą jest różnica wrażenia, gdy wpatrujemy się w Czarny Staw i jego otoczenie, a odwrócim się by spojrzeć po nad Morskie Oko. Wyda się ono rozkoszne, wesołe, strojne, w obec ponurego, szarym, gołym granitem otoczonego Czarnego Stawu, gdzie zdaje się wszystko zamarło, na wieki zamilkło; bojaźń jakaś niewytłómaczona ogarnia człowieka, iż korzyć się przychodzi przed wszechmocą Boga. Krzyż, godło chrześcijańskie, pamiątka ofiary Chrystusa, nie może mieć fantastyczniejszego tła nad to, jakie tworzy to właśnie miejsce.
Za naszéj tu bytności ciekawém było widzieć, jak chmury, które wiatr spędzał z po nad Czarnego Stawu, roztrącały się o turnie Mięguszowieckie. Widoczna była walka w powietrzu, w dolinie Białki włóczyły się chmury w różnych kierunkach, wpędzane wiatrem poniżéj szczytów w kotliny, co nas nagliło do powrotu.
Tym razem udaliśmy się wschodnim brzegiem Morskiego Oka ścieżką nieco wygodniejszą, lecz poprzerzynaną licznemi wtedy ściekami deszczowemi, a w miarę zbliżania się ku ujściu Białki natrafialiśmy na coraz gorsze moczary.
Miejscami czerniła się głębia od samego brzegu, na płytszéj wodzie widać było mnóstwo pływających pstrągów; zawalały nam drogę powalone limby, w korzeniach sterczących tkwiły głazy razem ruszone z posady.
Przed 10 godziną byliśmy już na miejscu, zkąd wyruszyliśmy przed trzema godzinami dla obejścia Morskiego Oka; kilka chwil jeszcze zeszło nam na obejrzeniu do reszty jego wspaniałości, gdy mgła wszystko nam zakryła. Zimno wilgotne dokuczać poczęło, nadzieja powtórnego odsłonienia się widoku znikła, nie było już więc co dłużéj robić. Rzuciwszy pożegnawcze wejrzenie na widny z pośród mgły brzeg sławnego jeziora, ruszyliśmy z powrotem, dziękczyniąc Bogu za szczególną opiekę nad nami, bo właśnie w najważniejszych chwilach odsłaniało się wszystko, co było najpożądańszego do widzenia, a nawet noc przeszła bez deszczu wśród słotnéj pory. Udaliśmy się najprzód do naszéj koliby, gdzie przy rzeczach młody Wala spoczywał, ojciec jego zajął się zgotowaniem herbaty, bośmy tu postanowili obiad spożyć, nie wiedząc, czy w drodze znajdzie się sposobniejsze miejsce. Na wycieczkach tatrzańskich herbata jest nieoszacowanym napojem: orzeźwia po strudzeniu, ogrzewa po zziębnięciu, służy za lekarstwo przeciw następstwom z przemoknienia, syci pragnienie najwyborniéj a nie przeciąża, choćby się jéj jak najwięcéj piło. Przewodnik Wala jest wielkim lubownikiem herbaty a przeciwnikiem wody i ma w tym względzie słuszność, zważywszy, jak podróżni dla ochłodzenia się lub zasycenia pragnienia ciągle piją wodę, z czego łatwo można zachorować, przeziębiając żołądek, a przytém na siłach się prędko opada. Jeżdżąc co rok do Tatr, sprawiłem sobie stosowny do wycieczek górskich przyrząd herbaciany. Składa on się z naczynia blaszanego ze szczelną przykrywką, z boku z łapką do zakładania rączki, w niém warzy się woda. W to naczynie dwukwartowe wchodzi drugie takie samo ze szczelną przykrywką, o tyle mniejsze, aby się jedno w drugiém pomieściło, służy ono za czajnik. Do tego chowa się 4 kubki blaszane wsuwane w siebie, herbata w słojku szklanym, kawałki cukru i kilka łyżeczek. Taki przybór jest do noszenia lekki, wygodny, a lada gdzie roznieciwszy ogień, bardzo prędko można mieć gotową do picia herbatę. Przewodnicy tatrzańscy umieją się z tém obchodzić, sami będąc amatorami herbaty, bardzo chętnie ją przyrządzają.
Koło 11 godziny przed południem wyruszyliśmy ze wszystkiém z naszego obozowiska, udając się do Zakopanego zupełnie inną drogą, przez polanę Waksmundską. Jest to najdogodniejsza i najkrótsza droga piesza od Rybiego do Zakopanego, ale w całéj swéj rozciągłości nie przedstawia osobliwości tatrzańskich. Droga ku Roztoce prowadzi ciągle na dół po kamieniach, miejscami po trawniku, po okrąglakach, któremi niegdyś gorsze miejsca wyłożono dla przejazdu, ale dziś belki pognite pozapadały się, stercząc z dziur, a wśród nich płyną strugi, które wydostawszy się na drogę, zalewają ją, nim uchodzą do Białki. W czasie pogody na téj drodze od wschodu i południa widać piętrzące się turnie spizkie, szczególnie od ujścia doliny Białéj ku Polskiemu Grzebieniowi, ale tym razem, gdyśmy tędy podążali, mgła nam wszystko zasłaniała. Spotkaliśmy kilka osób udających się do Morskiego Oka; w towarzystwie tém była panna S. z Warszawy. Żałowaliśmy ich, wiedząc, jaki ich zawód spotka, a tém bardziéj, gdyśmy się dowiedzieli, że siostra panny S. z swym ojcem udała się przez Roztokę ku Siklawie i do Pięciu Stawów z przewodnikiem. Musieli oni wyżyć biedy co się zowie, sądząc z tego, co nas spotkało o tym samym czasie na wygodnéj drodze i to w powrocie już do chaty. Deszcz zaczął kropić i z daleka doleciał nas grzmot; w takiéj porze pożegnaliśmy towarzystwo spotkane, życząc im szczerze pogody.
Przyspieszyliśmy kroków, bo nas to nie męczyło, idąc ciągle na dół aż do Roztoki. Tu od szałasów przybiegł syn gospodarza, u którego mieszkaliśmy w Zakopanem; przybył tu wioząc podróżnych ku Rybiemu. Od niego dowiedzieliśmy się o niepokoju rodziny naszéj pozostawionéj w chacie, bo troszczono się bardzo o nas z powodu zaszłéj burzy i słoty. Deszcz się wzmagał, z trudnością przyszło nam przebywać rozlane wody koło potoku, z wielkim hałasem płynącego z Roztoki do Białki. Ledwieśmy go po dziurawym moście przeszli, deszcz się zamienił w ulewę. Gdy nas świerki od deszczu przestały chronić, żałując czasu na wyczekiwanie, puściliśmy się daléj. Minęliśmy polany po zejściu z drogi jezdnéj, dążąc w górę podnóżem Wołoszyna. Gdy każda gałąź, przesycona wodą, za najmniejszém trąceniem moczyła nas nielitościwie, staraliśmy się ich unikać, lecz nadaremnie, bo dróżyny ciasne gęsto są zarośnięte drzewami i krzewami. Odzież nam ciężyła coraz bardziéj w miarę większego moknienia, szliśmy jak w łaźni, bo z powodu grubego okrycia i drogi dość bystro wiodącéj w górę pot nas oblewał. Dał nam się we znaki nieznośny Wołoszyn, bo dwie godziny minęły od wyjścia z Roztoki, nim dosięgliśmy jego grzbietu schodzącego ku Białce. Deszcz ustał, dla odpoczynku weszliśmy do pustéj szopy na polanie Wołoszyna, bo w drodze niepodobieństwem było usiąść dla wilgoci.
W czasie spinania się pod górę wśród ciągłéj mgły, na roztwartém miejscu ukazały nam się wśród chmur wierzchołki szczytów Spizkich jakby nadpowietrzne góry. Ujrzeliśmy Gierlacha, najwyższy szczyt w Tatrach (8,414’), daléj poszczerbiony grzbiet Polskiego Grzebienia (6,933’), turnie Wysokiéj, Lodowy Szczyt (8,324’) i okoliczne turnie. Było to cudowne zjawisko, lecz trwało krótko, gdyż zaraz zasunęły je chmury mgłą i znowu nic nawet na kilkanaście kroków nie było widać.
Do doliny Waksmundskiéj przyszło schodzić na dół po olbrzymich kępach mchu i borowin, wśród gęstych krzewów; mnóstwo poziomek i borówek nęciło do zbierania, pożywaliśmy te dary Boże, w których niedźwiedź również smakuje; ale czas naglił, więc rwaliśmy gałązki i idąc obieraliśmy do jedzenia jagody. Przybywszy nad potok Waksmundski, napróżno szukaliśmy przejścia dogodnego po wystających z wody kamieniach, bo po deszczu znacznie więcéj wody przybyło, wyżéj sterczące głazy, oblewane rozpryskującą się wodą, nie dawały więc pewnéj podstawy a przytém do skoków mieliśmy za duże odstępy; nie było zatém innéj rady jak puścić się w bród i to jeszcze odszukując mniéj pod wodą zanurzonych kamieni. Po takiéj przeprawie znowu trzeba było iść pod górę podnóżem Wielkiéj Koszystéj. Zapewne niejednemu już podróżnemu w Tatrach przydarzyło się to z obuwiem, co nas spotkało. Przez wydarte dziury woda przepływ miała, a kamienie, korzenie i gałęzie suche raniły nam ciało. Chociażby bowiem kto buty miał z najpyszniejszéj skóry, po przejściu takiéj drogi, jaką jest przez Zawrat do Morskiego Oka, w czasie słoty, gdzie się brnie przez potoki, pośród dzikich zarośli po suchych patykach, a potém wysusza się je przy ogniu, — jakiéjże pociechy z nich spodziewać się można na drugi dzień? Trzeba mieć sznurki przy sobie, aby niemi obuwie wiązać, gdy po kilkogodzinnym marszu pękną, i stąpać z wszelką ostrożnością, by nóg nie poranić.
Po 3 godzinie zdążyliśmy na polanę Waksmundską wśród dotkliwe ziębiącéj mgły. Nie chciało nam się zaprzątać gotowaniem herbaty, gdy nas tylko kilka godzin drogi dzieliło od chaty; zażądaliśmy mléka, dano nam takiego, jakie mieli wówczas, na pół słodkie, na pół kwaśne, więc nie było z niego pociechy, ale zapłacić za nie kazali sobie porządnie, bo z kogóż to zedrzeć jeżeli nie z gości? Jużto pod tym względem rzadko znaleźć uczciwość po szałasach; zdarzało mnie się jednak w niektórych miejscach spotkać osadę szałasową, co się z gośćmi sumiennie obchodziła i to zwykle przywiązuje się tradycyjnie do miejscowości. Wielu z gości mogło się o tém przekonać na hali Pyszniańskiéj, na Miętusiańskiéj, Gąsienicowéj i na mniéj uczęszczanych miejscach, jaka tam gościnność, serdeczność w obec chciwości bezwstydnéj w szałasach zajmowanych przez Białczan na Łyséj, u Pięciu Stawów, u Morskiego Oka, to znów w Strążyskach i innych miejscach gospodarzy zakopiańskich. Białczanie nawet zyskali sławę na Podtatrzu z chciwości bez granic i z braku pojęcia o moralności.
Z tą samą mgłą wyruszyliśmy z polany Waksmundskiéj, z którą tu przybyliśmy, udając się lasami ku Jaszczurówce. Mając za przewodnika Walę nie obawialiśmy się téj drogi, w razie bowiem jeźliby się pobłądziło, użyć można przeprawy niebezpiecznéj i dokuczliwéj. Całą przestrzeń od Jaszczurówki do podnóża Koszystéj, gdzie jest polana Waksmundska (4,354’) wynosząca 3 godziny drogi, zajmuje las ciągły, przerwany tylko w kilku miejscach małemi polankami, potokami płynącemi z doliny Pańszczycy i Gąsienicowych Stawów. Dróżyn krzyżuje się dużo, co naturalnie sprzyja zbłądzeniu; miejscami nie ma ani śladu ścieżki, brnie się więc po mchach i borowinach, nic nie widząc na około oprócz nieba nad sobą, jeźli go jeszcze gałęzie nie zasłonią. Przydarzyło mi się już dwa razy, że tędy wraz z całém towarzystwem mojém wiódł mnie przewodnik nie obeznany dobrze z tą drogą. Przebywszy szczęśliwie tę przestrzeń dziękowaliśmy Bogu, że się skończyło na lekkich tylko pokaleczeniach i na potarganiu odzieży. Z każdego drzewa sterczały suche gałęzie jak kołki ostro zastrugane, grożące wykłuciem oczów lub zranieniem twarzy, dla zabezpieczenia więc musieliśmy trzymać ręce wzniesione łokciem do góry; podczas tego przychodziło brnąć po powierzchni wielkich mchów, korzeni drzew, zapadając się często głęboko, przyczém bardzo łatwo można było nogę złamać lub zwichnąć. Tym razem pod przewodnictwem Wali nie przyszło nam przedzierać się przez takie gąszcze i nie mieliśmy żadnych tego rodzaju kłopotów, ale jakby dla zrównoważenia biedy słota nam niezmiernie dokuczyła.
Zaledwie zeszliśmy z drogi jezdnéj, co wiedzie z polany Waksmundskiéj do wsi Zacichłego, począł padać deszcz, który wkrótce zamienił się w ulewę. Potok Sucha Woda szumiał wezbrany, przeszliśmy go z trudnością w bród, utrzymując równowagę kijami. Dróżynami wśród lasu płynęła woda jak potoki, z każdego wzniesienia schodziło się na dół z obawą, aby poślizgnąwszy się nie upaść i nie namaścić się błotem. Przemokliśmy najzupełniéj do suchéj nitki, woda z sukien naszych ściekała jak z rynien, kapelusze przemokłe przepuszczały wodę, że ciekła po głowie, po twarzy, za kołnierz, gdzie jéj dogodniéj było. Wala uczuwał coraz większe ciężenie guni, bo się wodą przesycała. Pojmie nasze położenie ten, komu przypadło kiedy iść półtrzeciéj godziny wśród ciągłéj ulewy i to po górzystéj drodze i lesistéj, a jednak nadzieja rychłego oswobodzenia się od tych dolegliwości ożywiała nas, że wśród żartów mijał czas znośnie. Koło 6 godziny usłyszeliśmy szum potoku, który obraca tartak w Jaszczurówce, poczém zaraz wyszliśmy z lasu. W kilka minut znaleźliśmy się pod dachem tamtejszéj karczmy, gdzie nas wielka spotkała niespodzianka. Żona moja, z siostrą pozostała w Zakopaném, przewidując nasz opłakany stan wśród słoty, najęła podwodę, zabrała bieliznę i odzież świéżą, parasole i derki do okrycia i przybyła przed nami do Jaszczurówki. Cóż to za radość była dla nas naraz powitać rodzinę, znaleźć schronienie i suche ubranie! Przebrawszy się w gościnnéj izbie zupełnie na nowo od stóp do głowy, posileni na duchu i ciele wsiedliśmy na wóz i ruszyli ku domowi przy największém zadowolnieniu i najlepszym humorze. Droga, którąśmy jechali, jest niegodziwa, kamienista, tak że w innym razie nie zniósłbym podobnéj jazdy, przenosząc pochód pieszo; wówczas wydała się nam lepszą, zwłaszcza minąwszy kuźnice. W Zakopanem przejeżdżając koło chat zamieszkałych przez gości, znajomi witali nas z pożałowaniem, sądząc, żeśmy nic z całéj wyprawy nie widzieli a naużyli się biedy do sytu. W końcu powitali nas nasi gospodarze, również skłopotani naszym losem. Wieczór w chacie zszedł wesoło na opowiadaniu przygód, doznanych w naszéj awanturniczéj wycieczce.
- ↑ Z wielką uciechą już dziś mogę nadmienić, że w rok po ogłoszeniu drukiem w Bluszczu (warszawskiém piśmie) niniejszego opisu wycieczki do Morskiego Oka w lecie roku 1871 kilka pań puściło się tą drogą przez Zawrat i wcale zdrowia sobie nie nadwerężyły.