Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 78

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Sępi Dziób w opałach
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SĘPI DZIÓB W OPAŁACH

Załatwiwszy się w Meksyku z koniecznymi wizytami, Robert wsiadł na koń i opuścił stolicę w towarzystwie Petersa.
Jadąc bystro, dotarli w krótkim czasie do miasta Tuli. Tu przyłączyli się do nich Sępi Dziób i Grandeprise i ruszono w dalszą drogę.
Robert musiał sobie utorować drogę poprzez tłum żołnierzy. Najchętniej byłby spędził noc pod gołym niebem, w namiocie, ale obydwaj strzelcy odradzali to ze względu na sąsiedztwo niedyscyplinowanego wojska, gotowe do gwałtów, przed którymi chronią mury miasta.
Rozłożyli się obozem pod murem.
Tuż obok leżał oddział, składający się z jakichś trzydziestu kawalerzystów. Zuli mocny meksykański tytoń i rozprawiali o swoich przygodach wojennych. Rozmową kierował z wielką godnością stary sierżant.
Gdy Robert wraz z trzema towarzyszami rozłożył się w pobliżu, po żołnierzach poszedł pomruk.
— Czego chcą ci ludzie? zapytał jeden z nich. — Czy mają prawo tu biwakować?
— Czy mamy pozwolić, aby się obok rozkładały osoby cywilne? — mruknął drugi.
— Meksykańskie włóczęgi, to nie sąsiedztwo dla munduru! — oświadczył trzeci.
— Sierżancie, czy mamy na to pozwolić?
Zapytany pogładził głowę i odparł:
— Pożytku nam nie przynosi.
— W takim razie obowiązkiem waszym jest uwolnić nas od sąsiedztwa tych ludzi.
Widząc, że stary się waha, jakiś młody żołnierz rzekł:
— Boicie się może cywila?
Sierżant rzucił żołnierzowi miażdżące spojrzenie:
— Milcz, żółtodzióbie! Nosiłem bagnet, gdyś ty jeszcze latał bez spodni. Pokażę wam zaraz, jak te cywile uciekać będą przede mną.
Robert leżał na trawie z cygarem w ustach. Trzej pozostali rozłożyli się na brzegu potoku i pilnowali koni.
— Czego tu pilnujecie? Wstawać i wynosić się!
Sierżant wypowiedział te słowa do Roberta grzmiącym głosem, czyniąc ruch ręką. Robert odparł ze spokojem:
— Sierżancie, jaką kwaterę przeznaczono wam na noc dzisiejszą?
Oburzony starzec odpowiedział donośnym głosem:
— Co? pytacie o moją kwaterę? Jakim że to prawem? Czy nie wiecie, że wstać należy, kiedy się rozmawia z podoficerem Jego Cesarskiej Mości?
— Dobrze, wstanę, ale na waszą odpowiedzialność, — rzekł Robert ze swobodą. — Podkreślam, że robię to dla świętego spokoju i powtarzam pytanie: jaką kwaterą przeznaczono wam na noc dzisiejszą?
— To nie wasza sprawa!
— Owszem, moja. Jeżeli oddział wasz otrzymał rozkaz rozbicia tutaj namiotów, ustąpię chętnie. Jeżeli jednak macie kwaterę w mieście, zostanę, bo prawo moje do tego miejsca nie jest gorsze od waszego.
Stary spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem.
— Coście wy za jeden? Zachowanie wasze każe przypuszczać, że się znacie na przepisach służbowych.
Podczas rozmowy sierżanta z Robertem zaciekawieni żołnierze otoczyli ich szerokim kołem.
— Umiecie czytać, sierżancie? — pytał Robert.
— Mille tonnerres! — zaklął stary. — Jak śmiecie wątpić?
— Pytam, ponieważ znałem wielu sierżantów, analfabetów. Choć mógłbym odwołać się do waszego komendanta, nie wzgardzę rozmową z wami. Czytajcie, kolego!
Wyciągnął z pośród papierów paszporty, sporządzone w języku francuskim, i wręczył sierżantowi.
— Nie wierzę, aby się tam znalazło co mądrego — mruknął stary. Podszedł do ognia, aby dokładnie obejrzeć dokumenty. Ledwie skończył czytać, wyprostował się jak struna i rzekł:
— Przepraszam, panie poruczniku! Nie mogłem przewidzieć.
— Trzeba było poinformować się naprzód. Gdzie jest wasza kwatera?
— W mieście.
— Zostanę więc tutaj. Możecie odejść.
Stary zrobił pół obrotu i pomaszerował na dawne miejsce. Dokoła rozległy się szepty.
— Dlaczego nie poszedł sobie? — zapytał jeden z żołnierzy.
— Ponieważ nie mamy prawa wypędzać go. To oficer, a ja go tak brutalnie potraktowałem. Szczęście, że jutro stąd odchodzimy.
— Jaka ranga?
— Porucznik.
— Tylko? Pah!
— Ale porucznik huzarów gwardyjskich! W dodatku jeszcze służy w sztabie jeneralnym.
Słowa te ostudziły nieco zapały. Żołnierze zaczęli pielgrzymować do miejsca, na którym leżał Robert.
Zjawił się między innymi pewien dragon, który brał udział w walkach na północy kraju. Dowiedziawszy się, co zaszło, obejrzał przybyszów.
— Sacrebleu! — zawołał zaskoczony. — Tego znam!
— Oficera? — zapytał sierżant.
— Nie. Tego drugiego, z długim nosem. Głowę daję, że walczyłem z nim twarzą w twarz. Pozabijał wielu naszych. Była to bitwa pod Cena Sonores.
Słowa te wywarły niesłychane wrażenie.
— Co takiego? Więc to wróg?
— Tak. Był u Juareza. To amerykański strzelec. Nazywają go Sępim Dziobem.
— A więc jest szpiegiem? — zawołał ktoś półgłosem.
— Czyś pewien, że się nie mylisz? — szepnął sierżant do dragona.
— Wykluczam pomyłkę. Pójdę po Mallou i Renarda. Walczyli razem ze mną. Poznają go.
Po chwili wrócił dragon w otoczeniu dwóch swoich kamratów.
— Oto Renard i Mallou — rzekł. — Niech poświadczą, czy mam rację.
— Chłopcy, — zwrócił się do nich sierżant — przypatrzcie się dobrze temu człowiekowi z długim nosem, który leży nad potokiem. Wasz kamrat twierdzi, że nos ten jest wam znany.
Obydwaj żołnierze spełnili polecenie. Renard rzekł:
— Parbleu! Znam tego łotra! To sławny strzelec amerykański Sępi Dziób.
— Należy do wojsk Juareza — dodał Mallou. — Wielu naszych padło od jego kul.
— Co? więc znacie go osobiście? — zapytał sierżant, który uważał, że należy ustalić dokładnie stan faktyczny tak ważnej sprawy.
— Nie mam wątpliwości, że to on. Wykluczam pomyłkę. Kto w życiu widział tę twarz, ten się nie pomyli, sierżancie.
— Hm — mruknął stary. Czy znacie któregoś z pozostałych?
— Nie.
— To zresztą nie ma znaczenia. Obowiązkiem naszym jest ująć tych ludzi.
Odszedł z trzema żołnierzami, którzy mieli świadczyć wobec jenerała. Tymczasem Robert wypoczywał spokojnie, nie przeczuwając nawet, co grozi jego osobie i otoczeniu.
Po upływie jakiejś pół godziny zjawił się capitaine de cavalerie w otoczeniu uzbrojonych żołnierzy.
Żołnierze, towarzyszący oficerowi, usunęli się nieco na bok. Tymczasem rotmistrz podszedł do Roberta, który podniósł się z murawy, zaciekawiony, czego też oficer francuski chcieć może od niego. Rotmistrz obserwował go przez chwilę w milczeniu, poczym zapytał:
— Monsieur, mam wrażenie, że nie jest pan stałym mieszkańcem tego miasta.
— Ma pan rację — odparł uprzejmie Robert.
— Jest pan w podróży?
— Tak.
— Niech mi pan powie, jaki jest cel pańskiej podróży?
— Udaję się do Santa Jaga, później do hacjendy del Erina.
— Ah, przypominam sobie tę nazwę. To zapewne ta sama hacjenda, która się tak doskonale nadaje do biwakowania.
— Tego nie wiem. Nigdy tam nie byłem.
— W jakim celu pan podróżuje?
— Jadę w sprawach osobistych. Mam nadzieję spotkać tam krewnych.
— Czy towarzyszące panu osoby należą do służby?
— Są to raczej przyjaciele.
— Aha. Hm. Przyjaciele. Czy jeden z nich nie nazywa się Sępi Dziób?
— Owszem.
— W takim razie proszę o pofatygowanie się ze mną do generała, który jest komendantem miasta.
— Cóż to ma znaczyć?
— Nie jestem upoważniony do udzielania w tym względzie informacji.
— Czy mam panu towarzyszyć jako jeniec?
— Nie chcę używać tego słowa. Generał polecił mi sprowadzić pana wraz z towarzyszami.
— Jesteśmy do pańskich usług, panie rotmistrzu.
— Dobrze. Proszę za mną!
Ujęli konie za uzdy i ruszyli pod eskortą żołnierzy i rotmistrza.
Przeklęta historia! Czego chcą od nas? — szepnął Sępi Dziób do strzelca Grandeprise‘a, wypluwając kawał tytoniu, na miejsce którego wpakował drugi o kolosalnych rozmiarach.
— Któż to wiedzieć może? — odparł zapytany. — Może podejrzewają, że jesteśmy szpiegami.
Minąwszy konne oddziały żołnierzy, dotarli do miasta i zatrzymali się przed główną kwaterą komendanta.
Generał zwrócił się przede wszystkim do Sępiego Dzioba i przez kilka chwil przyglądał się z wesołą miną jego niezwyklej twarzy. Potem rzekł:
— Nazwisko?
Sępi Dziób skinął uprzejmie głową i powtórzył:
— Tak, nazwisko.
Generał zdumiał się i zapytał ponownie:
— Nazwisko?
Wypowiedział to słowo tonem groźnym, lecz strzelec udawał, że groźby wcale nie wyczuwa.
— Oczywiście, że nazwisko — rzekł.
— Człowieku, co wyprawiasz? Pytam o nazwisko pana! — zawołał generał w pasji.
— Ach tak, chce pan wiedzieć, jak się nazywam? Nie miałem pojęcia. Stawiając pytania, kokietował pan przez cały czas mój nos. Ponieważ nosowi zawdzięczam swe imię, byłem pewien, że je pan zna. Tymczasem okazuje się, że zaszła omyłka.
— Do diabła! Przecież się samo przez się rozumie, że pytam o nazwisko!
— O nie! Gdy mi ktoś powie: — Czcigodny sennorze, niech pan będzie łaskaw powiedzieć swe szanowne nazwisko, — wiem, czego ode mnie chcą. Ale gdy ktoś mówi: — Nazwisko! — mogę tylko przypuszczać, że ma względem mego nazwiska diabli wiedzą jakie zamiary!
Generał nie wiedział, co sądzić. Czy ma przed sobą zuchwalca, czy człowieka ograniczonego?. Pohamował jeszcze wybuch gniewu.
— No, więc teraz już pan wie, że chcę usłyszeć nazwisko.
— Prawdziwe, czy przybrane?
— Prawdziwe.
— Prawdziwe? Hm. Z tym będzie trudniej — rzekł Sępi Dziób po namyśle.
Generał zmarszczył czoło.
— Jakto? Czy pan ma jakąś podstawę do tego, by nie posługiwać się prawdziwym nazwiskiem? To wzbudza podejrzenia!
— Z tym będzie trudniej — powtórzył Sępi Dziób lekceważąco. — Od tak dawna nikt nie nazywał mnie prawdziwym imieniem, że je prawie zapomniałem.
— Więc przypomnij pan sobie. No?
— Hm. Mam wrażenie, że się nazywam William Saunders.
— Skąd?
— Skąd się nazywam?
— Nie. Skąd pochodzicie? — zagrzmiał generał.
— Ze Stanów Zjednoczonych.
— A drugie nazwisko?
— Sępi Dziób.
— Ah! To nom de guerre! Chętnie nadają je sobie przestępcy. Któż pana tak nazwał?
— Towarzysze.
— Spodziewałem się. Mieszkali zapewne w tylnych kwaterach?
— W tylnych kwaterach? — rzekł Sępi Dziób ze zdumieniem. — Pierwszy raz słyszę pewne określenie. Brzmi obiecująco. Cóż ma oznaczać?
— Przypuszczam, że ludzie ci obawiali się światła dziennego.
— Ah! Zapewne mówi pan o opryszkach i im podobnej hołocie?
— Tak potwierdził generał.
— Pffttf, pffttf...!
Splunął tak blisko głowy oficera, że ten cofnął się z przerażeniem i, raczej zdziwiony, niż zły, zawołał:
— Człowieku, cóż ci strzeliło do głowy! Nie wiesz, z kim rozmawiasz?
— Owszem, wiem, — rzekł Sępi Dziób jowialnie.
— Zachowuj się więc pan odpowiednio! Któż był pańskim kompanem?
— Kompanem? Niech mnie wysmażą w smole, jeżeli wiem, co pan przez to słowo rozumie. Czy chodzi o moich towarzyszów?
— Tak.
— To dzielni, tędzy chłopcy, którym wszystko jedno, czy mają do czynienia z generałem, czy z papugami. Byli to strzelcy, trapperzy, squatterzy i Indjanie. Trzeba panu wiedzieć, że nie ma prawie strzelca w sawannie, któryby nie miał jakiegoś przezwiska. Jeden zapożycza je od jakiegoś przedmiotu, inny od jakiejś wady. Największą moją zaletą jest nos. Czyż można się dziwić, że te przeklęte bestie nazwały mnie Sępim nosem, lub Sępim Dziobem?
Generał nie wiedział, jak ma ocenić zachowanie się trappera. Przeszedł więc do sprawy właściwej:
— A więc jesteś pan strzelcem prerii? Czy zawsze zajmował się pan tylko myślistwem?
— Nietylko. Oprócz polowania, jadłem, piłem, spałem, cerowałem sobie spodnie, żułem tytoń i zajmowałem się podobnymi rzeczami.
— Mille tonnerres! Żartuje pan sobie ze mnie?
— Nie.
— Nie radziłbym? Zna pan Juareza?
— Owszem. Bardzo dobrze.
— Walczył pan pod jego rozkazami?
— Przeciw Francuzom? Tak. Oni walczyli przeciwko mnie, ja przeciw nim.
— Zabił pan jakichś Francuzów?
— Być może. Podczas walki trudno biegać za kulami i patrzeć, czy kogo nie trafią.
— Brał pan udział w bitwie pod Cena Sonores?
— Tak.
— Zna pan tych ludzi?
Generał wskazał na trzech żołnierzy, których zatrzymał jako świadków. Sępi Dziób przyjrzał się im badawczo:
— Owszem. Znam ich. Widziałem ich niedawno za miastem.
— A przedtem?
— Nie przypominam sobie. Zresztą, ani mnie to grzeje, ani ziębi.
— Ci trzej ludzie obserwowali was pod Cena Sonores.
— To możliwe.
— Twierdzą, że strzela pan bardzo trafnie.
— Tak? Bardzo mnie to cieszy! Dobry strzelec z przykrością dowiaduje się, że strzelał napróżno.
— Dosyć błazeństwa! — zawołał generał ze złością. — Chodzi tu o śmierć i życie!
Sępi Dziób zdumiał się.
— O śmierć i życie? Jakże to?
— Sam pan tego nie rozumie? Jeżeli tak, to należy się litować nad pana ubóstwem umysłowym. Strzelał pan do Francuzów, jesteś więc mordercą.
— Mordercą? — zapytał szybko Sępi Dziób.
— Tak. A z mordercami rozprawiamy się krótko.
— Racja. Pakuje im się kulę w łeb, lub wiesza na stryczku, — potwierdził Sępi Dziób. Któż mi jednak udowodni, że jestem mordercą?
— Już sprawa udowodniona.
— Oho! Jestem kombatantem, nie mordercą. Zaczyna mi coś świtać w głowie. Ci trzej widzieli mnie podczas bitwy; teraz poznali i donieśli.
— Istotnie. Dekret cesarski każe rozstrzeliwać buntowników.
— Buntowników? Pffttf, pfffttf!
Splunął nad głową generała, gasząc ciemną śliną jedną ze świec łojowych, które stały na stole.
— Ja mam być buntownikiem? — powtórzył. — Panie generale, czy będzie pan łaskaw przeczytać te papiery?
Wyciągnął z kieszeni kilka dokumentów i podał jeden generałowi. Rzuciwszy nań okiem, oficer zawołał:
— Ah, więc był pan amerykańskim kapitanem dragonów?
— Tak. Można nim zostać mimo długiego nosa.
Generał zwrócił się do Grandeprise‘a:
— Wasze nazwisko?
— Grandeprise.
— Skąd pochodzicie?
— Z Nowego Orleanu.
— Jesteście więc również obywatelem Stanów Zjednoczonych?
— Tak, byłem nim, potem na jakiś czas być przestałem, teraz jestem znowu.
— Jak to mam rozumieć?
— Jestem strzelcem, mieszkam na texaskim brzegu Rio Grande.
— Walczyliście pod Juarezem?
— Nie.
— Co tu robicie?
— Jestem w służbie u porucznika Helmera.
— A wy? — zapytał Francuz marynarza Petersa.
— Jestem marynarzem, nazywam się Peters. Mam w Meksyku załatwić pewną prywatną sprawę. Oto moje papiery.
— Tak.
— Protestuję przeciw tego rodzaju postępowaniu! — zawołał Robert z oburzeniem.
Następnego dnia powleczono gdzieś wszystkich czterech. Robert na próżno spodziewał się uwolnienia, na próżno żądał posłuchania — nikt nań nie zważał. Odzyskali wolność dopiero po upływie szeregu dni. Oddano im również zabrane rzeczy. Mimo pogróżek, generał nie odważył się postawić Sępiego Dzioba przed sąd wojenny.
Można sobie wyobrazić, jaka wściekłość ogarnęła całą czwórkę. Postanowiono wprawdzie zwrócić się do przedstawicieli swych państw, ale o nadrobieniu straconego czasu nie mogło być przecież mowy.
Ku swej rozpaczy podróżnicy musieli stwierdzić, że Cortejo i Landola im uszli. Zamienili wyczerpane konie na wypoczęte i ruszyli galopem ku Santa Jaga.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.