Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 77

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział W klasztorze della Barbara
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W KLASZTORZE DELLA BARBARA

W kancelarii klasztoru della Barbara w Santa Jaga siedział stary Hilario, zatopiony w jakiejś księdze. Było to dzieło Luigi Regerdisa „Sztuka władania królami“. Tak się pogrążył w lekturze, że nie usłyszał wcale dwukrotnego pukania do drzwi. Dopiero gdy zapukano po raz trzeci, mocniej już i niecierpliwiej, niż poprzednio, spojrzał na zegar, zmarszczył czoło i, ściągnąwszy brwi, rzekł niechętnie:
— Wejść!
Na widok jednak wchodzącej do kancelarii postaci ustąpiły zmarszczki z czoła. Podniósł się z krzesła z miną, która nie pozostawiła wątpliwości, że jest z wizyty bardzo zadowolony. Stał przed nim niski, krępy człowieczek. Obrzękłe, pełne policzki świadczyły, że nie należy do amatorów postu; małe oczki świeciły mile i wesoło. Wyraz ten jednak mógł w każdej chwili przeobrazić się we wręcz przeciwny. Całe zachowanie się wskazywało, że człowiek ten świadomy jest swej godności.
— Witajcie, witajcie, sennor Arrastro! — rzekł Hilario, wyciągając do wchodzącego obydwie ręce. — Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się pana.
— Przynoszę dobre nowiny.
— Skąd? Z głównej kwatery Juareza?
— O nie! Jakże mogą być dobre wieści z jaskini hieny?
— A więc wiadomości z obozu marszałka francuskiego?
— Także nie. Z głównej kwatery cesarskiej.
— Ach! Od samego cesarza?
— Nie. Cesarz jest trzciną. W mocnych rękach może wyrosnąć i rozwinąć się, bez opieki jednak lada podmuch wiatru zegnie ją w dół. — Przychodzę od wodza naszego związku i chcę zadać w jego imieniu kilka pytań.
— Jestem gotów odpowiedzieć. Może jednak pokrzepimy się czymś przy rozmowie:
Hilario otworzył po tych słowach małą szafkę i napełnił dwie szklanki. Trącili się i podnieśli szklanki do ust. Gość patrzył badawczo na szklankę. Widocznie chciał się przekonać, czy Hilario pić będzie naprawdę. Ujrzawszy, że starzec wychylił połowę swej szklanki, wypił również nieco słodkiego, mocnego napoju. Czyżby podejrzewał, że wino zawiera jakieś szkodliwe składniki? Czyżby uważał Hilaria, którego przywitał tak uprzejmie, za truciciela?
Postawili szklanki na stole i usiedli. Mały grubas rzekł:
— Możne mówić spokojnie? Nikt nas nie szpieguje?
— Nikt.
— I nikt nie podsłucha naszej rozmowy?
— Nikt. Ilekroć mam jakąś wizytę, na warcie stoi mój bratanek.
— Pomówmy więc o polityce, a raczej o pewnej sprawie politycznej...
Wzrok Arrastra padł na otwartą księgę, którą Hilario położył na stole. Wziął ją w rękę, spojrzał na tytuł, przerzucił kilka kartek, potem uśmiechnął się i skinął porozumiewawczo głową:
— Czyta pan tę książkę? Wiadomo panu, że jest w niektórych krajach zabroniona?
— Owszem. Ale autor uczy wspaniałej mądrości życia.
— W takim razie warto ją przeczytać. I ja ją znam. Przyznaję, że dała mi dużo zadowolenia. Jakie jest wasze zdanie o rozdziale, który omawia wybór środków, prowadzących do poskromienia władców?
— Hm — odparł starzec z przezorną rezerwą. — Mam wrażenie, że tutaj autor pozwala sobie na zbyt wielką swobodę.
Grubas obrzucił Hilaria badawczym wzrokiem i rzekł:
— We wszystkim nas i w każdym poszczególnym człowieku żyje duch Boży, który do każdego przemawia w zrozumiały dlań sposób. Nauki i prawidła, które daje jednym, nie nadają się dla drugich. Jest to filizofia okrutna, szydząca ze wszystkich ustaw, pozwalająca czynić każdemu to, co mu się podoba. Jest to apologia zła, zniszczenia.
Mały grubas pozornie zamyślił się i udawał, że jest cały pochłonięty tym, o czym mówił przed chwilą. W rzeczywistości milczał jedynie po to, aby zbadać, jaki skutek wywarły jego słowa na starcu. Pełna twarz Arrastra, promieniejąca zadowoleniem wewnętrznym, miała drapieżny wyraz. Jeśli imię zdradza i określa człowieka, to grubas był klasycznym tego dowodem.
Hilario mówił doń: — Arrastro. — Znaczy to mniej więcej: — Stworzenie skradające się — albo, ściśle mówiąc, coś w rodzaju drapieżnego zwierza. Człowiek ten skradał się do swojej ofiary rzeczywiście krokami drapieżnego zwierzęcia.
— Czy mogę uważać, że zgadza się pan na moją koncepcję?
Starzec wzruszył ramionami:
— W ogólnych zarysach — tak, a w szczegółach — nie. Pochlebia mi to, że każdy człowiek, a więc i ja, oświetlony jest blaskiem ducha. Okoliczność jednak, że oświetlenie to bywa różne, zależne od zdolności, zmusza mię do twierdzenia, że dwaj ludzie nie mogą mieć nigdy zdania identycznego, a tylko podobne w ogólnych zarysach. Z tego powodu muszę sobie zapewnić samodzielność myślenia i działania.
— Któż zamierza zaatakować pańską samodzielność? Mówi pan tylko, iż autor książki idzie za daleko. Ja zaś uważam za obowiązek przyzwoitości bronić go przed tym zarzutem.
— To był tylko sąd, a nie zarzut, — tłumaczył się krótko doktór Hilario.
— Cieszy mnie to nietylko ze względu na pana, ale i dlatego, że często musimy postępować w myśl zasad tej książki. Otrzymacie za chwilę dowód, że tak właśnie jest. Będziecie mieli sposobność dokazania czynu duchowego, z którego będziecie mogli być dumni, czynu, który zostanie sowicie nagrodzony.
— Jestem gotów przyjąć waszą propozycję.
Mały ujął szklankę, zwilżył wargi winem, rozsiadł się wygodnie w krześle i rzekł:
— Znacie stan naszego kraju; wiecie, czego ludzie tych samych poglądów, co my, oczekiwać mogą. A może uważacie, że zbawi nas Juarez?
— Skądże znowu! W żadnym wypadku.
— Może więc jesteście zdania, że zbawienie przyniesie Maksymilian Austriacki, lub któryś i przywódców, stojących zdala od naszych zasad, nie umiejących zaspokoić naszych żądań i wprowadzić w życie?
— Stanowczo nie.
— Dobrze. Zastanówmy się więc, czy istotnie nie ma już żadnych podstaw do nadziei. Jakie wasze zdanie o dalszej okupacji francuskiej?
— Francuzi będą musieli ustąpić.
— A co sądzicie o trwałości cesarstwa?
— Cesarstwo runie, skoro straci podporę — Francuzów.
— Cóż się potem stanie??
— Juarez dorwie się do władzy.
— Czy wiecie, jakie ten człowiek nie dawno rozpuścił o nas wieści? Oświadczył, że jest w kraju partia, którą możnaby nazwać partią diabła. Złożona z niewielu członków, odznacza się jednak energią i bezwzględnością, która nadaje jej cechy okrucieństwa i zgrozy.
Hilario milczał przez chwilę, uśmiechając się z zadowoleniem. Wreszcie rzekł:
— Ten Juarez nas zna. Sąd jego niezbyt daleko odbiega od rzeczywistości.
— Uważam go nawet za zupełnie trafny. Stąd wniosek, że nie możemy liczyć na żadne względy, prawo łaski, zlitowanie. Dlatego też podstawa naszej polityki powinna być następująca: innych odsunąć, Juareza usunąć.
— Więc uważasz pan to naprawdę za jedyne wyjście? Jeśli tak, to pożałowania jest to godna krótkowzroczność. Czy nie wiadomo panu, że dusza człowieka żyje i działa po śmierci? Gdy Juarez zginie, zjawią się inni, aby kontynuować dzieło jego ducha.
— Czuję, że macie jakiś określony plan, nie mogę jednak odgadnąć, o co wam chodzi.
— A więc powiem krótko i wyraźnie: cesarz Maksymilian jest nieszczęśliwym poczciwcem. Popełnił błąd, wierząc, że uszczęśliwi Meksyk, nie można jednak zaprzeczyć, aby nie cieszył się sympatią całego świata. Powinien abdykować. Ale to nie leży w naszym interesie. Musi go spotkać los znacznie gorszy, a sprawcą trzeba uczynić Juareza. Jednym słowem — Juarez musi się stać mordercą cesarza Maksymiliana.
Doktór zerwał się z krzesła.
— Do licha! Wtedy byłby istotnie zgubiony. Wtedy potępiłby go cały świat. Nastąpiłby kres jego kariery.
— Tak jest. A potem? Nie byłoby ani Napoleona, ani Austriaka, ani Juareza. Wygralibyśmy grę!
— Do tego jednak nigdy nie dojdzie... Nie znajdziemy człowieka, który skłoniłby Juareza do splamienia się przelaną krwią cesarza.
— Och, znam kogoś, kto do tego doprowadzić powinien i doprowadzi. Człowiekiem tym jesteś pan — doktór Hilario z Santa Jaga!
Trudno opisać wyraz twarzy starca. Widać było, że słowa Arrastra przeraziły go raczej, niż zaskoczyły.
— Do kroćset diabłów! Jakaż byłaby w tym moja rola? — zapytał bezradnie.
— Nic panu na myśl nie przychodzi? Tyle jest delikatnych, dowcipnych dróg i sposobów. Maksymilian ma słabą wolę, jest marzycielem. Namalujcie mu koronę, a będzie wierzył, że farba jest prawdziwym złotem. Dwóch ludzi wystarczy, aby się plan udał. Jednego już mamy. Drugim pan będzie.
— Ja? — zapytał Hilario, znowu przerażony. — Ja mam radzić cesarzowi, aby nie odchodził z Francuzami? Tego nie potrafię!
— Damy panu wszystkie środki, potrzebne do przekonania Maksymiliana, że macie rację.
— Nie uwierzy mi.
— Pan go nie zna, za to my poznaliśmy go na wylot.
— A więc mam opuścić Santa Jaga i udać się do Maksymiliana? Niepodobieństwo! Ważne sprawy zatrzymują mnie tutaj. Mam zobowiązania...
— Wystaw pan rachunek, my go wyrównamy.
— Uważam, że się nie nadaję do tego rodzaju przedsięwzięcia.
— Pan się myli. Nie wątpimy, że jest przeciwnie.
Hilario znalazł się w ogromnie kłopotliwym położeniu. Kłamał, że się nie nadaje. Myślał jednak o jeńcach, trzymanych w piwnicy, których trzeba było dozorować i żywić. Czyż mógł się ruszyć Z miejsca?
— Nie — rzekł. — Proszę zrezygnować z mojej osoby. Są przecież inni, którzy zasługują na wyróżnienie tego rodzaju.
— Ci inni mają swoje zajęcia. Przynoszę panu rozkaz zjawienia się w ciągu dziesięciu dni w stolicy.
— Przecież Maksymilian przebywa w Cuernavacca.
— Zaprosi pana do Meksyku. Jak pan widzi, wszystko jest przygotowane. O cofnięciu się nie ma mowy.
— Mimo to zmuszony jestem odmówić.
Arrastro wstał. Twarz jego nagle przybrała wyraz bezlitosny. Przeszył wzrokiem Hilaria.
— Chce pan naprawdę odmówić? Mimo ścisłego rozkazu?
— Okoliczności zmuszają mnie do odmowy.
— Zna pan zasady naszego związku?
— Owszem.
— Czegóż może się spodziewać ten, kto się waha? Kary śmierci!
— Kary śmierci? — zawołał Hilario, blednąc jak trup. — Któż ma prawo ją wymierzać? Nie uznaję jej!
— Pah! Uznał ją pan, wstępując do stowarzyszenia.
— Zostawcie mi przynajmniej czas do namysłu.
— Poco się namyślać, gdy wszystko już postanowione. Musi pan być tak samo ślepy i bezwzględnie posłuszny, jak każdy członek stowarzyszenia.
Starca przeszedł zimny dreszcz.
— W jaki sposób chcecie wpłynąć na Maksymiliana? — wyjąknął wreszcie.
— Hm. Powiem, jakkolwiek nie jestem zobowiązany do takiej szczerości... Ale, ale, przychodzi mi na myśl pewna sprawa, o której nie chciałem zapomnieć. Czy istnieje trucizna, zabijająca ducha?
Doktór był przekonany, że pytanie nasunęło się grubasowi zupełnie przypadkowo. Odezwał się w nim lekarz. Odpowiedział więc, nie przeczuwając nic złego:
— Hm, możnaby pomyśleć o kurara. Paraliżuje ośrodki nerwowe. Człowiek nieruchomieje, wpada w stan pozornej martwoty, ma jednak dokładną świadomość tego, co się z nim dzieje. Czuje każdy powiew, każde najdrobniejsze ukłucie igłą. W pewnej kombinacji kurara sprowadza śmierć, w innej tylko obłęd ducha, nie niszcząc ciała.
— Zna pan tę mieszaninę?
— Nie.
— Czy istnieje jeszcze jakaś trucizna, która sprowadza obłęd, nie rozkładając ciała?
— Nie — odparł Hilario wstrzemięźliwie.
— A jednak wymieniono mi niedawno nazwę tej trucizny. Nazywa się toloadżi.
— Toloadżi? — rzekł starzec z udanym zdziwieniem.
— Hm.
— Hm? Zna to pan?
— Nie. Nie znam.
— Dziwne. Bardzo dziwne. Toloadżi to przecież pospolita roślina.
— Być może, ale nie znam jej działania.
— Podobno działa niemal zupełnie tak, jak wilcze mleko. Kilka kropel tego magicznego płynu, bez smaku i bez zapachu, sprowadza nieuchronny obłęd; natomiast ciało pozostaje zdrowe i może przetrwać długie lata. Rośliną tą unieszkodliwiają się wzajemnie politycy, rywale, wrogowie i konkurenci. Przypuszczam, że słyszeliście, iż przy pomocy paru kropel toloadżu sprowadzono obłęd na kilka głów koronowanych.
— Nic o tym nie wiem — odparł starzec, nadrabiając miną.
— Opowiadają o pewnej cesarzowej, której lud nie znosił, bo została mu wraz z mężem narzuconą. W pewnym starym klasztorze mieszkał stary lekarz, który oddawał się gorliwie nauce medycyny i był specjalnym znawcą toloadżi.
Hilario zakaszlał.
— Trapi pana kaszel? — zapytał grubas szyderczo. — Jest pan chory?
— Nie.
— Nudzi pana moje gadanie?
— O nie!
— W takim razie będę opowiadał dalej. — Otóż do tego starego sennora przybyli dwaj mężczyźni i zażądali, aby im dał truciznę, która sprowadza obłęd. Nie ukrywali, że jest przeznaczona dla cesarzowej. Mimo to otrzymali ją, oczywiście po zapłaceniu pewnej wysokiej sumy, której wysokość jest mi nawet znana.
— Czy to nie bajka, nie wytwór fantazji? — rzekł starzec, któremu pot wystąpił na czoło.
— O nie! Cesarzowa została otruta. Trucizna działała powoli, przygotowując nadejście obłędu. Cesarzowa musiała odwiedzić drugiego cesarza, który decydował o jej koronie. Chciała go prosić o spełnienie pewnej prośby, cesarz nie spełnił jej jednak. Wkrótce potem straciła zmysły.
— Może choroba wynikła z rezultatu podróży?
— Tak mówiono i tak mówią dotychczas. Ale wtajemniczeni wiedzą, jak się rzecz miała. Nie przeczuwacie, kim są ci wtajemniczeni?
— Nie.
— Należy do nich kilku przywódców naszego tajemnego związku. I ja jestem wśród nich. Nie wie pan, o jakiej cesarzowej mówiłem?
— Przeczuwam — wykrztusił stary.
— Więc mogę nie wymieniać. A nie przeczuwacie, kto dawał i mieszał truciznę?
— Nie wiem.
— Trucizna zawarta była w flaszeczce z czarnego szkła.
Starzec stęknął ze strachu.
— Zamówiono ją w poniedziałek, a w piątek przywiózł ją sennorowi Ri...
— Na miłość Boską! — zawołał Hilario, podnosząc ręce.
— Cóż się stało?
— Nie mogę słuchać tego!
— Przecież jesteś pan lekarzem. Powinieneś mieć mocne nerwy.
— Mimo to słabo się robi człowiekowi.
— Wyobrażam sobie! — roześmiał się Arrastro. — Coby jednak czuć musiał teraz prawdziwy, sprawca? Sądzi pan, że władza poćwiartowałaby go, gdyby się dowiedziała o jego czynie?
— Czy są dowody?
— Owszem, są. Bądź pan spokojny. Ale odbiegliśmy od tematu... O czymże to była mowa?
Doktór otarł pot z czoła i rzekł:
— Mówiliśmy o rozkazie, który sennor miał mi zakomunikować.
— Tak, racja! No i cóż? Czy rozkaz jest panu miły?
— Hm, tegobym nie powiedział, — syknął Hilario przez zaciśnięte zęby.
— Ale nie jest niemiły?
— Nie — wykrztusił.
— Doskonale! Jestem z pana zadowolony. Nie będziemy więcej mówić o toloadżi i obłąkanej cesarzowej. Nie przypuszczam, ażebym był zmuszony do odgrzebywania tej sprawy. — W ogólnych zarysach poznał pan zadanie, które panu przypadło w udziale; szczegółowe instrukcje otrzyma pan w stolicy. Chciałbym jeszcze pomówić o kilku sprawach. Czy pan sądzi, że Juarez ma do cesarza jakąś osobistą urazę?
— Sądzę, że jest przeciwnie.
— Jestem również tego zdania. Mam na to dowody. Juarez będzie się starał ochraniać cesarza. Prowadzi z nim nawet tajne układy, by uratować Maksymiliana.
— Czy na dworze Maksymiliana są ajenci Juareza?
— Tylko jeden. Jest nim kobieta. I bardzo niebezpieczna. Piękna, sprytna, zwinna, chytra, jakby stworzona do roli tajnego agenta politycznego. Przejrzeliśmy ją na wskroś. Inni nie podejrzewają jej nawet. To entuzjastyczna zwolenniczka Juareza. Potrafiła jednak wpoić Francuzom przekonanie, że im sprzyja.
— Znałem i ja podobną kobietę.
— To rzadko spotykane typy. Ta, o której mówiłem, wywiodła w pole Francuzów i wydała Juarezowi Chihuahua.
Starzec zerwał się z miejsca.
— Do kroćset! Czy nie nazywa się przypadkiem Emilia?
— Tak — odparł Arrastro. — Nazywają ją sennoritą Emilią. Czy to ta, którą znacie?
— Tak. Gdzież teraz przebywa?
— W Cuernavacca.
— Czyżby miała dostęp nawet do cesarza?
— Nie. Ale pertraktuje z jego otoczeniem.
— Czy mam z nią wejść w kontakt?
— Oczywiście. Będzie pan musiał podjąć z nią walkę.
Stosunek Hilaria do całej sprawy zmienił się w jednej chwili. Pewność, że spotka Emilię, pogodziła go w zupełności z powierzonym mu zadaniem.
Obydwaj spiskowcy rozstali się po przyjacielsku. Tajemniczy grubas dosiadł konia i zaczął zjeżdżać z klasztornej góry. U jej podnóża spotkał dwóch jeźdźców, jadących pod górę. Konie mieli zmęczone, wyczerpane. Widocznie podróż znużyła ich bardzo. Zatrzymali się. Jeden zapytał:
— Powiedzcie, sennor, to miasteczko przed nami nazywa się Santa Jaga, a budynek na górze należy do klasztoru della Barbara, nieprawdaż?
— Tak.
— Zna pan klasztor? Czy nie mieszka tam w nim niejaki doktór Hilario?
— Oczywiście, że mieszka — odparł Arrastro, obrzucając obydwu badawczym spojrzeniem. — To dzielny lekarz. Jesteście chorzy?
— Nie. Skądże to przypuszczenie?
— Stąd, że się wam łuszczy skóra, że macie straszne zmarszczki. Ludzie z takimi zmarszczkami nie powinni się pokazywać otoczeniu, możnaby bowiem pomyśleć, że to nie rezultat choroby, a skutki sztucznych zabiegów. A objawy takie u dwóch ludzi naraz mogą zwiększyć podejrzenie. A Dios!
Grubas ruszył w dalszą drogę, mrucząc:
— Te łotry uszminkowały sobie twarze. Jadą do starego. Mam wrażenie, że łajdak knuje intrygi, o których nam nic nie wiadomo. Już my go od tego odzwyczaimy!
Obydwaj jeźdźcy nie ruszali się z miejsca, patrząc za nim.
— Ten człowiek domyślił się prawdy — rzekł Landola.
— Czy to istotnie takie widoczne? — zapytał Cortejo.
— O nie. Na waszej szmince jest kilka delikatnych, drobnych rys; tylko wprawne oko może je zauważyć.
— Z wami ta sama sprawa. Musimy się mieć na baczności.
Brama klasztorna była otwarta. W pobliżu znalazł się przypadkowo bratanek Hilaria, Manfredo; ofiarował się zaprowadzić ich do stryja.
Hilario spojrzał na przybyłych badawczo:
— Kim jesteście, sennores?
Zabrał głos Cortejo:
— Dowie się pan o tym po udzieleniu nam pewnych informacyj.
— Słucham.
— Czy nazwisko Cortejo jest panu znane?
Ostrożny starzec potrząsnął wolno głową i odparł:
— Nazwisko to jest mi znane.
— A osoba?
— Nie.
Cortejo spojrzał ostro na Hilaria i rzekł:
— To dziwne!
Lekarz ściągnął groźnie brwi.
— Zachowanie pana, sennor, jest co najmniej nieprzyzwoite. Wchodzicie tutaj i przesłuchujecie mnie, jak gdybym był przestępcą, a wy sędziami. Dziwicie się, że zachowuję wobec was rezerwę, a sami zjawiacie się zamaskowani, jakże możecie żądać, abym odpowiedział na wasze pytania?
— Zamaskowani? Nie rozumiem was?
— Naprawdę? Ach, sennor, mimo podeszłego wieku mam wzrok dobry! Niebezpieczna to rzecz zostawiać szminkę i puder zbyt długo na skórze. Trzeba twarz od czasu do czasu zmywać i smarować na nowo. Bądźcie łaskawi zmyć farbę z twarzy, potem pomówimy.
Wsunął Cortejowi gąbkę w rękę i wskazał na umywalnię.
— Oświadczam, że pan się myli — wtrącił Landola, ze złości tupając nogą o podłogę.
— Hilario wyjął z szuflady biurka jakiś drobny przedmiot. Potem podszedł do drzwi i, zasłoniwszy je sobą, rzekł:
— Nie powinniście się dziwić, sennores, że zdumiewa mnie wizyta ludzi o zamaskowanych twarzach. Gdy się umyjecie, przekonam się może, że to zwykły żart. Jeżeli tego nie uczynicie, będę musiał przypuszczać, że grozi mi niebezpieczeństwo, które się postaram usunąć przy pomocy odpowiednich środków.
— Niebezpieczeństwo? — zapytał Landola. — Nikt o tym nie mówi! Jakiż środek ma pan na myśli?
— Ten! — rzekł Hilario wyciągając rękę, w której trzymał długi rewolwer. Drugą rękę położył na dzwonku. — Jeżeli się będziecie opierać, wezwę pomoc — rzekł groźnie.
— Do stu tysięcy diabłów! — zawołał Landola. — Przecież i my mamy broń!
— Zanim ją zdążycie wyciągnąć, strzelę.
Landola zacisnął pięści.
— Niechże się stanie pańska wola, w imię szatana! — mruknął.
Podeszli do umywalni. Podczas gdy się myli, starzec lustrował dokładnie osobę Corteja. Po chwili na ustach jego pojawił się charakterystyczny uśmiech.
Landola i Cortejo stali już obmyci.
— No — syknął Landola. — Jesteś pan teraz zadowolony?
Słowa te wypowiedział tonem niezbyt uprzejmym; Hilario odparł jednak słodko:
— Tak, sennor.
— Obawiał się pan...
— O nie, byłem tylko ostrożny, — przerwał Hilario. — Czy może mi pan teraz wyjawić swe nazwisko?
— Nazywam się Bartholomeo Diaz, jestem hacjenderem w okolicy Parsedillo.
— A towarzysz pana?
— Zwie się Miguel Lifetta, jest adwokatem. Szukamy niejakiego Pabla Corteja, z którym mam proces. Sennor Miguel towarzyszy mi, nie mam bowiem żadnych prawniczych wiadomości i potrzebuję jego pomocy.
— Dlaczego zmieniliście panowie wygląd?
— Ponieważ chcieliśmy wystąpić wobec Corteja jako ludzie obcy.
— Dowodzi to, że jesteście bardzo sprytni. Nie wynika z tego jednak, aby inni nie byli sprytniejsi. Do tych innych zaliczyłbym przede wszystkim siebie. Co do waszej osoby, sennor, to podaliście się za hacjendera. Nie wierzę. Hacjendero wygląda zupełnie inaczej. Nie ma pan wcale oczu wieśniaka, czy hodowcy bydła.
— Jakież mam oczy? — zapytał Landola, rozbawiony znajomością ludzi, okazaną przez starca.
— Ma pan spojrzenie niezwykle przenikliwe. Oczy takie miewają strzelcy prerii i marynarze. Przysiągłbym, że jest pan marynarzem.
— Mylisz się sennor gruntownie.
— Zobaczymy. Powiedział pan ponadto, że pochodzi z okolicy Parsedillo. Przypadkowo znam to miasto i jego okolicę. Nie ma tam hacjendera imieniem Barthlomeo Diaz. Może był pan na odludnej wyspie pośród Oceanu Spokojnego?
Ton, w jakim starzec wypowiedział ostatnie słowo, zastanowił Landolę. Rzekł po chwili:
— Co chce pan przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że sennora poznałem. Pan jesteś Henrico Landola, tamten zaś nazywa się Gasparino Cortejo.
Słowa powyższe wywarły na przybyłych niesłychane wrażenie.
— Nie, to nieprawda, — rzekł Cortejo.
— To fałsz — dodał Landola.
Lekarz potrząsnął głową.
— Nie wyobrażajcie sobie, sennores, że się wam uda wprowadzić mnie w błąd. Mówię prawdę. Mogę dowieść.
Z małej szufladki biurka wyciągnął jakąś fotografię i pokazał gościom.
— Piekło i szatani! — zawołał Landola.
— Przekleństwo! — krzyknął Cortejo.
Starzec rozkoszował się ich przerażonymi maskami.
— Nie znam tego człowieka! — rzekł Landola.
— I ja również! — dodał Cortejo.
— Naprawdę? Nic was w tej fotografii nie uderza?
— Owszem — rzekł Cortejo. — Jest trochę do mnie podobna.
— Tylko trochę?
— No, — wyjąkał Cortejo — może nieco więcej, niż trochę. W każdym jednak razie to nie ja.
— W takim razie sprawa między nami skończona.
Włożył fotografię do szuflady, zamknął i ciągnął dalej:
— Pomyliliście się. Była to fotografia adwokata Gasparina Cortejo z Manrezy, czy z Rodrigandy. W rezultacie nastąpiło rozczarowanie. Pożegnajmy się w zgodzie. A Dios, sennores!
Hilario, pożegnawszy ich skinieniem ręki, odwrócił się z uśmiechem, aby wyjść do przyległego pokoju. Przybysze spojrzeli po sobie bezradnie, wreszcie Cortejo rzekł:
— Zaczekajcie, sennor! Zechce mi pan jeszcze przed rozstaniem odpowiedzieć na jedno pytanie.
Lekarz odwrócił się ze zdumioną miną.
— Odpowiedzieć na pytanie? Pocóż to? Sądzę, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia.
— Może się jednak mylicie, sennor. Czy fotografia, którą pan nam pokazał, jest własnością sennora?
— Tak. Otrzymałem ją przypadkowo od jednego z chorych, który mi ją darował.
— Czy wolno wiedzieć, kto to taki?
— Niejaki Mariano.
— Mariano? — zawołał Landola. — Cóżto za jeden?
— To rodowity Hiszpan. Przeszedł dziwne koleje losu. Nazywał się niegdyś Alfred de Lauterville.
— W jaki sposób poznał go pan?
— Pewien kolega przekazał mi go do wyleczenia.
— Lekarz?
— Tak, lekarz Zorski.
— Doktór Zorski? — zawołał Cortejo. — Czy wiadomo panu, gdzie się ten kolega znajduje?
— Owszem. Zna pan go może?
— Słyszałem o nim jako o...
Cortejo przerwał nagle, Landola ujął go bowiem za ramię i zawołał, obrzucając Hilaria nienawistnym spojrzeniem:
— Ani słowa więcej! Czyż nie widzicie, że starzec bawi się nami jak kot z myszą?
— Powiada sennor, że się z wami bawię? Zamieniliśmy role. To wy chcieliście się mną zabawić. Przecież nie ja do was przyszedłem, przecież wy ukrywaliście twarze pod szminką!
— Nie mogliśmy postąpić inaczej.
— Sennor jesteś kapitan Henrico Landola, tak?
— Do stu tysięcy świętych i diabłów! Wszystko mi jedno, niech się dzieje, co chce. Tak, jestem Henrico Landola!
— Doskonale! Sennor zaś jesteś Gasparino Cortejo, prawda?
— Tak.
— Nareszcie! Powiedzcie mi szczerze, co was sprowadza do Meksyku?
— Przecież wie pan o tym dobrze — odpad Landola. — Ale kto panu to zdradził, kto?
Z groźną miną uderzył pięścią w stół. Lekarz potrząsnął głową.

— To się wam na nic nie zda! Nie przestraszę się krzyków i hałasów. Musicie być grzeczni, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś ode mnie. Zapamiętajcie to sobie.
Jestem u siebie w domu; przypuszczam, że zwrócicie się do mnie o niejedną informację i usługę. Dlatego uważam za zrozumiałe samo przez się, abyście odpowiedzieli na kilka moich pytań.
Landola założył nogę na nogę, zmarszczył czoło i rzekł:
— Pytaj, sennor!
— Tak, pytaj! Odpowiadać będziemy w miarę możności! — dodał Cortejo.
— Kto was do mnie przysłał?
— Strzelec Grandeprise — odparł Landola.
— Gdzieście go spotkali?
— W Veracruz u naszego agenta Gonsalwa Verdillo.
— Dokąd się później udał?
— Do stolicy. Przebywa tam dotychczas.
— Cóż robi?
— Łajdactwa, z powodu których kark złamie. Popełnił pan głupstwo, wysyłając tego człowieka. Ani uczciwy, ani pewny.
Starzec zapytał z uśmiechem:
— Czy uważacie, sennores, że jest mniej uczciwy od pirata?
— Do stu piorunów, tak! — ryknął Landola. — Uważacie, że pirat musi być szubrawcem i kanalią? O nie, pirat ze swoimi ludźmi zawsze postępuje uczciwie.
— A Grandeprise postępował inaczej? Był nieuczciwy wobec was? Mianowicie?
— Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Nie znam pana.
— Nazywają mnie doktorem Hilario.
— To nie wystarczy. Nie wiemy, co o panu myśleć.
— Możecie się łatwo dowiedzieć.
— Taki właśnie mamy zamiar. Musimy wiedzieć, czyś sennor naszym przyjacielem, czy wrogiem.
— To jasne, że przyjacielem! Nie zauważyliście, że znam wasze tajemnice?
— Mam wrażenie, że istotnie wie pan coś niecoś.
— Coś niecoś? Pah! Wiem wszystko!
Dowiedziałem się wszystko od sennora Pabla i sennority Józefy.
— Jakże do tego doszło.
— Wiecie chyba dobrze, jak niebezpieczną grę polityczną prowadzili. Skazano ich na banicję. Życiu ich grozi niebezpieczeństwo. Ponieważ nie chcieli usłuchać rozkazu, poszukali bezpiecznego schronienia...
— Znaleźli je? — zapytał szybko Cortejo.
— Tak. Tu u mnie, w klasztorze.
— Chwała Bogu! — westchnął z ulgą notariusz. — Są tutaj?
— Oczywiście.
— Spadł mi kamień z serca. Czy mogę z nimi mówić?
— Rozumie się.
— Sennor, sprowadź ich więc jak najprędzej!
— Tylko nie tak gwałtownie, sennor, — rzekł lekarz. — Nie mogę sprowadzić ich do tego pokoju. Sądzicie, że sam tu mieszkam w klasztorze? Nikt nie powinien przeczuwać, że są tutaj.
— Ach, więc znajdują się w bezpiecznym ukryciu?
— W bardzo bezpiecznym. Prócz mnie nikt ich nie widuje.
— Gdzież ich pan umieścił?
— Pod ziemią.
— Do diaska!
— Nie było innej rady, sennor. Mają wszystkiego pod dostatkiem, nie wyłączając nudów.
— Temu już zaradzimy! Sennor, powiedz jednak, jak się to stało, że Pablo i Józefa zdradzili panu tajemnicę?
— Sprawa zupełnie prosta. Cortejo musiał wraz z córką uciekać. Bratanek mój należał do jego stronników, walczył po jego stronie i uratował Józefę od śmierci. Pomógł im w ucieczce, sprowadził tutaj. Wziąłem sennora Pabla i sennoritę Józefę pod swą opiekę i ukryłem przed pościgiem. Oczywiście musieli mi powiedzieć, kto ich ściga, abym wiedział, jak się mam zachować.
— Któż ich ścigał?
— Przede wszystkim wszyscy przeciwnicy polityczni. Stokroć groźniejsi są wrogowie osobiści: Zorski, Mariano, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i całe ich otoczenie. Brat pana zdecydował się zwierzyć przede mną ze wszystkiego i postąpił słusznie.
— Gdzież przebywa Zorski i jego towarzysze? — zapytał niecierpliwie Landola.
— Oh, niedaleko stąd, — rzekł starzec z uśmiechem.
— W głównej kwaterze Juareza?
— Nie. W mojej.
— W pańskiej? Nie mówi pan chyba o klasztorze?
— Ależ owszem.
— Co? — zawołał Cortejo, zrywając się z miejsca — Są tutaj?
— Ależ tak.
— Pan ich schwytał?
— Tak jest.
— Dzięki, stokrotne dzięki szatanowi! Jakże pan dokonał tego mistrzowskiego obrotu?
— Ach, sennores!
Starzec z dumą opowiedział o swoim triumfie.
— Wspaniale! unosił się Cortejo. — A więc musimy zejść na dół i zobaczyć ich?
— Rozumie się, sennor. Skoro przywitacie się z Pablem i Józefą, będziecie mogli zobaczyć jeńców.
— Ah, to dopiero będzie satysfakcja! Co też powiedzą na mój widok?
— A na mój? — zgrzytnął Landola.
— Będą się z pewnością bardzo cieszyć — szydził starzec.
— Ale posłuchajcie rzekł Landola. — W Polsce mieszkają osoby, które, zdaje się, wiedzą wszystko...
— Ah, — odparł Hilario — zgaduję... Hrabianka Roseta i wszyscy krewni Zorskiego i Helmera.
— Tak jest. Policzymy się z nimi później. Syn sternika Helmera przybył do Ameryki wraz z pewnym człowiekiem, zwanym Sępim Dziobem i jeszcze innym osobnikiem, aby wykryć nasze tajemnice. Chciałem włożyć trupa do pustej trumny starego hrabiego. Potrzebowaliśmy kogoś do pomocy, a ponieważ wysłaliście tego Grandeprise‘a, więc sądziliśmy, że można mu zaufać...
— Co za nieostrożność! — zawołał starzec.
— Oczywiście. Cóż jednak mieliśmy robić? Grandeprise zdradził nas przed Helmerem. Wyjęliśmy trupa z innej trumny, napadnięto na nas, gdyśmy kładli trupa do trumny hrabiego.
— To cud chyba, że was tu oglądam, — rzekł Hilario.
— Dlaczego?
— Przecież to najlepszy dowód, żeście uszli cało.
— Ma pan rację. Ale cała stolica wie o tym, co zaszło. A te przeklęte łotry, Helmer i towarzysze, dotrą aż tutaj.
— Skądże wiedzą, żeście się udali do klasztoru?
— Bez wątpienia powie im Grandeprise.
— Istotnie niemiła komplikacja — rzekł lekarz. — Mogę się dzięki temu znaleźć w przykrej sytuacji. Na wszelki wypadek trzeba sprzątnąć tych łotrów.
— Tak, usunęłoby to poszlaki. Ale zapomnieliśmy jeszcze o kimś. O tym przeklętym sir Lindsey‘u.
— Ach, ten Anglik? Prawda — przyznał starzec.
— Gdzież być może?
— Jako pełnomocnik Anglii należy zapewne do orszaku Juareza.
— W takim razie rozprawimy się z nim później. W tej chwili, zdaje się, w hacjendzie przebywają najgroźniejsi dla nas wrogowie. Trzeba będzie zawładnąć tym gniazdem os.
— Niełatwa sprawa — zauważył lekarz. — Hacjenda jest bardzo rozległa, zbudowana z cegieł.
— Cóż więc począć?
— Mam myśl — rzekł Cortejo. — Jesteście przecież lekarzem, sennor Hilario.
— Jaki to ma związek z hacjendą?
— Związek wielki i widomy. Musiałby tam ktoś pojechać... — Jak się przyrządza posiłek w takiej hacjendzie?
Hilario zmiarkował natychmiast, co Cortejo ma na myśli.
— Wodę do gotowania czerpie się zawsze z wielkiego kotła, wmurowanego w piec
— Doskonale. Więc plan moi da się zrealizować. Chodzi o to, aby ktoś rzucił proszek do tego kotła.
— Kogo posłać?
— Ja jechać nie mogę — rzekł Cortejo.
— I ja nie — dodał Landola. — Emma Arbellez poznałaby mnie natychmiast. Hm, — mruknął, patrząc badawczo na lekarza. — Nie wolno nikogo wciągać w tajemnicę.
— To rzecz zupełnie wykluczona.
— Więc jeden z nas. Pojechałby pan, sennor Hilario?
Zapytany potrząsnął głową, starając się ukryć niesamowity uśmiech.
— A dlaczegoż nie wy? — odpowiedział.
— Powiedziałem już, dlaczego nie mogę. Poznanoby mnie.
— Nie mogę się stąd oddalić. Czy ma pan jeszcze nieco szminki, dzięki której się panu twarz zmieniła, sennor Cortejo?
— Oczywiście, że mam.
— W takim razie może pan sam załatwić sprawę.
— Sennor, powierzyłbyś nam truciznę?
— Tak. Ale o tym później.
Na twarz Hilaria znowu zjawił się z trudem ukrywany uśmiech.
— Gdzieście zsiedli z koni? W mieście?
— Nie. W klasztorze.
— A więc konie wasze jeszcze tu stoją? Hm. Nikt nie powinien wiedzieć, że tu jesteście.
— Czy da nam pan jakie schronienie?
— Chętnie.
— U brata i u siostrzenicy?
— Od dziś będziecie mieszkać razem nimi, zanim was jednak do nich zaprowadzę, bratanek mój przyniesie posiłek. Jesteście pewnością głodni, nie chcę okazać się niegościnnym gospodarzem. Pozwólcie, abym się na jakiś czas oddalił.
Hilario wyszedł i polecił bratankowi przynieść gościom jadła i napitku.
— Muszę cię o coś zapytać, Manfredo.
Starzec skrzyżował ręce na piersiach i ciągnął dalej:
— Od lat służyłeś mi wiernie, nie pytając, poco robię to lub owo. Zawsze jestem z ciebie zadowolony, a od dawna już myślę nad tym, jak wynagrodzić twą żarliwość.
— Co za szczęście! — rzekł Manfredo z uśmiechem.
— Nie mówiłem o tym nigdy. Czekałem, aż przyjdzie odpowiednia okazja.
— Dziś dzięki tym dwóm gościom trafia się okazja?
— Tak.
— Co się stało? — zapytał Manfredo z zaciekawieniem.
Starzec spojrzał nań dziwnym wzrokiem.
— Czy chcesz zostać hrabią?
— Hrabią? — zapytał młodzieniec zdumiony. — Jesteś dziś w dobrym humorze, stryju!
— To prawda. Ale humor nie wpływa na moje zamiary. A więc, chcesz zostać hrabią?
— Jakim hrabią?
— Hrabią de Rodriganda.
— Wielkie nieba! Jest ich przecież czterech. Dwóch starych, uznanych za zmarłych, jeden młody który chce być hrabią, ale nim nie jest, i drugi młody, który nim również nie jest, chociaż być powinien.
Hilario wymienił nazwiska gości i opowiedział treść rozmowy. Gdy skończył, Manfredo zawołał:
— To nadzwyczajne! Jak myślisz postąpić? Mam nadzieję, że zamkniesz tych ptaszków razem z resztą. Zasłużyli na to bardziej od tamtych.
— Masz rację. Dając im zapłatę, myślę o tobie i o sobie. Stanie się to dziś jeszcze. Od jutra wszyscy, jeńcy pozostaną pod twoją opieką, wyjeżdżam bowiem do hacjendy del Erina.
— Do hacjendy? W jakim celu?
— Dowiesz się później.
— Jak długo zabawisz w hacjendzie?
— Pięć, sześć dni.
— Przez ten czas dam sobie z jeńcami radę.
— Będziesz ich musiał pilnować znacznie dłużej, gdyż natychmiast po powrocie wyjadę znowu. W przeciągu dziesięciu dni muszę być w stolicy.
Polecono mi ważną misję polityczną. Może zostanę ministrem, ty zaś hrabią Rodriganda. Czegoż chcesz więcej?
— Na miłość Boską, stryju, zaczynam wierzyć, że mówisz poważnie! Jakże to chcesz zrobić ze mnie hrabiego?
— To sprawa zupełnie prosta. Zajmiesz miejsce prawdziwego hrabiego.
— To znaczy Mariana? A dowody?
— Wymusimy je na jeńcach. Zostaw to już swemu stryjowi. Jeżeli Pablo Cortejo mógł zrobić ze swego bratanka hrabiego Rodrigandę, to mnie uda się o wiele łatwiej.
Manfredo przyniósł gościom półmisek z zimnym mięsem. Kiedy zaspokoili głód, Manfredo oświadczył:
— Chodźcie za mną, sennores! Stryj zszedł do podziemi, by wam pokazać jeńców. Zaprowadzę was do niego.
— Cóż się stanie z naszymi końmi i rzeczami?
— Nic im chwilowo nie grozi. Potem sam się nimi zaopiekuję.
Opieka polegała na tym, że sprytny Manfredo sprzedał obydwa konie i przywłaszczył sobie rzeczy Corteja i Landoli.
Manfredo szedł przez ciche krużganki. Za nim postępowali Cortejo i Landola. Schodzili po ciemnych schodach. Manfredo zapalił latarkę. Minęli kilka piwnic i znaleźli się wreszcie w sklepieniu, w którym czekał na nich Hilario.
— Nareszcie — rzekł przyjacielskim tonem.
— Tak, jesteśmy — odparł Cortejo. — Czy mamy zamieszkać w takiej piwnicy?
— Skądże znowu! Prowadzę was teraz do więzienia. Potem pójdziecie do mieszkania. Chodźmy!
Lekarz szedł pierwszy, za nim Landola, Cortejo i Manfredo. Na zakręcie Hilario wyciągnął z kieszeni jakieś zawiniątko, w kształcie tutki, jeden koniec zapalił, odwrócił się i dmuchnął w drugi koniec. W tejże chwili pobiegł naprzód, bratanek zaś odskoczył w tył. Na Corteja i Landolę padł blask płomieni. Chcieli coś krzyknąć, nie mogli jednak wydobył z siebie ani słowa. Mglisty dym zatamował im oddech. Po chwili padli bez zmysłów na ziemię.
Po jakimś czasie Cortejo odzyskał przytomność. Głowa mu ciążyła, nie mógł zebrać myśli. Zaczął dokoła szukać rękami i przekonał się ku najwyższemu zdumieniu, że jest przywiązany łańcuchem do kamiennej ściany.
— Wielkie nieba! — zawołał straszliwym głosem.
— Aha, jeden się obudził — rzekł ktoś z tyłu.
— Powiedział coś — dodał jakiś głos kobiecy z przeciwległej strony.
— Kto tam? — zapytał Gasparino.
— Tacy sami, jak ty, nieszczęśliwi jeńcy — odparł głos męski.
— Słyszałem rozmowę dwojga osób?
— Rozmawiałem z córką.
— Ktoś ty taki?
— Człowiek nieszczęśliwy. Więcej powiedzieć nie mogę, bo cię nie znam.
Cortejo nie oswoił się jeszcze z nową sytuacją.
— Do kroćset! Dlaczego mnie tutaj umieszczono? — zapytał.
— Aby was trzymać w niewoli — brzmiała odpowiedź.
— W niewoli? Mnie? Nie uwierzę!
— Dotknij muru i łańcuchów.
— Wielkie nieba! To chyba żart!
— Żart? O nie! Dręczyciel powiedział, że otrzymamy towarzystwo, które nam sprawi wielką przyjemność. Towarzystwo się zjawiło, nie widzę jednak przyjemności.
— Kogoż nazywacie dręczycielem? — zapytał Cortejo.
— Doktora Hilario. Jest on i waszym katem.
— Doktór Hilario? Ależ nie, to mój przyjaciel!
— Przyjaciel? A więc i tyś go obdarzył zaufaniem, tak samo, jak i my. Czy nie obezwładnił cię zatrutymi gazami?
Cortejo nie odzyskał jeszcze zupełnej świadomości.
— Przyprowadzili was tutaj, nie paląc światła — ciągnął głos nieznany. — Słyszałem jednak, że to był on i jego bratanek. Powiedz, kim jesteś!
— I ja nie mogę tego powiedzieć, zanim się nie dowiem, kim ty jesteś. Mówiłeś, że więżą nas we dwóch. Któż tu jest jeszcze?
— Przyprowadzono was razem. Jego przykuto do muru na prawo od ciebie.
— Ah! Czyżby to był Lan... — Cortejo opamiętał się w porę i, naprawiając swój błąd, ciągnął dalej: — Czyżby to był mój towarzysz?
— Przypuszczam.
W wilgotnej piwnicy rozległo się głębokie westchnienie. Landola zaczął się ruszać. Szedł pierwszy i pierwszy został oszołomiony trującym gazem, dlatego dłużej od Corteja leżał nieprzytomny.
— Ah! — jęknął, wyciągając się. Zadzwoniły łańcuchy, usłyszał ich dźwięk, zaczął nadsłuchiwać. — O — o — — o! — jęczał. — Cóż ko ma znaczyć?
— Henrico, Henrico, czy to wy?
— Henrico? — zapytał Landola głosem zmęczonym. — Henrico? Tak, to moje imię.
— Ah, na Boga, Henrico, czy to wy na prawdę?
Cortejo wymienił rozmyślnie imię Landoli.
— Henrico? — jęczał jeniec. — Kto to powiedział? Gdzie jestem?
— Jesteśmy jeńcami.
— Jeńcami? — jęknął wśród brzęku łańcuchów. — Cóż to tak dzwoni? Kto mnie ujął?
— To łańcuchy. Zwykłe łańcuchy!
— Dlaczegoż to, mój Cortejo?
Ktoś zawołał z przeciwległej strony:
— Cóż to za imię? Kto mnie woła?
Gasparino zapytał:
— Ciebie? Ciebie nikt nie wolał.
— Ależ przeciwnie! To było moje nazwisko. Ponieważ już padło, dowiedz się, kim jestem. Jam Pablo Cortejo.
Gasparino przeciągnął się tak gwałtownie, że zadzwoniły łańcuchy i kości.
— Piekło i szatani! — ryknął. — Teraz rozumiem wszystko. A wiesz, kim jest ten, który odzyskawszy przytomność, wymienił twe nazwisko? — To Henrico Landola!
Pablo Cortejo zadzwonił znowu łańcuchami, co było oznaką, że się przeraził.
— Henrico Landola? — zawołał bardzo głośno. — Kapitan morski?
— Tak, to — ja. Kapitan Landola.
— Czy być może? I to jeszcze? — zawołał Pablo, uderzając łańcuchami o mur. — Kimże ty jesteś, ty, który wszcząłeś ze mną rozmowę?
— Ja? Przeklinam cały świat! Nazywam się tak, jak ty. Jestem Gasparino, twój brat!
Rozległy się dwa okrzyki, jeden męski, drugi kobiecy. Potem wszystko ucichło. Pablo i jego córka Józefa zemdleli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.