Tajemnice stolicy świata/Tom I/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.
Na drodze.

Małgorzata po nadaremném od dnia do dnia ze wzrastającą trwogą oczekiwaniu powrotu ukochanego, wpadła w ciężką, gwałtownie silną chorobę — jéj miękka, łagodnie nastrojona dusza truchlała na myśl, że ją opuścić może.
— Niepodobna, wołał w niéj głos wewnętrzny — aby on, co miłość poprzysiągł, on, który ci się jak zbawca we śnie ukazał, a potém serdecznemi słowy do siebie podniósł, aby ci okazać całą rozkosz posiadania — miał cię teraz chcieć porzucić!
A jednak — dzień po dniu upływał — coraz ciężéj było jéj na sercu, coraz silniéj się obawiała — im piękniéj marzyła o krôtkiéj miłości, im goręcéj i szczerzéj oddawała się całkiem ukochanemu, tém straszliwiej gnę- te dni okropnéj dolegliwości.
A Waldemar na jéj listy pełne miłości, które w śmiertelnéj trwodze do niego wysyłała, nie raczył nawet odpowiedzieć.
Nie dochodziły one wcale rąk jego, bo gdyby szambelan von Schlewe był mu je oddał — książę chyba byłby takim jak on potworem, jeżeliby nie wysłuchał biednéj opuszczonéj, która na niego liczyła jak na jedyną w życiu podporę.
Ale szambelan zdarł i spalił list Małgorzaty, w którym pokładała ostatnią nadzieję, jakby jedną z próśb, z których te tylko przedstawiał, z których dla swoich chęci mógł korzyść wyciągnąć.
Gdy nakoniec doniesiono księciu, że Małgorzata mocno zachorowała, rozkazał aby wysłano do willi biegłych lekarzy dla jéj pielęgnowania — ale sam z szambelanem, który umiał dobrze starać się o zajmujące rozrywki, wyjechał do kąpieli i wrócił dopiero w późnéj jesieni, aby go zaprowadzono do pałacu hrabiny onińskiéj, która zatarła i wygasiła w nim ostatnie wspomnienia o Małgorzacie.
Wprawdzie wypytywał się szambelana o jéj zdrowie, ale potém prędko o niéj zapomniał, bo ten poufnik doniósł mu, że Małgorzata cieszy się jak najlepszém zdrowiem i jak największemi wygodami.
Gwałtowna gorączka, trapiąca biedną dzikiemi obrazami i fantazyami, dotąd jeszcze jéj nie opuszczała, i gdy owéj dżdżystéj nocy jesiennéj, w ktoréj Waldemar leżał u nóg Leony, przebudziła się z gorączkowych marzeń i po raz pierwszy przytomność odzyskała, niespokojne jéj spojrzenia szukały czegoś po pokoju... jeszcze gorzał w nich gorączkowy ogień — szukały one ukochanego, a znalazły tylko sługę, osobę opłaconą, która spała przy jéj łożu.
Usta Małgorzaty poruszyły się, wymówiły jakieś imię — nieskończenie bolesnym tonem, z rozrzewniającym żalem wyrwało się z jéj serca imię ukochanego, którego napróżno szukała... łzy głos stłumiły — traciła oddech — i znowu dostała trawiącéj gorączki, ktoréj lekarze usunąć nie mogli, bo nie można było używać silnych lekarstw, aby się nie narazić na niebezpieczeństwo popełnienia podwójnego morderstwa.
Ale na pozór tak delikatne ciało Małgorzaty przezwyciężyło chorobę — być może, iż wzmocniła ją nowa siła, którą często Bóg obdarza kobietę, gdy czuje pod sercem drugie życie.
Walka, jaką ta siła przez kilka miesięcy wiodła ze straszną siłą zapalnéj gorączki nakoniec ustała, a biedna znowu się ocuciła, aby na nowo uczuć całe swoje opuszczenie... Ale oprócz téj dręczącéj troski i tęsknoty, uczuła także nowy, dotąd zupełnie jéj nieznany nacisk na sercu: dziwnie silne uczucie, przejmujące ją raz trwoga, drugi raz niewypowiedzianą rozkoszą, jakby posiadała zakład miłości, ktoréj żadna potęga w świecie jéj nie zaprzeczy i nie wydrze — zakład, który miał żyć, aby wiecznie być głośnym świadkiem przysiąg, które ukochany szeptał w owéj rozkosznéj nocy wiosennéj.
Wiosna dawno przeminęła, przysięgi wszystkie poszły w zapomnienie — na dworze panowała zimowa puszcza, lodowaty wiatr drzewa ogołocił z liści, a ze wspaniałości owych błogich nocy pozostało tylko ostrzegające wspomnienie i zwątpienie.
Małgorzata podniosła się — powzięła rozpaczliwe postanowienie — chciała z bladém obliczem stanąć przed księciem i zapytać go: czy to prawda i podobieństwo, aby fałszywie przysiągł i aby ją chciał opuścić? Czuła, że dłużéj tu żyć nie może, że ma święty obowiązek zapytać tego, który kiedyś chciał być jéj wiernym wybawcą: czy i on także ją nieszczęśliwą w nocy wyrzucić pragnie?
Ta myśl uleczyła ją i dodała siły.
Wyprawiła służącą z pokoju, potém wyszła z łóżka. Nie mogła znieść otaczającego ją przepychu — nie mogła się dotknąć niczego. Suknie, w których wybiegała naprzeciw ukochanemu, odrzuciła i drżącą ręką w kryjówce kosztownie rzeźbionéj szafy porywczo i gorliwie szukała — nakoniec wyjaśniło się oblicze Małgorzaty — znalazła czego pragnęła — szybko wzięła to do siebie — a była to czarna uboga sukienka, którą kosiła przed poznaniem księcia.
Ucałowała ją i gorącemi łzami oblała, potém ostrożnie rozłożyła i przywdziała. Potém starą zblakłą chustkę mocno okręciła około szyi i ramion, i cicho wlokąc się opuściła pokój i dom wiejski.
Noc była zimna — lodowaty wiatr ciskał na nią wielkie płachty śniegu i wstrząsał nią gwałtownie, gdy śpieszyła przez podwórze, którego drogi lód pokrywał. Burza wyła straszliwie pomiędzy drzewami, co brzmiało jak rozrzewniające: bądź zdrowa.
Małgorzata stanęła i obejrzała się po drogach, po których przechadzała się. opromieniona największém szczęściem, a których teraz rozpaczą przejęta unikała — drobne, drżące ręce przyciskała do bladéj twarzy i ocierała łzy płynące z jéj miłych, niebieskich oczu — następnie wybiegła spiesznie ku bramie kraty, a gdy nią zimno wstrząsało, otworzyła ją, wystąpiła na szeroką, gołemi drzewami i zaroślami objętą drogę. Szybko po niéj pobiegła, aby się dostać do miasta, a potém do zamku księcia. Nie uchodziło żadne wahanie się, żaden namysł, chciała z własnych ust jego, które ją niegdyś tak mile chwaliły, posłyszeć, że na wieki ma być opuszczona i wypchnięta.
Wkrótce drobne, strudzone nogi wymówiły jéj posłuszeństwo — ale odpoczywać nie mogła, nie mogła ani na chwilę drzewami osłonionego miejsca użyć do spoczynku, bo czuła, że pokonana utrudzeniem zaśnie.
Śpieszyła daléj — cienką, czarną sukienkę burza przykleiła do jéj członków — długie blond włosy powiewały nad nią — jak cień nocny, jak gnany niespokojny duch, zaledwie nogami ziemi dotykając, pędziła dziewicza postać po zmarzłéj drodze, a potém po cierniem i śniegiem pokrytém polu, ku dalekiemu w ciemnych zarysach wystającemu przed nią niezmiernemu miastu.
Nigdzie nie można było dostrzedz ludzkiéj istoty, żadnego głosu słyszeć, burza tylko wyła okrutnie i jak strzała pędziła przed sobą ciemne chmury. Małgorzaty w téj chwili nic nie przerażało, nic nie trwożyło — nie czuła, że śnieg przemacza i mrozi jéj małe, pokaleczone nóżki, że cierniste, suche krzaki ranią jéj ręce i drą odzież — nie powstrzymana śpieszyła daléj, bo jeszcze téj nocy musiała mieć pewność. Czuła, że nie było czasu do stracenia, że czeka ją coś, co przejmowało niewypowiedzianą troską.
Wtém nagle w dali od alei, w któréj owego letniego wieczoru książę znikł jéj z oczu, aby więcéj nie powrócić, posłyszała czyjeś głosy, tak groźne, iż na chwilę stanęła nadsłuchując — musiało tam być kilku kłócących się ludzi — wnet strzał przerwał wołania, poczém nastąpiły krótkie jęki.
— O Boże mój na niebiosach, drżąc i padając na strudzone kolana, poszepęła Małgorzata, strzeż mnie — obroń mnie i dodaj mi siły! Muszę dostać się do niego, muszę wiedzieć, czy jestem bez schronienia i opuszczona! Zlituj się nademną, Ojcze niebieski, spojrzyj na mnie i prowadź mnie, abym tu nie zginęła nieszczęśliwa! Wzmocnij mnie, abym przenieść mogła to, co mnie czeka! Najświętsza Matko Boża, która chodziłaś po ziemi, zlituj się nademną, która w nieszczęściu i bez ratunku ręce do ciebie wznoszę.
Wtedy zdało się klęczącéj, że wiatr przyniósł jéj z góry słowa; „Bądź pocieszona — i ja także cierpiałam! Pan Zastępów ciężko doświadcza swoich najukochańszych dzieci — bądź silna i uległa!“
Małgorzata wstała — skostniałem! rękami odsunęła z czoła rozwiane włosy, zmoczone potem i śniegiem, i pośpieszyła daléj — złowrogie głosy odzywały się coraz daléj, coraz słabiéj — już mogła rozróżnić domy przedmieścia i pojedyncze światełka, już słyszała głuche tony wieżowych zegarów, zapowiadających jedenastą godzinę, Lecz nagle stanęła jak wryta — przybyła nad szeroką i głęboką rzekę, przerzynającą stolicę, a tutaj w dalszym ciągu płynącą pomiędzy lasami i polami.
Szczególny dreszcz przebiegał po niéj, gdy w téj rozpaczliwéj chwili ujrzała przed sobą wodę, którą zima już pokryła błyszczącą warstwą lodu — miałaż wstąpić na krę? miałaż pierwsza próbować nęcącéj, a jednak tyle niepewnéj powierzchni?
Przez chwilę stała niezdecydowana — lecz potém z odwagą, jakiéj rozpacz dodaje duszy ludzkiéj, zsunęła się na dół po spadzistości — droga do mostu zajęłaby jéj przynajmniéj godzinę czasu, bo rzeka płynęła ogromnym łukiem — nie pozostawało więc nic do wyboru, do namysłu, — jeżeli cienka powierzchnia jéj nie uniesie, pogrążą w sobie tonie społem z nią jéj rozpacz i długą dręczącą obawę!
Ale pod sercem jéj spoczywał obowiązek zachowania życia, który głośno ją w téj chwili upominając, szczególniejszemi przejął uczuciami — lekko zatém i ostrożnie postawiła drobną nóżkę na lodzie — utrzymała się — przed nią leżała gładka, ciemna powierzchnia. Szybko pośpieszyła po niéj — lecz w koło za każdym jéj krokiem trzeszczało coraz głośniéj i dłużéj. Gdy się dostała na środek rzeki, ozwał się grzmiący huk, który daleko, daleko rozległ się po lodzie — zachwiała się — zdawało się jéj, że za nią i przed nią błyskają ogromne pęknięcia — czuła, że woda wytryska i nogi jéj moczy. Dręczona okropną trwogą, widziała się blizką śmierci, z którą walczyć musiała, bo nie tylko o siebie samą dbać należało — miała wyższe, świętsze obowiązki. Trzeszcząc potworzyły się szerokie szpary, a za każdym krokiem śmiertelną trwogą przejętéj Małgorzaty, odrywały się bujające kry od lodowego pokładu — gdyby biedna pośliznęła się na gładkiéj jak zwierciadło powierzchni — gdyby upadła — byłaby bez ratunku zgubiona.
Temi myślami wiedziona, z gorączkową ostrożnością śpieszyła daléj — za nią noga traciła oparcie, bo kruszyło się i chwiało — przed sobą noga jéj znajdowała znowu chwilowe oparcie na nowém miejscu — nakoniec zdyszała dostała się do brzegu — rozpaczliwym skokiem dosięgła prawie stromo wznoszącéj się ziemi — szybko chwyciła się zwiędłych zarośli i z trudnością wyczołgała na drogę, ciągnącą się wzdłuż rzeki.
Teraz przebyła już ostatnie niebezpieczeństwo, bo na górze już bardzo blizko świeciły okna pierwszych domów. Małgorzata z nową odwagą pośpieszyła ku nim, i zdziwiła się, że promienieje tyle jeszcze świateł, chociaż już noc, że na ulicach stali jeszcze i przechodzili ludzie, coraz liczniéj i głośniéj, aniżeli zwykle o téj godzinie — cóż to było? Czy obchodzono jakie święto? Małgorzata zamyśliła się — ale długa choroba uniemożniła jéj każde wyrachowanie.
Wtém dostała się na ulice — w oknach ubogiego domku świeciło się tak zapraszająco, słychać tana było tak głośną radość, że nie mogła się powstrzymać i przystąpiła bliżéj, aby przez szyby prawie na równi z ziemią położonego mieszkania, zajrzeć do maléj skromnéj izby...
Małgorzata załamała ręce... w ubogiéj stancyjce stało ustrojone świecami drzewko Bożego Narodzenia, które rodzice wracając z roboty, dzieciom zapalili — radując się skakały dzieci około stołu i podnosiły do góry małe a jednak tyle rozkoszne podarki, gdy ojciec i matka, trzymając się w objęciach, szczęśliwi uśmiechali się stojąc na boku, ucieszeni radością dziatwy.
Była to wigilia Bożego Narodzenia.
Jakiż to świat wspomnień, radości lub boleści zawiera w sobie to słowo dla każdego serca ludzkiego — dla iluż przynosi radość — iluż także przejmuje boleścią! Ale niewielu jednak jest takich, którzy nigdy tego nie oczekują, niewielu, w których serce alba odbierając albo rozdając, radością, głośniéj nie uderzy.
Noc Narodzenia Pańskiego! Radość brzmi po wszystkich ulicach i domach — zapach wosku i sosny napełnia pokoje ubogich i bogatych — bo któryż ojciec po długich pierwéj tygodniach pracy, nie poświęcił kilku wieczornych godzin, aby za oszczędzony grosz zakupić dzieciętom drzewko i uciułać co jeszcze do niego potrzebne i pożądane? A czyliż ta ofiara ubogiego nie piękniejsza i świetniejsza, nie kosztowniejsza, niż wszystkie ozdobne podarunki, pyszniące się na bogatych stołach? O pewno, równie jak radość ubogich i dzieci z małych, drobniutkich rzeczy większą jest, aniżeli radość wsławionych bogaczy, którzy mimo wszelkiego dostatku, zawsze czegoś więcej pragną, zawsze nie są zadowoleni.
Noc Narodzenia Pańskiego! Któreż serce dziecięce nie bije silniéj, słysząc te słowa? czyjeż oko tych pięknych godzin w roku nie wygląda?
Małgorzata nigdy nie stała przy palącém się, pachnącém drzewie — nigdy kochająca ręka nie przygotowała dla niéj także tak małego podarku, nigdy nie podzielała uciechy, większą część dzieci stołecznych przyjmującéj.. Zawsze poprzestawać musiała na przypatrywaniu się tak jak dzisiaj z boku, stojąc za oknem i poglądając w izby, w których się paliło świąteczne drzewko — śmiała się przez łzy, widząc radość skaczących w koło stołu dzieci, i długo, długo patrzała na kochane świecące drzewko, na którém tkwi najpiękniejszy urok, nietylko dla dzieci ale i dla obdarzających...
Tak stała ona dzisiaj z boku na drodze i patrzała przez okno na zapalone drzewko — była to noc Narodzenia Pańskiego, a nie wiedziała nawet o tém. A przecięż był człowiek, któryby niewypowiedzianie chętnie to święto uczynił jéj najpiękniejsém w życiu, któryby tęsknił do widzenia i miłością wynagrodził wszelką jéj wycierpianą nędzę — ale ona o tém nie wiedziała — i nie znalazł jéj, chociaż przed godziną był tak blizko jak to w jednym z następujących rozdziałów obaczymy.
Pożegnała świecące okno i pod cieniem domów szła daléj ulicami. Niejeden późno wracający spojrzał litośnie i zdziwiony na dziewczynę, która chustką owinięta przebiegała koło niego, która tak późno po ulicach się wałęsała, kiedy wszędzie panowała radość i uciecha — ale nawet sami strażnicy nie wołali na nią, ani jéj zatrzywali pytaniem, dokąd z rozpuszczouemi włosami i w nędznéj sukience nocą pośpiesza — nieszczęście szło z nią i odstręczało od niéj ludzi.
Śpieszyła brzegiem parku — teraz przeszła około zakładu, gdzie ją kiedyś zaprowadził Pająk, aby ją sprzedać, w którym uciecha życia uczty swoje odbywała — dzisiaj było tam martwo i cicho — była to noc Narodzenia Chrystusa. Każdy pozostawał w ojcowskim domu albo przy dzieciach.
Z bocznych krzaków i dróg leśnych słychać było chrapanie i kaszlanie — zapewne wydawali je ludzie niemający przytułku, którzy wśród téj zimnéj nocy nieznaleźli lub szukać nie śmieli innego miejsca prócz obronnych miejsc parku i ukryli się w pośród jego wilgotnych liści — ale Małgorzata nie zważała na to i nakoniec dostała się do mocno ocienionéj drzewami drogi, prowadzącéj pod murem na prawo od parku na cmentarz, a na lewo do daleko rozciągających się sztachet obejmujących park księcia. Ńakoniec postrzegła że drzewa się przerzadzały, widziała trebhauz i mieszkania ogrodników w głębi leżące przy liściem i słomą ostrożnie okrytych ogrodowych klombach — a tam, bezlistnemi, staremi kasztanami okryty zamek, z którego okien padało jeszcze jasne światło.
Książę rzucił się w strumień uciechy, zbytkował w swoich złoconych salonach — tam płynął szampan — lokaje znosili na stół przysmaki wszelkich krajów, bo dzisiaj hrabina Ponińska raczyła to wszystko z nim podzielać. Szumna muzyka brzmiała na bogato udekorowanej galeryi, a książę wychylał kielich za zdrowie pięknej Leony — książę rozkoszował — Małgorzata strudzoną nogą błąkała się, drżąc od zimna, po drodze do jego zamku wiodącéj.
Przybywszy do furtki w kracie, przez którą wejść chciała, obawiając się, aby w głównéj bramie straż jéj nie odpędziła, musiała przez chwilę odpocząć trzymając się żelaznych prętów. Droga od téj furtki wiodła obok klombów do werandy, której książę używał tylko w lecie, jednak przez szklane drzwi łączące ją z zamkiem, iskrzyło się tak jasne, zapraszające światło, że Małgorzata postanowiła oczekiwać tam księcia, nie zaś w przysionku, gdzie Stało mnóztwo gawędzącéj służby i stangretów.
Spojrzała w górę w wielkie arkadowe okna, z których dochodziła ją muzyka i brzęk kielichów — za ciężkiemi, złotem tkanemi brokatowemi firankami używano przyjemności życia — stół uginał się pod mnóztwem potraw i win — przyległe pokoje, łagodnie przewiane i matowo oświetlone zapraszały do poufnéj rozmowy i zabawy, — książę Waldemar, prowadząc Leonę, wszedł niecierpliwy i rozdrażniony do jednego z tych pokojów, właśnie w chwili, gdy Małgorzata zmarzłą ręką pukała do szklanych drzwi werandy.
Nikt nie słyszał — nikt nie otworzył.
Ale na dole w korytarzach i przysionkach panowało jasne światło! Zapukała głośniéj — nakoniec usłyszała powoli zbliżające się stąpania i mrukliwe słowa.
— Któż tu puka tak zuchwale? spytał jakiś głos.
— Proszę otworzyć, mam interes do księcia! cichym, drżącym głosem wymówiła Małgorzata.
— Czyś oszalała moja pani? Albo może jesteś upiorem, który tu nocami zimą w werandzie przemieszkuje? Obaczymy! Oddal się prędko, jeżeli jesteś z ciała i krwi, bo brytany Pluto i Lea niewiele robią ceremonii, a ja nie lubię żadnych hałasów.
— Zlituj się panie, puść mnie do księcia, — muszę z nim mówić! błagała Małgorzata, załamując drobne ręce.
— Już mi się obu zeszłych nocy zdawało, że tu w werandzie coś nie jest w porządku! Teraz ta rzecz za głupio wygląda! Jak to żałośnie jęczy i żebrze — to pewno jakieś udanie, jakieś podejście! — Klucze zabrzękły, rozległo się gwizdnięcie: — „Tu Pluto, tu ty szatanie Lea, poszukajcie no — co to za skwiercząca istota!“
— Zlitujcież się przecię! krzyknęła Małgorzata i upadła na kolana, gdy z trzaskiem obrócono klucz w szklanych drzwiach — ja jestem biedna, słaba kobieta, nieszczęśliwa, mnie tu ostatnia nadzieja przygnała!
Te słowa przebrzmiały nie słyszane, nieuważane, bo je zagłuszyło wściekłe szczekanie psów rzucających się ku drzwiom — Małgorzata niezmiernie się przeraziła, drzwi otworzyły się — murgrabia zamku stał przed nią. z pałającą świecą, a dwa psy rzuciły się na nią — wyciągnęła obie ręce dla obrony, i aby ocalić życie paskoczyła zrozpaczona — srebrem wyszywany człowiek cofnął się, ujrzawszy przed sobą postać dziewicy, która prosiła klęcząc, a teraz nagle przejęta śmiertelną trwogą zerwała się — oczy jéj rozszerzyły się i rozpaczą świeciły — na bladém licu osiadł dziki rys, jaki występuje na twarz każdéj trwogą przejętéj, straszliwie prześladowanéj matki, skoro widzi zagrożone co dla niéj najmilsze.
Brytany poskoczyły — przeraźliwy wrzask rozległ się po werandzie — murgrabia wołał psy po imionach, ale już było za poźno — już klapiąc zębami wpadły na bezbronną.
W téj chwili zbliżały za szklanemi drzwiami korytarzem czyjeś kroki — na górze usłyszano szczekanie i wrzask, który rozdzierając serce rozległ się po nocy — i ukazał się szambelan von Schlewe, pragnąc obaczyć co się dzieje....
Poufnik księcia przystępując do szklanych drzwi postrzegł dziewczynę w biednéj, cienkiéj odzieży, ku któréj właśnie brytany tylko co wściekle skoczyły — ale zdawało się, że zwierzęta większą czuły litość niż ludzie — bo mrucząc i kręcąc się odeszły od nieszczęśliwéj, nienaruszonjé, i wąchały coś po schodach prowadzących do werandy.
— Jakaś obca, panie baronie! z wielką pokorą rzekł murgrabia; prosiła aby ją doprowadzić do jego królewskiéj wysokości — w nocy — tu w werandzie! Miałem to za jakieś oszukaństwo lub coś podobnego, ale to musi być chyba waryatka — suknie ma podarte — oczy wielkie, niespokojne....
— Odejdź mój kochany, rozkazał szambelan, który z szatańskim uśmiechem poznał Małgorzatę, i zabierz z sobą psy! To biedna nieszczęśliwa!
— Jaśnie wielmożny pan chcesz tu zostać sam w werandzie z obcą osobą?
— Tak jest, mój kochany, idź tylko, obowiązek ludzkości nakazuje wywiedzieć się czego żąda ta biedna!
Murgrabia kiwnął głową, i zawoławszy na brytanów, odszedł korytarzem.
Szambelan zamknął za nim drzwi na klucz.
Małgorzata stała tam zgnębiona — rzucające się na nią wściekłe zwierzęta nie tyle ją przeraziły, nie tyle ją osłabiły, jak ukazanie się tego bladego, kulejącego łotra, w chwili gdy z drżącém sercem przybyła obaczyć księcia!
— Patrzcie-no, małą upartą! rzekł przystępując bliżéj i przypatrując się — ej, ej! co za szczególne ubranie, bardzo skromne i w nocy! To mi się nie podoba!
Małgorzata zebrała ostatnie siły.
— Muszę pomówić z księciem — zlituj się pan — zaprowadź mnie do niego, zawołała.
— O czém myślisz, moja kochana? do księcia w takiém ubraniu? Królewska wysokość nigdyby mi nie przebaczył takiego uchybienia!
— Przyrzekam panu, że wszystko przebaczy, jeżeli tylko mnie obaczy i wysłucha.
— Królewska wysokość teraz jest u stołu! A zresztą czego to chcesz od księcia?
— O, wymień mu pan moje imię, powiedz mu, że rozpacz mnie przywiodła, aby z jego ust usłyszeć... Małgorzata zatrzymała się — przebiegł po niéj dreszcz lodowaty, bo posłyszała powolny chrapliwy śmiech szambelana, który w uszach jéj brzmiał jak wyrok śmierci.
— Czy cię jeszcze kocha? dodał szeptem; sama o tém sądź, spojrzawszy na siebie. Królewska wysokość, słyszysz? teraz pije zdrowie znakomitéj i pięknéj damy. Słychać aż tutaj — jak możesz mniemać, że podobny żart trwać może dni i miesiące? I pamiętaj dobrze niedawać się nigdy wciągać do tak szalonych pokus! Gdyby jego królewska wysokość chciał był cię widzieć, byłoby to od dawna nastąpiło; wówczas jeszcze gdy ze swój willi korzystał, byłby do ciebie pośpieszył. Powtarzam, że dumna i piękna hrabina całkiem zawładnęła sercem hrabiego, i że gdyby cię obaczył, niewątpliwie nie zapytałby cię inaczéj jak tylko: kto jesteś?
Małgorzata z gorączkowém natężeniem wysłuchała słów niegodziwca, obejrzała się w koło i spoglądała w okna. Mogłoż to być, aby ten, który jéj wieczną miłość poprzysiągł, teraz uwielbiał inną? Mogłoż być prawdą, co szambelan wyrzekł z zimném szyderstwem, że wszystko było tylko „żartem,“ nie trwającym nigdy przez dnie i miesiące?
Wstrząsła się — mniemała, że jeszcze ją trapią gorączkowe marzenia; dla księcia było to żartem, dla niéj życiem i szczęściem!
Wyszeptała jakieś słowa bez ładu i przycisnęła małe ręce do oczu i czoła, jakby marzenia i myśli odtrącić od siebie chciała.
— Byłaś za nadto samolubna, powiedział szambelan, bliżéj przystępując, gdy, ona mimowolnie się cofnęła — za to karze cię! Mogłaś żyć dzisiaj w radości i zbytku, paradować w jedwabiach i pełnemi dłońmi czerpać rozkosz bytu, zamiast teraz występować w tym więcéj niż rażącym stroju!
— Nędzniku! zawołała na to Małgorzata, jakby ją nagle rozpacz przebudziła: czy mi jeszcze śmiesz przypominać wzgardę, jaką we mnie wzbudziłeś, a o któréj zapomnieć pragnęłam? Precz odemnie! Nie śmiéj dotykać mnie twojemi zbrodniczemi rękami — jak wówczas w pokoju owéj przedajnéj kobiety, — masz dzisiaj do czynienia ze zrozpaczoną!
I wyprostowana Małgorzata stała wyniośle przed zdumionym baronem — jéj oczy błyskały grożąc złowrogo, jéj niegdyś tyle piękne, niebieskie oczy! Każdy muskuł jéj delikatnego ciała drgał, a na małych, niegdyś tak mile czarujących ustach, w czasie tak silnego wybuchu, ukazał się przerażający rys nienawiści i wzgardy. W téj chwili była to kobieta aż do serdecznéj krwi udręczona i znieważona, nagle porywająca się do obrony. Bóg dał jéj siłę po temu — nie uczuła bólów gryzących jéj piersi — widziała, że wszystko upada, że jest zgubiona, ale nie chciała, aby ją ten niegodziwiec bezcześcił!
— Jeżeli się nie uspokoisz, będziemy musieli oddalić cię jak waryatkę — zamek jego królewskiéj wysokości, to nie miejsce dla żebraczek!
— Pomocy — precz — nędzniku!
Usłyszano krótki, przytłumiony krzyk — potém upadek na stopniach werandy. Wszędzie było bardzo ciemno, a potem nastąpiła nagła cisza.
Szambelan von Schlewe szybko wszedł przez szklane drzwi na powrót na korytarz; pobieżném spojrzeniem przekonał się, że tam nie było nikogo, że nikt nic nie słyszał — zamknął drzwi i jakby nigdy nic nie zaszło, udał się na górę do świetnych salonów — wszakże on nic więcéj nie uczynił, tylko uprzykrzoną kobietę własną ręką zepchnął ze schodów werandy! Uśmiechnięty połączył się z adjutantami i innymi gośćmi księcia Waldemara, który tymczasem prawił hrabinie Poninskiéj o swojéj miłości.
Na dole na drodze leżała ogłuszona upadkiem blada i bez oddechu — wypchnięta — jak obraz rozdzierającéj serce nędzy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.