Tajemnice stolicy świata/Tom I/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.
Bal.

W kilka dni pôzniéj, w hotelu księcia B. posła, czyniono rozległe przygotowania do świetnego przyjęcia dostojnych gości.
Marszałek dworu i zarządca współubiegali się w usiłowaniach, aby z rozkazu swojego pana uroczystość tę uczynić niezrównanie piękną i zbytkowną — bo król i cały dwór przyjęli zaproszenie księcia! Należało zatém wystąpić z monarszym przepychem, na co bardziéj jeszcze nalegała księżniczka Aleksandra, pragnąc podczas téj uroczystości wystąpić jak nigdy dotąd z całą potęgą bogactwa.
Szczególny tajemny powód skłaniał do tego zimną, piękną książęcą córę, — gdy ojciec pragnął godnie przyjąć króla, ona przez dziwny kaprys to głównie miała na uwadze, aby czarowną okazałością zaślepić owego hrabię de Monte Vero. — Czuła niepojętą potrzebę, konieczność zdumieć go, chociażby tylko liczbą jaśniejących kandelabrów i przyćmić blaskiem brylantów — przewidywała może, iż duch tego hrabiego, którego raz tylko widziała, z którym raz tylko mówiła, grozi jéj upokorzeniem — a może dręczyła ją głęboko ukryta troska, że on jedynie dumę jéj złamać zdołał! Bo dla czegożby inaczéj, wówczas gdy postanowiła nie ukłonić mu się, wówczas gdy się do niéj zbliżył, nie zdołała dotrzymać tego postanowienia, i mimowolnie ugięła swoją dumę?
Z osobliwém więc zadowoleniem oczekiwała tego wieczoru, w którym przed hrabią de Monte Vero rozwinąć miała całą swoją potęgę! Pokojówki, skropiwszy ją najkosztowniejszemi wonnościami, musiały ją ubrać w sprowadzoną z Paryża białą atłasową suknię z kwiatami, tak cudownie przykrojoną, że młoda księżniczka unosiła się nad swoją majestatyczną postawą. Przydawały jéj blasku przepyszne bukiety kwiatów, niezmiernie urozmaicone i tak naturalne, że przy szeleszczącéj sukni, niby się poruszały, jak za powiewem wiatru. Pokojówka zgrabną ręką włożyła brylantowy dyadem błyszczący jak morze promieni na pełne czarne włosy księżniczki, z którego po kazdéj stronie spadał na oślepiająco białą jéj szyję długi czarny lok — a piękną szyję ubrała w rzadkiéj kosztowności naszyjnik. Królowa nie mogła być bogaciéj ustrojona! Naturalną, zaledwie rozkwitłą pyszną różę sama dumna księżniczka przypięła sobie u łona, a w delikatnie utoczonéj ręce trzymać miała prześliczny bukiet pachnących kwiatów, na których bujać miał dziwnie naturę naśladujący motyl.
Gdy opuściwszy swoje pokoje, weszła do pysznie udekorowanéj sali, szybkiém spojrzeniem przypatrzyła się wszelkim przygotowaniom, — potém odpowiedziała na powitanie księcia i pierwszych gości, pomiędzy którymi znajdował się poseł francuzki i kilku ministrów, i zamieniła z nimi kilka wyrazów.
W rozległym salonie panowała czarowna pełność światła, a niezliczone świeczniki i lichtarze, rzucały płomienie objęte łagodnie szklanemi kulami. Ściany po obu szerszych stronach wyłożone były lustrzanemi szybami, więc salon i światło wydawały się nieskończonemi — przy trzeciéj ścianie wzniesiona była estrada dla muzyki, którą można było zakryć białą jedwabną, złotemi kwiatami tkaną firanką — czwartą nakoniec stronę zajmowało sześć wysokich okien, których filary zdobiły kwiaty. Liczne krzesła obite ciemno-zielonym aksamitem ustawiono po bokach, a pomiędzy niemi małe malachitowe stoliki, a na nich umieszczono wazony i czasze z pachnącemi kwiatami, tudzież z dojrzałemi owocami.
Na środku zaś salonu, równie jak między kwiecistemi dekoracyami filarów, tryskały umyślnie na dzisiejszą uroczystość urządzone fontanny pachnącéj wody.
Przy ostatnich po obu stronach oknach ustawione były sztandary z czystego srebra, a na nich bogato zło tem i drogiemi kamieniami wysadzane herby księcia.
Po drugiéj zaś stronie obok estrady urządzone były białe namioty, w których liczni lokaje, gotowi na każde skinienie, stali ze wszelkiego rodzaju potrawami i chłodnikami, a marszałek dworu z cicha wydawał im rozkazy.
W obu lustrzanych ścianach, w zręcznie spojoném szkle, znajdowały się zaledwie dostrzegalne drzwi, otwierające się za lekkim naciskiem tu do zachwycającéj piękności niebieskiego salonu, tam do drugiego ciemno czerwonego, niezmiernie okazałego, tak. iż wchodzący zdumiewał się.
W salonach tych na przeładowanych złotem ścianach, złagodzonych kolorowém światłem, umieszczone były portrety panujących i książęcych rodzin. Pod niemi liczne ottomanki i fotele dla odpoczynku i rozmowy, dla chcących na kilka minut usunąć się od etykiety salonu.
Generałowie i dygnitarze w bogatych mundurach coraz bardziéj zapełniali bajecznie piękne appartamenta, a książę jak zwykle w czarnym fraku i białéj kamizelce, z jednym tylko ze swoich niezliczonych orderów, witał wszystkich. Księżniczka zaś rozmawiała z małżonkami dostojnych gości ojca i następnie bardzo uprzejmie powitała miłą księżniczkę Karolinę, która właśnie ukazała się z matką — co było znakiem, że ich królewskie mości wnet przybędą.
Karolina miała na sobie błękitną szafirową jedwabną suknię, przetykaną białemi różami, która przy pełni światła czarownie wyglądała. W ciemne włosy miała wpleciony wieniec kwiatów, z kosztownych mozaikowych kamyków, tak cienko szlifowanych, że cały wyglądał jak piórko. Na jéj pięknej szyi błyszczał wszystkiemi barwami tęczy krzyż brylantowy — ale to wszystko gasło w obec pięknego, głębokiego blasku jéj niebieskich ciemno ocienionych oczu.
Kiedy małemi delikatnie wykrojonemi usty odpowiadała na grzeczności księżniczki Aleksandry i ojcu jéj powiedziała także kilka słów uprzejmych, przez chwilę oczy jéj szukając padły na liczne grono mężczyzn — potém znowu spoczęły na księżniczce, bo tego, kogo zdawały się szukać, nie znalazły.
Marszałek dworu z rozkazu swojego pana dał znak muzyce — zasłona zaszeleściła — ozwały się huczne trąby, był to znak, że król i królowa przybywają.
Wszyscy stanęli w półokrąg — otworzono wysokie podwoje — poseł z córką zastępującą już od dawna zmarłą jego małżonkę, wyszli aż na schody, dla wprowadzenia do sali najwyższych gości.
Gdy Aleksandra, głęboko kłaniając się krôlowéj i przyjmując jéj przyjazne słowa, spojrzała także na króla i towarzyszący mu orszak dam i panów i ujrzała tuż obok króla wysokiego, spokojnie patrzącego hrabię de Monte Vero — dumne i piękne jéj członki doznały szczególniejszego jakiegoś wstrząśnienia, pomimo iż wiedziała, że go ujrzy!
Królowa mająca na sobie wiśniową aksamitną suknię z długim ogonem, oddawszy gronostajowe okrycie najbliższéj damie dworu, hrabinie Monno, wzięła rękę młodéj księżniczki i poszła razem z nią, a za niemi postępował król z księciem i Eberhardem, i przy dźwięcznych tonach narodowego hymnu wszyscy weszli do salonu.
— Pysznie, bardzo pysznie! oświadczył się król, lubiący żartować przy każdéj sposobności. Doprawdy mości książę B., nie potrafimy z taką okazałością wystąpić, skoro nas odwiedzisz. Pan nie powinieneś więcéj o niczém myśleć, o nic się więcéj nie kłopotać, tylko o swoją książęcą córkę — my zaś jako ojciec narodu, mamy wiele ubogich dzieci, i dla tego fundusze nasze bywają często wyczerpane — co toż samo — powie nasz hrabia de Monte Vero.
— Szczęśliwy, najjaśniejszy panie, kto może wielu innych wspomagać!
— Jak dobrze znamy cię hrabio — ach! witamy, król odwrócił się do najbliżéj stojących, a królowa witała księżnę Karolinę i jéj matkę. Król znalazł dla każdego przyjemne słowo — dla księcia d’Etienne równie jak dla ministrów, dla lorda Wooda i generałów. Potém rozmawiał dłużéj z posłem włoskim, który dopiero niedawno przybył.
Hrabia de Monte Vero stał w téj chwili na boku, powitawszy poprzednio kawalera Villarankę, i nie wtrącał się do rozmowy — poczém wodził wzrokiem po świetném zgromadzeniu.
Pomimo skromnego bez ozdób ubrania, Eberhard wyglądał wybornie — postacią zaś przewyższał stojących przy sobie. Równie jak książę B. ubrany był w czarny frak i białą kamizelkę, na ktôréj spoczywał promieniejący brylantowy order. Na ręku nie błyszczał mu żaden pierścień, na ubiorze nie było żadnych złotych wyszywań, któremi się odznaczali inni obecni. A jednak wyglądał uderzająco, najpiękniejszy z całego bogatego i rozległego zgromadzenia! Jego głębokie spojrzenie malujące wielkość jego duszy i dobroć serca, jego szlachetnie wykrojona twarz z bujnym zarostem, piękna wyniosła postać — wszystko to wyglądało wspaniale i nieporównanie.
Księżniczka Karolina stała w drugim końcu salonu i rozmawiała z jakimś panem, który już raz hrabiego de Monte Vero spotkał u dworu i podobał mu się z mile otwartego i niewymuszonego obejścia. Był to malarz Konrad Wildenbruch, jedyny mieszczanin między gośćmi; ale zachowywał się pewnie i tak śmiało patrzał w koło swojemi ciemnemi oczami, jakby należał do osób najwyższego stanu — i rzeczywiście miał do tego prawo, bo liczył się do pierwszych artystów swojego czasu, do owych geniuszów z bożéj łaski, których jest bardzo mało.
Król, który z upodobaniem popierał sztuki, szczególniéj sprzyjał malarzowi. Wildenbruch, liczący zaledwie dwadzieścia pięć lat wieku, już utworzył wiele arcydzieł, i do tego przyszło, że młodego, pełnego życia artystę, który wiele podróżował, przyjmowano w najwyższych towarzystwach stolicy. Odwaga, śmiała stanowczość z oczu mu świeciły — wysokie czoło z czarnym wijącym się włosem, silna, pięknie wyrzeźbiona twarz, wskazująca kwitnące zdrowie, i czarna, nieco zdziczała broda, nadawały mu uderzającą powierzchowność, przytém postać miał odpowiednio silną i pięknie zbudowaną, rysy bardzo żywe, pełne szlachetnego ognia.
Konrad Wildenbruch rozmawiał z księżną o swoich podróżach, a gdy usłyszała, że przed kilku laty, dla poznania i zebrania piękności przyrody krajów zwiedzał także Brazylię i był w Monte Vero, prosiła Karolina przyjaźnie łaskawym tonem stojącego blizko niéj młodego bankiera Armanda, o którym wiedziała, że znał hrabiego Eberharda, aby go do niéj sprowadził.
Młody, bogaty książę pieniężny, którego bracia w Paryżu i Londynie zamieszkali a z nim w stosunkach zostający, posiadali tam często przez rządy potrzebowane bankierskie domy, ukłonił się młodéj księżniczce z wyszukaną dworską układnością i przecisnął przez tłum gości do hrabiego de Monte Vero, którego poznał niedawno z powodu pieniężnego interesu i który na nim wywarł silne wrażenie, nie przez przeważniejszy majątek, lecz przez wielkość swoich przedsięwzięć i usiłowań w staniu się użytecznym ludzkości.
Justus von Armand, którego ojciec był twórcą rozgałęzionych po największych stolicach Europy interesów tego nazwiska, przez odznaczające się wychowanie i wczesne stosunki z dworami, nabył nadzwyczaj eleganckiego sposobu znalezienia się; przytém miał wrodzony talent do dyplomatycznego i roztropnego postępowania we wszelkich okolicznościach i ujmującéj uprzejmości dla każdego.
— Panie hrabio, rzekł Justus von Armand obowiązująco i uniżenie witając Eberharda, okazując na zawsze nieco bladéj i lekko uśmiechniętéj twarzy rzadkość swojego polecenia: cieszy mnie, że znalazłem sposobność zbliżenia się do pana! Niech mi wolno będzie wyznać, że bardzo często, o ile miałem zaszczyt rzucić spojrzenie na wspaniałość pańskich przedsięwzięć, ożywiało mnie życzenie służenia mu i naśladowania jego dążeń!
— Panie Armand, przeceniasz mnie; jest to nic więcéj jak dobrze pomyślane usiłowanie! lecz trzymam pana za słowo!
— Rozporządzaj pan mną — szczęśliwym będę, jeżeli zasłużę na imię ucznia pańskiego — a teraz przystąpmy do mojego polecenia! Jéj królewska wysokość księżniczka Karolina przysyła przezemnie panu swoje życzenie widzenia pana współuczestnikiem rozmowy z nią!
— Bardzo wdzięczny, panie Armand, pośpieszajmy; mam nadzieję, że pana będę w tych dniach widział i że z sobą pomówimy!
— Z dobroci pańskiéj korzystać nie omieszkam, panie hrabio!
Tymczasem młody malarz Konrad Wildenbruch, uważnie słuchającéj go księżniczce z zapałem kreślił obraz równie bardzo rozległych jak wspaniałych posiadłości Monte Vero.
— Jest to bez zaprzeczenia najpiękniejszy punkt na ziemi, królewska wysokości. Stanąłem, jak przy wstępie do raju, zdumiony przepychem i pięknością, gdy z uprzejmym przewodnikiem, panem attaché von Weis, po kilkodniowéj podróży przez osady i pustynie, nakoniec z wysokiego łańcucha gór, na który dostaliśmy się, ujrzałem rozległe doliny i niwy pyszniące się najpiękniejszą roślinnością!
— I czy daleko leży Monte Vero od Rio-Janeiro?
— O trzy do czterech dni podróży! Opowiadano mi, że to dawniéj była pustynia, nim pan hrabia z podziwienia godnym trudem i wytrwałością użyźnił tę rozległą przestrzeń kraju, że to była przestrzeń pokrytą na przemian nieprzebytemi lasami i niezmiernemi stepami trawiastemi, w któréj rozległym okręgu ani jednéj ludzkiej istoty nie można było spotkać. A teraz przeciwnie! Są tam plantacye cukru, w których pracują razem obok siebie czarni i biali, nie pod groźnym biczem dozorców, lecz pod rozkazami niemieckich inspektorów, gdzie za ofiarę sił swoich tak obficie są wynagradzani, gdzie zdrowie, dobrobyt i zadowolenie promienieje na wszystkich twarzach. Tu są pola zasiane żytem, jęczmieniem, pszenicą, — daléj czerwono kwitnącym tytuniem — tu ryżem — tam żółto-kwitnącą bawełną — wśród, tego wszystkiego uśmiechają się wsi z kościółkami i szkółkami, wyglądając z pomiędzy zielonych jodeł i palm. Dzieci kolonistów z Monte Vero, w lekkich sukienkach idą do nauczyciela, kiedy rodzice opuszczają swoje mieszkalne domy i udają, się do pracy — wszystko oddycha pokojem i porządkiem; człowiek nagle mniema, że zostaje przeniesiony do swojéj błogosławionéj ojczyzny, póki cedry i banany z olbrzymiemi gnącemi się po nich roślinami, bujne figi i pomarańcze tudzież palmy, nie przypomną, że przebywamy na dalekiém południu!
— O, pojmuję, że musi to być zachwycający widok! zgadzając się przerwała księżniczka.
— Po tych polach i lasach rzeka toczy malowniczo swoje błękitnawe wody. Okręty ożywiają jéj nurty i z urządzonych na jéj brzegach miejsc składowych, wyglądających jak małe miasteczka, przewożą bogate płody do odległych handlowych punktów i do Ria — a wszystko to dzieje się tak wesoło, tak pilnie, iż się dusza raduje. Kiedy przeciwnie w innych okręgach słyszy się jęki czarnych i bicze dozorców — w Monte Vero panuje szczęście — w Monte Vero tysiące ludzi znalazły błogosławioną ojczyznę — w Monte Vero nie słychać głuchych narzekań i przekleństw nieszczęśliwych niewolników, na których obitych członkach, w nędznych podziemnych lepiankach wylęgają się moskity — niemieckie pieśni przy pracy, wesoła wspólność, ochotne spełnianie otrzymanych rozporządzeń, odgłosy błogosławiące założyciela i kierowników, oto co słychać w Monte Vero!
— Wzniosłe, bardzo wzniosłe! wyznała uradowana księżniczka.
— Wiejskie mieszkania hrabiego są zapraszające i często malowniczo w cieniu lasu ukryte — jego ulubione miejsce pobytu, z pałacem wybudowanym na sposób niemiecki, pysznemi ogrodami i licznemi ulicami, ożywionemi jego urzędnikami i osadnikami, leży wysoko po nad rzeką i roztacza cudny widok na jego rozległe, błogosławione pola.
— Pan obudziłeś we mnie żywe pragnienie widzenia tego zachwycającego raju!
— Skreśliłem tylko niedokładny obraz, królewska wysokości — podług mnie na ziemi nie ma świetniejszego i wspanialszego brylantu nad Monte-Vero!
W téj chwili Eberhard zbliżył się do księżniczki i do ożywionego malarza jego księztwa. Karolina z Wielką uprzejmością przemówiła na głos:
— Długo pozbawiona byłam pańskiego towarzystwa, i przypuszczałam, że i dzisiaj pan się z dala odemnie trzymać będziesz; ale nastręczono mi sposobność wciągnięcia pana do rozmowy z panem Wildenbruchem, która mu wielką przyjemność sprawi.
Eberhard ukłonił się, gdy księżniczka wymówiła nazwisko młodego, pełnego nadziei malarza, a potém z uśmiechem wyrzekła słowa: „pan hrabia de Monte Vero,“ ciesząc się wielkiém zdziwieniem genialnego artysty i malutką rączką z wdzięczném poruszeniem wskazując Eberharda.
— Prawdziwe zadowolenie, mówiła daléj uradowana Karolina, i spodziewam się, że je pan podzielisz, skoro panu powiem, że właśnie rozmawialiśmy o Monte Vero, które pan Wildenbruch zwiedzał!
Teraz widocznie uradowany Eberhard spojrzał na malarza, który nawzajem mimowolnie z podziwem i uwielbieniem patrzał na hrabiego.
— Łaskawa księżniczko, wysoka dobroć pani prawdziwie mię wzrusza, powiedział Eberhard, i nie wiem czém na nią zasłużyłem!
— Ej, ej, panie hrabio, alboż zapomniałeś już o naszéj szczegôlnéj przygodzie w lesie Charlottenbrunn, z powodu ktoréj zawdzięczam panu życie? Zdaje mi się, że pomimo wszelkich z pańskiéj strony usiłowań, ciągłego na bok usuwania się, winnam panu okazywać wdzięczność tém, że czuję i okazuję żywe współczucie ku wszystkiemu co pana dotyczę! Z prawdziwą też rozkoszą dowiedziałam się z ust uprzejmego mistrza sztuki o całéj wspaniałości Monte Vero — w myśli już je widzę przedemną rozłożone!
— Gorące dzięki, królewska wysokości, za dobroć, która małą przysługę, jaką wyświadczyć miałem szczęście, królewską szczodrobliwością ocenia! poszepnął Eberhard Karolinie, poczém wyprostował się i zwrócony do malarza Konrada Wildenbrucha, którego swobodne, śmiałe oko i broda bardzo mu się podobały, rzekł:
— Pan byłeś w Monte Vero, a nie miałem nigdy przyjemności powitać tam pana jako Niemca!
— Pan von Weis, który się wielce mną zajmował...
— O, attaché jest moim wielkim przyjacielem.
— Oświadczył mi, mówił daléj malarz, że pan hrabia wyjechałeś na lat kilka do Europy!
— A kiedyż pan odwiedzałeś moją nową ojczyznę?
— Przed ośmiu miesiącami! Zacni pańscy zarządcy oprowadzali mnie po plantacyach, wymywalniach i zakładach, i dali mi przez to możność doniesienia panu o jak najwyborniejszym stanie wszystkich pańskich osad! Nie odmówiłem sobie zdjęcia niektórych widoków Monte Vero i zachowania ich w mojéj tece, ponieważ pod względem piękności i okazałości barw były niezrównane, niczém nie przewyższone!
— Pan mnie rozradowujesz, panie Wildenbruch; czy wolno mi widzieć pańskie szkice?
— I ja tego samego pragnę, pan mnie bardzo zaciekawiłeś! wyznała księżniczka.
— Racz wasza królewska wysokość dozwolić mi ofiarować te szkice!!
— Takim sposobem zrabuję je panu i panu hrabiemu!
— Pozostawię sobie kopie, powiedział malarz, i niezaniedbam panie hrabio, przynieść i panu te piękne pamiątki widoków raju, który do pana należy!
— Jesteś pan bardzo hojny, panie Wildenbruch! Spodziewałam się, że przez te obrazy skłonię pana hrabiego Monte Vero do odwiedzenia naszego zamku, co dotąd zaproszeniom mojéj dostojnéj matki nie udało się!
— Moja łaskawa księżniczko, odpowiedział Eberhąrd, gdy malarz rozmawiał z panem von Armand: nami wszystkimi rządzi despota, nieubłagany, twardy despota, przeciw któremu już bardzo często knułem rewolucyjne spiski — a mianowicie, czas! Moje szczupłe siły, od czasu jak jestem w ojczyźnie, poświęcam niejakim przedsiębiorstwom.
— Słyszałam o ich ogromie!
— I dla tego, na moje osobiste skłonności i na usiłowanie wynagrodzenia wszelkich okazywanych mi łask, pozostają mi tak skąpo wymierzone chwile, że muszę prosić o przebaczenie.
— Spodziewałam się, że po owéj niezapomnianéj nocy będę posiadała przywiléj, ale widzę, że się omyliłam! półgłosem wymówiła Karolina, i przytknęła do ust podany sobie kieliszek perlistego wina.
W pobliżu obojga tak rozbawiających przesunęły się w téj chwili podług taktu uroczéj muzyki tańcujące pary — królowa z księciem Augustem — księżniczka Aleksandra z księciem d’Etienne, hrabina Monno z kawalerem de Villeranca i jeszcze kilka innych. Eberhard spojrzał na tańczących, jego oczy spotkały się z oczami pięknej książęcéj córy, które ciemne i pałające po każdym obrocie znowu na niego spoglądały.
Czy księżniczka królewska postrzegła te spojrzenia?
Justus von Armand zaprosił do tańca piękną młodą damę dworską, a młodego malarza Wildenbrucha wezwano do króla, który przy oknie rozmawiał z księciem B.
W sali było gorąco — wodotryski z pachnącą wodą, nie mogły już dostatecznie oczyszczać i chłodzić ciężkiego powietrza — król w towarzystwie księcia i malarza udał się do pobocznego niebieskiego pokoju, na co niby nikt nie uważał, prócz księżniczki Karoliny.
Kilkakrotnie chłodziła się swoim kosztownym wachlarzem.
— Królewska wysokość, jak widzę, raczysz unikać tańca? przemówił Eberhard, przerywając milczenie.
— Wolę, na wzór mojego dostojnego wuja, przejść do bocznego, chłodniejszego salonu; panie hrabio, bądź pan łaskaw towarzyszyć mi! Wyznać panu muszę, że mi coś niedobrze, że mnie ziębi ta cała chęć przepychu i uwagi księcia!
— I mnie to samo, królewska wysokości! i to mówiąc Eberhard nacisnął lustrzane drzwi, które się otworzyły. Księżniczka weszła do chłodniejszego, miłém różawawém światłem napełnionego salonu, w którym kilka dam i panów rozmawiało przechadzając się albo siedząc — wszyscy powstali i korzystając ze sposobności powoli niepostrzeżenie powychodzili, aby nie przeszkadzać księżniczce, która prowadzona przez hrabiego de Monte Vero, weszła po kobiercu do salonu zapraszającego do poufnéj rozmowy.
Z cicha i przyjemnie złagodzone dochodziły tam dźwięki muzyki — magicznie oświetlone wznosiły się na wysokich ścianach obrazy, z których zdawali się chcieć wystąpić w naturalnej postaci szzczególnie poubierani panowie i damy — było to jakby bogate nieme towarzystwo, poglądające na piękną parę, która wkrótce sama pomiędzy niém krążyła.
Karolina nie uważała, że inni goście cicho z salonu jedni po drugich wyszli — zajęta była mocno żywą rozmową z Eberhardem, i pięknemi, mocno ocienionemi, pełnemi duszy oczami często nań spoglądała.
Księżniczka kochała hrabiego de Monte Vero — nie mogła dłużéj ukrywać tego przed sobą — serce jéj radośnie uderzyło, gdy go dzisiaj nakoniec znowu ujrzała: musiała nagle stłumić głośno odzywające się wyznanie swéj duszy, aby się nie zdradziła samém wzburzeniem rysów. Kochała pięknego człowieka, który każdém słowem, każdym ruchem dowodził swojego duchowego dostojeństwa i szlachetności, kochała go tém goręcéj, im wstrzemięźliwszym był obok wszelkiego szczerego przywiązania — owszem, ten spokój obok całéj głębi uczuć, to przeważne, podziwienia godne panowanie nad sobą, tém silniejsze wywierały wrażenie na sercu młodéj księżniczki, która w nim widziała ideał mężczyzny i zajęła się nim z całym zapałem pierwszéj miłości.
A Eberhard? Czy poznał, że go Karolina kocha? Czy czuł mowę jéj serca, łatwo zrozumiałą, dla tego, który ją z oczu czyta?
Hrabia de Monte Vero czuł głęboko wkorzenioną skłonność ku miłéj, skromnéj księżniczce, która za każdym razem gdy z nim mówiła, utwierdzała przekonanie, że w niéj znalazł czyste serce żeńskiéj istoty. On, który już zwątpił, by kiedykolwiek mógł uczuć miłość, która go raz już omal nie zabiła, aby potém o własnéj sile powstał i wzniósł się do wysokości człowieka — on wiedział, że dla księżniczki Karoliny uczuwa coraz silniejszą życzliwość. Dotąd duszę jego napełniało łagodne światło, jak kiedy wiernéj przyjaźni przyświeca księżyc — ale to światełko mogło być gorętsze, mogło się bardziéj rozżarzyć, a teraz było tylko powstającym zarodkiem.
— Często, gdy obok pana idę, miękko mówiła Karolina, zdaje mi się, że nie powinnam mieć dla pana żadnéj tajemnicy, że muszę wynurzyć się ze wszystkiém co mną wzrusza, co mnie przejmuje, i zapytać czy i pan czujesz to samo, czy zdanie moje podzielasz? Byłoby to dla mnie dobrodziejstwem, mocno mnie uspakajającém, gdybyś mi pan w takim razie odpowiedział: i ja czuję to samo — bo wszystko, co pan czynisz i mówisz, jest dla mnie świętością, ewangelią, którą w siebie przejmuję!
— Rozumiem cię, Karolino! wyrzekł Eberhard — ale w obec takich uczuć zachowajmy całą naszą wewnętrzną siłę!
— O, wymień pan jeszcze raz tak uszczęśliwiające imię moje! pozwól mi napawać się myślą, że to pan tak do mnie przemawiasz! Nie wiem, co mnie tak głęboko wzrusza co się jednak zdarza — gdy cię widzę blizko mnie, Eberhardzie — lecz dla czegóż mam nad tém rozmyślać i dumać? dla czego szukać wyjaśnienia w tém, co może byłoby mi najlepiéj — aby pozostało niezbadane?...
— W nas, księżniczko, mieszka świat, w nim przeżywamy wszystko piękniéj, niż to rzeczywistość wykazuje! Niech to będzie wynagrodzeniem dla tych, którzy wiecznie daleko od siebie stoją, jakkolwiek cudownie częstokroć połączeni są z sobą duszami!
Karolina chciała odpowiedzieć — łono jéj falowało, piękne usta purpurowe drgały — odpowiedź jéj gwałtownie wypadła, bo tego dowodził gorący uścisk jéj ręki, którą pochwyciła rękę do najwyższego stopnia zdziwionego Eberharda; lecz otworzyły się lustrzane drzwi — pałające słowo jéj serca, które już wymówić miała, przerwało się i przewiało niewymówione i niesłyszane — a bardziéj jeszcze bolało ją to, że nie doczekała odpowiedzi Eberharda, po któréj się wszystkiego spodziewała.
We drzwiach, wśród pełni światła bijącego z sali, ukazała się królowa, a za nią księżniczka Aleksandra, która ją widocznie sprowadziła! Sprzyjało jéj oświadczenie królowéj, że w salonie jest jéj za ciężko, i dla tego radziła przejść do chłodniejszego pokoju, w którym jak zauważyła, księżniczka z hrabią już szukali ochłody. Ponury blask jéj oczu świadczył o tém, że sama myśl o samotności obu tych osób gwałtownie nią wstrząsała.
Za ukazaniem się królowéj i księżniczki, pokonawszy Karolina przerażenie naprzeciw niéj pośpieszyła, hrabia de Monte Vero oddał ukłon i cofnął się w tył — młoda, dumna księżniczka zaś nie potrafiła ukryć mimowolnie w niéj powstającego i wybijającego się na jéj pięknéj twarzy tryumfującego szyderstwa.
— Moja droga Karolino, bardzo łaskawie i z miłością rzekła do niéj królowa; cieszy mnie to, że cię tutaj znajduję, bo w twojém towarzystwie pragnę wkrótce przygotować się do powrotu do domu — już poleciłam hrabiemu Monnie, aby uwiadomił adjutantów o moim wyjeździe. Dziękuję ci szanowna księżniczko za interesującą rozmowę, rzekła do Aleksandry, tym sposobem pożegnanéj; oświadcz także moje podziękowanie twojemu wielce szanownemu ojcu, za przyjemny, przygotowany dla mnie wieczór. Zdrowie moje niestety! jest tak liche, że wolę z najjaśniejszym małżonkiem wkrótce wrócić do zamku, nie przeszkadzając przez to dalszemu biegowi balu!
Eberhard złożywszy nieme, ceremonialne uszanowanie, udał się do salonu za młodą księżniczką, którą trawiła chęć upokorzenia, wszędzie przekładanego hrabiego de Monte Vero — niepokoiło ją to, że ten dumny człowiek jéj się nie kłaniał, lecz spotykał ją wszędzie z chłodem i przewagą, których znieść nie mogła.
Po wyjeździe obojga królestwa i dworu, Eberhard zamienił kilka dworskich słów z księciem gospodarzem, poczém zbliżył się do księżniczki i obojętnie pożegnał ją. Wreszcie zajęty wzniosłemi myślami i planami wrócił do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.