Targowisko próżności/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Makepeace Thackeray
Tytuł Targowisko próżności
Tom II
Rozdział Amelja przybywa do Belgji
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1914
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek Jagielloński
Tłumacz Brunon Dobrowolski
Tytuł orygin. Vanity Fair: A Novel without a Hero
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Amelja przybywa do Belgji.

Oficerowie i żołnierze tego pułku mieli wsiąść na statki rządowe, udające się na ląd stały.
Trzeciego dnia po herbacie u pani majorowej O’Dowd pośród okrzyku majtków i odgłosów muzyki, grającej hymn narodowy: God save the king, pułk popłynął do Ostendy.
Jos, zawsze dworak, chętnie towarzyszył siostrze i majorowej, której mnóstwo tłumoków i ów sławny ptak rajski, popłynęły już przedtem z bagażami pułku. Dwie nasze bohaterki udawszy się powozem do Ramsgate bez najmniejszego pakunku wsiadły na statek, udający się z mnóstwem podróżnych do Ostendy.
Okres ten z życia Josa (wkrótce go opiszemy) tak był przepełniony dramatycznemi wypadkami, że, mu służył przez długi przeciąg czasu za przedmiot bardzo zajmujących opowiadań i rozmów — a nawet zaszkodził dawnym gawędom o polowaniu na tygrysa, zastąpionym obecnie malowniczemi wspomnieniami z bohaterskiej kampanji Waterloo.
Skoro Jos powziął postanowienie towarzyszenia damom, przestał golić wąsy. W Chatham uczęszczał najregularniej na wszystkie przeglądy i musztry. Pilnie słuchał zwierzeń swoich kolegów oficerów, jak ich zwykle nazywał — i dokładał wszelkich usiłowań żeby zapamiętać techniczne wojskowe wyrażenia. Poczciwa pani O’Dowd wiadomościami swojemi wielce mu dopomagała w tych studjach.
Kiedy wsiadano na statek Piękna róża, Jos wdział ubiór podróżny: czamarkę z potrzebami, spodnie wojskowe i olbrzymi kapelusz z sutemi, błyszczącemi galonami. Tajemniczo odpowiadał ciekawym że udaje się do armji księcia Wellingtona — a ponieważ na statek zabrał własny swój powóz, miano go za znaczną jakąś figurę, za komisarza jeneralnego, a przynajmniej za kurjera rządowego. Cierpiał nieco na chorobę morską podczas podróży — damy jeszcze bardziej od niego cierpiały. W Amelję jakby życie nowe wstąpiło kiedy okręt zawinął do portu Ostendzkiego, i ujrzała gmach, w którym stał pułk jej męża.
Jos udał się zaraz do hotelu, nie czując się jeszcze zupełnie zdrowym; kapitan Dobbin odprowadziwszy damy, zajął się jeszcze wydostaniem z okrętu i z komory powozu i rzeczy pana Josa, który wtedy nie miał służącego. Lokaj jego i lokaj p. Osborne odmówili kategorycznie narażać życie po falach zdradliwej Amfitryty. Spisek ten wydał się dopiero przed samym odjazdem i do rozpaczy doprowadził p. Józefa Sedley, który z tego powodu o mało co nie zaniechał podróży. Dopiero żarciki kapitana Dobbin zdołały przezwyciężyć jego wahanie. Zresztą wąsy puściły mu się już spore, a ten ostatni powód dokończył tego co zaczęła wymowa Dobbina i Jos pojechał.
Dobbin wynagradzając powolność radom, zajął się wyszukaniem służącego niskiego Belga, z cerą oliwkową, który wyrażał się tylko swojem, niezrozumiałem flamandzkiem narzeczem. Ponieważ miał jakąś przestraszoną minę i cochwila nazywał p. Sedley milordem, wkrótce zjednał sobie jego łaski.
Ostenda bardzo się zmieniła co do tego, jakich Anglików obecnie się tam spotyka. Wielcy panowie bywają tam bardzo rzadko, inni zaś najczęściej źle się ubierają, noszą brudną bieliznę, czuć ich wódką i tytoniem, grywają w karty lub w bilard w zakopconych piwiarniach.
Według rozkazu księcia Wellingtona każdy wojskowy musiał jak najskrupulatniej płacić swoje wydatki. Wspomnienie tego szczegółu musiało wyryć się na wieki w pamięci ludu handlującego. W istocie wkroczyło do kraju wojsko konsumentów, dobrze płacących, czegoż sobie może bardziej życzyć kraj przemysłowy?
Belgja zresztą nie jest nader wojowniczą, bo historja jej świadczy od wieków że się zadowalnia dostarczaniem pola bitwy innym narodom.
W kwitnącem tem a bogatem królestwie widać było na początku lata 1815 dobrobyt i zamożność, przypominający najpomyślniejsze chwile jego przeszłości. Ludne wsie i miasta nabrały życia, kiedy się po nich snuły nasze czerwone piękne mundury. Na pysznych spacerach spotykało się co chwila wykwintne ekwipaże i świetne kawalkady. Po rzekach okrążających bujne pastwiska, malownicze wioski i stare zamki w cieniu drzew rozłożystych — mknęły łodzie z próżniaczym tłumem turystów angielskich. Żołnierze pili w karczmach po wsiach i hojnie płacili swoje wydatki. Highlandry[1] mając kwatery po chatach flamandzkich, kołysali dzieci, gdy gospodarz i gospodyni wychodzili na sianokos. W tym ustępie wojny delikatny pendzel mógłby znaleźć nie jeden wdzięczny przedmiot do obrazu. Zdawało się że to tylko przygotowanie do świetnego, świątecznego przeglądu. Tymczasem Napoleon schroniwszy się za patem fortec, przygotowywał się także wtargnąć do tego samego kraju.
Wódz naczelny armji angielskiej, książę Wellington, potrafił natchnąć żołnierzy swoich wiarą, z jaką da się tylko porównać fanastyczny entuzjazm Francuzów dla Napoleona. Rozporządzenia jego obronne tak dobrze były pomyślane, liczne posiłki, w razie potrzeby tak znajdowały się blisko, że z wszystkich serc pierzchnęła obawa i że nasi podróżni, pomiędzy którymi znajdowało się dwoje bardzo lękliwych, podzielali zupełnie pewność i zaufanie ogółu. Pułk, w którym służył Jerzy i Dobbin miał wymaszerować do Bruges i Gandawy, a następnie do Brukseli. Joe towarzyszył damom, które tę podróż odbyły na statkach publicznych, bardzo wygodnie, a nawet zbytkownie urządzonych jak o tem wspominają starzy turyści po Flandrji. Statki te używały ogromnego rozgłosu pod względem znamienitej kuchni, rozgłosu zupełnie usprawiedliwionego, z którym się łączy następująca tradycja: Podróżny jeden Anglik przyjechawszy do Belgji z zamiarem przepędzenia jednego tygodnia, wsiadł na taki statek, gdzie tak mu zasmakowało jadło, że przybywszy do Gandawy, odpłynął napowrót do Bruges i znowu rozpoczął tę samą podróż. Nareszcie wynaleziono koleje żelazne. Wtedy z rozpaczy nasz podróżny utopił się w rzece, kiedy ostatni statek ostatnią odbywał żeglugę. Jos nie popadł w tę ostateczność, ale uroczystą cześć złożył obiadowi. Pani majorowa O’Dowd twierdziła że do szczęścia mu nic nie brakowało jak tylko ożenić się z jej siostrą Glorwiną. Przez cały dzień spijał piwo ostendzkie na pokładzie, gderał na służącego i dworował damom.
Odwaga jego wzniosła się do najwyższego djapazona, który głównie zawdzięczał bachusowym uciechom.
— Niech napada na nas Korsykanin! Emmy, kochana Emmy, jeśli się obawiam, to tylko o niego, mówił do siostry. — Za parę miesięcy, do stu piorunów! sprzymierzeńcy muszą wejść do Paryża i zaproszę was na objad do Palais Royal. Trzykroć sto tysięcy Rosjan! słyszałaś? wkroczy do Francji przez Moguncję i Ren — trzykroć sto tysięcy, siostrzyczko, pod dowództwem Wittgensteina i Barklaja de Tolly. Nie masz oczywiście wyobrażenia, moja droga, o strategji i taktyce. Znając się cokolwiek na niej, mam zaszczyt powiedzieć ci, że nie ma piechoty we Francji, któraby mogła dotrzymać placu piechocie rosyjskiej. Czy Korsykanin ma choć jednego jenerała tak zdolnego jak Wittgenstein? A pięćkroć sto tysięcy Austrjaków, którzy przybędą najniezawodniej. Nie upłynie dziesięciu dni, a zobaczysz jak dotrą do granicy francuzkiej, pod dowództwami Schwarzenberga i arcyksięcia Karola. A zresztą Prusacy, rozumiesz? Prusacy, którymi dowodzi waleczny jenerał Blücher. Teraz, kiedy Napoleonowi brak Murata, nie ma jenerała kawalerji lepszego od Blüchera. Wszak prawda pani O’Dowd, że niepotrzebnie się martwi młoda przyjaciółka pani? Izydorze! czego drżysz? Prędzej nalej mi piwa!
Pani O’Dowd odpowiadając nie omieszkała wspomnieć że Glorwina bardzo jest odważną, nie ustąpi żadnemu mężczyźnie, a tem bardziej Francuzowi. Po tej pochwale wychyliła duszkiem kufel piwa i skrzywiła się przyjemnie na dowód sympatji dla tego trunku.
Częste utarczki z wrogiem, to jest z płcią piękną w Cheltencham i Bath, wyleczyły pod wielu względami z dawnej nieśmiałości naszego przyjaciela, byłego poborcę z Boggley Vollah. Obecnie rozgrzany piwem czuł w sobie ogromną dziarskość i męstwo. Wszyscy się nim zachwycali w pułku; młodzi oficerowi wdzięczni mu byli za świetne uczty, jakie im wyprawiał, na których pękali od śmiechu z marsowej przybranej postaci pana fundatora. Zwykle w wojsku każdy pułk wychowywa jakieś zwierze: psa, kota, lub małpę, towarzyszące mu we wszystkich marszach. Jerzy robiąc alluzję do szwagra, mówił że pułk jego wybrał słonia.
Jerzy zaczynał się wstydzić nieco towarzystwa, do którego zmuszony był wprowadzić żonę, z czego zwierzał się przed Dobbinem z wielkiem tegoż zadowoleniem. Zamierzał przenieść się co najprędzej do innego korpusu, żeby oszczędzić Amelji otoczenia tak pospolitego. Co zaś do pani Osborne, to z powodu prostoty charakteru, otwartości i szczerości, wolną ona była od tych przesadzonych, niby delikatnych wymagań, które mąż jej brał za dowód dobrego gustu.
Majorowa O’Dowd przyczepiła olbrzymi pęk piór kogucich do kapelusza, na piersiach jej bujał ogromny zegarek, repetjer, w którym co chwila naciskała sprężynę; opowiadała, wsiadając do powozu, w jaki sposób ojciec podarował jej tę miednicę w dzień ślubu; delikatny Osborne nie mógł znosić tej paplaniny, do której trzeba dodać nie mało jeszcze innych równie zajmujących szczegółów; cierpiał że tak złą znajomość ma jego żona. Amelja owszem śmiała się z bzików poczciwej kumoszki i wcale się nie rumieniła za towarzystwo, w jakie ją los wprowadził.
Mimo drażliwości Jerzego — nie można było wynaleść towarzyszki podróży zabawniejszej od pani majorowej O’Dowd. Rozmowa jej odznaczała się barwnością i niespodziankami.
— Co to za czółna i łodzie, moja droga — patrzeć nie ma na co! Na świecie całym nie znajdziesz takich łódek jak w Dublinie, w Ballinsloe — dopiero się to płynie — jak strzałą. A co to za prześliczne mięso u nas! Wiesz — że ojciec mój otrzymał medal złoty na jednym konkursie. Jego Ekscelencja raczył sam zjeść befsztyk z wołu, który odniósł nagrodę i powiedział że nigdy jeszcze zęby jego nie zgryzły tak delikatnej wołowiny. Był to wół czteroletni, kochanie! Proszę mi znaleść takiego tutaj. Jos wtrącił z westchnieniem że tylko w Angliji dostać można dobrego mięsa, ani zbyt tłustego, ani zbyt chudego.
— Irlandja zasługuje — wierzaj mi pan — żeby zrobić dla niej wyjątek w tym razie — odparła żywo majorowa, bardzo skłonna jak w ogóle jej rodaczki do przyznawania pod każdym względem wyższości swojej ojczyźnie. Porównanie targu miasta Bruges z targiem Dublińskim, wydawało jej się pocieszną a niedorzeczną pretensją, na jaką tylko się godzi wzruszyć ramionami.
Po ulicach, placach, ogrodach publicznych widać było tylko samych wojskowych angielskich. Budzono się zrana przy dźwięcznym odgłosie trąbek, grających pobudkę — a udawano się na spoczynek przy odgłosie bębna i piszczałki.
Cały kraj, Europa cała wyglądała wówczas jak wielki obóz. Historja gotowała się na opis wielkich, stanowczych wypadków.
Poczciwa Peggy O’Dowd prawiła swoim zwyczajem o koniach i stajniach w Glen Malony, o starych winach, jakie tam trzymano w piwnicach. Jos Sedley wdał się w głębokie rozprawy o ryżu używanym w Dumdum. Amelja myślała tylko o mężu, którego kochała nad życie.
W tej wesołej drużynie, której ognisko istniało w Brukselli, każdy albo się powodował własnemi przyjemnościami, albo też własnemi myślami i marzeniami. Zdawało się że nikt nie przeczuwał groźnej przyszłości, nie widział wroga, który lada chwila mógł wtargnąć i zakłócić ten przyjemny spokój. Pułk właśnie miał stanąć na załodze w Brukselli, nasi więc podróżni przebywali przez czas niejaki w jednej z najprzyjemniejszych stolic w Europie.
Mnóstwo salonów gry i tańców, stało tam otworem, mnóstwo dawano objadów, godnych łakomego podniebienia pana Jos. Pełno zresztą było teatrów, gdzie słowiki w niewieścich postaciach miały wyborowych słuchaczy. Słowem wesoło bawiono się w tej stolicy, gdzie tyle starodawnych pomników, dochowanych z artystyczną sumiennością, zachwycać mogło podróżnych.
Amelja, która po raz pierwszy wydaliła się z wyspy swojej Anglji, musiała zachwycać się coraz to nowemi niespodziankami.
Wśród najczystszych uniesień — młode małżeństwo bujało rozkosznie w słodyczach miodowego miesiąca. Jerzy najął mieszkanie w bogatym hotelu. Jos miał wspólnie dzielić wydatki; Amelja czuła się wówczas najszczęśliwszą z wszystkich młodych mężatek Wielkiej Brytanji.
Codzień przyjemności nowe, nowe rozrywki, których rozmaitość zdawała się niewyczerpaną. W dzień zwidzano kościoły albo galerje obrazów, udawano się powozem w malownicze okolice — wieczorem zaś słuchano wrażliwego dramatu lub opery. Wybór artystów dramatycznych znajdował się wówczas w Brukselli. W parku muzyki wojskowe dawały codzień koncerta, na których spotykano najwyższych dygnitarzy angielskich. Zdawało się że to był nieprzerwany ciąg uroczystości wojskowych. Co wieczór Jerzy prowadził żonę do najlepszej restauracji, a ztamtąd na teatr lub na zebranie i zachwycony sobą oddawał największe pochwały życiu małżeńskiemu.
Nieśmiała a zakochana Amelja dostatecznie czuła się zadowoloną, tem iż znajdowała się ciągle z Jerzym i towarzyszyła mu wszędzie. W listach, które wówczas pisywała do matki, wdzięczność jej dla męża przebijała się w każdem słowie. Mąż chciał ją okryć koronkami, obsypać djamentami i różnemi klejnotami. Wzór to i fenix pomiędzy mężami!
Jerzy rósł jak na drożdżach spotykając na przechadzkach liczny tłum lordów i lady, wykwitnych panów i pań, przybywając zewsząd do Brukselli. W tych zabawach towarzyskich odłożono na bok zimną etykietę, impertynencką grzeczność, w jakiej często celują wielcy panowie wewnątrz swoich pałaców. Na publicznych placach równość musi być górą, bo możnaż się przekonać czy sąsiad, który cię popycha, ma prawo cię potrącać? Najlepiej zapomnieć o wszystkich wyróżnieniach społecznych i zmieszać się z tłumem ochoczym.
Na wieczorze, wydanym przez jednego sztabsoficera raczyła tańczyć z Jerzym kontredansa lady Bjanka Thistlewood, córka lorda Bareacres. Pyszniąc się z tego zaszczytu, Jerzy pospieszył ofiarować lody i chłodniki dwóm szlachetnym damom; nie dozwolił aby ktokolwiek inny zawołał na woźnicę lady Bareacres. Przesadny ton mowy jego ojca niknął w porównaniu z cedzącym tonem, jakim Jerzy wyrażał się o hrabinie. Nazajutrz złożył wizytę tym damom, kłusował na spacerze koło powozu, w którym jechały i zaprosił je na wystawny objad do restauracji.
O mało krew mu nie uderzyła do głowy z radości kiedy przyjęto jego zaproszenie. Stary Bareacres nie bardzo dumny, że nadto często był zgłodniały, żeby nie pójść na zaproszony objad — wszędzie.
— Spodziewam się jednak że na tym objedzie innych oprócz nas kobiet nie będzie? rzekła lady Bareacreas zastanawiając się nieco nad tem zaproszeniem tak lekkomyślnie wypowiedzianem i przyjętem.
— Wielki Boże! Czy mama myśli że ośmieliłby się przyprowadzić swoją żonę? zawołała lady Bjanka, która poprzedniej nocy porwana wirem walcowym opierała główkę na ramieniu Jerzego. Mniejsza tam o męża — ależ żona!
— Żona? Tylko co się ożenił. O ilem słyszał śliczna podobno kobieta — wtrącił stary hrabia.
— Daj pokój, Bjanko! — odparła matka. Kiedy twój ojciec idzie — to i my pójść możemy — a zresztą w Anglji nie będziemy ich znać więcej — uważasz, moje dziecię?
Dystyngowane te osoby, powziąwszy takie postanowienie, przyjęły najchętniej obiad ofiarowany im w Brukseli przez Jerzego który dosyć drogo ten zaszczyt opłacić musiał. Jednakże dla zachowania swojej godności, żonę jego traktowały z góry i nie dozwoliły jej mieszać się do rozmowy. Damy angielskie wielkiego świata celują tonem pogardliwym, jaki umieją przybierać względem niższych w ich mniemaniu osób.
Woreczek Jerzego nie mało ucierpiał z powodu tego objadu, biedna Amelja spędziła smutny wieczór w miodowym miesiącu. W liście do matki opisała z goryczą obejście się lady Bareacres, która podczas obiadu umyślnie jej nie odpowiadała; lady Bjanka zaś lornetowała ją ciekawie; Dobbina aż rozgniewała imponująca mina milorda, który wstając od stołu i rzucając okiem na rachunek zawyrokował że objad był okropnie drogi i niegodziwy. Mimo skarg Amelji na grubjańskie postępowanie współbiesiadników, stara pani Sedley wielce się ucieszyła że mogła paplać wszędzie o nowej przyjaciółce swojej córki hrabinie Bareacres. Paplaniną tą zajmowała się tak gorliwie, że nareszcie i stary Osborne dowiedział się iż syn jego wydawał objady parom i parowym Wielkiej Brytanji.
Ci którzy znają dzisiejszego jenerała Tufto, przechadzającego się w pogodny dzień na Pall-Mall, z piersiami wywatowanemi, wysznurowanego, w palonych butach, ciskającego wyzywające spojrzenie płci pięknej — lub co widzieli rzeczonego jenerała konno na gniadej klaczy wyświeżonego według ostatniej mody, z trudnością odgadliby w dzisiejszym sir Jerzym Tufto — dzielnego oficera z wojen na półwyspie i pod Waterloo. Nosi on obecnie włosy czarne, gęste i fryzowane, czarne brwi i rude wąsy.
W 1815 r. włosy miał jasne i rzadkie, tęższy był w stanie i w łydkach — ale wszystko przemija na tym świecie: zarówno sława jak łydki. W siedmdziesiątym roku życia (liczy on teraz ośmdziesiąt lat) włosy jego nader rzadkie i siwe, nagle jakby czarem — zgęstniały, przemieniły się na czarne i kędzierżawe; faworyty i brwi nabrały ciemnej, połyskliwej barwy. Złe języki puszczają pogłoski że nosi perukę i brzuch bawełniany. Tomasz Tufto dodaje nadto że panna de Jaisey, aktorka teatru francuskiego w Londynie — dwoma palcami zrzucała na podłogę całą czuprynę jego dziadka — ale Tomasza Tufto znają jako pleciucha, zresztą peruka jenerała nic nie ma wspólnego z tą powieścią.
Nasi przyjaciele zwiedziwszy ratusz Brukselski, który pani majorowej O’Dowd wydał się znacznie mniejszy i brzydszy niż jej ojca w Glen-Malony, przechadzali się po targu kwiatów — wtem spostrzegli zbliżającego się ku nim konno oficera, za którym jechał ordynans. Zsiadłszy z konia, oficer wyszukał i nabył najpiękniejszy i największy bukiet, który kazał bardzo starannie obwinąć. Oddał go następnie ordynansowi, a sam z miną bardzo zadowoloną z siebie i sprawunku — pojechał dalej.
— Chciałabym żebyście mogli widzieć kwiaty u nas w Glen Malony — wtrąciła mimochodem pani O’Dowd. Papa mój trzyma trzech ogrodników i dziewięciu ogrodniczków. Cały morg jeden zajmują oranżerje, a ananasy tak są u nas pospolite jak latem gruszki w Londynie. Grona winne ważą u nas po sześć funtów, i sumieniem a honorem wam zaręczam że mamy magnolje wielkości talerzy a nawet kotłów.
Dobbin, który nigdy nie smakował w gawędkach pociesznych pani O’Dowd, tym razem jednak obawiając się żeby nie parsknął śmiechem, oddalił się od towarzystwa i pozostawszy w przyzwoitej odległości, zaczął się śmiać do rozpuku ku wielkiemu zdziwieniu przechodniów.
— Gdzież się podział nasz dryblasisko kapitan? zawołała pani O’Dowd, oglądając się naokoło. Czy mu znowu z nosa krew idzie? Jeśli mu tak ciągle, jak powiada, idzie krew z nosa, to mu wreszcie w nosisku zupełnie krwi zabraknie... Prawda, O’Dowd że magnolje w Glen Malony dochodzą do wielkości kotłów.
— Ma się rozumieć, Peggy, a nawet niektóre są większe — odrzekł major, który zawsze żonie wszystko potwierdzał.
Rozmowę tę zajmującą przerwało zjawienie się konno oficera, o którym poprzednio wspominaliśmy.
— Śliczny koń! — zawołał Jerzy. Kto to na nim jedzie?
— Cóżby to było dopiero gdybyście państwo widzieli wierzchowca brata mojego Molloy-Malony, który na wyścigach w Kurra wygrał srebrny puhar — zawołała majorowa, rozpoczynając nowy rozdział familijnych wspomnień.
Wyjątkowo jednak mąż przerwał jej tym razem.
— Nie mylę się — rzekł — to jenerał Tufto, dowodzący drugą dywizją kawaleryi. Ja i on zostaliśmy ranieni w te same nogi przy wzięciu Talaveru — dodał po chwili spokojnie.
— Dlategoście tak dzielnie maszerowali — wtrącił Jerzy z uśmiechem. — Jenerał Tufto! dodał, zwracając się ku Amelji. — To i państwo Crawley muszą być gdzieś nie daleko.
Amelji nie wiadomo czemu krew uderzyła do głowy i o mało co się jej źle nie zrobiło. Słońce wydało się jej mniej błyszczącem, miasto mniej malowniczem i zajmującem. A jednak zachód oświecał niebo ostatniemi blaskami i w ten wieczór majowy cudna była pogoda.




  1. Szkockie pułki — górale.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Makepeace Thackeray i tłumacza: Brunon Dobrowolski.