Testament dziwaka/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Testament dziwaka |
Rozdział | Szósty partner w niebezpieczeństwie życia |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Towarzystwo akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Michalina Daniszewska |
Tytuł orygin. | Le Testament d’un excentrique |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Pogoda była niepewna. Dość ostry wiatr dął od wschodu, morze, jednak z tej strony zasłonione od Atlantyku lądem półwyspu, było jeszcze ciche; Chicola więc płynęła równo i spokojnie.
Naturalnie, że u tak wytrawnych marynarzy, jak komodor i Turk, nie mogło być żadnej obawy o chorobę morką, której biedny Tom Crabbe o mało nie padł ofiarą. Nawet gdyby zaszła tego potrzeba, obaj gotowi są pomagać Huelkarowi i jego trzem majtkom. A taka okoliczność może nadejść, łatwo zważywszy, jak częste i gwałtowne bywają burze w Zatoce Meksykańskiej. Na szczęście jednak Chicola jest dość lekką i małą, aby trzymając się ciągle blizko wybrzeży, znalazła jakoweś schronienie.
— Niechby tylko wiatr obrócił się od zachodu, posunęlibyśmy się szybko naprzód — powtarzał Huelkar.
Ale komodor nie miał szczęścia w tej całej podróży. Nietylko, że wiatr nie zmienił kierunku, lecz ucichł zupełnie, i jeżeli żaglowiec nie stanął bez ruchu, to jedynie dzięki prądowi, który go unosił. Co wszakże podobna żegluga warta była, o tem wiedzieli wszyscy.
Tak ominęli port Tampa, gdzie zawijają statki w razie jakiego niebezpieczeństwa. Lecz mimo, że cisza na morzu bywa nieomylną zapowiedzią burzy, mimo, że już niebo przybrało ów charakterystyczny wygląd, znany dobrze Urricanowi, nie było nawet mowy o zatrzymaniu się w porcie.
Wszakże tak mało zostawało już czasu, a tak daleka czekała jeszcze przeprawa.
— Odmiana powietrza jest pewną — zauważył trochę nieśmiało Huelkar.
— Widzę to — odparł komodor — i niechby tylko wiatr powiał od zachodu.
— Te wydłużone wszakże fale i ten stan powietrza, nie wróżą mi nic dobrego...
— Albo to nam pierwszy raz w życiu — zawołał Turk — wziąć się za bary z burzą. Niechże tam sobie wiatr trochę poszaleje, byleby nas tylko pchnął naprzód.
Huelkar kiwnął głową i mruknął:
— Dobry wiatr, dobra rzecz... Tylko coś mi się zdaje, że dziś czeka nas taniec nielada.
Komodor milczał. Zanadto dobrze znał morze, by mu dzisiejszy jego wygląd nie nasuwał obawy groźnej burzy, wobec której dwumasztowiec nazbyt słaby mógł stawiać opór.
Zaraz też z południa, wiatr to podnosił się gwałtownie to cichł zupełnie, tak, iż niewiadomem wprost było jak użyć żagli, a wzburzone coraz więcej fale rzucały Chicolą niby lekką, kruchą łupiną.
Przez noc stan ten pogorszył się jeszcze. Ostatecznie Huelkar zwinął wszystkie żagle i sam sterując, trzymał się o ile można bliżej brzegów, aby w którejkolwiek z licznych tam przystani znaleźć konieczne schronienie. Gdy więc rano 23-go, mimo gęstą mgłą okrytego widnokręgu, dojrzał wreszcie ląd, rzekł do komodora:
— To musi być zatoka Whitewater, wrzynająca się głęboko w półwysep, gdy wązki a długi przylądek Sable, oddziela ją od cieśniny Florydy.
— Więc jeszcze kilkanaście godzin wysiłku, a staniemy u celu — odpowiedział Urrican.
— Tak, ale wysiłek na nic się nie zda — trzeba nam przeczekać tu burzę.
— Niech ci się o tem ani marzy — zawołał Turk. — Raz tam zawinąwszy, przy takim wietrze musielibyśmy zostać na miejscu, licho wie jak długo...
Komodor milczał.
— Poczekać moglibyśmy trochę dłużej, to prawda — jeżeli nas jednak prąd uniesie od przylądka Sable, a wiesz jaki on tam gwałtowny, to nie zajedziemy i tak do Key-West, ale do Bahama, lub zgoła na otwarty ocean.
Komodor milczał ciągle, tylko z zaciśniętych zębów widać było, jaka w nim wrzała wewnętrzna walka.
Nie, nie!... raczej życie poświęci zanim wyrzecze się milionów Hypperbona!
— Kieruj na morze — rozkazał wreszcie Huelkarowi.
Zabrali się więc na nowo wszyscy do pracy, stawiając opór nietylko burzy, lecz coraz silniejszemu prądowi, który pociągał statek ku najeżonemu skałom i rafami przylądkowi Sable. Po kilku wszakże godzinach nadmiernego wysiłku, przekonano się, że zamiast posuwać się naprzód, statek kręcił się tylko jak w zaczarowanem kole i znowu zatoka Whitewater zamajaczyła w pobliżu.
— Trzeba nam tu koniecznie przeczekać burzę, panie komodorze — rzekł teraz stanowczo Huelkar.
— Nie — odpowiedział krótko, lecz równie stanowczo Urrican.
— Ale ja nie chcę mego statku zatopić...
— Kupię ten twój statek...
— Chicola nie jest do sprzedania.
— Każdy statek może być do sprzedania, za dobrą cenę.
— To ileż pan daje?
— Dwa tysiące piastrów[1].
— Hm... hm... — mruknął Huelkar, olśniony tak wysoką ceną.
— Płacę ci podwójnie, uważ to sobie! Jeden tysiąc za kadłub statku, drugi za twój własny...
— Kiedy otrzymam pieniądze?
— Z przybyciem do Key-Westu dam ci czek na bank, zaraz płatny.
— Niechże będzie... Zgadzam się!...
— Więc nie trać czasu! Naprzód!
Teraz Turk ujął ster dwumasztowca i choć bałwany rzucały nim jak piłką, i co chwila zalewały wodą, tak, iż ją trzeba było, z obawy zatonięcia ciągle odlewać, dzięki jednak zręczności i wytrwałości marynarzy, a więcej jeszcze przyjaznej zmianie kierunku wiatru, Chicola posunęła się trochę ku południowi.
Cóż kiedy znów nowa znalazła się przeciwność. Z nadejściem nocy mgła zaciemniająca już poprzednio widnokrąg, stała się tak gęstą, że o parę kroków nic już widać nie było i sam nawet Huelkar zmiarkować nie mógł, gdzie się właściwie znajdowali. Domyślał się tylko, że muszą już być dość blizko owego szeregu drobnych wysepek, wśród których leży Key-West, tuż przy cieśninie Floryda z jej gwałtownym Gulf-strömem.
— Gdyby nie te przeklęte mgły, powinnibyśmy już widzieć latarnię Key-Westu — rzekł — a tu morze zdradliwe, pełno wszędzie skał i raf. Lepiejbyśmy przeczekali do rana, nie ruszając się z miejsca.
— Nie czekam ani chwili — odpowiedział komodor.
— Ha, wola pańska! Bylebyśmy tylko nie odpokutowali tego...
Płynęła więc dalej Chicola, wprawdzie po spokojniejszych już nieco wodach, lecz wśród zupełnej ciemności, aż nad ranem o godzinie 5-ej nastąpiło jedno, drugie i trzecie gwałtowne wstrząśnienie, i równocześnie z trzaskiem rozbijającego się o skałę statku, dał się słyszeć krzyk krótki, urywany.
Zawołał na niego, lecz nie dostał odpowiedzi. Przebiegł pokład dokoła raz i drugi, w ciemności nic dojrzeć nie mógł, tylko słychać było jak przez powstały w statku wyłom, woda napływa z szumem i czuli wszyscy, że Chicola tonąc, przechyla się szybko na bok.
Korzystając z krótkiej chwili w której mglistą zasłonę wiatr rozrzedził nieco, Huelkar ze swymi ludźmi ratując życie, wyskoczył na skałę, będącą prawdopodobnie przyczyną nieszczęścia. Za nimi poszedł Turk zrozpaczony, nawołując, szukając.
Lecz gdy próżne okazały się wołania, i próżne poszukiwania, łzy rozpaczy spłynęły po policzkach wiernego towarzysza Urricana.
Czyż ujrzy on jeszcze kiedy groźnego komodora, który mu był jedyną drogą istotą na świecie? Sam już począł wątpić o tem...
Nareszcie zabłysły pierwsze brzaski dnia i w szarawem tem półświetle ujrzano cały szereg to złączonych z sobą, to pojedyńczo sterczących skał białych, o które Chicola uderzając, przedziurawioną została, a łódź jej na drobne strzaskana drzazgi.
Teraz wszyscy zabrali się do odszukania komodora. Ale nie było to rzeczą łatwą. Ze skały na skałę przeskakując z narażeniem własnego życia przodował innym wierny Turk, aż wreszcie dojrzał nieruchomą postać nawpół zanurzoną w wodzie, z głową na kamieniach wśród kałuży krwi. To komodor, tak, to on niewątpliwie.
— Żyje jeszcze, żyje! — począł wołać — chodźcie tu bracia, spieszcie na ratunek!...
Komodor Hodge Urrican strącony gwałtownem wstrząśnieniem z pokładu, uderzył najfatalniej głową o skałę, a poniósłszy w niej ciężką ranę, nie odzyskał już ani na chwilę straconej przytomności i słaby bardzo puls przy znacznem upływie krwi, przedstawiał stan groźny, beznadziejny prawie.
Wyniesiono go teraz śpiesznie na miejsce suche, gdzie przypływ morza nie dosięgał, i udzielono pierwszej pomocy, ściągając rany bandażami z podartej naprędce bielizny.
Czynności te zabrały około godziny czasu, i mgły już opadły na dół, a pogodny zajaśniał ranek na świecie, gdy Huelkar rozejrzawszy się dokoła, wskazał ręką, wołając:
— Patrzcie, oto latarnia Key-Westu.
Rzeczywiście, w odległości zaledwie czterech mil angielskich, rysowała się wyraźnie wieża latarni morskiej, której światło byłoby w nocy zbawczym punktem kierunku dla Chicoli, gdyby nie owa nieszczęsna mgła.
A tak: statek rozbity, komodor ciężko ranny i nieprzytomny, bliższy niezawodnie śmierci aniżeli życia, potrzebujący spiesznej i umiejętnej ręki chirurga, czego nawet mieć nie może, dopóki nie nadjedzie wypadkowo w te strony jaka łódź rybacka, której właściciel zgodzi się odwieść go na wyspę.
Wielkie serce Turka cierpiało niewymownie w tem nieszczęściu. Oczywiście, myślał on już jedynie o uratowaniu życia komodora, bo dalszy ciąg gry i wygranie milionów Hypperbona uważał za niepowrotnie stracone. Jeżeli wszakże ranny wróci do zdrowia, jakże strasznie będzie się martwił tak nieprzyjaznym sobie losem!
Było już około dziesiątej, gdy marynarz z Chicoli stojący na straży na jednej z najwyższych skał, zawołał z radością:
— Łódź, łódź na morzu!...
Na tę wiadomość, rozpogodziły się oblicza wszystkich, nawet Turk zerwał się spiesznie od swego pana, aby pomagać drugim w przywoływaniu rybaka, a skoro ten z łodzią swą przybył, złożono w niej przedewszystkiem zawsze jeszcze nieprzytomnego Urricana, poczem reszta rozbitków umieściła się jak mogła i ruszono w stronę Key-Westu.
— A więc jeszcze nie wszystko stracone, jeszcze może uratować go zdołam — pocieszał się Turk przez czas przeprawy...
Pędzona przyjaznym wiatrem łódź, przebyła szybko przestrzeń cztero-milową i już o kwadrans na dwunastą zatrzymała się w porcie.
Chociaż maleńką, bo liczącą zaledwie jedną milę szerokości na dwie długości, jest wysepka Key-West, jednak miasto które się na niej pobudowało w cieniu drzew podzwrotnikowych, wzrosło szybko i wzrastać jeszcze będzie dzięki swemu położeniu, czyniącem je jednem z ważniejszych punktów dla żeglugi w wielkiej zatoce Meksykańskiej. Prowadzi też ożywiony handel, łączącą z głównemi miastami Unii i posiada podmorską komunikacyę telegraficzną z Hawaną.
W chwili, gdy łódź rybacka wjeżdżała do portu z uratowanymi rozbitkami, znajdowało się tam już mnóstwu ludzi w niecierpliwem oczekiwaniu powitania szóstego partnera, o którego koniecznym przybyciu w dniu tym powiadomieni byli — lecz nie mieli najmniejszego pojęcia o tem, jakiemu nieszczęsnemu wypadkowi uległ w swej dalekiej podróży.
Zamiast też wesołych okrzyków, któreby powtórzyły echa, zaległo na wybrzeżu ponure milczenie.
Stanowczo przeprawy morskie nie sprzyjały partnerom gry Hypperbona: Crabbe przedstawił się w Teksas w ośmieszającem stanie obezwładnienia, komodora przywożą do Key-West w stanie nieprzytomnym, umierającego prawie.
Przywołany śpiesznie chirurg po opatrzeniu ciężkiej rany na głowie, spowodowanej uderzeniem o ostrą krawędź skały, stwierdził nadto jeszcze silne wstrząśnienie mózgu, przy wielkiej utracie krwi.
— Wprawdzie stan jest bardzo groźny — odpowiedział na zapytanie Turka — nie usuwa jednak nadziei wyleczenia, mianowicie przy tak silnej komplikacyi. Teraz należy go przenieść ostrożnie do hotelu, lub najlepiej do szpitala miejskiego, by mu potrzebnej nie zabrakło opieki.
— W tej chwili nie zaniosę go ani do szpitala, ani do hotelu — rzekł Turk, w którego nowa wstąpiła otucha, na pocieszającą opinię doktora.
— Gdzież więc go umieścisz? — pytali obecni.
— Zaniosę go przedewszystkiem do zarządu poczt i telegrafów...
Że Turk miał racyę, przyznano mu to ogólnie. Od chwili bowiem, gdy komodor wbrew wszelkim przeciwnościom po zaciętej walce z żywiołami, przybył jednak jeszcze przed oznaczonym w grze Hypperbona terminem do Key-Westu, on, jako jego jedyny przyjaciel, a teraz i opiekun, nie powinien zapomnieć o celu tej podróży. I niechże publiczność obecna zaświadczy, że szósty partner, znajdował się, bądź co bądź, 25-go maja o 12-tej godzinie w tamecznem biurze telegraficznym.
Z tą myślą, w braku lektyki, o którą starać się nie było czasu, złożył Turk ciągle nieprzytomnego komodora na prostych noszach i w utoczeniu coraz liczniejszych tłumów sam pomagał w niesieniu podziwiany przez wielu, niezrozumiany przez innych.
Jakież było zdziwienie urzędników pocztowych, gdy ujrzeli wchodzący do ich gmachu ten kondukt żałobny. Czyżby zaszła szczególna pomyłka i zamiast do kaplicy pogrzebowej wprowadzano tam ciało jakiegoś nieboszczyka?
Gdy się wszakże dowiedzieli, że był to jeden z partnerów gry Hypperbona, wprawdzie ciężko ranny, lecz żywy jeszcze, zdziwienie ich zmieniło się w szczere zainteresowanie.
Turk nie tracąc czasu zbliżył się do okienka.
— Czy jest depesza dla komodora Urricana? — zapytał.
— Nie dostaliśmy jej jeszcze — brzmiała odpowiedź.
— A więc zechciejcie panowie zaświadczyć piśmiennie, że komodor jest tu obecny, nawet przed jej nadejściem.
Urzędnik chętnie spełnił to życzenie i akt został spisany wobec licznych świadków, lecz, że brakowało już tylko piętnastu minut do dwunastej, Turk za radą urzędników zgodził się poczekać, aż mu depesza doręczoną zostanie.
Jakoż niebawem zadźwięczał dzwonek aparatu, który począł znaczyć na taśmie papierowej zwykłe swe kreski i punkta, które zostały w lot przepisane na urzędowej karcie.
Turk, ujrzawszy podany sobie papier, czytał:
„Chicago Illinois. 25-go maja, godzina 8, minut 13. Pięć z trzech i dwóch — pięćdziesiąta ósma przedziałka. Stan Kalifornii. Death-Valley. Tornbrock“.
Oto co się nazywa nie mieć szczęścia! Znowu szalona podróż, tym razem ze wschodniego na zachodni kraniec Ameryki, z półwyspu Florydy na półwysep Kalifornii po olbrzymiej przestrzeni przeszło dwóch tysięcy mil. I nie dosyć na tem. Turk zapoznał się już o tyle ze szlachetną grą gęsi, że uprzytomnił sobie zaraz, iż ta pięćdziesiąta ósma przedziałka ozdobiona jest „trupią głową“, że wysłany tam partner zaledwie stanie na miejscu, nawracać musi niezwłocznie, by rozpocząć grę na nowo.
— Kto wie, czyby już nie lepiej było — westchnął z goryczą — aby mój biedny pan nie zbudził się już wcale do świadomości, bo taki cios będzie jeszcze bodaj gorszym dla niego, od dzisiejszego rozbicia.