Testament dziwaka/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Testament dziwaka |
Rozdział | Przygody komodora Urricana |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1902 |
Druk | Towarzystwo akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Michalina Daniszewska |
Tytuł orygin. | Le Testament d’un excentrique |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy o godzinie ósmej rano, jedenastego maja, komodor Urrican otrzymał rezultat rzuconych dla siebie kości, już o kwadrans na dziesiątą opuścił Chicago.
Jak więc widzimy, nie tracił czasu na próżno, i tracić go nie powinien, jeżeli tylko miał zamiar ubiegać się o wygraną.
— A co, czyż nie miałem słuszności, utrzymując, że będziesz pan faworyzowany przez los?... Jakiż świetny początek! Ho, ho, ile to czasu potrzebaby teraz tamtym drugim, aby się tak daleko dostali! Zaprawdę, jest czego panu powinszować — mówił przy wyjściu z Auditoryum barczysty jegomość, będący niejako przywódcą partyi przyjaznej komodorowi.
— Niepotrzebnie się pan fatygujesz i obciążasz mnie swemi powinszowaniami — odparł Urrican szorstko. — Zbyt daleką mam drogę, abym jeszcze ciężar jakichś tam powinszowań dźwigał ze sobą.
— Ależ pięć i cztery, komodorze, to tak świetny rczu1tat gry, o jakim tylko marzyć można! — zawołał ktoś inny.
— Może być świetny dla tych, którzy mają jakie interesa na Florydzie, ale nie dla mnie — odparł zagadniony gniewnie.
— Zauważ pan wszakże, że choć trochę daleką masz tę pierwszą podróż, ale starczy ona za dwie lub trzy inne, bo o ile odrazu wyprzedzasz swych współrywali.
— To żadna łaska, to mi się należało, ponieważ wyjeżdżam ostatni.
— Niech tam komodor mówi co chce, ja jednak utrzymuję stale, że masz pan olbrzymie szczęście i jeszcze jedno rzucenie kości z dziesięciu punktami, a wygrasz miliony w dwóch zaledwie ciągnieniach...
— Oto, co się nazywa gadać bez rozumienia rzeczy — huknął komodor — A co pan powiesz na to, jeżeli nie otrzymam koniecznych punktów dziesięć, a tylko dziewięć i choć tak bliski celu będę musiał błąkać się około niego Bóg wie jak długo. Chcesz pan rezonować w tej kwestyi, to zapoznaj się pierwej z zasadami gry Hypperbona!...
— A jednak każdy na miejscu pana byłby uszczęśliwiony tym rezultatem i nie przykszyłby sobie tej podróży...
— Niechajby był, ale ja nim nie jestem!
— Pomyśl pan tylko: sześćdziesiąt tysięcy[1] dolarów zgarniesz na pewno do kieszeni za swoim powrotem.
— Mógłbym je zgarnąć również dobrze, gdyby ta sześćdziesiąta przedziałka była Stanem sąsiadującym z Illinois, a nie tym obrzydłym półwyspem Florydy, leżącym na skraju południowo-wschodnich posiadłości Unii. Trzeba być wprost głupim, żeby to nazwać szczęściem i niechby tylko taki głupiec spróbował przyjemności podobnej podróży — krzyczał unosząc się coraz więcej gwałtowny komodor.
I wymyślając w dalszym ciągu na wszystkich i wszystko, machając rękoma w nieumiarkowanych ruchach, wracał do swego domu przy Randolph Str. z nieodstępnym sobie Turkiem, który znów ze swej strony począł się tak rzucać i tak krzyczeć słowa najwyższego niezadowolenia, aż pan jego musiał mu nakazać milczenie.
Jakto pan jego? Więc Turk jest może niewolnikiem komodora, mimo istniejącego od dawna prawa wolności osobistej, mimo, że rysami ogorzałej swej twarzy nie zdradza nawet pochodzenia murzyńskiego. Albo może jest tylko jego płatnym służącym?
Ani jedno, ani drugie. Właściwie, wzajemny tych dwóch ludzi stosunek trudny jest do określenia. Turk spełniał względem Urricana poniekąd taką rolę towarzysza, jaką przyjmują niekiedy inteligentne panie, otaczając nieodstępną opieką bogate panny, sieroty, lub podeszłe w wieku matrony; stanowisko znane ogólnie pod nazwą „damy do towarzystwa“. Ale i ta nazwa towarzysza nie jest zupełnie odpowiednią, bowiem Turk zarówno wykształceniem, jak stopniem służby o wiele niższe od komodora zajmował miejsce.
Wstąpiwszy bowiem do marynarki jako chłopiec okrętowy, przy braku głębszych wiadomości pozostał tylko prostym majtkiem. Okoliczności wszakże tak się składały, że znajdował się zawsze na tych samych okrętach, na których Hodge Urrican pełnił służbę, postępując coraz wyżej, aż doszedł w końcu ze stopnia pułkownika, a następnie kapitana, do władzy komodora.
Przez tyle lat mogli się obaj poznać dobrze i Turk był jedynym człowiekiem, który żyjąc razem z gwałtownym oficerem, nie miał z nim żadnego zajścia. Jak się to działo, nie umiał sobie nikt wytłomaczyć.
Ostatecznie obaj tak przywykli do siebie, że jeden bez drugiego obejść się nie mógł i skoro komodor uwolnił się ze służby, Turk uczynił to samo, aby pełnić w domu swego zwierzchnika honorowy urząd zarządzającego.
Któżby wszakże mógł przypuścić, widząc go tak prawie zawsze nie posiadającego się ze złości, że był to w gruncie rzeczy najłagodniejszy i najzgodniejszy człowiek na świecie, który w czasie swej długoletniej służby na okręcie nie należał nigdy do żadnych kłótni, nie brał udziału w żadnych bójkach swoich towarzyszy, nie podniósł ręki na nikogo, nawet jeśli mu się czasem zdarzyło wychylić więcej nad zwykłą miarę kieliszków wisky.
Ale jeśli tak jest rzeczywiście, cóż właściwie zmuszało go do odgrywania przykrej roli złośnika, przechodzącego gwałtownością najgwałtowniejszego między ludźmi.
Tu była jego tajemnica i nigdy bodaj nie byłby się zgodził na dobrowolne odkrycie jej komukolwiek. Właściwie jednak był to wynik poważnego zastanowienia i żelaznej woli podtrzymywanej wielkiem przywiązaniem do komodora.
Poczciwe serce marynarza pociągane zapewne siłą kontrastu, oddane było Urricanowi całkowicie i gotowe do największych dla niego poświęceń. Gdy raz wypadkiem uczynił spostrzeżenie, że komodor uspokoił się prawie natychmiast w największej swej złości, gdy widział udane jego uniesienie, powtarzał odtąd tę komedyę ilekroć obawiał się złych skutków jego gwałtownych wybuchów. Bo skoro prawdziwy złośnik, usłyszał jak Turk groził pobiciem, okaleczeniem lub nawet zabiciem winowajców, sam przestawał miotać się w pasyi, a wszelkiemi sposobami starał się go powstrzymać od popełniania którejkolwiek z tych zbrodni, któreby na niego ściągnęły surowy sąd stróżów ogólnego bezpieczeństwa.
I teraz, gdy Hodge Urrican niezadowolony z rzutu kości, począł wymyślać rejentowi Tornbrock, Turk z podniesionemi pięściami nibyto usiłował wpaść na scenę, grożąc oberwaniem niegodziwemu prawnikowi obu uszów, aby je w miejsce kwiatu założyć do butonierki swego pana. Grał zaś tę rolę tak wybornie, ze Urrican, nie posądzając o podstęp, a przejęty rzeczywistą obawą, wynosił się coprędzej z Auditoryum, rozkazując mu iść tuż za sobą.
Takim był ten zręczny oryginał, który wraz z szóstym partnerem puszczał się z centralnego dworca w Chicago w daleką podróż do Florydy. To też przyglądały się mu tłumy ciekawych prawie z równem zajęciem, jak samemu komodorowi, w którego szczęście tak wierzono, że bardzo dużo poczyniono zakładów na jego wygranę i hucznemi żegnano okrzykami.
Oczywiście, marynarz nie myślał w tej podróży o przyjemnościach turysty, więc i plan drogi obrał jak najkrótszy.
— Słuchaj Turk — rzekł, powróciwszy z Auditoryum — słuchaj i patrz tu uważnie.
— Słucham i patrzę, panie komodorze.
— Tutaj na mapie jest Illinois z miastem Chicago, a tam na dole półwysep Florydy...
— Znam go komodorze, albośmy to raz płynęli tamtędy!
— Więc rozumiesz, że gdybyśmy mieli teraz udać się do Fallahasee, stolicy Florydy, albo do Pensacola, a chociażby do Jacksonwille, dałoby się to zrobić dość łatwo i szybko przy rozumnej kombinacyi w wyborze kolei.
— Tak jest, komodorze, dałoby się to zrobić łatwo i szybko... — potwierdził Turk.
— I gdy pomyślę, że jakaś tam niemądra sroka, jakaś panna Helena Nałęcz, ma zaledwie marnych dwie godziny drogi...
— Wściekłość mię na nią bierze, i gdybym miał ją tu pod ręką — zamruczał groźnie Turk.
— I że ten Hypperbone...
— O, ten Hypperbone, to skończony opryszek, i gdyby żył...
— Cicho, Turk, on już nie żyje — rzekł uspokajająco Urrican. — Ale co za myśl idyotyczną miał ten człowiek, żeby właśnie w pięćdziesiątej trzeciej przedziałce umieścić Florydę...
— Na to trzeba być skończonym idiotą, komodorze.
— I gdyby jeszcze zadowolnił się półwyspem tworzącym na stronie południowo-wschodniej ostatni już kraniec posiadłości Unii, ale gdzie tam! Jemu strzeliło do głowy wybrać tę oto w zatoce wysepkę, żle mówię — tę marną okruszynę ziemi, która nazywa się Key-West, która dobrą jest do ustawienia użytecznej latarni morskiej, a na której głupi ludzie pobudowali miasto. I nam teraz trzeba się tam powlec.
— Masz słuszność, komodorze, trudno o głupszy pomysł!...
— A jednak czy nam się to podoba czy nie, jechać tam musimy. I tak myślę, że najlepiej będzie odbyć połowę drogi t. j. około dziewięćset mil lądem, czyli koleją żelazną aż do Mobile, w Stanie Alabama, skąd już parowcem dostaniemy się do samego Key-West.
Kiwnięciem głowy Turk potwierdził przedstawiony plan, który w rzeczy samej nie wymagał żadnej zmiany, bo jeśli jadąc pociągiem, staną w Mobile w trzydzieści sześć godzin, pozostanie im jeszcze całych dni dwanaście na podróż parowcem.
— Tak, tak... plan ten jest jedyny — mruczał komodor, mierząc wielkimi krokami długość pokoju — i jeślibyśmy nie przybyli na czas, to chyba tylko, gdyby zabrakło statków na wodzie.
— Albo gdyby wody zabrakło w morzu — dorzucił Turk groźnie, chociaż niewiadomo przeciw komu, chciał tym razem gniew swój skierować.
Gdy więc pewną było rzeczą, iż nie braknie wody w morzu, nie było też obawy, aby w porcie tak niezmiernie ruchliwym, jak Mobile, nie miał się każdego dnia znaleźć statek, dążący na ocean Atlantycki; a na tej drodze, wiedzieli o tem dobrze zarówno Urrican, jak Turk, wyspa Key-West jest przystankiem, którego żaden nie pominie okręt.
— A więc dalej naprzód; zbieraj manatki Turk! — huknął komodor na zakończenie narady.
Poprzedzeni ciężkim kufrem w ulubionych swych ubiorach marynarskich, a więc w sukiennej bluzie, obciągniętej w biodrach pasem, w wysokich butach i czapce z daszkiem, przybyli obaj na dworzec kolejowy, zwracając od razu na siebie uwagę wszystkich.
Ale oni mało o to dbali, jak również nie zwrócili żadnej uwagi na czynione im pożegnalne owacye.
Nareszcie pociąg ruszył w stronę Kairo. Tak więc rozpoczynał szósty partner swą podróż tą samą drogą, którą kilkanaście dni temu wiózł John Milner swego pupila, sławnego siłacza. Od Kairo wszakże, gdy pierwsi podążyli w stronę więcej południowo-zachodnią do Nowego-Orleanu, on przesiadł się na linię południowo-wschodnią, idącą wśród granicy Missisipi i Alabama do portu Mobile.
Jednem z większych miast na tej drodze jest: Jackson, w Stanie Tennessee, które nie należy brać za jedno z jego imiennikami ze Stanów Missisipi, Ohio, Kalifornii lub wreszcie Michiganu.
Ale ani Urrican ani jego towarzysz nie pytali o stacye lub miasta, bo cóż tych starych wilków morskich obchodzić mogły jakiekolwiek osobliwości lądu? Im wystarczało, że pociąg, jako pospieszny posuwał się z pożądaną szybkością i to zadowolenie było też zapewne przyczyną, że Urrican nie sprzeczał się z nikim ani razu w tym czasie, chociaż przedział, który zajmował, pozostawał w istnem oblężeniu i ta natrętna ciekawość pasażerów byłaby go innym razem do wściekłości doprowadziła.
Wreszcie wieczorem, drugiego dnia po wyjeździe z Chicago, stanęli nasi podróżni w Mobile. Odebrawszy swój bagaż, komodor zawsze w towarzystwie Turka, kazał się zawieźć do hotelu znajdującego się najbliżej portu.
Zbyt późna wszakże była już pora, aby zasięgnąć zaraz wiadomości, jakie statki miały nazajutrz wyruszyć w drogę, bo, że będzie ich więcej do wyboru, o tem ani na chwilę nie wątpili obaj. Tymczasem udali się na spoczynek i rankiem dnia następnego, jeszcze przed wschodem słońca, wyszli na wybrzeże portu Mobile.
Ani Montgomery, stolica Stanu Alabama, który został tak nazwany od miejscowej rzeki, a w którego zachodniej części wznoszą się skaliste wzgórza, gdy wschodnia przedstawia błotniste doliny uprawiane pod bawełnę, ani fabryczne Birmingham nie może rywalizować z Mobile, leżącem nad zatoką tegoż nazwiska.
Przyczynę tego szukać należy w nader szczęśliwem jego położeniu; obszerna bowiem i łatwo dostępna zatoka, tworzy tu najdogodniejszą przystań dla okrętów, które rocznie w liczbie około tysiąca, wywożą z kraju cygara, bawełnę, węgiel kamienny i żelazo. To też miasto wzrasta ciągle, rozkładając się szeroko wśród bujnej zieleni drzew.
Słusznie więc komodor mógł być pewnym, że wystarczy dostać się tutaj, aby bez żadnej przeszkody odpłynąć natychmiast do Key-West.
Bywają jednak w życiu człowieka chwile fatalne, w których go wszelkie zawodzą rachunki; i tym razem Urrican, gdyby nawet był najłagodniejszym, miał niezaprzeczoną przyczynę do gniewu.
Oto najnieszczęśliwiej trafił na strejki robotników w porcie. Wszyscy kanonierzy zbuntowali się zgodnie, żądając podwyższenia płacy, i choć wybrzeże zawalone było stosami pak i towarów, choć już całą przystań zajęły okręty, których jeszcze coraz więcej przybywało, cisza zupełna panowała w porcie, a co gorsze, bezrobocie to mogło jeszcze potrwać długo, bo kapitanowie statków nie byli skłonni do żadnych ustępstw.
W nieznośnem oczekiwaniu, zirytowany w najwyższym stopniu, przeczekał tak komodor, 13-ty, 14-ty i l5-ty maja. Nareszcie znajomi, których tam odnalazł, poczęli mu doradzać, aby się udał koleją do Pensacola, jednego z głównych miast pobrzeżnych północnej Florydy.
Urrican, trzeba mu to przyznać, był człowiekiem prędkiej decyzyi. Zaraz więc też rano szesnastego, jechał już koleją i jeszcze dnia tegoż wysiadł na dworcu w Pensacola, której ruch handlowy morski, podtrzymywany całą siecią zbiegających się tu dróg żelaznych znany mu był od dawna.
Ale i tu w dalszym ciągu czekał go zawód. Wprawdzie nie było tu strejku robotników, ale też ani jednego statku w przystani, któryby miał wyruszyć w stronę Antylli lub Atlantyku.
— Do licha — krzyczał komodor, rzucając się w bezsilnym gniewie — wszystko mi na opak staje!
— I nikogo, żeby choć można złość swą wylać — dorzucił Turk z groźnem spojrzeniem.
— Pókiż więc mam stać na tej mieliźnie, na której utknęliśmy!
— Oczywiście komodorze, trzeba nam bądź co bądź rozwinąć żagle — zawyrokował Turk.
Zaczęli więc biegać od okrętu do okrętu, sami wypytywali kapitanów mniejszych statków, o prędki wyjazd w pożądanym dla siebie kierunku, ale jakby się wszystko przeciw nim sprzysięgło, otrzymywali tylko niepewne odpowiedzi. Ten czekał za towarem, który jeszcze nie nadszedł, inny znów miał ważne do załatwienia sprawy, a dnie tymczasem upływały chociaż Urrican szalał ze złości.
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy — krzyczał — przecież nie pojadę lądem wzdłuż całego półwyspu, bo choćbym już nie liczył własnej fatygi, ale cóż tam za komunikacya, gdzie tam marzyć o kolej w tym przeklętym, dzikim jeszcze kraju!...
I rzeczywiście była to droga niemożliwa, zważywszy mianowicie tak ściśle oznaczony przeciąg czasu. Bo choćby, jadąc koleją z Pensacola do Telachassee, następnie przez Live Oak do Gorda nad zatoką Meksykańską, to cóż pocznie dalej na tym zachodnim, mało zamieszkałym wybrzeżu Florydy, którego dzikość przyrody staje w przeciwieństwie do życia i ruchu, jaki kwitnie od strony Atlantyku.
Czy znajdzie tu komodor choćby na wagę złota jaki wóz i konie, któreby go przewiozły setki mil przez nieprzejrzane lasy, pod sklepieniem ponurych cyprysów, przez torfiaste równiny, gdzie ziemia pokryta ostrą trawą, usuwa się pod stopami, idącego; — przez te pagórki grzybowe, kędy olbrzymie purchawki pękają za lada potrąceniem, wyrzucając z hukiem swój pył szkaradny. Jakimże sposobem przedostałby się przez niedostępne moczary i bagna, rojące się od gadów i płazów z najjadowitszymi gatunkami wężów?
I czyż dziwić się, że w tak niegościnnym kraju mało żyje ludzi, że szukały tu schronienia ostatecznością tylko przynaglone plemiona pięknych i odważnych Seminolów, którzy wraz ze swym wodzem Orseolą długo tu bronili się przeciw zaborowi Unii. Tylko też oni tak niezmiernie skromni w swych potrzebach mogą tu się wyżywić, i tylko ich organizm tuziemców stawia względny opór zgniłej febrze, która każdego Europejczyka, chociażby był silny, jak sam Hodge Urrican, powala w dni parę.
O, gdyby ta zachodnia strona wybrzeża podobną była do wschodniej, gdyby wystarczało udać się z Fernandina do Jacksonwille lub chociażby nawet do Saint-Augustine przez okolice, w których nie braknie miasteczek, osad i wsi złączonych drogami żelaznemi, szósty partner nie namyślałby się pewnie ani chwili co do wyboru drogi. Ale puścić się lądem z Punta Gorda do przylądka Sable — nie, na to trzeba szczególnej odwagi i zamiłowania turysty. Mimo wszystkiego, czas jednak nie zatrzymał się w biegu i za sześć dni miał już komodor znajdować się w Key-West. Co więc począć, gdzie znaleźć radę w tak gwałtownej potrzebie!
Gryząc palce ze złości, chodził właśnie Urrican dnia tego wczesnym rankiem po wybrzeżu, gdy zbliżył się ku niemu jeden z właścicieli owych małych żaglowców, czynnych w niedalekich odstępach u wybrzeży Florydy.
Mały ten niby kapitan, pochodzenia wpół hiszpańskiego, pozdrowiwszy go na sposób wojskowy, zapytał:
— I pan komodor jeszcze nie znalazł przeprawy dla siebie?
— Nie mam dotychczas nic, — i gdybyś się o czemś odpowiednim dowiedział, dostaniesz dziesięć piastrów.
— Ja już wiem o jednym statku.
— Mówże, który?
— Mój własny...
— Twój?
— Tak jest. Moja Chicola jest dwumasztowcem, robiącym przy dobrych warunkach sześć węzłów na godzinę. Przewiozę bezpiecznie pana komodora. Drogę znam doskonale, nieraz już byłem w Key-West.
— Możesz jechać zaraz?
— Skoro tylko pan komodor rozkaże.
— Jeżeli mamy pięćset mil w prostej linii z Pensacola do Key-West — rozumował sobie Urrican — to potrącając cośkolwiek na nieuniknione zboczenia, na wiatr mniej, przyjazny i t. p., cała przeprawa może potrwać dni sześć coby jeszcze wypadało na moją korzyść. A więc nie mam się czego namyślać...
Tak postanowiwszy poszedł jeszcze z Turkiem obejrzeć Chicolę. Był to statek mały i lekki o niewielkiem zagłębieniu, któryby zginął na pełnem morzu, lecz u wybrzeży poszarpanych i najeżonych podwodnemi skałami, właśnie służyć mógł bezpiecznie.
— Ile żądasz za przeprawę — zapytał Urrican.
— Sto piastrów dziennie.
— Z żywnością?
— Tak jest, z żywnością.
— Niechże będzie, chociaż umiesz wyzyskać położenie. Poczyń odpowiednie przygotowania; za godzinę jedziemy, aby opuścić przystań przed przypływem morza.
Stanowczy i zwięzły w swych rozkazach komodor, żądał też, aby je spełniono jak najakuratniej. Skoro więc tylko Turk powrócił z hotelu z kufrem, zaraz Huelkar podniósł kotwicę i dwumasztowiec opuścił przystań, a przesunąwszy się między fortami Mac Rae i Pickens, wzniesionemi niegdyś przez Francuzów i Hiszpanów, wypłynął na pełne morze.