Troilus i Kresyda (Shakespeare, tłum. Rossowski, 1897)/Akt trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Troilus i Kresyda
Pochodzenie Dzieła Wiliama Szekspira Tom IX
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Stanisław Rossowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT TRZECI.

SCENA PIERWSZA.
Troja. Sala w pałacu Pryama. Za sceną przygrywa muzyka.
Wchodzą PANDARUS i SŁUŻĄCY.

Pandarus. Przyjacielu — proszę cię — na słóweczko. Czy nie chadzasz ty z panem Parysem?
Służący. Z nim — nie, ale za nim.
Pandarus. Pytam się, czy należysz. do jego służby?
Służący. Tak jest.
Pandarus. Ano, to służysz zacnemu panu; niepodobna wyrażać się o nim inaczej, jak tylko z największemi pochwałami.
Służący. Niechże będzie pochwalony!
Pandarus. Znasz mnie, nieprawdaż?
Służący. No, tak — z wierzchu.
Pandarus. A więc poznaj mnie gruntowniej. Jestem pan Pandarus.
Służący. Mam nadzieję lepiej poznać waszą miłość.
Pandarus. Tego właśnie pragnę.
Służący. Pan bardzo łaskawy zatem?
Pandarus. Łaskawy? O, nie przyjacielu: jaśnie oświecony i dostojny — to moje tytuły.

(Odzywa się muzyka).

Co za granie?
Służący. Znam je tylko częściowo, bo ta muzyka podzielona jest na głosy.
Pandarus. A znasz muzykantów?
Służący. O, tych znam całkiem, panie.
Pandarus. Komuż oni grają?
Służący. Słuchaczom, panie.
Pandarus. Ale komu mianowicie?
Służący. Mnie i każdemu, kto lubi muzykę.
Pandarus. Z czyjego rozkazu, pytam.
Służący. Pan najlepiej wiedzieć musi, z czyjego rozkazu pyta.
Pandarus. Nie rozumiemy się, przyjacielu. Ja jestem zanadto uprzejmy, a ty zanadto z głupia frant. Kto zamówił muzykę?
Służący. Nareszcie rozumiem was, panie. Otóż grają wezwani przez księcia Parysa, mego pana, który sam przybył ich posłuchać, a z nim śmiertelna Wenus, serce piękności, niewidoma dusza kochania —
Pandarus. Kto? Moja krewniaczka, Kresyda?
Służący. Nie, panie: Helena; czyż trudno domyśleć się z jej honorowych tytułów?
Pandarus. Przekonywam się, przyjacielu, że nie znasz jeszcze panny Kresydy. Przybywam, aby z Parysem pomówić o księciu Troilu. Chciałbym dopaść go jak najprędzej, gdyż sprawa gorąca, aż kipi.

(Wchodzą. Parys, Helena i orszak).

Najpiękniejsze pokłony tobie, mości książę i pięknemu twemu otoczeniu! Piękne życzenia jak najpiękniej zdążają ku wam piękną drogą! Przedewszystkiem ciebie one szukają, najpiękniejsza królowo! Piękne marzenia niechaj będą wezgłowiem dla pięknych twych skroni!
Helena. Zacny panie, sypiesz pięknemi słowy, jak z rogu obfitości.
Pandarus. Cieszy mnie, że słyszę wyrazy najpiękniejszego zadowolenia, urocza królowo. Najpiękniejszy książę, pyszne kawałki tnie ta muzyka!
Parys. Wam panie, na szczęście nie ucięła głowy. Skorzystamy z tego: toż to będzie co słuchać, gdy utniesz którą z własnych kompozycyi. Musisz bowiem wiedzieć, Helenko, że jestto prawdziwy mistrz harmonii.
Pandarus. Nie wierz, królowo...
Helena. O, panie!
Pandarus. Głos mój ochrypły; doprawdy, bardzo ochrypły.
Parys. O, znamy się na figlach!
Pandarus. Mam interes do księcia, droga królowo. Czy pozwolisz na słówko, mości książę?
Helena. O, nie wymkniesz się nam, panie, tak łatwo. Nie darujemy ci: musisz nam zaśpiewać.
Pandarus. Wasza królewska mość jest tak łaskawą, żartować. Ale wracając do rzeczy, mości książę — mój najłaskawszy książę i wysoce czcigodny przyjaciel, wasz brat, Troilus...
Helena. Panie Pandarus! Miodowy panie Pandarus!
Pandarus. Pozwól, słodka królowo, pozwól! — poleca się uniżenie —
Helena. Nie damy się zbić z tropu, a jeślibyś tego dokazał, niech nasza melancholia spadnie na twą głowę!
Pandarus. Słodka królowo! To mi słodka królowa! Nie! Co za słodka królowa!
Helena. A czy godzi się słodką królowe rozgoryczać?
Pandarus. Nie, to mnie nie wyprowadzi w pole. To nie, z pewnością nie! Te słowa nie zamydlą mi oczu, nie, nie! — Otóż, mój łaskawy książę, Troilus prosi, byś usprawiedliwił jego nieobecność, gdyby król wieczorem u stołu zauważył, że go brakuje.
Helena. Najlepszy Pandarze!
Pandarus. Co mówi słodka królowa, najsłodsza królowa?
Parys. Co to znaczy? Co on zamierza? gdzie wieczerzać będzie?
Helena. Ależ, najlepszy Pandarze!
Pandarus. Co powiada najsłodsza królowa? — Moja krewniaczka także się nie pokaże. Ale to trudno; nie wypada pytać, gdzie wybiera się na noc.
Parys. Szyję dałbym za to, że do mojej lubej nieprzyjaciółki, Kresydy.
Pandarus. Ach, nie; cóż znowu? Książę jesteś w błędzie! Wasza luba nieprzyjaciółka jest chora.
Parys. A więc dobrze; usprawiedliwię go w razie potrzeby.
Pandarus. Ślicznie, drogi książę. Ale skąd też wpadła ci Kresyda na myśl? Nie! Wasza biedna, luba nieprzyjaciółka jest chora.
Parys. Domyślam się.
Pandarus. Domyślasz się, książę? Czego domyślasz się? Chodźmy, weźmy cytrę do ręki. A więc, słodka królowo?
Helena. To rozumiem, to pięknie z waszej strony.
Pandarus. Moja krewniaczka po uszy zakochała się w pewnej rzeczy, którą ty posiadasz, królowo.
Helena. Uczynię jej z owej rzeczy chętnie podarunek, jeśli tylko nie jestto mój małżonek Parys.
Pandarus. Parys? O niego ona nigdy nawet nie zapyta. Wszakże oddawna rozdwojeni...
Helena. Rozdwojeni na dwoje, a gdzie dwoje, tam nie trudno i o troje.
Pandarus. Coś także! Dajmy już temu spokój? Chcecie posłuchać, to zaspiewmm mą piosnkę.
Helena. I owszem — choćby zaraz. Jak-em Helena, masz drogi panie, piękne czoło.
Pandarus. Wolne żarty, wolne żarty!
Helena. Zaśpiewaj nam, panie, miłosną piosnkę. O, ta miłość! Ona zgubi nas wszystkich! O, Kupido, Kupido, Kupido!
Pandarus. Miłosną piosnkę? Ależ i owszem!
Parys. Tak, o miłości śpiewaj, o niczem więcej, jak o miłości.
Pandarus. Otóż i piosnka, której żądacie:

O, czar miłości, czar nierozwiany!
Czy jeleń, czy łania,
Już strzał ich dogania,
Lecz życia nie bierze:
Ściganej ofierze
Podaje balsam na rany.
Kochanek płacze: Co za rozpacze!
Ale po chwili, choć umrzeć chciał,
Miast radośnie: „Oh!“, „Hej!“ krzycząc, skacze;
Chęć śmierci w szczęścia zmienia się szał.
Miast: „Oh!“ smętnego, brzmi: „Ha-ha!“
I znowu: „Oh!“ — i znów: „Ha-ha!“
Hej-ha!

Helena. Otóż to znaczy być zakochanym po uszy.
Parys. On-bo, kochanko, nic nie je, krom gołąbków: z nich czerpie krew gorącą, a gorąca krew wytwarza gorące myśli, z gorących myśli, rodzą się gorące uczynki, wreszcie od gorących uczynków krok już tylko do miłości.
Pandarus. To więc jest genealogiczne drzewo miłości? Gorąca krew, gorące myśli gorące uczynki; pochodzenie dyablo gorące. — Kto dziś wyruszył na pole walki, najdroższy książę?
Parys. Hektor, Deifobus, Helenus, Antenor i całe rycerstwo Troi. Byłbym dziś chętnie dotrzymał im towarzystwa, lecz Helenka nie chciała żadną miarą pozwolić. Dla czego jednak nie stanął Troilus do szeregu?
Helena. Siadła mu na nos jakaś mucha; nie jest to zagadka dla ciebie, panie Pandarus.
Pandarus. Przeciwnie. O niczem nie wiem, słodsza od miodu królowo. — Ciekaw jestem, jak też im dziś poszło? — Będziesz książę pamiętał, by brata usprawiedliwić?
Parys. Niezawodnie.
Pandarus. Pozwól was pożegnać, słodka królowo.
Helena. Pozdrów odemnie twą krewniaczkę.
Pandarus. Uczynię to, słodka królowo.

(Wychodzi. Za sceną trąbią do odwrotu).

Parys. Wracają. Pójdźmyż do komnat Pryama,
By ich powitać; a ty, słodka żono,
Dopomóż Hektorowi zdjąć zbroicę.
Gdy jego puklerz uczuje twą rączkę,
To niewątpliwie chętniej jej ulegnie,
Niż ostrej stali wprawionej w ruch siłą
Muskułów greckich; czego nie dokaże
Cała Helada, zrób: rozzbrój Hektora!
Helena. Służyć mu, chlubą jest dla mnie, Parysie!
Spełniając względem niego obowiązki,
Uświetnim tylko palmę naszej krasy,
Zaćmimy siebie sami.
Parys. O, droga! Ciebie kocham ponad wszystko!

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Troja. Ogród Paniara.
Wchodzą PANDARUS i SŁUŻĄCY TROILA.

Pandarus. Hejże! Gdzie twój pan? Czy u mojej krewniaczki, Kresydy?
Służący. Nie, czeka na was, panie, abyś go tam powiódł.

(Wchodzi Troilus).

Pandarus. Otóż właśnie nadchodzi: Jakże tam? Jak tam?
Troilus. Możesz już odejść?

(Wychodzi).

Pandarus. Widziałeś może moją krewniaczkę?
Troilus. Nie, choć wałęsam się wciąż pod jej drzwiami
Jak sowa dzika nad brzegami Styksu,
Na przewoźnika czekająca. Bądź mi
Charonem, przewieź mnie w lot na brzeg szczęsny,
Gdzie mógłbym marzyć na liliowem polu,
Dla zasłużonych oddanem. Pandarze!
Weź od Amora nieścignione skrzydła
I nieś mnie na nich do Kresydy.
Pandarus. Zaczekaj tu w ogrodzie, pójdę po nią.

(Pandarus wychodzi).

Troilus. W kółko obraca mnie oczekiwanie.
Przeczuwam rozkosz tak słodką, iż może
Pozbawić zmysłów. Co stanie się ze mną,
Jeśli istotnie usta mi orzeźwi
Czysty miłości nektar? Chyba przyjdzie
Śmierć lub zagłada, omdlenie lub rozkosz,
Nazbyt subtelna, zbyt przenikająca
I nazbyt słodka dla mych grubych zmysłów.
O to się boję i boję się jeszcze,
By upojenie mnie nie oślepiło
Jak w wojnie, kiedy setnie rozjuszone
Wpadną na wroga uciekającego.

(Pandarus wraca).

Pandarus. Kończy ubierać się; tylko co jej nie widać; ale bądź roztropny. Biedaczka rumieni się ciągle, a oddech ma tak krótki, jakby ją nastraszyło jakieś widmo. Przyprowadzę ją, cudowna filutka, a trzęsie się cala, jak złapany wróbel.

(Wychodzi).

Troilus. I mnie też ten sam lęk ugniata piersi;
Serce mi bije szybciej, niż w gorączce,
A wszystkie soki, ruch swój zatrzymały,
Jakby wasale, kiedy niespodzianie
Ujrzą monarszy majestat.

(Pandarus wraca z Kresydą).


Pandarus. Chodź-że, chodź! Po co rumienić się? Wstyd — to głupiutkie dziecię. — Otóż i ona; przysięgaj tylko to, co wobec mnie zaprzysiągłeś. Co? Chcesz znowu dać drapaka? Trzeba cię dopiero za pomocą straży ubezwładnić? Przyjdź bliżej, prosimy. — Dla czego nie przemówi żadne do drugiego? Odrzuć-że tę zasłonę i pozwól podziwiać twój obraz. Biedny dniu! Jak ona boi się sprawić przykrość twemu światłu! Gdyby było ciemniej, znaleźlibyście już ku sobie drogę. Tak, tak! Teraz ty zaszachuj, a ty bierz damę! Patrzcie, ów pocałunek był zadatkiem. Nuże buduj, panie cieślo. Jakie miłe powietrze! Doprawdy, powinnibyście wygrać wszystkie karty, zanim pozostawię was samych sobie. Tylko odważniej, tylko raźniej. raźniej!
Troilus. Najdroższa, pozbawiłaś mnie całego zasobu wyrazów.
Pandarus. Słowami nie spłacisz żadnego długu; działać potrzeba; ale już ona podziała, gdy na ciebie przyjdzie pora do działania. — Co? Znowu cmokanie? Jakto się mówi: „Ku poświadczeniu czego, obie strony nawzajem“... Ale wejdźcie, wejdźcie. Zapalę.
Kresyda. Czy wejdziesz, panie?
Troilus. O, Kresydo, ileż razy pragnąłem tam się dostać!
Kresyda. Pragnąłeś, panie? Bogowie są dobrzy — o, panie...
Troilus. Dla czego są dobrzy? Dla czego to mówisz? Jakież ukryte zamącenie dostrzegła moja słodka pani na dnie czystego źródła naszej miłości?
Kresyda. Oh, gdyby moja obawa miała oczy, znalazłabym więcej mętów, niż wody.
Troilus. Obawa przemienia aniołów w dyabły; patrzy ona zawsze przez fałszywe okulary.
Kresyda. Ślepa obawa prowadzona przez jasnowidzący rozum trafi nierównie łatwiej, do celu, niźli ślepy rozsądek hasający bez obawy.
Troilus. Czegóż miałaby się obawiać moja ukochana! W orszaku Kupidyna nie znajdzie się żaden potwór.
Kresyda. Ani nic potwornego?
Troilus. Nic ponadto, do czego; sami rwiemy się, przysięgając wylać morze łez, żyć pośród płomieni, skały połykać, tygrysy poskramiać, ponieważ sądzimy, że trudniej jest pani naszego serca wymyśleć dość prób, aniżeli wykonać cokolwiek niemożliwego. W tem cała potworność miłości, że chęciom nie masz końca, a siły obracają się w ciasaem kole; że pragnienia w niej bezgraniczne, a czyn jest niewolnikiem ograniczenia.
Kresyda. Powiadają, że każdy kochanek więcej przyrzeka, niźli wykonać jest w stanie, a jednak wiele swych sił — zaoszczędza, nie wyzyskując ich wcale; powiadają, że przyrzeka działać za dziesięciu, a nie uczyni nawet dziesiątej części tego, co jeden mógłby wykonać. Kto zaś jak lew ryczy, a zachowuje się, jak zając — czyliż ten nie jest potworem?
Troilus. Alboż są tacy? Ja przynajmniej do nich nie należę. Dopiero po przejściu prób uznałbym się godnym pochwał, a sądzonym chcę być wedle tego, co zdziałam. Niechaj teraźniejszość nie wielbi żadnej przyszłej doskonałości; nie pragniemy wyprawiać chrzcin zasługi przed jej urodzeniem, a skoro na świat przyjdzie — jak najskromniejsze wybierzemy jej imię. Niezłomna wiara słowami nie szafuje. Troilus takim będzie dla Kresydy, iż cokolwiek niegodnego oszczerstwo nań wymyśli, śmiesznem to będzie wobec jego wierności, a cokolwiek naprawdziwszego odsłoni prawda, prawdziwszem nie okaże się jak Troilus!
Kresyda. Czy wejdziesz, panie?

(Wraca Pandarus).

Pandarus. Jakto? Rumienieniu się nie koniec? I nie skończyliście jeszcze czczej paplaniny?
Kresyda. Pamiętaj, stryju, że jeśli zrobię coś — niemądrego, pójdzie to na twój rachunek.
Pandarus. Najmocniej zobowiązany! Jeśli więc księciu podarujesz chłopaczka, niech on pójdzie na mój rachunek. Bądź wierną księciu, a gdyby cię zawiódł, to znowu obrachujesz się ze mną.
Troilus. Porękę masz więc już, pani; jest nią słowo twego krewniaka i moja niezachwiana stałość.
Pandarus. A teraz chciałbym coś powiedzieć i na jej korzyść. Dziewczęta naszego rodu lubią być długo wielbione; raz jednak pozyskane, dochowują na pewne wierności; formalne bodiaki, — powiadam ci — gdzie je rzucisz, tam się przyczepią, jak pijawki.

Kresyda. Śmiałość dodaje mi teraz otuchy:
Książę, nocami, dniami was kochałam
Od tylu, tylu miesięcy!
Troilus. Czemuż tak trudno przyszło mi cię zdobyć?
Kresyda. Pozornie tylko; byłam pokonana
Od pierwszej chwili, od czasu, jak — przebacz!
Za wiele mówię, zbyt mnie zawojujesz.
Kocham cię tedy, ale nie tak jeszcze,
Bym się nie mogła zaprzeć; lecz nie, kłamię!
Niesfornem dzieckiem, co matki nie słucha,
Było uczucie moje. — O, my biedne!
Co ja tu prawię? Któż nam wierny będzie,
Gdy same siebie zdradzamy tak łatwo?
A przecież zazdrościłam wam, mężczyźni,
I nieraz wasze pragnęłam mieć prawa.
By pierwsza mówić. — Luby, twe milczenie
Tak chytrze ciche, wydobywa ze mnie
Najskrytsze myśli. — O, zamknij mi usta!
Troilus. Chętnie, choć taką słodką brzmią muzyką.

(Całuje Kresydę).

Pandarus. Niezgorzej, daję słowo!
Kresyda. Usprawiedliwić zechciej mnie, mój książę,
Nie chciałam przez to wyżebrać całusa.

Wstyd mi. — O, nieba! Co ja uczyniłam!
Na teraz dość już, pożegnam cię, panie!
Troilus. Już mnie pożegnasz luba Kresydo?

Pandarus. Pożegnasz? Żegnajcież się, ale do białego rana...

Kresyda. Nie, nie, już dosyć?
Troilus. Co cię gniewa, luba?
Kresyda. To, że tu jestem.
Troilus. A przecież przed sobą
Uciec nie możesz.
Kresyda. Pozwól, że spróbuję.
Mam sobowtóra, dobrego, ten z tobą;
Inny sobowtór, zły, sam zdradza siebie
Ku pośmiewisku innych... Lecz gdzież byłam?
Muszę iść — sama już nie wiem, co mówię!
Troilus. Kto tak rozsądnie mówi, wie, co mówi!
Kresyda. Być może, książę, jestem bardziej chytra,
Niż zakochana i użyłam sztuczki,
Aby cię złowić. Lecz ty jesteś mądry,
Albo nie kochasz; bo-ć chyba bogowie
Mimo miłości, mają rozum w głowie.
Troilus. O, gdybym wierzył, że znajdę kobietę,
(A przedewszystkiem ciebie mam na myśli),
Zdolną na wieki zachować żar uczuć,
Młodość i czar swój uwieńczyć wiernością,
Urodę przechować sercem, świeżem zawsze
Nawet, gdy wiek podeszły krew ostudzi!
O, choćby tylko przez wzgląd na tę wiarę
Powinnaś zapał mój i szczerość moją
Nieuszczuploną odwzajemnić miarą;
O, jakby mnie to podniosło! Niestety;
Jestem tak szczery, jak prawdy prostota,
Tak prosty, jak w dziecięcia ustach prawda!
Kresyda. Idźmyż o zakład!
Troilus. O, czarowny boju,
O, walko dwóch praw o największe prawo!
Wierni w miłości na mnie kląć się będą
I śluby składać będą na Troila.
Kiedy ich wierszom pełnym szumnych przysiąg
Porównań braknie, gdyż nie zechcą użyć

Zbyt oklepanych: jakby stal, niezłomny;
Wierny, by słońce dniowi; kwiaty gwiazdom,
Gołąbka gołąbkowi; swej średnicy
Ziemia; lub jak żelazo magnesowi —
Wówczas po tylu pięknych komparacyach
Najwyższy szczyt wierności wskaże frazes:
„Wierny jak Troil“ i on wieńczyć będzie
Wiersze i pieśni.
Kresyda. Obyś był prorokiem!
Jeśli zawiodę ciebie choć na włosek,
To niech — gdy czas już zapomni o sobie,
Gdy deszcze całkiem spłuczą mury Troi,
Gdy ślepe zapomnienie pożre miasta,
A najmożniejsze królestwa bez śladu
W proch runą — niechaj nawet jeszcze wtedy
Przy wzmiance o fałszywych dziewkach, każdy
Moją fałszywość przypomni. I skoro
Powie już, tak fałszywa, jak powietrze,
Jak woda, wiatr, jak piasek grząskiej wydmy;
Jak lis dla owcy, jak wilk dla jałówki,
Pantera wobec sarny, lub macocha
Wobec pasierba, niech na zakończenie,
Godząc wprost w serce niewierności doda:
„Fałszywa, jak Kresyda!“

Pandarus. Doskonale. Układ zatem zawarty; pieczęci tylko jeszcze brakuje, więc pieczętnijcie, a ja świadkiem będę. Oto biorę twoją rękę, książę i twoją, Kresydo; gdyby które z was, z takim trudem skojarzonych przezemnie, sprzeniewierzyło się drugiemu, to niechaj wszyscy pośrednicy kochanków aż do końca świata nazywają się po mnie Pandarami; wytrwałych kochanków niech wołają per Troilus, każda zwodnica niech będzie nazywana Kresyda, a każdy swat Pandarus. Mówcież: Amen!
Troilus. Amen!
Kresyda. Amen!
Pandarus. Amen! Teraz zaprowadzę was do izby, a w izbie do łóżeczka; aby zaś łóżko nie wypaplało waszych cacanych figlów, duście je na śmierć. Nuże w drogę.

Amor zaś niechaj każdej czułej parze
Takiego swata z izbą, z łóżkiem wskaże.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Obóz grecki.
Wchodzi AGAMEMNON, ULISSES, DYOMEDES, NESTOR, AJAKS, MENELAUS, KALCHAS.

Kalchas. Książęta! Byłem do usług dość skory.
Dzisiaj stosunki zmuszają mnie, żądać
Żądać nagrodę za nie. Pamiętacie:
Proroczym duchem przewidując przyszłość,
Uszedłem z Troi, mienie porzucając.
Uciekłem z piętnem zdrajcy, by zamienić
Spokój, dostatek mozolnie zdobyty
Na mglistą przyszłość zdaleka od wszystkich
Których zrobiły mymi przyjaciółmi
Czas, znajomości, pożycie, nawyczka,
Jako nowicyusz w nieznanym mi świecie
Wam się oddałem całkiem na usługi.
Chyba więc prawo mam prosić: zechcecie
Uczynić mi dar mały, jako przedsmak
Tych nagród mnogich, które tylekrotnie
Zapowiadało wasze święte słowo.
Agamemnon. Czego chcesz od nas Trojańczyku? Powiedz!
Kalehas. Dostał się wczoraj w niewolę Trojańczyk
Zwany Antenor, bardzo od swych czczony.
Chcieliście nieraz — dzięki też wam za to —
Kresydę moją wymieniać; lecz Troja
Zawsze odmowną dawała odpowiedź!
Jak wiem, Atenor wiele w Troi znaczy
I gdy go braknie, zawiesić tam przyjdzie
Wszelkie działanie; toż w zamian, za niego
Wydadzą chętnie choćby nawet księcia,
Ba, królewica. Jego uwolnienie
Wróci mi córkę, a swoboda córki

Hojnie odpłaci mi, co kiedykolwiek
Zrobiłem dla was.
Agamemnon. Pójdź z nim, Dyomedzie,
I sprowadź tu Kresydę; niechaj Kalchas
Otrzyma, czego żąda. Ty, Dyomedzie,
Odświętnie przystrój się do swojej misyi;
Dowiesz się przytem, czy swoje wyzwanie
Hektor roztrąbi jutro. — Ajaks gotów.
Dyomedes. Chętnie tych zleceń biorę na się brzemię
I dumny jestem z nich.

(Wychodzi z Kalchasem).
(Achilles i Patroklus — wychodzą z namiotu).

Ulisses. Oto Achilles wyziera z namiotu;
Przejdź obok niego, wodzu mój, jakgdyby
Nie był ci znany; wy zasię, książęta,
Chłodne, niedbałe rzućcie nań spojrzenie.
Pójdę za wami. Spyta mnie zapewne,
Czemu patrzycie na niego z ukosa.
Jako lekarstwo podam mu ironię,
Tłumacząc chłód wasz i jego wyniosłość;
Chcąc nie chcąc, połknie gorżką tę pigułkę.
To nie zawiedzie. Pycha sama siebie
Ma za zwierciadło. Schyl przed nią kolana,
A będzie jeszcze bardziej rozwierzgana
Agamemnon. Posłuszni radzie twej, spojrzymy chłodno,
Jakby na widok obcego człowieka.
Zróbcie tak wszyscy. Albo go nie witać,
Albo też tylko wzgardliwie; to jeszcze
Srożej go dotknie. J a pospieszani przodem.
Achilles. Co? Czy naczelny wódz chce mówić ze mną?
Wszak wam wiadomo, że w bój iść nie myślę.
Agamemnon. Co rzekł Achilles? Czego od nas żąda?
Nestor. Czy pragniesz, książę, mówić z królem panem?
Achilles. Nie.
Nestor. Nie, mój panie!
Agamemnon. Tem lepiej!
Achilles. Bywajcie!
Menelaus. No, jak się mamy?
Achilles. Kpisz ze mnie, rogaczu?

Ajaks. A, pan Patroklus!
Achilles. Dzień dobry, Ajaksie!
Ajaks. Co?
Achilles. Nic, dzień dobry!
Ajaks. Niech będzie, dzień dobry

(Przechodzą).

Achilles. Co to? Czyż naród nie zna już Achilla?
Patroklus. Szczególne! Boczą się, a tak niedawno
Gięli się kornie, zdala już nabożny
Uśmiech szląc tobie, jakgdyby wkraczali
W świątyni progi.
Achilles. Zeszedłem na żebry?
Wprawdzie, rozstawszy się ze szczęściem, wielkość
Porzuca także człowieka. Strącony
W chwili, gdy pada, czyta równocześnie
Wyrok swój w oczach tłuszczy. Rzecz zwyczajna:
Ludzie są, jak motyle, co jedynie
Ku latu skrzydła swe barwne podnoszą;
Nie ma człowieka, któryby był czczony
Tylko dla swojej człowieczej godności.
Honory czyni się właśnie honorom,
Bogactwa, losu faworom, rodowi
— Owocom trafu, częściej, niż zasłudze.
Gdy te niepewne błyskotki odpadną,
Musi i fawor, niepewny, jak one,
A ściśle z niemi związany, ulecieć;
Jedno po drugiem rwie się po kolei.
Aż wszystkie prysną. Lecz ze mną rzecz inna;
Jestem w przyjaźni ze szczęściem, używam
Wszystkiego jeszcze, co mi było dane.
Tylko spojrzenia tych się odmieniły,
Którzy — przypuszczaćby potrzeba — nagle
Odkryli we mnie coś, co już niegodne
Takiej, jak ongi, czci. Widzę Ulissa,
Przerwę czytanie. —
Ulissie!
Ulisses. Witaj, wielki synu Tetis!
Achilles. Co czytasz?
Ulisses. Jakiś tu umysł niezwykły
Powiada: Człowiek, choćby jak wyborny,

Bogaty w ducha i ciała przymioty —
Próżno się chwali, że ma, co posiada,
Widzi to bowiem jedynie w odbłysku.
Zalety jego przyświecają innym
I żar dopiero w nich wzniecony, wionie
Ciepłem w nadawcę.
Achilles. To rzecz całkiem jasna.
Piękność wykwitającą na obliczu,
Właścicielowi nieznaną, wskazuje
Dopiero cudzy wzrok. Wszak nawet oko,
Ten zmysł ze wszystkich najbardziej duchowy,
Sam się nie widzi, lecz blaskiem wzajemnym
Oko naprzeciw oka wita siebie.
Siła widzenia nie wraca do siebie:
Ona ulata, kojarzy się z inną,
By siebie ujrzeć. To rzecz całkiem jasna.
Ulisses. Nie uderzyło też mnie sami zdanie.
Nie nowe ono — lecz, zajął mnie wniosek,
Gdyż autor na tej podstawie chce twierdzić,
Że nikt z nas nie jest panem żadnej rzeczy
(W nim, czy też na nim), a nie jest tak długo,
Aż jako daru, innym jej udzieli.
O jej wartości też pojęcia nie ma,
Póki się ona; nie wcieii w uznanie,
Które, jak wnętrze, sklepień wnęt odrzuca
Głos każdy lub też, jak stalowa brama
Chwyta promienie słońca i odbija
Twarz i żar jego. Byłem zagłębiony
W tej kwestyi, kiedy wpadł mi na myśl nagle
Ajaks niedoceniony.
O, nieba! Co za człowiek! Istny rumak
Nieświadom swojej wartości. Naturę,
Jak inne rzeczy, cenimy za mało,
Choć tak nam droga, kiedy jej potrzeba
Na odwrót, ileż nic nie wartych rzeczy
Cieszą się chlubą. Ujrzymy nazajutrz
Przez dzieło, które los jemu poruczył,
Ajaksa — sławnym. Co niejeden robi,
Gdy inni drwią z wszystkiego!
Jeden do progów szezęścia pełzać musi,

Gdy inny na nich spi i głupstwa płata.
Jeden wygryzać musi sobie sławę,
Gdy drugi pławi się w zuchwałej bucie.
Spójrz na książęta nasze. Spójrz, już dzisiaj
Klepią bałwana Ajaksa po plecach,
Jakgdyby zdeptał piersi Hektorowi
I zatrząsł Troją.
Achilles. Wierzę ci... Przeszli przedemną, jak skąpcy
Obok żebraka, nie darząc mnie słowem.
Ni wzrokiem.. Czyżby mnie już zapomnieli?
Ulisses. Czas na swych plecach duże sakwy nosi,
Okruchy zbiera w nich dla zapomnienia,
Co jest potwornym płodem niewdzięczności.
Owe okruchy, to przeszły czyn wielki;
Spożyty ledwie dojrzał, zapomniany
Wnet po spełnieniu. Kto chce cześć zachować,
Wytrwałym winien być; co się już stało,
Wychodzi z mody, jak rdzawa zbroica,
Nieszczęsny pomnik, przedmiot pośmiewiska.
Nie schodź więc z drogi, wytyczonej tobie:
Przesmyk, którędy honor zwykle chadza,
Dla dwóch za ciasny. Strzeż twojej kolei.
Tysiące synów liczy żądza sławy,
Jeden drugiego pcha naprzód; zejdź trochę,
Ustąp na stronę, a wszystko natychmiast
Nakształt wezbranej rzeki pomknie naprzód,
W tyle pozostawiając ciebie...
Albo jak rumak na czele upadniesz,
By, jak bruk depcąc, przebiegły po tobie
Zwyczajne ciury. Co oni uczynią,
O głowę wielkie twe przerośnie czyny.
Czas ma dzisiejszych zwyczaj gospodarzy,
Bo chłodno ściska ręce odchodzącym,
Nowych zaś gości ujrzawszy, wyciąga
Ramiona, jakby chciał lecieć.
Raduje: „Witaj!“ — „Żegnaj!“ smutne zawsze.
Na dank za przeszłość niech nie liczy cnota.
Bo piękność, dowcip,
Ród, sukces w boju, lub nawet animusz,
Przyjaźń, uczynki dobre — są to służki,

Czasu, co zawiść żywi i spotwarza.
Natura pod tym względem równa ludziom:
Byle błahostkę nową wszyscy chwalą,
Choćby z starszyzny była przerobioną.
Wyżej się ceni pył złocony trochę,
Niż szczere, nieco zapylone złoto.
Jedynie „Teraz“ wartość ma dla „Teraz.“
Nie dziw się przeto, sławny bohaterze,
Ze dziś Grek każdy patrzy na Ajaksa;
Wzrok silniej musi przykuć ruch do siebie,
Niż bezwład. Każdy szalałby za tobą,
I znów by szalał i jeszczeby szalał,
Gdybyś sam siebie nie zakopał żywcem
I sławy swojej nie schował w namiocie,
Ty, któryś świeżo jeszcze męstwem w boju
Zazdrość i rozdział wśród bogów wywołał
I zmusił Marsa do wkroczenia.
Achilles. Przecie
Nie bez powodu siedzę tu.
Ulisses. Powody
Jeszcze silniejsze przeciw temu świadczą.
Wiadomo, że-ś się zakochał, Achillu,
W córce Pryama.
Achilles. Co mówisz? Wiadomo?
Ulisses. Cóż tak dziwnego?
Ostrożność w państwie, które strzedz się umie,
Zna każde złote ziarenko Plutusa;
Zna najtajniejsze głębie; zna i bada
Myśli; tak, prawie jak bogi Olimpu
Przenika, głuchą, niemą ich kolebkę.
Tkwi w łonie państwa wielka tajemnica,
Której historya nawet nie odsłoni,
A której wpływ ma tak boski charakter,
Ze ni jej piórem określić, ni słowem.
Stosunki twoje z Troją, mości książę,
Są równie dobrze nam znane, jak tobie.
Lepiej przystałoby Achillesowi
Podbić Hektora, niźli Poliksenę,
Bo nie w smak będzie ci, młody Pirusie,
Gdy tuba famy rozebrzmi po wyspach,

I młode dziewki, skacząc, nucić będą:
„Hektora siostrę pokonał Achilles,
Lecz mężny Ajaks pokonał Hektora.“
Bądź zdrów, przyjaciel to rzekł. Gdy na lodzie
Potknie się głupiec, tobie to dobodzie.

(Wychodzi).

Patroklus. Jak często jam cię zachęcał, Achillu.
Bezwstydna baba z manierami mężczyzn
Nie jest tak wstrętną, jak mężczyzna-baba,
Gdy o czyn idzie. Mnie też łają o to.
Sądzą, że żądzą bojową nie pałam
I że twe względy krępują mi ręce.
Przeto, najdroższy, powstań! Zdejmij z szyi
Ściskającego cię ramię Amora
I niech on pryśnie, jak kropelka rosy
Strząśnięta z głowy lwa.
Achilles. Ajaks z Hektorem?...
Patroklus. Zetrze się, laury zbierze może sute.
Achilles. Widzę, że sława moja zagrożona,
Ze ciężko ranna.
Patroklus. A więc bacz na siebie!
Rana z rąk własnych leczy się najtrudniej!
Przez zaniedbanie tego, co konieczne,
Niebezpieczeństwa otwiera się furtę,
To też nachodzi nas ono, jak febra,
Nawet gdy grzejem się bezczynnie w słońcu.
Achilles. Sprowadź Tersyta, drogi przyjacielu,
Poszlę go do Ajaksa i poproszę,
Niechaj posprasza mi książęta Troi,
Aby po walce spokojnie pomówić:
Trapi mnie chorobliwa chęć, ot, kaprys,
Ujrzeć Hektora w domowem ubraniu,
Mówić z nim, patrzeć mu prosto w oblicze
Aż do sytości. — Patrz, już zostać możesz.

(Wchodzi Tersytes).

Tersytes. Cud prawdziwy!
Achilles. Cóż takiego?
Tersytes. Ajaks kroczy tam i sam po polu, szukając sam siebie.
Achilles. Jak to?
Tersytes. Nazajutrz ma on stanąć do pojedynku z Hektorem i tak proroczo pyszni się, jak to on go ogrzmoci, iż nie mówiąc ani słowa, szaleje.
Achilles. A to jak?
Tersytes. Oto paraduje tam i napowrót nakształt pawia; co krok zrobi, to stanie i mruczy, jak szynkarka, gdy nie mając prócz głowy żadnej tabliczki do rachunku, oblicza, ile jej się należy; przygryza usta z dyplomatyczną miną, jakby chciał powiedzieć: w tej głowie jest sporo dowcipu, tylko wywnętrzyć się biedak nie może; i kto wie, może tam istotnie jest dowcip, leży jednak tak zimny, jak ogień w krzemieniu, skąd go dopiero wykrzesać trzeba. Ten człowiek stracony na zawsze, bo jeśli nawet Hektor nie przekręci mu karku w pojedynku, to Ajaks sam to uczyni swą pychą. Mnie on całkiem już nie poznaje. Powiedziałem mu: „Dzień dobry, Ajaksie!“ on zaś odrzekł: „Serdeczne dzięki, Agamemnonie!u Cóż pomyślisz o człowieku, który widzi we mnie naczelnego wodza? Nieborak zmienił się formalnie w rybę lądową, w potwora. Bodaj tę opinię publiczną! Można ją nosić na obie strony, jak skórzaną kartę.
Achilles. Chcę cię użyć za posła do niego.
Tersytes. Kogo? Mnie? On przecie nikomu nie odpowiada; odpowiedzi — to nie jego rzecz. Niech żebracy mówią, jego językiem jest ramię. Chcę go wam przedstawić; niech Patroklus pyta mnie, a ja udawać będę Ajaksa.
Achilles. Przemów do niego, Patroklu. Powiedz, że pokornie każę prosić dzielnego Ajaksa, niech zaprosi także wielkodusznego Hektora, by nieuzbrojony zjawił się w mym namiocie i niech wyrobi mu list żelazny u najdzielniejszego i najzacniejszego, sześć, czy siedmkrotnie czcigodnego naczelnego wodza greckich zastępów, Agamemnona. Nuże zaczynaj.
Patroklus. Cześć wielkiemu Ajaksowi.
Tersytes. Hm!
Patroklus. Przybywam od szlachetnego Achilla.
Tersytes. Ha!
Patroklus. Który jak najpokorniej prosić cię każe, byś Hektora zaprosił do jego namiotu.
Tersytes. Hm!
Patroklus. I wyjednać mu glejt u Agamemnona.
Tersytes. U Agamemnona?
Patroklus. Tak, mości książę.
Tersytes. Ha!
Patroklus. Cóż sądzicie o tem?
Tersytes. Bóg z wami, z całego serca!
Patroklus. Ale wasza odpowiedź, panie!
Tersytes. Gdy jutro piękny dzionek mieć będziem, około godziny jedenastej pójdzie się tą, czy ową drogą; w każdym razie nim mnie kto dostanie, beknąć musi gotówkę.
Patroklus. Wasza odpowiedź, panie!
Tersytes. Bywajcie mi zdrowi, z całego serca!
Achilles. Czy on doprawdy tak nastrojony?
Tersytes. Nie! Raczej rozstrojony. Jaki w nim w ogóle ton pozostanie, gdy mu Hektor mózg wytrzęsie, nie w iem: przypuszczam, że pozostanie całkiem bez tonu, chyba, że skrzypek Apollo, z jego żył zrobi baranie struny.
Achilles. Pójdź teraz i oddaj mu ten list.
Tersytes. Daj mi jeszcze list dla jego konia, bo w każdym razie, jeśli już wybierać pomiędzy oboma, mądrzejsza ta bestya.

Achilles. Duch mój podobny zmąconemu źródłu.
Ja sam nie mogę przeniknąć go do dna.

(Achilles i Patroklus wychodzą).

Tersytes. Oby krynica twego źródła była znów czystą, iżbym mógł w niem osła napoić. Och, wolałbym raczej wszą być w owczej wełnie, niż taką waleczną głupotą.

(Wychodzą).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Stanisław Rossowski.