Dzieła Wiliama Szekspira/Tom IX/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare,
Jan Zahorski
Tytuł Dzieła Wiliama Szekspira
Tom IX.
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Stanisław Rossowski,
Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIEŁA
WILIAMA SZEKSPIRA
w przekładach
J. Korzeniowskiego, St. Koźmiana, K. Ostrowskiego, J. Paszkowskiego, J. Kasprowicza, A. Langego, Ed. Porębowicza i St. Rossowskiego
pod redakcyą
Dr. HENRYKA BIEGELEISENA.

Wydanie drugie.

LWÓW.
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ.

Z drukarni i litografii Pillera i Spółki.
1897.

KOMEDYE.


MIARKA ZA MIARKĘ.
Przekład
JANA KASPROWICZA.

OSOBY.

WlNCENCYO, książę wiedeński.
ANGELO, namiestnik w nieobecności księcia.
ESKALUS, stary pan, pomocnik Angela w namiestnictwie
KLAUDYO, młody szlachcic.
LUCYO, dziwak.
DWAJ INNI, podobni mu szlachcice.
WARRING, szlachcic, sługa księcia.
PROFOS.

TOMASZ   mnisi.
PIOTR

ŁOKIEĆ, głupkowaty sługa policyjny.
PIANKA, głupkowaty szlachcic.
BŁAZEN, służący p. Przepędzonej.
ABHORSON, kat.
BERNARDYN, rozpustny więzień.
IZABELLA, siostra Klaudya.
MARYANA, narzeczona Angela.
JULIA, kochanka Klaudya.
FRANCISZKA, zakonnica.
P. PRZEPĘDZONA, rajfurka.

Panowie, szlachta, straż, oficerowie, służba.
Rzecz dzieje się w Wiedniu.

AKT PIERWSZY.

SCENA PIERWSZA.
Komnata w pałacu Księcia.
Wchodzi KSIĄŻĘ, ESKALUS i panowie.

Książę. Eskalus.
Eskalus. Panie!
Książę. Chcieć wam rozwijać istotę rządzenia
Znaczy, że w pustych lubuję się słowach,
Gdyż świadom jestem, że wasza w tem wiedza
Przekracza wszelkich wskazówek granicę,
Jakich ma zdolność udzielić wam może.
Jedno wam tylko zostaje: połączyć
Uczciwość swoją ze swoim talentem
I dać im działać. Wszak natury ludu
I wszystkich grodu naszego urządzeń
I praw wszelakich taką posiadacie
Świetną znajomość, jaką nie umiały
Wzbogacić dotąd sztuka ni praktyka
Żadnego z znanych mi mężów. Tu oto
Nasze zlecenie, od którego raczcie
Nie odstępować. Więc każcie Angela
Przywołać tutaj. A jakżeż myślicie,
Będzie on naszą przedstawiał osobę?
Bo trza wam wiedzieć, że go z szczególniejszym
Wyznaczyliśmy namysłem, by nasze
Wypełnił miejsce w naszą nieobecność;
Żeśmy go w postrach odziali i łaskę,
Że namiestnictwu jego poruczamy

Wszystkie czynności naszej władzy. Cóż wy
O tem sądzicie?
Eskalus. Jeżeli we Wiedniu
Jest jaki człowiek, godzien tych zaszczytów
I takiej łaski, to chyba Angelo.

(Wchodzi Angelo).

Książę. Właśnie przychodzi.
Angelo. Waszej Łaskawości
Zawsze posłuszny, spieszę po zlecenia.
Książę. Jest pewien rodzaj pisma w twojem życiu,
Które widzowi objawia wyraźnie
Całe twe dzieje. Ty i twe przymioty
Nie swoją tylko jesteście własnością,
Byś się roztrwaniał dla swych cnót, a one
Trwonił jedynie dla siebie. Niebiosa
Robią li z nami to, co my z pochodnią:
Nie świeci ona dla siebie: i nasze
Cnoty jeżeli na jaw nie wychodzą,
To tak, jak gdyby ich nie było. Duchy
Na to swe piękne otrzymały znamię,
Aby spełniały piękny cel. Natura
Nie wypożyczy z swej doskonałości
Ani drobinki, aby nie żądała
Ta gospodarna bogini od wszystkich
Swoich dłużników dzięki i procentów:
Ale swe słowa zwracam do człowieka,
Coby mnie raczej mógł pouczyć. Przeto
Weź to, Angelo!

(Daje mu pełnomocnictwo).

W nieobecności mojej bądź mną samym;
Niechaj we Wiedniu śmierć i przebaczenie
Goszczą li w sercu twem i na twej wardze.
Stary Eskalus, choć pierwszy wybrany,
Twym jest podwładnym. Masz pełnomocnictwo.
Angelo. Racz ten mój metal lepiej wypróbować,
Dobry mój książę, nim wyciśniesz na nim
Tak wielki obraz.
Książę. Bez dalszych wybiegów.
Długiej rozwadze poddaliśmy wybór,

Co was wyróżnił. Przyjmijcie więc zaszczyt.
Taki jest pospiech naszego odjazdu,
Że nie pozwala mi nawet rozstrzygać
Spraw wielkiej wagi. Napiszemy do was,
Jeśli warunki i czas nie przeszkodzą,
Jak nam się dzieje, tak samo pragniemy
Zasłyszeć wieści i o was. Żegnajcie:
A szczęśliwego życzę wam spełnienia
Naszych poleceń.
Angelo. Lecz pozwólcie, książę,
Byśmy wam mogli towarzyszyć chociaż
Jakąś część drogi.
Książę. Pospiech nie dozwala;
Ale, na honor, niechaj was nie trapi
Żadna wątpliwość, wasza władza moją;
Więc obostrzajcie lub łagodźcie prawa
Według uznania. Podajcie mi rękę;
Pragnę odjechać potajemnie; kocham
Lud swój, atoli nie chcę jego oczom
Czynić ze siebie widowiska. Głośne
Jego oklaski, natarczywe krzyki,
Choć w dobrej chęci, nie są mi do smaku.
Nie widzę także rozumu w człowieku,
Który to lubi. Jeszcze raz: żegnajcie!
Angelo. Niebo tym waszym niech sprzyja zamysłom.
Eskalus. Niech was prowadzi i szczęsny da powrót!
Książę. Dzięki. — Żegnajcie.

(Odchodzi).

Eskalus. Proszę was, panie, pozwólcie swobodnie
Pomówić z sobą. Zależy mi na tem,
Ażebym nawskróś poznał swe zadanie.
Mam wprawdzie władzę, lecz jakiej jest mocy,
Jakiej natury, tego dotąd nie wiem.
Angelo. To samo ze mną. Odejdźmy stąd razem.
A ku naszemu wnet zadowoleniu
Zbadamy sprawę.
Eskalus. Słucham waszej łaski.


SCENA. DRUGA.
Ulica.
Wchodzi LUCYO i DWAJ SZLACHCICE.

Lucyo. Jeśli książę i inni książęta nie pogodzą się z królem węgierskim, to wszyscy książęta rzucą się na króla.
Pierwszy szlachcic. Oby nam niebo dało swój pokój, ale nie pokój króla węgierskiego.
Drugi szlachcic. Amen.
Lucyo. Kończysz, jak ów świętobliwy korsarz, który z dziesięciorgiem przykazań udał się na okręt ale jedno wyskrobał z tablicy.
Drugi szlachcic. Nie kradnij?
Lucyo. Tak jest! to właśnie wyskrobał.
Pierwszy szlachcic. To takie było przykazanie, które kapitanowi i jego czeredzie przykazywało wyrzec się własnego rzemiosła: boć wypłynęli na to, żeby kraść. Śród nas, żołnierzy, nie ma ani jednego, któryby, odmawiając modlitwę przedobiedną, smakował w prośbie, błagającej o pokój.
Drugi szlachcic. Nie słyszałem ani jednego żołnierza, któremuby się taka prośba podobała.
Lucyo. Wierzę, bo, zdaje mi się, sam nigdy tam nie byłeś, gdzie Pana Boga błagają o łaskę.
Drugi szlachcic. Nigdy? Co najmniej tuzin razy.
Pierwszy szlachcic. A na jaką nutę?
Lucyo. Na jaką chcesz i we wszystkich językach.
Pierwszy szlachcic. A zapewne także i we wszystkich religiach.
Lucyo. Dla czegóżby nie? Łaska jest łaską, na przekór wszelkim dysputom, tak jak ty wierutnym jesteś łotrem mimo wszelkiej łaski.
Pierwszy szlachcic. I owszem! Jedne nas strzygły nożyce.
Lucyo. Tak jest, jak krajkę i aksamit. Ty jesteś krajką.
Pierwszy szlachcic. A ty aksamitem; aksamitem postrzyżonym trzykrotnie. Wolę być krajką z kawała angielskiego włosiatego szaraczku, aniżeli aksamitem, postrzyżonym francuskiemi nożycami. A co? dobrze ci dogryzam.
Lucyo. I owszem i owszem, widać dobrze cię przegryzło, zanim doszedłeś do takiej wprawy w odgryzaniu. Twoje własne zeznanie uczy mnie, jak pić twe zdrowie: dopóki żyję, pamiętać będę zawsze, ażeby nigdy nie pić po tobie.
Pierwszy szlachcic. Zdaje mi się, że sam sobie zaszkodziłem, czy nie?
Drugi szlachcic. Tak jest, zaszkodziłeś sobie bez względu na to, czyś się zaraził, czy wyszedłeś cało.
Lucyo. Patrzcie! patrzcie! Idzie pani Uśmierzycka. Nabawiłem się pod jej dachem tyle chorób, że mi wypadają —
Drugi szlachcic. Na ile, proszę?
Pierwszy szlachcic. Zgadnijcie.
Drugi szlachcic. Na trzy tysiące talarów rocznie.
Pierwszy szlachcic. Ej! i więcej.
Lucyo. Francuską koronę w dodatku.
Pierwszy szlachcic. Wyobrażasz sobie we mnie same tylko choroby; ale mylisz się, jak najzupełniej czerstwy ze mnie człowiek.
Lucyo. I owszem; ale to nie to samo, co zdrowy: jesteś czerstwy, to znaczy wyschły: Kości twoje wyschły; bezbożność biesiadowała na tobie.

(Wchodzi Rajfurka).

Pierwszy szlachcic. A! witajcie! A w którem biodrze głębsza scyatyka.
Rajfurka. No, no... Aresztowali właśnie i zaprowadzili do więzienia człowieka, który był pięć tysięcy razy więcej wart od was wszystkich.
Pierwszy szlachcic. A kogo to? proszę cie, powiedz.
Rajfurka. A kogo by tam? Klaudya! pana Klaudya.
Pierwszy szlachcic. Klaudyo w więzieniu? To być nie może.
Rajfurka. I owszem; ale ja wiem, że tak jest. Widziałam, jak go aresztowali; widziałam, jak go odprowadzali; a co więcej! w trzech dniach mają mu uciąć głowę.
Lucyo. A pomimo wszystkich tych błazeństw, byłoby mi jednak żal, gdyby się tak stało. Jesteście tego pewną?
Rajfurka. Jestem tego aż nazbyt pewną: i to za to, że panna Julietta zaszła przez niego w ciążę.
Lucyo. Wierzajcie mi, to być nie może, obiecał, że się ze mną spotka za dwie godziny; a w dotrzymywaniu obietnic zawsze był akuratny.
Drugi szlachcic. Prócz tego, jak wiecie, zgadza się to z tem wszystkiem, o czem mówiliśmy przed chwilą.
Pierwszy szlachcic. A przedewszystkiem zgadza się to z obwieszczeniem.
Lucyo. Chodźmy dowiedzieć się prawdy.

(Wychodzi Lucyo i szlachcice).

Rajfurka. Tak więc trochę przez wojnę, trochę przez potnicę, trochę przez szubienicę a trochę przez ubóstwo tracę swoich gości.

(Wchodzi błazen).

Cóż tam? Jakie masz nowiny? Błazen. Poprowadzili tam człowieka do więzienia.
Rajfurka. A cóż on takiego zrobił?
Błazen. Kobietę.
Rajfurka. Ale co zawinił.
Błazen. Łowił pstrągi w cudzej rzece.
Rajfurka. A więc pannie zrobił dziecko?
Błazen. Nie! tylko z panny zrobił panię; nie słyszeliście o obwieszczeniu? czyście słyszeli?
Rajfurka. O jakiem obwieszczeniu, człowieku?
Błazen. Wszystkie domy na przedmieściach właśnie mają być zburzone.
Rajfurka. A cóż się stanie z domami w mieście?
Błazen. Mają zostać na zasiew, i te byliby znieśli, gdyby nie pewien rozumny obywatel, który się wstawił za nimi.
Rajfurka. Czy mają być zniszczone wszystkie przedmiejskie nasze domy schadzek?
Błazen. Zrównane z ziemią, mościa pani.
Rajfurka. To się nazywa zmiana w Rzeczypospolitej, prawdziwie! cóż się stanie ze mną?
Błazen. Nie bójcie się; dobrym doradzcom nie zbywa na klientach: choć zmienicie miejsce, to nie potrzebujecie jeszcze zmieniać zawodu, a ja zawsze pozostanę u was czopowym. Odwagi; zmiłują się nad wami ludzie; was, coście prawie oczy stracili na służbie publicznej, was już tam jakoś uwzględnią.
Rajfurka. Cóż nam wypadnie zrobić, mój ty Tomku. Czopie? Chodźmy na stronę.
Błazen. Nadchodzi właśnie pan Klaudyo, prowadzony przez dozorcę do więzienia, a tam oto panna Julietta.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Tamże.
Wchodzi: PROFOS, KLAUDYO, JULIA, służba sądowa.

Klaudyo. Co mnie całemu pokazujesz światu?
Wiedź do więzienia, jak ci rozkazano.
Profos. Nie czynię tego ze złej woli swojej,
Lecz na Angela wyraźne zlecenie.
Klaudyo. Tak to nam każe ten półbożek władza
Płacić za winy według ich ciężkości,
Jak rozkaz z nieba, kogo chce, dosięgnie,
A kogo nie chce, to i nie; a zawsze
Sprawiedliwością się zowie.

(Wchodzi Lucyo).

Lucyo. Mój Klaudyo!
Cóż się to dzieje? skądże ta niewola?
Klaudyo. Z zbytku wolności, mój Lucyo, wolności.
Jak przesyt ojcem jest postu, tak samo
Wolność, jeżeli zbyt jej nadużyto,

Zmienia się zawsze w niewolę. My ludzie,
(Niby te szczury, łakome swej trutki)
Po grzech sięgamy, spragnieni, i giniem,
Gdy napijemy się z niego.

Lucyo. Gdybym ja tak mądrze przemawiać umiał w areszcie, to przywołałbym niektórych swoich wierzycieli. A jednak, by ci powiedzieć prawdę, wolę ja błazeństwa wolności, niżeli morał więzienia. Jakiż twój występek, Klaudyo?

Klaudyo. Mówić już o tem byłoby występkiem.
Lucyo. Więc cóż takiego? mów!
Klaudyo. Nie.
Lucyo. Wszeteczeństwo?
Klaudyo. Możesz tak nazwać.
Profos Czas w drogę, mój panie.
Klaudyo (do profosa). Jedno słóweczko.

(Da Lucya).

Lucyo, jedno słowo.

(Prowadzi go na stronę).

Lucyo. I sto, jeżeli wyjdzie wam na dobre.
Więc tak się karze wszeteczeństwo?
Klaudyo. Ze mną
Rzecz-ci jest taka: Po sprawiedliwemu
Stałem się panem łoża Julietty.
Znacie tę damę; jest ona mą żoną,
Tylko zewnętrznych dotąd formalności
Nie ogłosiłem — ze względu, ażeby
Otrzymać posag, zamknięty dotychczas
W skrzyniach jej krewnych. Z takiej to przyczyny
Chcieliśmy ukryć przed nimi swą miłość,
Aż czas ich ku nam nakłoni. Atoli
Wzajemność naszych kradzionych czułości
Zbyt wyraźnemi los zapisał głoski
Na Juliecie.
Lucyo. Może zaszła w ciążę?
Klaudyo. Tak! na nieszczęście! A nowy namiestnik
Naszego księcia — czy szukać tu winy
W blasku nowości, czy też że uważa
Rzeczpospolitą za konia, na którym

Może od razu jeździć wielkorządzca,
I, nim się jeszcze usadowi w siodle,
Spinać go swoją ostrogą, ażeby
Czuł jego władzę; czy też że tyrania
Jest na swem miejscu właściwem, czy może
Przepełnia wnętrze jego wysokości —
Nie wiem; to jedno, że nowy namiestnik
Rozbudził wszystkie zapleśniałe prawa,
Które, jak rdzawy oręż, od niepomnych
Wisiały czasów na ścianie — tak długo,
Że dziewiętnaście przeszło zodyaków,
A nikt nie użył z praw tych ni jednego,
Aż tu on nagle, aby zyskać imię,
Te zapomniane, te drzemiące prawa
Przeciw mnie zwraca — tak, by zyskać imię.

Lucyo. Tak jest, zapewniam cię; a głowa twoja tak słabo trzyma się teraz na ramionach, że zakochana mleczarka strąciłaby ją westchnieniem. Poszlij do księcia i apeluj do niego.

Klaudyo. Już to-m uczynił; lecz trudno go znaleść.
Proszę cię, Lucyo, uczyń mi przysługę.
Dziś do klasztoru wstępuje ma siostra,
Aby rozpocząć próbę nowicyatu.
Racz ją zapoznać z mem niebezpieczeństwem,
Proś w mem imieniu, ażeby przyjaciół
Do surowego posłała sędziego;
Niech go i sama błaga; w tem nadzieję
Wielką pokładam, w jej bowiem młodości
Mieszka wymowa, która, choć słów nie zna,
Porywa ludzi; a przytem zna ona
Szczęśliwą sztukę, że, gdy tylko zechce,
Zjednywa sobie wszystkich swym rozumem,
Że swym dowcipem wszystkich przekonywa.

Lucyo. Daj Boże, aby to się jej udało, zarówno dla pocieszenia wszystkich powolnych tobie, znajdujących się pod groźbą surowego prawa, jako też dlatego, ażebyś mógł dalej używać życia, gdyż byłoby mi bardzo smutno, gdybyś je w taki głupi sposób miał przegrać w jednej partyjce maryasza. Idę

do niej.

Klaudyo. Dzięki wam, dobry przyjacielu Lucyo.
Lucyo. Za dwie godziny —
Klaudyo. Idźmy już, dozorco.



SCENA CZWARTA.
Klasztor.
Wchodzi: KSIĄŻĘ i MNICH TOMASZ.

Książę. Nie, świętobliwy ojcze! Myśl tę rzućcie!
Nie wierzcie temu, że strzała miłości
Zdolna jest przeszyć serce męża. Jeślim
Utajonego pragnął tu schroniska,
To w poważniejszych, dojrzalszych zamiarach,
Niżeli cele gorącej miłości.
Mnich. Możecież mi je zawierzyć?
Książę. Nikt od was,
Mój świętobliwy panie, nie wie lepiej,
Jak zawszem lubił życie na ustroniu,
Jak u mnie zawsze w niskiej były cenie
Huczne zebrania, na których szaleje
Młodość i zbytek i pycha.
Hrabi Angelo (jako jest człowiekiem
Surowych zasad, stałym, powściągliwym)
Oddałem władzę swoją tu we Wiedniu.
A on zaś mniema, żem ruszył do Polski,
Bom tę rozpuścił wieść między ogółem
I w nią też wierzą. Teraz się pytacie,
Czcigodny panie, na com to uczynił?
Mnich. Owszem, mój książę!
Książę. Mamy surowe prawa i ustawy
(Na twarde konie uzda i wędzidło),
Którym daliśmy drzemać lat czternaście,
Że były jako stary lew w jaskini,
Nie puszczający się na zdobycz. Dzisiaj,
Jako te rózgi, które ojciec słaby
Powiązał na to, aby je zawiesić
Przed okiem dzieci więcej dla postrachu
Niż dla użytku, raczej w nich szyderstwo
Budzą, niż trwogę — dzisiaj i ustawy,

Zmarłszy dla kary, zmarły i dla siebie,
Swawola za nos wodzi sprawiedliwość,
Niemowlę bije swą mamkę, z kretesem
Znikła wszelaka przyzwoitość.
Mnich. W waszej
Było to mocy rozwiązać znów pęta
Sprawiedliwości, gdybyście zechcieli;
A byłoby się to we was wydało
Jeszcze groźniejszem, niż w panu Angelo.
Książę. Lękam się tego, by się nie wydało
Zanadto groźnem: jeśli z mojej winy
Lud miał swawolę, byłoby tyranią
Karać go za to, na com mu pozwolił —
A pozwalamy, otwierając grzechom
Swobodną drogę, zamiast je ukarać.
Stąd też, mój ojcze, na barki Angela
Złożyłem urząd: niechaj on pod tarczą
Mego imienia wymierza im ciosy,
Gdy ja, zeszedłszy z widoku, na siebie
Żadnej nie ściągnę nagany. Chcąc bliżej
Jego się rządom przypatrzeć, zamyślam,
Niby braciszek waszego zakonu,
Między pospólstwo iść i między książąt.
Dla tego proszę, odziejcie mnie w habit
Oraz nauczcie, jak się mam zachować,
Abym wyglądał jako mnich prawdziwy.
Więcej powodów, dla czego to czynię,
W wolniejszej chwili myślę wam przytoczyć,
Teraz to jedno: Angelo surowy
I przed zawiścią ma się na baczności;
Ledwie też przyzna, że ma krew w swych żyłach,
Że mu do smaku raczej chleb, niż kamień
A więc zobaczym, czy nas tylko łudzi
Pozór, czy władza umie zmieniać ludzi.


SCENA PIĄTA.
Klasztor żeński.
Wchodzą IZABELLA i FRANCISZKA.

Izabella. Nie macie żadnych innych przywilejów?
Franciszka. Czyż tych nie dosyć?
Izabella. O dosyć! Nie na to
Mówię, by żądać jeszcze czegoś więcej,
Raczej-bym chciała surowszej reguły
Dla sióstr zakonu świętej Klary.
Lucyo. (z zewnątrz). Pokój
Dla tego miejsca!
Izabella. A któż to tam woła?
To głos mężczyzny! Słodka Izabello,
Idźcie otworzyć furtkę i spytajcie,
Po co przychodzi. Wam otworzyć wolno,
Mnie nie — wy jeszcze jesteście bez ślubów;
Po ich przyjęciu nie będzie wam można
Rozmawiać z żadnym mężczyzną, prócz wtedy,
Gdy przeorysza obecną; a podczas
Waszej rozmowy nie będzie wam wolno
Odsłonić twarzy, a gdy odsłonicie,
Nie będzie wolno rozmawiać. Znów woła.
Proszę was, dajcie mu odpowiedź.

(Franciszka wychodzi).

Izabella. Pokój i szczęście! A któż to tam woła?

(Wchodzi Lucyo).

Lucyo. Cześć wam, dziewico! bo lic waszych róże
Świadczą mi o tem, jako nią jesteście.
Czyliż możecie to uczynić dla mnie
I zaprowadzić mnie do Izabelli,
Nowicyuszki tego tu klasztoru,
A pięknej siostry jej nieszczęśliwego
Brata Klaudyusza?
Izabella. Przecz nieszczęśliwego?
Niech się was spytam, bo powiedzieć muszę,
Żem Izabellą, jego siostrą.
Lucyo. Piękna,
Szlachetna dziewko! Brat wam pozdrowienie
Szle; mówiąc krótko, on uwięzion.

Izabella. Biada!
Za co?
Lucyo. O, za to, co by karę jego
Zmieniło w dzięki, gdybym ja był sędzia;
Swą przyjaciółkę dzieckiem obdarował.
Izabella. Nie drwijcie ze mnie. — Powiedzcie mi prawdę.
Lucyo. To czysta prawda. Choć to grzech mój zwykły,
Że wobec dziewic sprawiam się jak czajka,
Że się zabawiam żartami, wśród których
Język daleko od serca — w was jednak
Świętą, niebiańską widzę snąć istotę,
Przez ślub zakonny tak uduchownioną,
Że każde słowo przy was, jak przy świętej,
Szczerem być musi.
Izabella. Bluźnicie, panie, szydząc sobie ze mnie.
Lucyo. Nie wierzcie temu. Krótko i po prawdzie
Tak się ma sprawa: brat wasz z swą kochanką
Oddawali się uściskom. Lecz wiecie,
Że kto się karmi, ten się i napełnia;
A jako pora rozkwicia pokrywa
Urodzajami ugór w czas zasiany,
Tak i jej plenne świadczy dzisiaj łono
O jego skrzętnej, ochoczej uprawie.
Izabella. Jakaż kobieta zaszła przezeń w ciążę?
Może kuzynka moja, Julietta?
Lucyo. Wasza kuzynka?
Izabella. Tak jest, przybrana, jak dziewczęta w szkole
Zmieniają swoje nazwiska z dziecięcej,
Szczerej skłonności.
Lucyo. To ona.
Izabella. A zatem
Niech ją poślubi!
Lucyo. W tem-ci sęk jest właśnie.
Książę opuścił miasto w dziwny sposób,
A nie jednego z szlachty (mnie samego)
Wodził na pasku nadzieją urzędu;
Dzisiaj my wszyscy słyszymy od ludzi,
Znających dobrze wszystkie tętna państwa,
Że obietnice jego nieskończenie

Dalekie były od jego zamiarów.
Na jego miejscu z całą jego władzą
Rządzi Angelo, w którym śnieg stopiony
Zamiast krwi płynie; człowiek, który nigdy
Nie uczuł żądła rozigranych zmysłów,
Ale postami i pracą dla ducha
Raczej przytępia oraz powstrzymuje
To przyrodzone ich ostrze. Ten człowiek,
By krotochwilną przestraszyć swawolę,
Co naokoło groźnych praw igrała
(Niby ta myszka wokół lwa), wydobył
Jakoweś prawo, które treścią swoją
Zagraża życiu waszego braciszka;
Więc go w te tropy aresztować kazał
I chce postąpić z surowością prawa,
By był przykładem dla innych. Zginęła
Wszystka nadzieja, jeśli waszej prośby
Tkliwość nie wzruszy Angela. W tem właśnie
Jądro mojego pośrednictwa między
Wami a waszym bratem.
Izabella. Czy nastaje
Na jego życie?
Lucyo. Podpisał już wyrok,
A, jak słyszałem, dozorca więzienia
Ma go wykonać.
Izabella. Cóż ma słaba zdolność
Może uczynić dla niego?
Lucyo. Próbujcie
Sił swych...
Izabella. Me siły! Niestety! ja wątpię.
Lucyo. Nasze wątpienie to zdrajca, co nieraz
Z rąk nam wytrąca dobro, którebyśmy
Uzyskać mogli, jeśliby od próby
Nie odwodziła nas trwoga. A zatem
Idź do Angela, aby go nauczyć,
Że, gdy dziewczęta błagają, mężczyźni
Winni być szczodrzy, jak bogi; że, jeśli
Dziewczęta z łzami padną na kolana.
Wówczas do próśb swych takie mają prawo,
Jak gdyby same wypełnić je miały.

Izabella. Zrobię, co można.
Lucyo. A tylko bez zwłoki.
Izabella. Spieszę natychmiast. Nie zabawię dłużej,
Niżeli trzeba czasu, aby matkę
Objaśnić o tem. Uniżone dzięki:
Raczcie mu brata polecić; przed nocą
Poszlę mu jeszcze wieść o swych zabiegach.
Lucyo. A teraz żegnam.
Izabella. Żegnaj, dobry panie.

(Wychodzą).



AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA
Sala w domu Angela.
Wchodzą: ANGELO, ESKALUS, SĘDZIA, PROFOS, służba sądowa i inni.

Angelo. Z prawa naszego nie róbmy straszydła,
Co miało ptaki drapieżne odganiać,
A które z czasem przez przyzwyczajenie
Stało się dla nich grzędą, miast postrachem.
Eskalus. Tak, ale bądźmy ostrzy, by ciąć raczej,
Niżeli zaraz zabijać. Młodzieniec,
Za którym proszę, ma zacnego ojca.
Niech wasza dostojność
Raczy rozważyć (chociaż wiem, że zawsze
Byliście stałym w swej cnocie) czy, gdyby
W wybuchu waszych namiętności pora
Sprzyjała miejscu, miejsce pożądaniu,
Gdyby wzburzona wasza krew osięgnąć

Mogła zamiarów waszych cel — czy kiedy
W tem swojem życiu nie uleglibyście
Na owym punkcie, który w nim karzecie?
Czybyście na się nie ściągnęli prawa?
Angelo. Inna jest sprawa być kuszonym, inna
Zasię ulegać. Nie przeczę, Eskalu,
Że w trybunale, który wyrokuje
O życiu więźnia, na więźniów dwunastu
Jest jeden złodziej lub też dwóch, winniejszych
Od sądzonego. Ale sprawiedliwość
Tylko to chwyta, co widzi. Dla prawa
Rzecz obojętna, że złodzieja sądzi
Taki sam złodziej. Wszak-ci to jest jasnem,
Że tylko taki podnosimy klejnot,
Który ujrzymy, że zasię depcemy
Bez myśli po tych, których nie dostrzeżem.
Nie umniejszajcie jego win dla tego,
Że takie winy są i we mnie; chciejcie
Raczej mi wskazać, że i dla mnie wyrok,
Którym dziś karzę jego winę, będzie
Wzorem mej śmierci, że nie ma tu zgoła
Innego względu. A zatem on umrze.
Eskalus. Niech według waszej stanie się mądrości.
Angelo. Gdzie profos?
Profos. Jestem na rozkazy, panie.
Angelo. Pilnuj, by jutro o dziewiątej z rana
Klaudyo był ścięty, sprowadź spowiednika,
Niech się na drogę dobrze przygotuje,
Bo to ostatni krok jego pielgrzymki.

(Profos odchodzi).

Eskalus. Niech mu przebaczy niebo i nam wszystkim;
Jednych grzech wznosi, drugich gubi cnota.
Jeden bezkarnie uchodzi z pod gruzów
Swoich występków, drugiego skazują
Za winę, choćby najmniejszą.

(Wchodzą: Łokieć, Pianka, błazen i stróż).

Łokieć. Dalej, odstawcie ich tu. Jeśli to są dobrzy ludzie w rzeczypospolitej, co nic innego robić nie umieją, jak tylko występnie po publicznych po-

stępować domach, to nie ma prawa na świecie; odstawcie ich tutaj.

Angelo. Cóż to, mości panie! Jak się nazywacie? W jakiej przychodzicie sprawie?
Łokieć. Jeżeli łaska waszej dostojności, to jestem biednego księcia konetablem, a nazywam się Łokieć; opieram się na sprawiedliwości, miłościwy panie, i prowadzę przed waszą łaskawą dostojność dwóch notorycznych dobrodziejów.
Angelo. Dobrodziejów? I owszem, cóż to za dobrodzieje? Czy to czasem nie złodzieje?
Łokieć. Za pozwoleniem waszej dostojności, jużcić nie wiem dokładnie, czem oni być mogą ale że to wierutne łotry, tego jestem pewny, i że nie ma w nich ani krzty bezbożności, którą każdy dobry chrześcijanin mieć powinien.
Eskalus. Znakomicie rzecz swą wyłożył; to dopiero mądry policyant.
Angelo. Do rzeczy. Cóż to za ludzie? A więc nazywacie się Łokieć; czemu nie gadasz, mój Łokciu?
Błazen. Nie może, miłościwy panie, świeci łokciami.
Angelo. A wy co za jeden, mopanku?
Łokieć. On, miłościwy panie? To czopowy, miłościwy panie; to kawał rajfura; parobas niepoczciwej baby, której dom, miłościwy panie, został, jak powiadają, zawalony na przedmieściu, a która teraz ciągnie profity z łazienek; a i to jest dom, jak sądzę, bardzo paskudny.
Angelo. A skądże to wiecie, mopanku?
Łokieć. Moja żona, miłościwy panie, którą detestuję wobec nieba i waszej dostojności.
Eskalus. Co? twoja żona?
Łokieć. Tak jest, miłościwy panie — a jest to, dzięki niebu, niewiasta uczciwa.
Eskalus. I dla tego ją detestujesz?
Łokieć. Powiadam, miłościwy panie, że i siebie samego tak dobrze detestuję, jak i ją, że jeżeli to nie jest dom rajfurki, to byłoby go szkoda, bo to nicpotem domisko.
Eskalus. A skąd ty wiesz o tem, konetablu?
Łokieć. A dyć, miłościwy panie, od mojej żony, która gdyby była kobietą o kardynalskich chuciach, to mogłaby się tam dopuścić kurwiarstwa, cudzołóstwa i wszystkich nieczystości.
Eskalus. Za namową tej kobiety?
Łokieć. Tak jest, miłościwy panie, za namową pani Przepędzonej; ale jak mu plunęła w gębę, tak wiedział od razu, z kim ma do czynienia.
Błazen. Miłościwy panie! Za pozwoleniem waszej dostojności, nie taka jest sprawa.
Łokieć. Udowodnisz mi to wobec tych łajdaków, ty honorowy panie, udowodnisz mi to.
Eskalus (do Angela). Słyszycie tę jego przekładnię?
Błazen. Miłościwy panie, przyszła do nas brzemienna, bo (z przeproszeniem waszej dostojności) zachciało jej się gotowanych śliwek; mieliśmy wtedy, miłościwy panie, tylko dwie w domu, a i te w odległym owym czasie leżały, jakby to powiedzieć, na talerzu od owoców — na talerzu za jakie trzy grosze; wasza dostojność zapewne już widziała takie talerze; nie są to chińskie talerze, ale zawsze dobre talerze.
Eskalus. Do rzeczy, do rzeczy, mniejsza o talerze.
Błazen. To prawda, miłościwy panie, talerz niewart jednej szpilki; w tem macie słuszność, miłości, wy panie; a więc do rzeczy. Otóż, jakem powiedział, pani Łokciowa, była, jakem powiedział, w ciąży, miała żywot mocno odęty i zachciało się jej śliwek, a ponieważ, jakem powiedział, leżały tylko dwie na talerzu, ponieważ ten Pianka tutaj, jakem powiedział, zjadł resztę i, jak mówię, zapłacił za nie uczciwie bo, jak to zapewne wiecie, panie Pianko, nie miałem wam wydać trzech groszy reszty.
Pianka. Tak jest, prawda.
Błazen. A no i owszem; otóż kiedy, jak sobie to przypomnicie, gryźliście właśnie pestki z tych wspomnianych powyżej śliwek —
Pianka. Tak jest, prawda, gryzłem.
Błazen. A no i owszem; powiedziałam wam wtedy, jak sobie to przypomnicie, że ten i ów nie byłby się nigdy wyleczył, wiecie, z tej choroby, gdyby nie był — takem wam powiedział — zachował dyety.
Pianka. Wszystko to prawda.
Błazen. A no i owszem.
Eskalus. Dalej, nudny z ciebie błazen. Przystąp do rzeczy. Coście takiego zrobili żonie Łokcia, że mąż jej ma powód do skargi? Dojdź do końca. Coście jej zrobili?
Błazen. Wasza dostojność nie może jeszcze dojść do tego.
Eskalus. Nie, mopanku, nie mam wcale zamiaru.
Błazen. Ale dojdziecie do tego, z przeproszeniem waszej łaskawości; ale spojrzyjcie tylko, miłościwy panie, na tego tu pana Piankę; człowiek ten ma ośmdziesiąt funtów na rok, a ojciec jego umarł w dzień Wszystkich Świętych. Czy nie w dzień Wszystkich Świętych, mości Pianko?
Pianka. We wilię Wszystkich Świętych.
Błazen. Tak jest, i owszem. — Spodziewam się, że to nie jest prawdą. Otóż, jak powiadam, siedział on sobie na niskim stołku — w izbie pod „Winogronem “, gdzieście sobie szczególnie upodobali. Nie siedzieliście? Pianka. Siedziałem; izba to obszerna i dobra na zimę. Błazen. Tak jest, — i owszem. Spodziewam się, że to nie są prawdy.

Angelo. Snać to bajanie trwać będzie noc ruską
W czasie, gdy noce tam najdłuższe. Idę,
A wam zostawiam zbadanie tej sprawy —
Sądzę, że wszystkim wyprawicie chłostę.

Eskalus. I ja tak myślę; dzień dobry waszej łaskawości.

(Angelo wychodzi}.

A teraz dalej. Coście zrobili żonie Łokcia? Jeszcze raz!
Błazen. Raz, miłościwy panie? Nic jej raz nie zrobiliśmy.
Łokieć. Proszę was, miłościwy panie, spytajcie się, co ten człowiek zrobił mojej żonie?
Błazen. Proszę waszej dostojności, raczcie się mnie spytać.
Eskalus. I owszem, mopanku; a więc cóż jej kawaler zrobił?
Błazen. Proszę was, miłościwy panie, raczcie się tylko przyjrzeć twarzy tego kawalera. Zacny panie Pianko, spójrzcie tylko na jego dostojność, to w uczciwym zamiarze. Czy wasza dostojność przyjrzała się jego twarzy?
Eskalus. Tak, mopanku, jużem to uczynił.
Błazen. Proszę was, przypatrzcie się jej tylko dobrze.
Eskalus. Już się przypatrzyłem.
Błazen. Czy wasza dostojność widzi w niej co złego?
Eskalus. Nic a nic.
Błazen. Przysiągłbym na księgę, że co ma w sobie najgorszego, to twarz. A zatem — jeżeli co w nim najgorszego, to jego twarz, jakże-ż więc mógłby pan Pianka zrobić coś złego żonie konetabla? Chciałbym to usłyszeć od waszej dostojności.
Eskalus. Masz w tem słuszność. Konetablu, cóż wy na to?
Łokieć. Po pierwsze — za pozwoleniem waszem — dom ten jest domem respektowanym; po drugie, jegomość ten jest respektowany; a i jego pani jest kobietą respektowaną.
Błazen. Na tę rękę, miłościwy panie, żona jego jest kobietą bardziej respektowaną, niżeli ktokolwiek z nas wszystkich.
Łokieć. Wisielcze jakiś, kłamiesz! Kłamiesz, wisielcze bezbożny! Nie przyszedł jeszcze ten czas, aby kiedykolwiek respektowała z mężem, kobietą lub dzieckiem.
Błazen. Miłościwy panie! Była z nim respektowaną jeszcze przedtem zanim się z nią ożenił.
Eskalus. Któż tutaj mędrszy, sprawiedliwość czy niegodziwość? Czy to prawda?
Łokieć. A ty łajdaku, a ty wisielcze! A ty przeklęty Kannibalu! Ja z nią respektowałem, zanim się z nią ożeniłem? Jeżeli kiedykolwiek z nią respektowałem, albo ona ze mną, to niech wasza miłościwość nie uważa mnie za sługę biednego księcia. Udowodnisz mi, ty przeklęty Kannibalu, albo cię pozwę za czynną obrazę.
Eskalus. A gdyby wam jeszcze dał w gębę, to moglibyście go jeszcze pozwać i o potwarz.
Łokieć. Tak jest; dziękuję za to waszej dostojności. Co wasza dostojność rozkaże mi zrobić z tym gałganem?
Eskalus. A więc, mój konetablu, ponieważ ten człowiek ukrywa rzeczy, które wydobyłbyś na jaw, gdybyś mógł, dla tego niech brnie dalej, dopóki się nie dowiesz, co to za rzeczy.
Łokieć. Tak jest; dziękuję za to waszej dostojności; widzisz, ty przewrotny wisielcze, na co ci przyszło, musisz brnąć dalej, wisielcze ty jeden, musisz brnąć dalej.
Eskalus (do Pianki). Gdzie waść się rodziłeś?
Pianka. Dyć w Wiedniu, miłościwy panie.
Eskalus. Macie ośmdziesiąt funtów rocznie?
Pianka. Tak jest — za pozwoleniem waszej łaskawości.
Eskalus. Dobrze. (Do błazna). A waść jakiej kondycyi?
Błazen. Czopowy; czopowy biednej wdowiny.
Eskalus. A nazwisko twej pani?
Błazen. Pani Przepędzona.
Eskalus. Miała więcej, niż jednego małżonka?
Błazen. Dziewięciu, miłościwy panie. Przepędzony był ostatnim.
Eskalus. Dziewięciu! Zbliżcie się, panie Pianko. Panie Pianko, nie życzę sobie, ażebyście zabierali znajomość z czopowymi; porządnie was ściągną, panie Pianko, a waść ich powiesisz; idź waść sobie, a żebym już więcej o waści nie słyszał!
Pianka. Dziękuję waszej łaskawości; co do mojej osoby, to nigdy sam do szynku nie zaszedłem — zawsze mnie ktoś zaciągnął.
Eskalus. Już dobrze. Nic więcej o tem, panie Pianko; bywajcie mi zdrowi.

(Pianka wychodzi).

Chodź bliżej, mości panie Czopowy. Jak się waść nazywasz, panie Czopowy?
Błazen. Pompejusz?
Eskalus. Jak dalej?
Błazen. Zad, miłościwy panie.
Eskalus. Słusznie; Zad największą u waści rzeczą; a więc w najbestyalniejszem znaczenia wyrazu, jesteś waść Pompejuszem, wielkim Pompejuszem, po części jest rajfur z waści, Pompejuszu, choć udajesz, czopowego. Czy nie tak? Powiedz mi waść prawdę, nic na tem nie stracisz.
Błazen. Prawda, miłościwy panie, jestem biednym człowiekiem, który chce żyć.
Eskalus. Jak to, Pompejuszu, chcesz żyć z rajfurstwa? Cóż myślisz o tem rzemiośle, mości Pompejuszu? Czy to prawne rzemiosło?
Błazen. Miłościwy panie, jeżeliby prawo pozwoliło.
Eskalus. Ale prawo nie pozwoli, mości Pompejuszu; rzemiosło to nigdy w Wiedniu dozwolonem nie będzie.
Błazen. Czy wasza łaskawość chce owałaszyć i okapłonić całą młodzież w mieście?
Eskalus. Nie, Pompejuszu.
Błazen. A więc, miłościwy panie, według mego zdania, młodzież będzie robiła to, co dotychczas; niech tylko wasza łaskawość ujmie w karby dziewkarzy i birbantów a o rajfurów bać się nie będzie trzeba.
Eskalus. Zaczynają się już ładne rządy, mogę to waści powiedzieć: ścinają głowy i wieszają.
Błazen. Jeżeli tylko przez lat dziesięć ścinać i wieszać będziecie wszystkich tych, którzy grzeszą, w ten sposób, to radzę wam zawczasu zamówić sobie nieco głów gdzieindziej. Bo jeżeli to prawo utrzyma się w Wiedniu przez lat dziesięć, to wynajmę sobie najpiękniejszy dom po trzy grosze za sążeń; jeżeli łaskawość wasza dożyje dnia, w którym się to stanie, to raczy sobie przypomnąć, że przepowiedział jej to Pompejusz.
Eskalus. Dzięki, dobry Pompejuszu, a — słuchaj — chcąc ci się odwzajemnić, radzę waści, nie dopuszczaj do tego, bym cię miał kiedykolwiek jeszcze zobaczyć przed sobą pod jakimbądź zarzutem — choćby nawet pod tym, żeś pozostał w dotychczasowem swem mieszkaniu. Jeżeli to się stanie, mości Pompejuszu, to przepędzę cię do twych namiotów i będę dla ciebie surowym Cezarem; mówiąc otwarcie, mości Pompejuszu, każę ci dać chłostę; tymczasem zaś, mości Pompejuszu, bywaj mi waść zdrowy.
Błazen. Dzięki waszej dostojności za dobrą radę; pójdę za nią, o ile nie zarządzi inaczej ciało i fortuna.

Chłosta? Niech parob chłoszcze swego osła,
Mnie nie odstraszy chłosta od rzemiosła.

(Wychodzi).

Eskalus. Zbliż się do mnie, mości Łokciu, zbliż się, mości konetablu. Od jak dawna znajdujecie się na tem stanowisku konetabla?
Łokieć. Od lat siedmiu i sześciu miesięcy, miłościwy panie.
Eskalus. Domyślałem się z twojej zręczności w sprawowaniu urzędu, że go waść spełniasz czas długi. Siedm lat, powiadasz?
Łokieć. Siedm lat i sześć miesięcy, miłościwy panie.
Eskalus. Ach, nie mały to był krzyż dla waści; dzieje ci się krzywda, że tak często obarczasz się tą służbą. Czy nie ma w dzielnicy twojej innych ludzi, zdolnych do spełniania tej służby?
Łokieć. Prawdziwie, mało jest takich, miłościwy panie, coby się znali na podobnych sprawach. Ci, których wybiorę, zawsze wybierają mnie na swego zastępcę. Spełniam to za trochę grosiwa i tak robię za nich wszystkich razem.
Eskalus. Słuchaj waści, przynieś mi nazwiska jakich sześciu lub siedmiu najzdolniejszych w twojej parafii.
Łokieć. Do domu waszej łaskawości?
Eskalus. Do mego domu; bądź mi zdrów.

(Łokieć odchodzi).
(Do sędziego).

Która może być godzina?
Sędzia. Jedenasta, panie.
Eskalus. Zapraszam was do siebie na obiad.
Sędzia. Dziękuję uniżenie.

Eskalus. Śmierć Klaudyusza napełnia mnie smutkiem,
Lecz na to nie ma lekarstwa.
Sędzia. Angelo
Wielce surowy.
Eskalus. Surowość potrzebna;
Nie zawsze łaską co się łaską zdaje,
A przebaczenie matką nowych grzechów,
A jednak — biedny Klaudyo! — Nie ma środka!
Idźmy.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Inny pokój tamże.
Wchodzi PROFOS i SŁUGA.

Sługa. Jeszcze na sądach; powróci niebawem,
Powiem mu o was.
Profos. Tak, proszę.

(Sługa odchodzi).

Raz jeszcze
O jego wolę się spytam; być może,
Zmięknie! Toć grzech swój spełnił on, jak we śnie!
W takim występku każdy wiek smakuje
I każda sekta... On ma umrzeć za to!

(Wchodzi Angelo).

Angelo. I cóż tam słychać, profosie?

Profos. Czy chcecie,
Ażeby Klaudyo umarł tego rana?
Angelo. Czym ci nie mówił? Czyś nie miał rozkazu?
Po cóż się pytasz?
Profos. Z strachu, aby nie być
Nazbyt skwapliwym. Wybacz wasza miłość,
Alem już patrzał, jak sąd po spełnieniu
Żałował swego wyroku.
Angelo. Rób swoje,
A mnie pozostaw co do mnie należy.
Pełnij swój urząd, albo porzuć miejsce,
Wszak się obędziem bez ciebie.
Profos. Dostojność
Wasza wybaczy, ale co się stanie
Z cierpiącą Julią? Jej chwila się zbliża.
Angelo. W odpowiedniejsze odstawić ją miejsce
I to w te tropy.

(Wraca sługa).

Sługa. Siostra skazanego
Pragnie mieć dostęp do waszej miłości.
Angelo. Co? on ma siostrę?
Profos. Tak jest, dobry panie!
Cnotliwa dziewka — idzie do zakonu
Lub już wstąpiła.
Angelo. Owszem. Niech ją wpuszczą.

(Sługa odchodzi).

A wszetecznicę natychmiast oddalić.
Dać jej co trzeba, ale nic nad miarę.
Zaraz co do niej wygotuję rozkaz.

(Wchodzi Lucyo i Izabella).

Profos. Waszą dostojność niech ma Bóg w swej pieczy.

(Zabiera się do wyjścia).

Angelo. Wstrzymaj się chwilę.

(Do Izabelli).

Witam. Czego chcecie?
Izabella. Do dostojności waszej mam bolesną
Prośbę — zechciejcie mnie wysłuchać.

Angelo. Dobrze.
A jaką prośbę?
Izabella. Jest to grzech, ze wszystkich
Grzechów najbardziej mi wstrętny i pragnę,
By go dosięgnął cios sprawiedliwości:
Nie błagałabym, ale błagać muszę,
Nie błagałabym, ale bój wrze we mnie
Pomiędzy chceniem a niechceniem.
Angelo. Dobrze:
Sprawa?
Izabella. Mam brata, na śmierć skazanego,
Błagam was, panie! niechaj grzech umiera,
Ale nie brat mój.
Profos. Daj jej Boże, łaskę,
By go wzruszyła!
Angelo. Mam potępiać grzechy,
A nie grzeszników? Grzech już potępiony,
Zanim go spełnim. Tylko zerem byłby
Cały mój urząd, gdybym karał grzechy,
Objęte prawem, a puszczał grzeszniki.
Izabella. O sprawiedliwe, lecz surowe prawo!
Więc miałam brata! Miej niebo w swej pieczy
Waszą dostojność.

(Cofa się).

Lucyo (do Izabelli). Nie popuszczać tego!
Trzeba się wrócić i błagać raz jeszcze!
Klęknijcie przed nim, uwieście się płaszcza,
Zbytni chłód we was; gdyby szło o szpilkę,
Nie moglibyście bardziej powściągliwym
Prosić językiem.
Izabella. Więc on musi umrzeć?
Angelo. Nie ma lekarstwa, dziewczyno.
Izabella. O, myślę,
Że mu przebaczyć możecie, że nikt wam
Za taką łaskę gniewu nie ukaże,
Ni człek ni niebo.
Angelo. Nie uczynię tego.
Izabella. Lecz moglibyście, gdybyście zechcieli?
Angelo. Czego uczynić nie chcę, to nie mogę.

Izabella. Lecz moglibyście bez krzywdy dla świata,
Gdybyście mieli taką litość w sercu,
Jaka mnie wzrusza?
Angelo. Zapadł jego wyrok —
Dziś już zapóźno.
Lucyo (do Izabelli). Zbyt jesteście zimną.
Izabella. Dziś już zapóźno? Nie! Odwołać mogę
Słowo przezemnie wyrzeczone! Wierzcie:
Nic tak godności ludzkich nie uświetnia —
Korona królów czy miecz namiestnika,
Laska marszałka czy też płaszcz sędziowski
Ani połowy tej chwały nie dają,
Co miłosierdzie. Gdyby on na waszem
Siedział tu miejscu, a zaś wy na jego,
Bylibyście się, jak i on, potknęli...
Lecz on nie byłby tak, jak wy, surowym.
Angelo. Proszę odejdźcie!
Izabella. Gdybym ja miała, Boże! waszą władzę,
A wy gdybyście byli Izabellą,
Czyżby się działo, tak jak dziś? Przenigdy!
Pokazałabym, co znaczy być sędzią,
A co być więźniem.
Lucyo (na stronie). Tak! to go wzruszy! trafiacie w słabiznę.
Angelo. Wasz brat jedynie padł ofiarą prawa,
A wy napróżno trwonicie swe słowa.
Izabella. Ach! wszakżeż ongi wszystkie dusze padły
Ofiarą grzechu, a ten co miał przednie
Prawo je karać, znalazł odkupienie.
Czem byłbyś, panie, gdyby chciał cię sądzić
Takim, jak jesteś, ten najwyższy sędzia?
Wspomnij to sobie, a wnet oddech łaski
Z ust twych wypłynie, jakbyś się dopiero
Narodził, panie!
Angelo. Wierzaj, piękne dziewczę,
Nie ja potępiam ci brata, lecz prawo.
Gdyby mym krewnym, bratem był lub synem,
To samo z nimby się stało. Już jutro
Umrzeć on musi.

Izabella. Jutro? Ach! tak nagle!
Przebacz mu, panie, przebacz! Wszak na śmierć on
Nie przygotowan! Wszak i nawet ptactwo
Na stół bijemy, gdy pora. Czyż mamy
Z mniejszą bacznością służyć Panu Bogu,
Niżeli kucharz służy naszym cielskom?
Rozważ to sobie, dobry, dobry panie!
Któż kiedy umarł za takie przestępstwo,
Choć go się tylu dopuściło?
Lucyo. Świetnie!
Angelo. Prawo nie było umarłe, lecz spało.
Niejeden, byłby nie popełnił złego,
Gdyby ów pierwszy człek, co złamał przepis,
Był pociągnięty za winę. Lecz dzisiaj
Już się zbudziło i rozważa wszystko,
Co popełniono, i, jako ów prorok,
Patrzy w zwierciadło i widzi, jak przyszłe
Wszelkie występki (co już są lub później
Przez pobłażanie narodzić się mają),
Nie postępują stopniowo w swym wzroście,
Lecz giną w samym zarodku.
Izabella. A jednak
Pokażcie litość.
Angelo. Litości dowodem
Ma sprawiedliwość, albowiem nad tymi
Ja się lituję, których nie znam wcale,
A których mógłby zranić grzech, przezemnie
Dziś odpuszczony. A i jemu świadczę
Niemałą łaskę, bo, dziś pociągnięty
Za swój występek, nie spełni drugiego.
Niech wam to starczy: Brat wasz umrze jutro.
Izabella. Macież wy pierwszy wydać taki wyrok?
A on ma pierwszą być jego ofiarą?
Świetną to rzeczą mieć siłę olbrzyma,
Ale tyranią, siły tej używać
Jak olbrzym.
Lucyo. Ślicznie!
Izabella. Jowiszowe gromy
Gdyby tu wielcy posiadali ludzie,
Przenigdy Jowisz nie miałby spokoju,

Bo każdy marny urzędniczek grzmiałby
Po jego niebie, nic, a tylko grzmiałby...
Litośne nieba!
Wszakże wy swoim siarczystym piorunem
Wolicie dęby druzgotać sękate,
Niż wątłe mirty: Ale człek, ten dumny
Człek, krótkotrwałą uzbrojon potęgą,
Zapominając — choć to rzecz tak jasna —
O swojej szklanej kruchości, wyprawia
W obliczu niebios, jak gniewne małpiątko,
Takie koziołki, takie stroi miny,
Że do łez gotów pobudzić anioły,
Które, humorem obdarzone ludzkim,
Raczej umarłyby z śmiechu,
Lucyo. Nacieraj,
Nacieraj dobrze — widzę, że już mięknie.
Profos. Pomóż go, Boże, przebłagać.
Izabella. Nie można
Własną swą wagą ważyć swoich bliźnich:
Wolnoć jest wielkim żartować ze świętych,
Ale co u tych jest żartem, u lichszych
Jest profanacyą.
Lucyo. Trafiłaś w sedno; dalej-że w tym guście.
Izabella. Co w ustach wodza gniew tylko oznacza,
To u żołnierza staje się bluźnierstwem.
Lucyo. Skąd wiesz to wszystko? Ale mów tak dalej.
Angelo. Po co takiemi sypiesz sentencyami?
Izabella. Ponieważ władza, chociaż błądzić może,
Jak inni ludzie, ma w sobie lekarstwo,
Mogące z góry wszelką koić winę.
W głąb swą zajrzyjcie, uderzcie się w piersi,
Spytajcie serca własnego, czy nie ma
W niem jakiej winy, podobnej do grzechu
Mojego brata; jeżeli i ono
Do przyrodzonej przyzna się słabości,
To niech myśl z niego nie wypłynie głosem
Na ten wasz język, zwróconym przeciwko
Życiu mojego brata.

Angelo. W jej przemowie
Tyle rozumu, że i mój snać rozum
Z tem się kojarzy. Bywajcie mi zdrowa.
Izabella. Szlachetny panie, zwróć się.
Angelo. Chcę się namyśleć; przybądź do mnie jutro.
Izabella. Słuchajcie, panie — pragnę was przekupić!
Wróćcie się jeszcze.
Angelo. Jakto? mnie przekupić?
Izabella. Takimi skarby, że się nimi dzielić
Będziecie z niebem.
Lucyo. Byłaby wszystko popsuła bez tego.
Izabella. Nie kiesą, bitem wypełnioną złotem,
Nie klejnotami, których wartość niska
Albo wysoka — według widzimisię
Naszych kaprysów, lecz szczerą modlitwą,
Która się wzbija ku niebu i którą
Niebo wysłucha, zanim słońce zejdzie,
Modlitwą duszy nieskalanej, prośbą
Poszczących dziewic, których myśl nie idzie
Za doczesnością.
Angelo. Dobrze; przybądź jutro.
Lucyo. (na stronie, do Izabelli). Idźmy; jak dotąd wszystko się udało.
Izabella. Waszą łaskawość niech ma Bóg w swej pieczy.
Angelo (na stronie). Amen. Bo jestem na drodze pokusy.
Idącej w poprzek modlitwom.
Izabella. O której
Mam oczekiwać godzinie?
Angelo. O której
Chcesz, byle tylko przed południem.
Izabella. Niechaj
Pan Bóg was strzeże.

(Wychodzą Lucyo, Izabella i profos).

Angelo. Od ciebie; tak! nawet
Od twojej cnoty!
Cóż to? czy jej to czy też moja wina?
Kto bardziej grzeszy? — ten, którego kuszą,
Czy też kusiciel? Ha! nie ona kusi!
Nie! to nie ona! Lecz ja, przy fijołku

Leżąc na słońcu, gniję jako ścierwo,
Zamiast by wonieć jako kwiat w tem tchnieniu
Cnoty! Dla czego bardziej oszałamia
Te nasze zmysły niewinność kobiety,
Niźli kobiety lekkomyślność? Czemu,
Tyle pustego mając gruntu, chcemy
Zburzyć świątynię, aby wznieść występek?
O fe! fe! fe! fe! Co robisz, Angelo?
Czemże ty jesteś? Czemu chcesz ją grzeszną
Widzieć za sprawy, które jej pobudką
Były do cnoty? O niech brat jej żyje!
Złodziej rabunków swych ma uświęcenie,
Jeżeli kradnie i sam sędzia... Jakto?
Czyżbym ją kochał, że tak pragnę jeszcze
Raz ją usłyszeć, grzać się przy jej oczach?
O czem-że marzę? O chytry nasz wrogu,
Co chcąc ułowić świętego, na wędkę
Świętą umiałeś naciągnąć przynętę!
Przeniebezpieczną jest owa pokusa,
Co nas miłością cnoty na grzech pędzi.
Nigdy rozpusta nie umiała dotąd
Podwójną mocą sztuki i natury
Rozbudzić we mnie pokusy, a tu mnie
Cnotliwa dziewka snać do cna przemoże.
Dotąd, gdym widział zakochanych dwoje,
Duch mój się dziwił, śmiały usta moje.

(Wychodzi).
SCENA TRZECIA.
Pokój w więzieniu.
Wchodzą KSIĄŻĘ w przebraniu mnicha i PROFOS.

Książę. Witam, profosie; wszak z profosem mówię?
Profos. Tak jest z profosem; czego żądasz, ojcze?
Książę. Święty mój zakon, miłość chrześcijańska
Każą mi dusze nawiedzać strapione
W tem tu więzieniu: zaprowadź mnie do nich.
Według zwyczaju, wyłuszcz mi istotę

Ich przewinienia, abym mógł stosowną
Dać im naukę.
Profos. I więcej zrobię, jeśli tego trzeba.

(Wchodzi Julietta).

Patrz, oto jedna z uwięzionych niewiast,
Co wpadła w ogień swej własnej młodości
I w nim spaliła swe imię, jest w ciąży;
Na śmierć skazany jej współwinowajca.
Jest to młodzieniec, skłonniejszy powtórzyć
Grzech swój, niż umrzeć.
Książę. A kiedy ma umrzeć?
Profos. O ilem słyszał, to jutro.

(Do Julietty).

Wszystko zrobione; poczekajcie chwilę,
A zaraz stąd was wyprowadzę.
Książę. Czy żałujecie za grzech popełniony?
Julietta. O, tak, i hańbę swą cierpliwie znoszę.
Książę. Zrobimy razem rachunek sumienia
I wybadamy skruchę, czy jest szczerą
Czy czczą.
Julietta. Posłucham was chętnie.
Książę. Kochacie
Owego człeka, co wam krzywdę zadał?
Julietta. Kocham, jak kocham jego krzywdzicielkę.
Książę. A więc, jak widać, grzech ten spełniliście
Za wspólną zgodą?
Julietta. Za wspólną.
Książę. A zatem
Grzech twój jest cięższy, aniżeli jego.
Julietta. Przyznaję, ojcze, i uczuwam skruchę.
Książę. To dobrze, córko: lecz czy skruchę czujesz
Przez to, że grzech cię do tej hańby przywiódł?
Żal taki nas ma na względzie, nie Boga,
Bo pokazuje, że nie służym Bogu
Z miłości k’niemu, lecz z strachu.
Julietta. Uczuwam skruchę, że złym mój uczynek,
I hańbę znoszę z radością.
Książę. W tem trwajcie;
Współwinowajca wasz ma umrzeć jutro,

Spieszę do niego z nauką na drogę.
A więc Bóg z wami... Benedicite.

(Wychodzi).

Julietta. Jutro ma umrzeć! Okrutna litości,
Oszczędzająca me życie, co odtąd,
Zamiast rozkoszą, będzie tylko strachem
Śmiertelnym dla mnie.
Profos. Żal mi jego losu.

(Wychodzą).
SCENA CZWARTA.
Pokój w domu Angela.
Wchodzi ANGELO.

Angelo. Gdy chcę się modlić i myśleć, modlitwa
I myśl ku różnym uchodzą przedmiotom;
Niebo ma czcze moje słowa, zaś umysł,
Głuchy na język, zarzuca kotwicę
Przy Izabelli: niebo na mych ustach,
Jakbym przeżuwał tylko jego imię,
A zaś w mem sercu rośnie grzech nabrzmiałej
Pożądliwości. Państwo, ku któremu
Zwracałem dotąd swój zapał, jest dla mnie,
Jak dobra księga, czytana zbyt często,
Nudnem i wstrętnem; tak, nawet powagę,
Którą tak dumny byłem, (oby tylko
Nikt mnie nie słyszał!) zmieniłbym za lada
Piórko, igraszkę wietrzyka. O, stanie!
O, ty godności! Jak często na głupcach
Cześć ty dla siebie wymuszasz zewnętrzną
Swoją powłoką, jak nawet fałszywym
Chwytasz pozorem dusze mędrców! Zawsze
Krew krwią zostaje!... Napisz „dobry anioł“
Na rogach dyabła, a rogi nie będą
Dyabła znamieniem.

(Wchodzi sługa).

Cóż tam? Czego żądasz?
Sługa. Tam zakonnica jakaś, Izabella,
O posłuchanie prosi.

Angelo. Wskaż jej drogę.

(Sługa wychodzi).

O, nieba!
Czemu krew moja tak do serca bieży,
Ubezwładniając i siebie i serce
I wszystkim innym odbierając członkom
Zdatność niezbędną?
Do omdlałego tak się tłum rwie głupi:
Wszyscy chcą pomódz, tamując powietrze,
Któreby mogło wrócić mu przytomność.
Tak lud, przywiązan do swojego króla,
Rzuca zajęcie i w poddańczym szale
Tłoczy się k’niemu, aż w końcu ta miłość
Niepowściągniona staje się obrazą.

(Wchodzi Izabella).

Izabella. Przychodzę,
By waszą wolę usłyszeć ostatnią.
Angelo. Wolałbym raczej, byś sama wiedziała,
Niż że się pytasz. Brat twój żyć nie może.
Izabella. Tak?... Niech was niebo zachowa w swej pieczy.

(Chce odejść).

Angelo. Żyć jednak mógłby czas jakiś, a nawet
Tak jak ja długo albo wy, a przecież
On musi umrzeć.
Izabella. Za waszym wyrokiem?
Angelo. Tak.
Izabella. Kiedy? Mówcie, by w czasie tej zwłoki,
Krótszej czy dłuższej, mógł się przygotować,
Od zatracenia zbawić duszę.
Angelo. Ha! szpetne grzechy! fe! Przebaczyć temu,
Co skradł naturze już ukształtowaną
Postać człowieka, byłoby to samo,
Co uniewinnić tę słodycz występną,
Która fałszywym chce wybijać stemplem
Obraz niebieski; tak samo jest łatwo
Zniszczyć fałszywie życie prawnie dane,
Jak rzucić metal wbrew prawu, by życie
Odlać fałszywe.

Izabella. Tak napisano w niebie, nie na ziemi.
Angelo. Tak to powiadasz? Zaraz cię przychwycę.
Więc co wybierasz, czy to, by ci prawo
Najsprawiedliwsze wzięło życie brata,
Czy też dla tego, by go uratować,
Oddasz swe ciało słodkiej nieczystości,
Jak ta przez niego zhańbiona?
Izabella. Wierzajcie,
Raczej swe ciało poświęcę, niż duszę.
Angelo. Nie o twej duszy mowa. Wymuszonych
Grzechów, jakkolwiek będą policzone,
Na nasz rachunek nie zapiszą.
Izabella. Jakżeż
Mam to zrozumieć?
Angelo. Nie zaręczam za to,
Bo mógłbym temu zaprzeczyć, com wyrzekł.
Odpowiedz jednak: ja, głos praw uznanych,
Na życie brata twego głoszę wyrok.
Czyż nie byłaby tutaj grzechem litość,
Pragnąca zbawić życie twego brata?
Izabella. Raczcie to spełnić, ja ten grzech policzę
Na swojej duszy ramiona; to będzie
Nie grzech, lecz litość.
Angelo. Chciejże ty to spełnić,
Na swojej duszy policzyć rachunek,
A równej wagi będzie grzech z litością.
Izabella. Jeśli o życie jego błagać grzechem,
Niech ja, o niebo, wezmę go na siebie.
Jeśli spełnienie mej prośby jest grzechem,
To błagać będę w mych rannych pacierzach,
Aby do moich Bóg ten grzech doliczył,
A od was z niego nie żądał rachunku.
Angelo. Chciej mnie posłuchać: twa myśl nie podąża
W ślady za moją; mówisz to w prostocie,
Czyli też chytrze udajesz? Nie dobra-ś.
Izabella. Niech-że więc będę prostą i nie dobrą,
Bylem wam tylko wyznała w pokorze,
Żem nie jest lepszą.
Angelo. Tak chce mądrość w całym
Zajaśnieć blasku, kiedy się poniża.

Tak maski czarne dziesięć razy więcej
Podnoszą piękność, pod niemi ukrytą,
Niżeli wdzięki odsłonięte. Słuchaj,
Byś mnie pojęła, jaśniej się wyrażę —
Brat musi umrzeć.
Izabella. Wiem.
Angelo. Jego występek
Tak jest wyraźny, że i według twego
Prawa na karę zasłużył.
Izabella. To prawda.
Angelo. A teraz przypuść, że już nie ma innej
Drogi, ażeby ocalić mu życie,
(Nie ręczę za tę, ani też za inną,
A tylko mówię w samych przypuszczeniach),
Prócz tej, że ciebie, jego siostry, chciwie
Pożąda człowiek, co swym wpływem w sądzie
Lub swem wysokiem stanowiskiem może
Wybawić brata z matni praw, że tutaj,
By go ocalić, nie ma innych ziemskich
Środków, jak tylko ten, byś poświęciła
Tej domniemanej osobie bogactwa
Swojego ciała, lub, w przeciwnym razie,
Brat śmierć poniesie: cóżbyś uczyniła?
Izabella. Tyle dla brata mego, ile dla mnie —
To jest, że gdyby na śmierć mnie skazano,
Uważałabym raczej za rubiny
Znaki biczyska, rozebrałabym się
Na śmierć tę moją, jakbym szła do łoża
Upragnionego z dawna, niżbym miała
Ciało swe oddać na hańbę.
Angelo. Więc brat twój
Musiałby umrzeć.
Izabella. Łatwiejsza to droga;
Lepiej niech brat mój raz jeden umiera,
Niż żeby siostra, pragnąc go ocalić,
Zmarła na wieki.
Angelo. Byłabyś wówczas mniej srogą, niż wyrok,
Który tak bardzo potępiasz.
Izabella. Haniebny okup nie pochodzi z domu,
Skąd dobrowolne wyszło przebaczenie;

Nie! Łaska prawa nie może być krewną
Występnych targów.
Angelo. Przed momentem właśnie
Uważaliście prawo za tyrana,
A krotochwilą raczej, niźli grzechem,
Zdał się wam brata występek.
Izabella. Wybaczcie!
Zdarza się nieraz, miłościwy panie,
Że, chcąc uzyskać to, czego pragniemy,
Nie zawsze dobrze myśli swe wysłowim.
Grzech nienawistny uniewinniam nieco
Na korzyść tego, który mi jest drogi.
Angelo. Wszyscyśmy słabi.
Izabella. Niech więc brat umiera,
Jeśli on tylko jest lennikiem grzechu,
Jeśli on tylko dziedzicem słabości.
Angelo. Nie, i kobieta jest słabą.
Izabella. Jak lustro,
W którem się widzi, a które się kruszy
Z taką łatwością, z jaką odzwierciedla
Jej kształt. Kobieta! O nieba! Mężczyzna
Dla swej korzyści kala jej naturę!
O! dziesięćkrotnie zwijcie nas słabemi!
Duch nasz jest wiotki, tak jak nasze ciało,
Łatwo fałszywym zawierza wrażeniom.
Angelo. Słusznie! A zatem twem własnem świadectwem
Co do słabości twojej płci (szczególnie,
Że dość silnymi i my nie jesteśmy,
Ażeby nami nie wstrząsały grzechy)
Ośmielon, biorę cię za słowo: zostań
Czem jesteś — zostań kobietą! Jeżeli
Chcesz być czemś więcej, to być nią przestaniesz.
Jeśli nią jesteś (jak mi świadczą o tem
Rękojmie wdzięków zewnętrznych), daj dowód
I przywdziej barwę, przeznaczoną tobie.
Izabella. Mam tylko jeden język; cny mój panie,
Poprzedniej ze mną używajcie mowy.
Angelo. Mówię otwarcie, że cię kocham.

Izabella. Toż brat mój kocha Julię, a za to —
Wszak powiadacie — ma umrzeć.
Angelo. Gdy mnie pokochasz, nie umrze.
Izabella. O, wiem ja,
Że waszej cnocie wolno się wydawać
Troszeczkę lichszą, niż jest w samej rzeczy
By wypróbować innych.
Angelo. Na mój honor!
Wierz mi, że słowa moje wyrażają
Tylko mój zamiar.
Izabella. Zbyt lichy to honor,
Aby mu tyle zawierzyć! I nader
Zgubny to zamiar! Pozory! Pozory!
Obwieszczę światu o tobie, Angelo,
Strzeż się! natychmiast podpisz przebaczenie
Dla mego brata, bo na całe gardło
Ogłoszę wszystkim, czem jesteś!
Angelo. A któż ci
Zechce uwierzyć? Moje czyste imię,
Moja surowość żywota zaświadczy
Przeciwko tobie, a ma godność w państwie
Tak twoją skargę od razu przeważy,
Że się udławisz swym własnym donosem
I tylko smak ci kalumnii zostanie.
Gdym już raz zaczął, puszczam wolno cugle
Mej zmysłowości; daj swe przyzwolenie
Mej chciwej żądzy, skończ z wszelkim uporem
I ten zbyteczny pożegnaj rumieniec,
Odpychający to, czego sam pragnie.
Aby okupić brata, mojej woli
Oddaj swe ciało, bo w przeciwnym razie
Nie tylko śmierć on poniesie, lecz jeszcze
Surowość twoja śmierć tę mu przewlecze
Długą katuszą. Odpowiesz mi jutro,
Lub — na tę żądzę, która mną owładła —
Będę tyranem dla niego. W tej porze
Wiedz to, że fałsz mój twą prawdę przemoże.

(Wychodzi).

Izabella. Przed kim-że ja się uskarżę? Któż memu
Uwierzy słowu? O, wy usta zgubne,

Gdzie ten sam język głosi razem łaskę
I potępienie, nagina ustawy
Do swojej chęci i za żądzą swoją
Ciągnie bezprawie i prawo, posłusznie
Mu się łaszące. Pospieszę do brata;
Choć za krwi własnej upadł poduszczeniem,
Ma w sobie dosyć poczucia honoru,
Że gdyby przyszło złożyć mu dwadzieścia
Głów na dwudziestu krwawych pniach, to wszystkie
Raczej by oddał, niźliby zezwolił,
By jego siostra rzuciła swe ciało
Na taką hańbę straszliwą...
Czystą zostanę, ty giń z ręki kata;
Droższa ma czystość, niźli życie brata.
Pójdę mu wyznać Angela zamiary,
By się pokajał, uszedł wiecznej kary.

(Wychodzi).



AKT TRZECI.

SCENA PIERWSZA
Izba więzienna.
Wchodzą: KSIĄŻĘ, KLAUDYO i PROFOS.

Książę. Więc wam przebaczy Angelo? Myślicie?
Klaudyo. Nie ma innego w nieszczęściu lekarstwa
Oprócz nadziei.
Z nadzieją życia na śmierć się gotuję.
Książę. Na śmierć się gotuj, a śmierć albo życie
Słodsze ci będą. Z życiem tak rozumuj:
Jeśli cię stracę, stracę rzecz, do której
Tylko się głupiec przywięzuje. Jesteś

Tchnieniem, podległem wszelkim wpływom nieba,
Zagrażającem co chwila domowi,
Gdzieś zamieszkało; błaznem śmierci jesteś,
Wciąż się mozolisz, aby uciec przed nią,
A k’ niej wciąż lecisz. Nie jesteś szlachetnem,
Albowiem wszystka rozkosz, którą pijesz,
Z pospolitości pochodzi. I mężnem
Również nie jesteś, drżysz bowiem przed wiotkiem
Żądłem marnego robaka. Najlepszym
Twoim spoczynkiem sen, którego często
Wzywasz, a strasznie śmierci się obawiasz,
Która jest tylko snem. Nie jesteś sobą,
Albowiem żyjesz dzięki ziarn tysiącom,
Powstałym z prochu. Nie jesteś szczęśliwem,
Bo czego nie masz, wciąż do tego dążysz,
A zapominasz o tem, co posiadasz.
Nie jesteś stałem, bo natura twoja
Zmienia się według księżyca. Ubogieś,
Choć masz bogactwa, bo jako ten osioł,
Co grzbiet ugina pod złotem, dzień tylko
Dźwigasz skarb ciężki, aż go śmierć ci zdejmie.
Nie masz przyjaciół: twe własne wnętrzności,
Które cię ojcem swym zowią, ten czysty
Wytwór twych lędźwi, złorzeczą wysypkom,
Reumatyzmom i gośćcom, że nie chcą
Prędkiego zadać ci końca. Młodości
Ni podeszłego nie posiadasz wieku —
Popołudniowej jest to rodzaj drzemki,
Gdzie śnisz o jednem i drugiem; twa cała
Kwitnąca młodość, jak wiekowy nędzarz,
Żebrze jałmużny u zwiędłej starości;
A kiedyś stary i bogaty, wówczas
Brak ci już żądzy, ognia, członków, wdzięku,
Aby używać swych bogactw. I cóż w tem
Godne nazywać się życiem? W tem życiu
Śmierci ukrywa się tysiąc, a jednak
Drżymy przed śmiercią, co w końcu te wszystkie
Godzi sprzeczności.
Klaudyo. Dziękuję pokornie.
Widzę, że pragnąc życia, szukam śmierci,

Szukając śmierci, odnajduję życie;
Niech więc śmierć przyjdzie.

(Wchodzi Izabella).

Izabella. Hej-że hej!... Otwórzcie.
Pokój i łaska niechaj będzie z wami.
Profos. A któż tam? Wejdźcie! Dobrego przyjęcia
Godne życzenie!
Książę. Odwiedzę was znowu,
Drogi mój panie.
Klaudyo. Świętobliwy panie,
Dzięki wam za to.
Izabella. Jedno lub dwa słowa,
Z Klaudyem — to mój interes.
Profos. Witajcie.
Spojrzyjcie, panie, przyszła wasza siostra.
Książę. Na słówko z wami, dozorco.
Dozorca. Na tyle,
Ile zechcecie.
Książę. Skryjcie mnie gdziekolwiek,
Abym mógł słyszeć ich rozmowę.

(Wychodzą Książę i Profos).

Klaudyo. Z jaką
Przychodzisz do mnie pociechą, ma siostro?
Izabella. Z taką, jak każda pociecha, z przedobrą!
Angelo, mając swoje sprawy w niebie,
Chce cię tam wysłać, jako swego posła,
Będziesz tam jego zastępcą na wieki:
Więc jak najspieszniej gotuj się do drogi,
Jutro wyruszasz.
Klaudyo. Więc już nie ma środka?
Izabella. Jest jeden środek, co, by zbawić głowę,
Rozcina serce na dwoje.
Klaudyo. A zatem
Jest jakiś środek.
Izabella. Możesz żyć, mój bracie;
Jest-ci dyabelska litość w twoim sędzim,
Pożebraj o nią, a ocalisz życie,
Lecz więzy dźwigać będziesz aż do śmierci.
Klaudyo. Wieczne więzienie?

Izabella. Tak, wieczne więzienie;
Chociaż świat cały byłby ci otwarty,
Ciebie to jedno ciągle by więziło.
Klaudyo. Cóżto takiego?
Izabella. Coś, że gdy to przyjmiesz,
To z pnia swojego wszystek zedrzesz honor
I pozostaniesz nagi.
Klaudyo. A więc wyjaw.
Izabella. Boję się ciebie, Klaudyo, drżę, byś czasem
Nie chciał przedłużać febrycznego życia;
Byś sześć lub siedem zim nie cenił bardziej,
Niż wieczny honor. Masz odwagę umrzeć?
Uczucie śmierci jest tylko pojęciem;
A marny owad, gdy go nadepcemy,
Cielesną mękę czuje tak boleśnie
Jak konający olbrzym.
Klaudyo. I dla czego
Tak mnie zawstydzasz? Czy myślisz, że zechcę
Czerpać odwagę z słabiutkiego kwiecia?
Jeśli trza umrzeć, jak oblubienicę
Mrok ten powitam i zamknę w ramiona.
Izabella. To mówi brat mój; to ojciec przemawia
Z swojej mogiły! Tak, ty musisz umrzeć!
Nazbyt szlachetny-ś, by ocalać życie
Podłymi środki. Ten na pozór święty
Sędzia, którego surowe oblicze,
Którego słowo mierzone przeraża
Młodość i płoszy szaleństwo — jak kury
Jastrząb — jest dyabłem; wyczerpnij mu błoto
Z wnętrza, a ujrzysz kałużę, głęboką
Jak samo piekło.
Klaudyo. Poważny Angelo?
Izabella. O, ta powaga to chytry strój piekła,
Osłaniający ciało potępieńców
Szatą świętości! Czy mniemasz, mój Klaudyo,
Że jeśli jemu oddam swą dziewiczość,
To będziesz wolny?
Klaudyo. Nieba! czyż być może?
Izabella. Za grzech ten ciężki gotów ci pozwolić,
Byś grzeszył dalej. Tej nocy mam spełnić

To, co wymówić się wzdrygam, lub jutro
Musisz umierać.
Klaudyo. Nie uczynisz tego.
Izabella. O, gdyby tylko szło o moje życie,
Tak bym je zaraz rzuciła jak szpilkę,
By cię ocalić.
Klaudyo. Dzięki, siostro droga!
Izabella. Przygotuj-że się na tę śmierć jutrzejszą.
Klaudyo. Tak jest... Więc w sobie ma i on te żądzę.
Że może dla niej tak obgryzać prawo,
Które chciał jeszcze obostrzyć? A zatem
Nie jest to grzechem, albo też najmniejszym
Ze siedmiu grzechów śmiertelnych.
Izabella. Z tych grzechów
Który najmniejszy?
Klaudyo. Gdyby zasługiwał
Na potępienie, czyżby się ten mędrzec
Ważył za chwilę rozkoszy na wieczną
Skazywać mękę?... O, ma Izabello!
Izabella. Co mówisz, bracie?
Klaudyo. Śmierć jest straszną rzeczą.
Izabella. A życie w hańbie rzeczą nienawistną.
Klaudyo. Tak, ale umrzeć, pójść, nie wiedzieć, dokąd,
W zimnem zamknięciu leżeć, gnić, ten czuły,
Gorący życia ruch przemieniać w marną
Garsteczkę gliny, gdy duch, wyrwan z ciała,
Albo się kąpie w płomienistych falach
Lub w przenikliwych mieszka regionach
Wiecznego lodu; być tak uwięzionym
Śród niewidzialnych wiatrów, z gwałtownością
Niepowstrzymaną wirować naokół
Wiszącej ziemi; lub być czemś nędzniejszem
Od najnędzniejszych bytów, które, wyjąc,
Wyobrażają sobie niekiełzane,
Niepewne myśli — ach! to zbyt okropne!
Choćby najcięższe życie na tym świecie,
Które wiek, nędza, kaźń narzucić mogą
Ludzkiej naturze, to raj wobec tego,
Czem nas przeraża śmierć.

Izabella. O biada! biada!
Klaudyo. Najsłodsza siostro, daj mi żyć! Choć zgrzeszysz,
Aby ocalić życie twego brata,
Czyn twój natura tak łatwoć przebaczy,
Że to się w cnotę przemieni.
Izabella. O, bydle!
O podły, tchórzu! O, bezecny łotrze!
Czyż z ciebie grzech mój zrobić ma człowieka?
Nie kazirodztwo-ż to, otrzymać życie
Z hańby swej siostry? Cóż ja mam pomyśleć?
Nieba! Czyż matka ma zdradziła ojca?
Bo tak zdziczała latorośl nie mogła
Wyróść z krwi jego... Wyrzekam się ciebie!
Umrzej! przepadnij! Gdyby mi się tylko
Schylić wypadło, by twój los odwrócić,
Dałabym spokój. Modłów mam tysiące
Dla twojej śmierci, ni słowa dla życia.
Klaudyo. Posłuchaj tylko, droga Izabello;
Izabella. A fe! fe! fe! twój grzech nie jest przypadkiem,
Tylko rzemiosłem, a litość nad tobą
Byłaby tylko rajfurstwem. Najlepiej,
Byś zmarł natychmiast.

(Chce odejść).

Klaudyo. Słuchaj, Izabello.

(Wraca książę).

Książę. Pozwólcie mi na jedno słowo, młoda
siostro, na jedno tylko słóweczko.

Izabella. Czego sobie życzycie?

Książę. Gdyby wam czas na to pozwolił, chciałbym
się z wami rozmówić; łaska, o którą proszę, wyjdzie i wam na korzyść.

Izabella. Nie mam ani chwili zbędnej;
czas, który tu spędzam, kradnę innym obowiązkom, mimo
to jestem gotowa zatrzymać się jeszcze na chwilę.

Książę (do Klaudya na stronie). Mój synu, podsłuchałem,
co zaszło między wami, a waszą siostrą. Angelo,
nie miał nigdy zamiaru jej uwieść, chciał tylko cnoty
jej doświadczyć, ażeby się poćwiczyć w sztuce sądzenia
ludzkiej natury. Ona zaś pełna uczucia prawdzi-

wego honoru, uczciwa, odmowną dała mu odpowiedź, którą on z największą usłyszał radością. Jestem spowiednikiem Angela i wiem, że to prawda: więc przygotujcie się na śmierć jutro. Nie łudźcie odwagi swojej płonnemi nadziejami, umrzeć musicie; a zatem, idźcie uklęknąć i bądźcie gotowy.

Klaudyo. Pozwólcie mi prosić siostrę o przebaczenie. Tak mi odeszła ochota do życia, że pragnę pozbyć go się coprędzej.
Książę. Trzeba w tem wytrwać. Żegnajcie!

(Wychodzi Klaudyo. Wchodzi profos).

Książę. Profosie, mam wam coś powiedzieć.
Profos. Czego sobie życzycie, ojcze?
Książę. Jak przyszliście, tak się też oddalcie; zostawcie mnie na chwilę z tą dziewicą; mój charakter i mój habit są rękojmią, że w mojem towarzystwie nic się jej nie stanie.
Profos. I owszem.

(Wychodzi).

Książę. Ręka, która wam dała piękność, dała wam także i dobroć; dobroć frymarczy pięknością i wkrótce pozbawi piękność dobroci; ale cnota, która jest duszą waszej istoty, zachowa ciału piękność na zawsze. Napaść, jaką na was urządził Angelo, doszła przypadkiem do mej wiadomości i gdyby słabość ludzka nie dała już przykładów podobnego upadku, dziwiłby mnie Angelo. Cóż zamierzacie przedsięwziąć, aby zadowolić tego namiestnika i ocalić brata?
Izabella. Idę teraz objawić mu postanowienie moje: wolę, żeby mi brat umarł wedle prawa, niż żeby mi się syn urodził na przekór prawu. Ale jak bardzo dobry ten książę oszukał się na Angelu! Jeśli wróci kiedykolwiek, a zdołam uzyskać posłuchanie, to albo nadaremnie usta otworzę, albo mu odsłonię rządy jego namiestnika.
Książę. Wcale by to nie było bez racyi, ale tak, jak dziś rzeczy stoją, odeprze on wasze oskarżenie, twierdząc, że chciał tylko wziąć was na próbę. Dlatego nakłońcie ucha mym radom, bo mojej żądzy czynienia dobrze nastręcza się lekarstwo. Jestem przekonany, że możecie jak najuczciwiej zasłużoną wyświadczyć łaskę biednej, pokrzywdzonej kobiecie, brata wyzwolić od surowości prawa, bez żadnej plamy dla swojej wdzięcznej osoby, a oddać miłą usługę nieobecnemu księciu, jeśli przypadkiem wróci kiedy i o sprawie tej usłyszy.
Izabella. Mówcie dalej, ojcze; mam na tyle ducha w sobie, aby uczynić wszystko, co szczerym oczom mego ducha okaże się jako rzecz uczciwa.
Książę. Cnota jest odważna i dobroć nie zna trwogi. Nie słyszeliście kiedy o jakiej Maryannie, siostrze Fryderyka, tego wielkiego wojaka, co to zginął na morzu?
Izabella. Słyszałam o tej damie, a dobre słowa towarzyszyły jej nazwisku.
Książę. Ją to miał Angelo pojąć za żonę; już się uroczyste odbyły zaręczyny i dzień ślubu był już naznaczony. Między zaręczynami a uroczystością brat jej Fryderyk rozbił się na morzu, a z nim i z okrętem przepadł zarazem i posag jego siostry. Pomyślcie sobie tylko, ile to nieszczęść zwaliło się na biedną niewiastę; straciła szlachetnego i sławnego brata, który żywił dla niej najtkliwsze i najszczersze braterskie uczucie, straciła z nim razem nerw swojego szczęścia, swój posag; z jednym i z drugim razem straciła narzeczonego, tego na pozór uczciwego Angela.
Izabella. Czy to być może? Więc ją Angelo porzucił?
Książę. Porzucił ją we łzach, z których ani jednej słowem pociechy nie osuszył; połknął wszystkie swoje przysięgi pod pozorem, że zrobił pewne odkrycia co do jej honoru, słowem, zostawił ją w żałobie, którą z powodu niego nosi dotychczas, a on na łzy jej jak marmur, choć niemi oblany, zmiękczyć się nie dał.
Izabella. Jaką-ż to łaskę wyświadczyłaby tu śmierć, zabierając tę biedną dziewczynę ze świata! Co to za zepsucie w tem życiu, jeżeli człowiek ten jeszcze żyje! Lecz jaką może ona mieć korzyść z tego?
Książę. Jest to złamanie, które nie trudno będzie wam uleczyć, a lekarstwo to nie tylko ocali brata, ale i od hańby was ustrzeże, jeżeli się tem zajmiecie.
Izabella. Wytłómaczcie mnie, jakim sposobem, dobry ojcze.
Książę. Wspomniana dziewczyna nie przestała żywić dotąd tej swojej pierwszej miłości dla niego; niesprawiedliwe jego okrucieństwo, które, biorąc rzeczy na rozum, powinno było uczucie to zagasić, zrobiło ją tylko, jak tamy na potoku, gwałtowniejszą i niesforniejszą. Idźcie do Angela, oświadczcie mu się z pozorną na jego zachcianki gotowością do posłuszeństwa, zgódźcie się na jego żądania w tej mierze, zastrzeżcie sobie tylko warunki — po pierwsze, że tylko krótko zatrzymacie się u niego; że godzinie tego spotkania sprzyjać ma ciemność i milczenie i że miejsce będzie do tego stosowne. Jeżeli warunki te przyjmie, to reszta pójdzie jak z płatka. Uprzedzimy tę pokrzywdzoną dziewicę, aby za was na umowione poszła miejsce. Jeśli spotkanie to kiedy na jaw wyjdzie, może ono go zmusić do naprawienia wyrządzonej jej krzywdy; tym więc sposobem brat wasz będzie ocalony, honor wasz nie tknięty, biedna Maryanna pocieszona, a występność namiestnika odkrytą. Sam o tem uwiadomię dziewicę i przygotuję ją do tego przedsięwzięcia. Jeżeli gotową jesteście wszystko wedle możności wykonać, podwójna z tego korzyść ochroni nasz podstęp od nagany. Co o tem myślicie?
Izabella. Myśl sama napełnia mnie zadowoleniem; a spodziewam się, że szczęśliwy skutek uwieńczy wykonanie.
Książę. Wiele od was zależy. Spieszcie natychmiast do Angela; jeśli zapragnie was do łoża tej nocy, przyrzeczcie go zadowolić. Ja tymczasem pobiegnę do Świętego Łukasza — tam w samotnej chatce mieszka odtrącona Maryanna. Tam mnie znajdziecie. A pospieszcie się z Angelem, aby co prędzej wszystko zakończyć.
Izabella. Dziękuję wam za to pocieszenie; żegnam was dobry ojcze.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Ulica przed więzieniem.
Wchodzą: KSIĄŻĘ przebrany za mnicha, za nim ŁOKIEĆ, BŁAZEN, straż policyjna.

Łokieć. Otóż jeśli na to nie ma lekarstwa, a ino chcecie gwałtem kupować i sprzedawać mężczyzn i kobiety jak bydlęta, to wkrótce cały świat będzie musiał pić białego i czerwonego „bękarta“.
Książę. O, nieba! cóż to za gawiedź!
Błazen. Skończyła się uciecha świata z chwilą, gdy z dwóch lichwiarzy weselszy był zrujnowany, a gorszy upoważniony był prawem do przywdziania płaszcza z futrem, żeby mu było ciepło; płaszcz podbity był lisem i barankami, na znak, że oszustwu, jako jest od uczciwości bogatsze, wolno paradować w takiem przebraniu.
Łokieć. Dalej-że w drogę, mopanku. — Bóg z wami, dobry ojcze braciszku.
Książę. I z waścią, dobry ojcze braciszku. — W czem waści człowiek ten zawinił, mopanku?
Łokieć. Ot tak, panie — człowiek ten zawinił przeciw prawu, a oprócz tego, panie, zdaje się nam, że to złodziej, panie, bo znaleźliśmy na nim dziwnej natury wytrych, panie, któryśmy posłali do namiestnika.

Książę. Fe, ty rajfurze! haniebny rajfurze!
Grzech ten, za twoje spełniam pośrednictwem,
Jest twoim chlebem! Pomyśl, co to znaczy
Brzuch ten napełniać, grzbiet ten przyodziewać
Za takie brudy! Sam sobie to powiedz:
Z ich obrzydliwych, zwierzęcych obcowań

I jem i piję, stroję się i żyję.
Może-li życiem być życie, zawisłe
Od takich smrodów? Idź, idź, popraw-że się!

Błazen. Prawda, panie, że to coś śmierdzącego w swym rodzaju, jednakże, panie, podejmę się dowieść —

Książę. O, jeśli dyabeł podsunie ci dowód
W obronie grzechu, toś jest dowiedzioną
Własnością dyabła... Dalej z nim do kaźni!
Potrzeba chłosty oraz napomnienia,
Nim takie bydle się poprawi.

Łokieć. Musi się, panie, stawić przed namiestnika; dał mu on już przestrogę. Namiestnik nie może ścierpieć takich kurwiarzy i jeśli kurwiarstwo jego rzemiosłem i to się wyda, to lepiej by mu było gdzieś o milę pognać za sprawunkiem.

Książę. Bodaj był człowiek, za co chce uchodzić,
Lub, będąc grzesznym, przestał ludzi zwodzić.

(Wchodzi Lucyo).

Łokieć. Niebawem będzie miał na szyi, co waść na brzuchu — postronek.
Błazen. Wietrzę pomoc! Złożę kaucyę; oto jest szlachcic a mój przyjaciel.
Lucyo. Cóż tam nowego, szlachetny Pompejuszu? Jak to, u pięt Cezara? czy cię w tryumfie prowadzą? Co, czy nie ma już posągów Pigmaliona, świeżo zmienionych w kobiety, któreby można nabyć, wkładając rękę do kieszeni, a wyciągając ją stuloną? Co na to odpowiesz, hę? Co mówisz o tej nucie, o tym temacie, o tej metodzie? Czy ci język w ostatnim deszczu utonął, hę? Co mówisz, zbijobruku? Czy świat idzie zawsze po dawnemu, mój człecze? Jakaż twoja melodya? Czy smutna, czy bez słów? No dalej! Jakiż jej sens?
Książę. Świat zawsze jeden i ten sam! Coraz to gorszy!
Lucyo. A jak się ma drogi mój kąsek, twoja pani? Czy zawsze prokuruje, hę?
Błazen. Ot, mój miły panie, zjadła już wszystką swoją peklowinę i sama teraz siedzi w solówce.
Lucyo. A no, to dobrze, nie sprawiedliwszego; tak być powinno: Kurewka zawsze świeża, a rajfurka zawsze solona, to nieuniknione następstwo, tak być powinno. A waść idziesz do więzienia, mości Pompejuszu?
Błazen. Tak jest, w istocie, panie.
Lucyo. A no, nic w tem złego, Pompejuszu. Bądź zdrów! idź, powiedz, że to ja cię tam posłałem. Czy za długi, Pompejuszu? czy za co innego?
Błazen. Za rajfurstwo, za rajfurstwo!
Lucyo. A zatem więc co prędzej z nim do więzienia. Jeśli więzienie należy się rajfurom, więc i owszem, ma do niego najlepsze prawo; to rajfur niewątpliwy, rajfur od wieków, rajfur od urodzenia. Bądź zdrów zacny Pompejuszu! Poleć mnie więzieniu, Pompejuszu! zostaniecie tam dobrym gospodarzem, Pompejuszu, będziecie pilnowali domu.
Błazen. Spodziewam się, panie, że wasza wielmożność nie zechce mi odmówić swego poręczenia.
Lucyo. O, nie! nie chcę, Pompejuszu, to teraz nie w modzie. Poproszę ich nawet, Pompejuszu, aby waści więzienie przedłużyli; jeśli nie będziecie znosili cierpliwie, będzie to dowodem, że zbyt jesteście krewki. Żegnam, mężny Pompejuszu! Bóg z wami, ojcze.
Książę. I z waścią.
Lucyo. Czy Brygita zawsze się maluje, Pompejuszu?
Łokieć. Dalej, mopanku, w drogę! dalej.
Błazen. A więc nie dalibyście mnie wówczas poręczenia?
Lucyo. Ani wówczas, Pompejuszu, ani teraz. Jakież tam nowiny na świecie, mój ojcze? jakież nowiny?
Łokieć. Dalej, mopanku, w drogę! dalej!
Lucyo. Idź do psiarni, Pompejuszu, idź!

(Wychodzą Łokieć, Błazen, straż).

Jakież tam nowiny, ojcze? Co słychać o księciu?
Książę. Nic nie wiem; a wy, czy możecie mi coś powiedzieć o nim?
Lucyo. Jedni powiadają, że jest u cesarza rosyjskiego, inni że jest w Rzymie; a wam jak się zdaje? Gdzie on teraz?
Książę. Nie wiem wcale; lecz gdzie bądź jest, życzę mu szczęścia.
Lucyo. Fantastyczny był to wybryk z jego strony, wykraść się z własnego państwa, a przywłaszczyć sobie włóczykijstwo, do którego się nie rodził. Angelo w jego nieobecności dobrze panuje, tylko że trochę przekroczył granice.
Książę. Dobrze zrobił.
Lucyo. Trochę więcej pobłażania dla jurności nie zrobiłoby mu krzywdy, mój ojcze; trochę on za cierpki w tej mierze.
Książę. Występek ten zbyt się rozpowszechnił; surowość musi go wyleczyć.
Lucyo. Tak jest, nie przeczę, występek ten liczną ma familię i wysoką parentelę, ale niepodobna do szczętu go wyplenić, ojcze, dopóki jeść i pić będzie wolno: Powiadają, że ten Angelo nie rodził się z mężczyzny i niewiasty wedle prawowitego sposobu stworzenia: czy to prawda? jak myślicie?
Książę. A w jakiż rodził się sposób?
Lucyo. Jedni utrzymują, że go wyikrzyła syrena, inni, że był poczęty przez dwóch sztokfiszów; ale to jest pewnem, że kiedy wypuszcza wodę, uryna jego ścina się na lód: wiem z pewnością, że to prawda; a że jest rodzaju nijakiego, to również rzecz niezawodna.
Książę. Zabawny z was człowiek, mości panie; pleciecie od rzeczy.
Lucyo. Jakto? czy to nie okrucieństwo z jego strony, za bunt w rozporku wydzierać życie człowiekowi! Czy nieobecny książę zrobiłby coś podobnego? Nimby jednego człowieka powiesił za to, że spłodził stu bękartów, onby raczej dał na mamki dla tysiąca; zna się on trochę na tej zabawie, zna tę służbę, dla tego też pobłażliwy jest dla niej.
Książę. Nigdy nie słyszałem, aby nieobecny książę zbyt był kobietom oddany; nie miał słabości do kobiet.
Lucyo. O, mój ojcze, na fałszywej jesteście drodze.
Książę. To być nie może.
Lucyo. Co? książę nie miał słabości do kobiet? Choćby do pięćdziesięcioletniej żebraczki. Zwyczajem jego było rzucać jej dukata na miseczkę. Książę miał swoje kawałki; lubiał się też zalewać, mogę was o tem zapewnić.
Książę. Krzywdzicie go niewąpliwie.
Lucyo. Miły panie, byłem jednym z jego poufałych. Był to sobie zcichapęk ten książę, i zdaje mi się, że zgaduję przyczynę jego oddalenia się.
Książę. A więc, proszę, jaka może być tego przyczyna?
Lucyo. Nie, wybaczcie, ale ten sekret musi zostać pomiędzy zębami a wargą; to jednak mogę wam oświadczyć: wielka liczba poddanych uważa go za rozumnego księcia.
Książę. Rozumny? Wszak co do tego nie ma wątpliwości.
Lucyo. To powierzchowny, głupi, bezmyślny człowiek.
Książę. Jest w tem z waszej strony albo zazdrość, szaleństwo, lub też pomyłka; cały potok jego żywota i sprawy, któremi sterował, wystawiłyby mu, gdyby potrzeba było takiej poręki, lepsze świadectwo. Niech mu tylko własne jego czyny za świadków służą, a zazdrośnikom nawet wyda się on uczonym, mężem stanu i żołnierzem. A zatem, albo mówicie bez świadomości, albo świadomość, jeśli ją posiadacie, ogromnie przyćmiła wasza złośliwość.
Lucyo. Znam go i kocham go.
Książę. Miłość mówi z lepszą znajomością, a znajomość z większą miłością.
Lucyo. Co tam, mój ojcze, wiem-ci ja, co wiem.
Książę. Trudno mi uwierzyć, skoro sami nie wiecie, co mówicie. Ale, jeśli kiedykolwiek książę wróci (o co modlimy się wszyscy), to proszę was, abyście w jego przytomności odpowiedzieli za wasze słowa; jeśli mówiliście uczciwie, będziecie zapewne mieli odwagę powtórzyć mu to w oczy; moim będzie obowiązkiem zawezwać was do tego; proszę więc, powiedźcie mi swoje nazwisko.
Lucyo. Panie, nazywam się Lucyo; a księciu dobrze jestem znany.
Książę. Pozna on was lepiej, mój panie, bylem tylko dożył tego, aby mu powtórzyć naszą rozmowę.
Lucyo. Ja-ć się was nie boję.
Książę. O, spodziewacie się, że książę nie wróci już więcej, albo też wyobrażacie sobie, że jestem zbyt słabym przeciwnikiem; ale wierzajcie, mogę wam trochę dopiec i wiem, że się wszystkiego wyprzecie.
Lucyo. Dam się wprzód powiesić; oszukałeś się co do mnie, mój książę. Lecz dajmy już temu spokój. Możeszli mi powiedzieć, czy Klaudyo umrze jutro, czy nie?
Książę. Dlaczego miałby umrzeć, mój panie?
Lucyo. Dlaczego? Dlatego, że napełnił butelkę za pomocą lejka. Chciałbym, żeby książę, o którym mówiliśmy, powrócił, bo inaczej to ten wywałaszony jego namiestnik wstrzemięźliwością wyludni prowincyę. Nawet wróblom nie wolno gnieździć się pod jego dachem, ponieważ za bardzo są jurne. Sam książę pozostawiłby w ciemności czyny spełnione w ciemności, a nie wyprowadzał ich na światło dzienne. Jak jabym chciał, aby wrócił! Na prawdę, ten Klaudyo skazany na śmierć za podgięcie fartuszka! Bądź zdrów, dobry ojcze, a proszę cię, módl się za mną. Książę, raz ci to jeszcze powtarzam, jadłby w piątek baraninę. Wyszedł on już z tych lat, a jednak, powiadam ci, gotów się cmokać z żebraczką, którą czuć razowym chlebem i czosnkiem; oświadcz, że ja ci to powiedziałem. Bądź zdrów!

(Wychodzi).

Książę. Obelg nie ujdzie wielkość ni potęga,
A potwarz, z tyłu raniąca, dosięga
Najbielszej cnoty. Gdzież ten król się zdarzy,

Co żółć powstrzyma, ciekącą z potwarzy?
Lecz któż tam idzie?

(Wchodzą Eskalus, profos, rajfurka, straż).

Eskalus. A no, precz z nią do więzienia! Rajfurka. Dobry mój panie, bądźcie dobrym dla mnie; dostojność wasza uchodzi za miłosiernego człowieka, dobry mój panie.
Eskalus. Po dwóch i trzech ostrzeżeniach zawsze to samo przestępstwo? Toć na ten widok miłosierdzie kląćby zaczęło i zmieniłoby się w tyranię.
Profos. Rajfurka z jedenastoletnią praktyką, z przeproszeniem waszej, dostojności.
Rajfurka. Panie, to na donos niejakiego Lucya! Panna Kasia Trzymajgonisko dostała od niego dziecko jeszcze za czasów księcia; obiecał się z nią ożenić, dziecko będzie miało rok i kwartał na świętych Filipa i Jakóba, ja sama je chowałam, a patrzcie, jak dziś za to chce się obejść ze mną!
Eskalus. Z jegomości tego rozpustny wielce jegomość; zawezwać go, żeby się stawił przed nami. A z nią precz do więzienia; idź sobie! ani słowa więcej.

(Wychodzą Rajfurka i straż).

Profosie, brat mój Angelo jest nieugięty, Klaudyo musi umrzeć jutro; poszlijcie mu po księdza i dopilnujcie, żeby miał wszystko, co chrześcijańska nakazuje wiara; gdyby brat mój chciał się był kierować moją litością, nie byłoby tak się z nim stało.
Profos. Za pozwoleniem waszem, ten właśnie braciszek był już u niego i na śmierć go przygotował.
Eskalus. Dobry wieczór, dobry ojcze.
Książę. Błogosławieństwo i łaska z wami.
Eskalus. Skąd jesteście?

Książę. Nie z tego kraju, choć na czas niejaki
Los mnie tu przywiódł; świętego zakonu
Jestem braciszkiem, przybyłym z za morza
W Świętobliwości jego interesach,

Eskalus. Cóż nowego na świecie?
Książę. Nic, chyba to, że uczciwość tak na gorączkę zapadła, iż tylko śmierć wyleczyć ją może; poszukiwana sama tylko nowość, a tak niebezpieczną jest rzeczą zestarzeć się w jakimbądź zawodzie, jak cnotliwą stałym być w swoich przedsięwzięciach. Zaledwie jest dosyć szczerości na ziemi, aby społeczność zaręczone miała bezpieczeństwo, tyle jednak zaręczeń, że chciałoby się przekląć całą społeczność. Około tej zagadki kręci się wszystka mądrość świata. Dość to stara nowina, a przecie codzienna to nowina. Proszę was teraz, panie, powiedzcie mi, jaki był charakter księcia?
Eskalus. Był to mąż, który wszystkiemi siłami starał się przedewszystkiem poznać sam siebie.
Książę. A jakim oddawał się rozkoszom?
Eskalus. Cieszył się raczej, widząc wesele innych, niż rozweselał się rzeczami, któremi ucieszyć go chciano: pan wielkiej wstrzemięźliwości. Lecz zostawmy go jego przeznaczeniom, zanosząc modły, aby przeznaczenia te były szczęśliwe; a teraz pozwólcie mi się zapytać, w jakiem usposobieniu znaleźliście Klaudya? Mówiono mi, żeście go odwiedzili.
Książę. Sam on wyznaje, że mu sędzia nie odmierzył miarą niesprawiedliwą; z dobrowolną też pokorą poddaje się wyrokowi prawa; jednakże, pod wypływem swojej słabości wytwarzał sobie jeszcze zwodne nadzieje życia, których nicość powoli mu wykazałem, teraz gotów jest umrzeć.
Eskalus. Dopełnicie obowiązku swego powołania względem nieba i względem więźnia. Pracowałem w interesie tego szlachcica do ostatnich granic wyrozumiałości; lecz brata mego sprawiedliwość znalazłem teraz tak surową, iż byłem zmuszony w końcu mu powiedzieć, że jest on na prawdę sprawiedliwością.
Książę. Jeśli własne jego życie odpowiada surowości jego wyroków, przystoi mu ta surowość; jeżeli jednak przypadkiem zbłądzi, sam wydał wyrok na siebie.

Eskalus. Idę odwiedzić więźnia; bywajcie mi zdrowi.
Książę. Pokój z wami.

(Wychodzą Eskalus i profos).

Temu, kto miecz niebieski dzierzy,
Cnym i surowym być należy,
Wzór dla się w własnej mieć istocie,
Jak iść czy stać, posłuszny cnocie.
Pragniesz wymierzać innym karę,
Z własnych słabości swych bierz miarę!
Hańba, gdy kto za winy smaga,
Których sam spełnić się nie wzdraga!
Hańba potrójna na Angela,
Co cudzy grzech, nie swój, wypiela!
Czegóż to ukryć człek nie zdoła,
Dla ludzi mając twarz anioła!
Jak często pozór, zrodzon z winy,
Omamia czasy! On w tkaniny
Pajęczych włókien swoich wplecie
Co najcięższego jest na świecie!
Na grzech dziś podstęp mój pomoże:
Angelo w noc tę zajmie łoże
Obok zdradzonej swej kochanki:
Z chytrością chytrość pójdzie w szranki,
Na kłamstwo kłamu dam potęgę,
A dawną spełni on przysięgę.

(Wychodzi).



AKT CZWARTY.

SCENA PIERWSZA.
Komnata w domu Maryanny.
MARYANNA siedzi. PACHOLĘ śpiewa.
Śpiew.

Odwróć, odwróć usta swoje,
Co tak słodko mi kłamały,

I te oczy, blasków zdroje,
Jutrznie, ćmiące dzień wspaniały,
Me całunki zwróć jedynie,
Zwróć jedynie,
Próżno dane w tej godzinie,
W tej godzinie.
Maryanna. Przerwij piosenkę i odejdź coprędzej,
Z pociechą idzie człowiek, co swą radą
Nieraz ukoił mą boleść szaloną.

(Pacholę wychodzi).
(Wchodzi książę).

Przebacz mi, panie; wolałabym raczej,
Byś mnie nie spotkał tak zajętej śpiewem;
Ale wybaczcie i chciejcie mi wierzyć:
Bawię się na to, aby ból uśmierzyć.
Książę. Owszem; lecz pieśni czarodziejska siła
Nieraz złe w dobre, dobre w złe zmieniła.
Proszę was, powiedzcie mi, czy ktokolwiek nie
pytał się dziś o mnie? Przyrzekłem, że właśnie w tej
porze miałem się tutaj z kimś spotkać.

Maryanna. Nikt się o was nie pytał; a siedziałam tutaj dzień cały.

(Wchodzi Izabella).

Książę. Wierzę wam jaknajzupełniej; nadchodzi właśnie w tej chwili. Muszę was prosić, abyście się na chwilę zechcieli oddalić; być może, zawołam was niebawem i to w waszym interesie.
Maryanna. Zawsze wam jestem zobowiązana.

(Wychodzi).

Książę. Serdecznie witam i pozdrawiam.
Cóż tam nowego z zacnym namiestnikiem?
Izabella. Ma-ci on ogród, otoczony murem,
Co do winnicy przytyka na zachód;
Do tej winnicy bram a z tarcic wiedzie,
Którą ten oto grubszy klucz odmyka,
A zaś ten drugi drzwi otwiera mniejsze,
Od tej winnicy prowadzące w ogród.
Tam to przyrzekłam przybyć dziś do niego
Około głuchej, północnej godziny.

Książę. Jesteście pewną, że znajdziecie drogę?
Izabella. Na wszystko bacznie i pilnie zważałam;
On zaś z szeptliwą, grzeszną gorliwością
Wszystko mi czynnie tłómacząc, po dwakroć
Wskazywał drogę.
Książę. A czy nie ma innych
Pomiędzy wami umówionych znaków,
Na które zważać powinna?
Izabella. Nie, niema;
Tylko się spotkać mamy wśród ciemności,
Przytem mu rzekłam, że tylko czas krótki
Mogę z nim zostać, bo mu powiedziałam,
Że razem ze mną przyjdzie i służąca,
Która zaczeka, a której mówiłam,
Że względem brata przychodzę.
Książę. Tak dobrze.
Jeszczem nie mówił o tem Maryanie
Ani słóweczka: Hejże! proszę do nas.

(Wraca Maryana).

Raczcie znajomość zabrać z tą dziewicą;
Chce wam uczynić coś dobrego.
Izabella. Takież
I me życzenie.
Książę Macie przekonanie,
Że was szanuję?
Maryanna. Wiem o tem, cny książę,
Miałam już tego dowody.
Książę. A zatem
Ściśnijcie rękę waszej towarzyszki,
Co ma gotową rzecz dla waszych uszu;
Poczekam na was, tylko się pospieszcie;
Noc się już zbliża wilgotna.
Maryanna. Zechcecie
Pójść teraz ze mną.

(Maryanna i Izabella wychodzą).

Książę. Władzo! potęgo! Milion kłamnych oczu
Wlepiony w ciebie! Niezliczone tłumy
Kłamnych i sprzecznych wieści pędzą, węsząc,
Za twymi czyny. Tysiączne rodzaje

Ludzkich dowcipów robią z ciebie ojca
Swych pustych marzeń i dręczą bez końca
W swych majaczeniach. Witam... więc cóż, zgoda?

(Wraca Maryanna i Izabella).

Izabella. Chce się tej sprawy podjąć, jeśli, ojcze,
Wy to radzicie.
Książę. Nie tylko jej radzę,
Lecz błagam o to.
Izabella. Nie wiele z nim mówcie
Przy pożegnaniu, a tylko szepnijcie:
Pamiętaj teraz o mym bracie.
Maryanna. O to
Już się nie bójcie.
Książę. I wam, zacna córko,
Bać się nie trzeba niczego: na skutek
Zaręczyn z wami on waszym małżonkiem;
Więc tak was zbliżyć razem nie jest grzechem,
Bo sprawiedliwość waszych praw do niego
Uzacnia podstęp. Więc idźmy co żywo:
Siać wprzódy musi, kto chce zbierać żniwo.

(Wychodzi).
SCENA DRUGA.
Wchodzi PROFOS i BŁAZEN.

Profos. Proszę waści bliżej; umiałbyś waść człowiekowi odciąć głowę?
Błazen. Jeżeli ten człowiek jest kawalerem, to bym umiał; ale jeżeli to jest człowiek żonaty, to jest głową swej żony, a jużcić głowy kobiety nigdybym uciąć nie umiał.
Profos. Daj-że sobie waść spokój tym błazeństwom, a odpowiedz mi po prostu. Jutro rano mają umrzeć Klaudyo i Bernardyn. Mamy tu w tem naszem więzieniu zwyczajnego kata, który do swojej służby potrzebuje pomocnika; jeżeli chcesz mu waść asystować, to możesz się pozbyć dybów: jeżeli nie, to jegomość będziesz musiał odsiedzieć cały swój czas w więzieniu, a przy wyjściu dostaniesz niemiłosierne cięgi, ponieważ znany był z waści rajfur.
Błazen. Byłem-ci panie nieprawnym rajfurem od niepamiętnych czasów, ale teraz zostanę chętnie prawnym katem; byłbym tylko bardzo rad, gdyby mnie mój kolega nieco w tem poduczył.
Profos. Hejże! Abhorsonie! Gdzie jest Abhorson? czy jest on tutaj?

(Wchodzi Abhorson).

Kat. Wołacie mnie, panie?
Profos. Słuchaj jegomość, jest tu taki człowiek, co wam chce dopomódz jutro przy ścinaniu. Jeżeli wam się widzi, to zgódźcie go na rok i zatrzymajcie go tutaj u siebie: jeżeli nie, to użyjcie go teraz i puśćcie go potem. Nie zrobi on honorowi waszemu żadnej ujmy; był przecie rajfurem.
Kat. Rajfurem, panie? A fe! a toż on zdyskredytuje naszą sztukę.
Profos. Idźcie, idźcie! jedną macie wagę, a piórko przechyla szalę.

(Wychodzi).

Błazen. Proszę was, panie, na waszą dobroć (a macie, panie, dobroć z pewnością, bo macie spuszczone oczy) więc wy, panie nazywacie rzemiosło swoje sztuką?
Kat. Tak jest, mości panie, sztuką.
Błazen. Malarstwo, panie, słyszałem, jest sztuką, a że wasze kurwy, panie, uczestniczki mojego rzemiosła, znają się na malowaniu, więc też i moje rzemiosło jest sztuką; ale jaka sztuka byłaby w wieszaniu, tego, choćby mnie powiesić mieli, wyobrazić sobie nie mogę.
Kat. Tak jest, panie, to sztuka.
Błazen. Dowiedźcie.
Kat. Każdego poczciwego człowieka suknia przystaje złodziejowi.
Błazen. Bo jeżeli dla złodzieja za ciasna, to uczciwemu człowiekowi wydaje się dość przestronną; jeżeli złodziej uważa ją za przestronną, to będzie ona dla złodzieja dość ciasną; tak więc każdego uczciwego człowieka suknia przystaje złodziejowi.

(Wraca profos).

Profos. Zgodziliście się?
Błazen. Chcę mu służyć, panie, bo widzę, że taki oprawca, to ma daleko pokorniejsze rzemiosło, aniżeli taki rajfur; błaga on daleko częściej o przebaczenie.
Profos. A miejcie tam, jegomość, pieniek i topór w pogotowiu na jutro rano na czwartą.
Kat. Chodź, rajfurze; poduczę cię swego rzemiosła; dalej!
Błazen. Bardzo jestem żądny nauki, panie, a spodziewam się, że gdy będziecie mieli sposobność użyć mnie dla samego siebie, to zobaczycie, że się dobrze sprawię; bo doprawdy, panie, za waszą dobroć zasłużyliście sobie na wzajemność.

Profos. Niech tutaj przyjdzie Bernardyn i Klaudyo.

(Wychodzą Błazen i kat Abhorson).

Żal mi jednego; lecz tamten morderca,
Choćby był bratem, nie znajdzie tu serca.

(Wchodzi Klaudyo).

Patrzaj, Klaudyuszu, to twój wyrok śmierci;
Teraz jest północ, a o ósmej rano
Już nieśmiertelny-ś. A gdzie jest Bernardyn?
Klaudyo. Tak twardo zasnął, jak bezgrzeszny mozół,
Kiedy zacięży na kościach wędrowca;
Ani go zbudzić.
Profos. I jemu nikt w świecie
Już nie pomoże. Idź się przygotować.
Lecz cyt! ten hałas!

(Słychać pukanie).

Niechże twojej duszy
Pociechę zeszlą niebiosa.

(Klaudyo wychodzi).

Już idą!
Z ułaskawieniem pewnie lub z odwłoką
Dla szlachetnego Klaudya. — Witam, ojcze.

(Wchodzi Książę).

Książę. Niech was otoczą, szlachetny profosie,
Najlepsi nocy duchowie. Nikt tutaj
Nie był?
Profos. Nikt nie był od wieczornych dzwonów.
Książę. Ni Izabella?
Profos. Nie.
Książę. Więc przyjdzie zaraz.
Profos. Jaka pociecha dla Klaudya?
Książę. Jest pewna
Nadzieja.
Profos. Srogi ten namiestnik księcia.
Książę. Nie, nie, bo życie jego zawsze zgodne
Z sprawiedliwości jego zasadami;
Z wstrzemięźliwością świętą on przytłumia
W sobie to wszystko, co pragnie swą mocą
Zdusić u innych. Gdyby sam on popadł
W to, co tak karci, to byłby tyrańskim,
Tak zaś jest tylko sprawiedliwym... Idą.

(Ktoś puka do drzwi. Profos wychodzi).

Zacny to profos, a rzadko dla ludzi
Litość w surowych dozorcach się budzi.
Cóż to za hałas? Snać spieszno tej duszy,
Jeśli tak w bramę niecierpliwie tłucze.

(Profos wraca, rozmawiając z osobą po za sceną).

Profos. Niech tam poczeka, aż klucznik nadejdzie,
Który go wpuści; kazałem go wołać.
Książę. Czy co do Klaudya nie ma odwołania?
Czy musi umrzeć rano?
Profos. Nie ma, panie.
Książę. Choć świt się zbliża, to jednak, profosie,
Nim przyjdzie rano, usłyszysz coś więcej.
Profos. Może co wiecie; mnie się jednak zdaje,
Że odwołanie nie przyjdzie; takiego
Nie było jeszcze przykładu. Ponadto
Sam lord Angelo z swego sędziowskiego
Ogłosił krzesła uszom powszechności
Wyrok przeciwny.

(Wchodzi posłaniec).

Książę. Poseł namiestnika!
Profos. Ułaskawienie przynosi dla Klaudya.

Posłaniec. Pan mój posyła wam to pismo, a ponadto daje wam rozkaz przezemnie, ażebyście nie odstąpili od tego ani co do czasu, ani co do sprawy, ani co do innych okoliczności. Dzień dobry, bo, zdaje mi się, że już dzień.

Profos. Będę posłuszny.
Książę (na stronie). To przebaczenie, przez taki zdobyte
Grzech, który spełnił sam przebaczający.
Łatwo i szybko zbrodnia się rozszerza,
Gdy z nią się władza wysoka sprzymierza;
Gdzie grzech ma łaskę, tam też łaska snadnie
Przez miłość grzechu i na grzesznych spadnie.
Więc cóż nowego?

Profos. Tak jak powiedziałem: Lord Angelo, przypuszczając widocznie, że się zaniedbuję w urzędzie, popędza mnie tem niezwykłem napomnieniem; wydaje mi się to dziwnem, ponieważ dotychczas nigdy tego nie czynił.
Książę. Proszę was, przeczytajcie.
Profos (czyta). „Choćbyś waść usłyszał coś wręcz przeciwnego, każ ściąć Klaudya o czwartej z rana, a popołudniu Bernardyna; a dla tem większego upewnienia przyszlij mi głowę Klaudya o piątej. Rozkaz ten spełnij waść jak najdokładniej z tą myślą, że więcej mi na tem zależy, aniżeli mógłbym ci to powiedzieć w tej chwili. Nie zaniedbaj więc swego obowiązku, bo odpowiesz własną głową.“ Cóż wy na to panie?
Książę. Cóż to za Bernardyn, który ma być stracony po południu?
Profos. Cygan z pochodzenia, ale tutaj się wychował i wyrósł, a w więzieniu siedzi lat dziewięć.
Książę. Skąd to pochodzi, że nieobecny książę nie dał mu dotychczas wolności albo ściąć go nie kazał? Słyszałem, że przecież tak zawsze zwykł był postępować.
Profos. Przyjaciele umieli postarać się o zwłokę dla niego; a co prawda, to jego zbrodnia udowodniona została niewątpliwie dopiero za rządów Angela.
Książę. A więc teraz już dowiedziona?
Profos. Jak najoczywiściej, i on sam jej nie zaprzecza.
Książę. A okazywał on skruchę w więzieniu? Czy widzieć po nim, że jest wzruszony?
Profos. Jest to człowiek, któremu śmierć nie wydaje się straszniejszą od snu pijanego: bez strachu o przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, nie czuły na śmierć ani życie.
Książę. Potrzeba mu dobrej rady.
Profos. Nie chce nikogo słuchać; miał zawsze dużo swobody w więzieniu; gdyby mu dano sposobność ucieczki, nie skorzystałby z tego; upija się kilka razy na dzień, a nieraz całymi dniami pijany. Niejednokrotnie budziliśmy go, że niby chcemy prowadzić go na ścięcie, i pokazywaliśmy mu wrzekomy wyrok: nie wzruszało go to bynajmniej.
Książę. Później więcej o nim. Na czole waszem, profosie, wypisana uczciwość i stałość; jeżeli źle czytam, to zawiodło mnie stare moje doświadczenie; ale ufny w mój sąd, stawiam całego siebie na kartę. Klaudyo, którego wyrok śmierci macie w ręku, nie więcej zawinił przeciw prawu, niż Angelo, który go skazał. Ażeby wam na to widocznego dostarczyć dowodu, potrzeba mi czterech dni zwłoki; tymczasem zechciejcie mi wyświadczyć natychmiastową, choć niebezpieczną przysługę.
Profos. A jaką, ojcze?
Książę. Odłożycie jego śmierć.
Profos. Ach! jakże ja to mam uczynić, gdy godzina już naznaczona, a ja mam wyraźny rozkaz dostawić pod karą oczom Angela jego głowę? Ściągnąłbym na siebie los Klaudya, gdybym choć na źdźbło wystąpił przeciw rozkazowi.
Książę. Na śluby zakonne odpowiadam wam za wszystko, jeżeli tylko pójdziecie za mojemi wskazówkami. Każcie tego rana stracić Bernardyna i głowę jego zanieść panu Angelo.
Profos. Angelo widział obu i rysy rozpozna.
Książę. O, śmierć jest wielka w przeobrażaniu, a wy dodacie coś od siebie. Ogólcie mu głowę, ostrzyżcie brodę i powiedźcie, że to było życzeniem skazańca przed śmiercią. Wiecie, że to się często zdarza. Jeżeli stąd wyniknie dla was co innego, niż podzięka i łaska, to na mego patrona świętego! oddaję własne swe życie.
Profos. Wybaczcie, dobry ojcze, ale to się sprzeciwia mej przysiędze.
Książę. Komuście przysięgali, księciu czy jego namiestnikowi?
Profos. I księciu i jego zastępcy.
Książę. A mielibyście się za niewinnego, gdyby książę uznał słuszność waszego postępku?
Profos. Ale jakież prawdopodobieństwo dla mnie?
Książę. Nie prawdopodobieństwo, lecz pewność. Ale ponieważ widzę wasz przestrach i że ani mój habit, ani moja uczciwość, ani moje namowy przekonać was nie mogą, pójdę dalej, aniżelim zamierzał, ażeby wam odjąć wszelką obawę. Patrzajcie, panie, oto ręka i pieczęć księcia. Znacie charakter jego pisma, nie wątpię, a i sygnet nie jest wam obcy.
Profos. Znam jedno i drugie.
Książę. Zawartość tego pisma dotyczy powrotu księcia: możecie je sobie zaraz według upodobania przeczytać, przekonacie się z tego, że za dwa dni książę będzie już tutaj; Angelo o tem nic a nic nie wie, ponieważ właśnie dzisiaj odebrał listy dziwnej treści, może o śmierci księcia, może o wstąpieniu jego do jakiegoś klasztoru; ale ani słowa o tem, co napisane jest tutaj. Patrzajcie, jutrzenka budzi już pasterza. Nie dziwcie się, jak się to dzieje: wszystkie trudności łatwiejsze, gdy je poznamy. Zawołajcie kata i każcie ściąć głowę Bernardynowi. Wyspowiadam go natychmiast i przygotuję do lepszego świata. Ale jesteście zdziwieni: ten list wpłynie jednak na wasze postanowienie. Idźmy, bo dzień już świta.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Inna izba w więzieniu.
Wchodzi BŁAZEN.

Błazen. Jestem tutaj tak znany, jak w domu naszej profesyi; tak mi się zdaje, jakby to był dom pani Przepędzonej, bo widzę tutaj nie jednego z jej starych gości. Nasamprzód jest tutaj młody pan Postrzeleniec, siedzi za ładunek bibuły i starego imbieru, razem za sto dziewięćdziesiąt i siedm funtów, z czego on wytrzaskał pięć grzywien w gotówce: widać imbier nie był tak bardzo poszukiwany, bo wszystkie stare baby pomarły. Jest tutaj dalej niejaki pan Pędziwiatr, którego bławatnik, pan Trzywłosik, za trzy lub cztery kawałki ciemnego atłasu przepędził do ciemnicy. Jest tu dalej młody pan Zawrocik i młody Przeklinalski i pan Ostróżka i pan Głodomorski, człowiek od szabli i sztyletu, i młody Tracigrosz, co to zabił wesołego Pudynga, i fechmistrz Rębasiewicz i poczciwy pan Rzemyczek, sławny obleciświat, i szalony Półkwartek, co to zakłuł Garnca i jakich czterdziestu innych — same tęgie majstry naszego rzemiosła, a którzy dzisiaj żyją z miłosierdzia Bożego.

(Wchodzi kat).

Kat. Hej! przyprowadź mi tu Bernardyna.
Błazen. Mości Bernardynie! musicie wstać i dać się powiesić, mości Bernardynie.
Kat. Dalej, Bernardynie!
Bernardyn (za sceną). A bodajże wam gardło zatkało! Co tak hałasujecie? Co wy za jedni?
Błazen. Wasi przyjaciele, mości dobrodzieju; oprawcy! Musicie nam wyświadczyć łaskę, mości dobrodzieju, i wstać i pójść z nami na szubienicę.
Bernardyn (za sceną). Precz, wy łajdaki, precz! Jestem śpiący.
Kat. Powiedz mu, że musi się obudzić i to natychmiast.
Błazen. Proszę was, mości Bernardynie, obudźcie się, nim was powieszą, potem możecie spać sobie.
Kat. Idź do niego i wyprowadź go tutaj.
Błazen. Idzie, panie, idzie; słyszę jak chrzęści pod nim słoma.

(Wchodzi Bernardyn).

Kat. Słuchaj, a jest topór na pniu?
Błazen. Wszystko w porządku, panie.
Bernardyn. A, mości kacie, cóż tam nowego?
Kat. Naprawdę, mopanku, wyklepcie swoje pacierze, bo, widzicie, nadszedł wyrok.
Bernardyn. A szubrawcze ty jeden! piłem całą noc — nie jestem na to przygotowany.
Błazen. O, tem lepiej, panie; jeżeli pił całą noc, a rano ma być powieszony, to będzie miał czas wyspać się następnego dnia.

(Wchodzi książę).

Kat. Patrzaj-że waść, idzie twój ojciec duchowny; więc cóż, myślisz waść, że to żarty?
Książę. Wiedziony chrześcijańską miłością, a usłyszawszy, jak prędko trzeba wam pójść na tamten świat, przychodzę pocieszyć was i pomodlić się z wami.
Bernardyn. Mnichu, nic z tego! Piłem na zabój całą noc, potrzebuję też więcej czasu, aby się przygotować; chyba mi łeb drągami rozwalą; nie zgodzę się na to, aby umierać już dzisiej, to pewno.
Książę. O, musisz waść; i dlatego proszę was, pomyślcie o podróży, która was czeka.
Bernardyn. Przysięgam, że nikt mnie nie przekona, abym miał umrzeć dzisiaj.
Książę. Ale słuchajcie —
Bernardyn. Ani słowa, jeżeli macie mi coś do powiedzenia, to przyjdźcie do mnie do celi, bo dzisiaj z niej się nie ruszę.

(Wychodzi).
(Wchodzi profos).

Książę. O, zatwardziałe serce! ni do życia
Ani do śmierci!... Na pień go prowadźcie.

(Wychodzą kat i błazen).

Profos. Więc w jakim stanie znaleźliście więźnia?

Książę. Jest to stworzenie na śmierć nie gotowe;
W takim go stanie wyprawiać, byłoby
Zbrodnią.
Profos. Dziś, ojcze, we więzieniu umarł
Z silnej gorączki niejaki Ragozyn,
Głośny zbój morski, człowiek lat Klaudyusza,
Mający włosy i brody tej samej,
Co i on, barwy. Cóż, gdybyśmy dali
Czas grzesznikowi, by się przygotował,
Zaspakajając namiestnika licem
Ragozynowem, więcej podobniejszem
Do Klaudyusza?
Książę. O, snać same niebo
Przyszło nam w pomoc! Zróbcie to natychmiast
Bo przez Angela oznaczona chwila
Już się przybliża; zarządźcie, co trzeba,
By spełnić rozkaz, ja zaś swoje zrobię:
Tego wstrętnika na śmierć przysposobię.
Profos. Wszystko natychmiast spełnię, dobry ojcze.
Bernardyn umrzeć musi dziś pod wieczór,
Cóż począć z Klaudyem, by mnie uratować
Od niebezpieczeństw, które spadną na mnie,
Skoro się wyda, że on żyje?
Książę. Otóż
W ukrytym lochu trzeba zamknąć obu —
I Bernardyna i Klaudya; nim słońce
W swoim obiegu po dwakroć pozdrowi
Tych, co pod nami, będziecie bezpieczni.
Profos. Chętnie was słucham.
Książę. Spieszcie się, natychmiast
Poszlijcie głowę do Angela.

(Profos wychodzi).

Ja do Angela teraz list napiszę —
Zaniesie mu go dozorca — tej treści,
Że już powracam i że z ważnych przyczyn
Zmuszony jestem odbyć wjazd publiczny.
Wezwę go przytem, by się spotkał ze mną
Przy świętem źródle, o milę od miasta;
Stamtąd zaś wszystkie roztrząsając sprawy

Z zimną rozwagą, podążym w pochodzie
Razem z Angelem.

(Wraca profos).

Profos. Oto jest głowa, sam mu ją zaniosę.
Książę. To bardzo dobrze; wracajcie coprędzej,
Bo chciałbym z wami pomówić o sprawach,
Dla waszych tylko przeznaczonych uszu.
Profos. Jaknajpospieszniej wrócę.
Izabella (za sceną). Pokój z wami.
Proszę otworzyć!
Książę. To głos Izabelli.
Idzie posłyszeć, czy brat ułaskawion;
Ale ja szczęście jej utaję przed nią,
By się w niebiańską uciechę zmieniła
Rozpacz w godzinie najmniej spodziewanej.

(Wraca Izabella).

Izabella. Za pozwoleniem...
Książę. Dzień dobry, szlachetna,
Nadobna córko!
Izabella. Tem lepszy, jeżeli
Życzy go człowiek tak święty. Dla brata
Ułaskawienie czy przysłał namiestnik?
Książę. On go wyzwolił od świata, ma córko;
Już do Angela poniesiono głowę.
Izabella. Nie, być nie może!
Książę. O tak, nie inaczej.
Mądrości dowiedź cierpliwością, córko.
Izabella. Pójdę do niego i wydrę mu oczy!
Książę. On was nie puści przed swoje oblicze.
Izabella. Nieszczęsny Klaudyo! Biedna Izabello!
Nikczemny świecie! Przeklęty Angelo!
Książę. Nie zaszkodzicie jemu ani sobie
Nie pomożecie w ten sposób; przestańcie,
Sprawę tę zdajcie na Boga. A teraz
Zważcie, co powiem, a każda ma zgłoska
Najszczerszą prawdą: książę jutro wraca —
Otrzyjcie oczy! — donosi mi o tem
Brat mój zakonny, a jego spowiednik.
Wie już Eskalus o tem i Angelo;

Mają się spotkać z nim przed bramą miasta,
By mu tam oddać władzę poruczoną.
Jeśli możecie, prowadźcie swą mądrość
Drogą, na której pragnę ją zobaczyć,
A na tym łotrze wnet swój gniew wywrzecie
I względy księcia znajdziecie i pomstę
I cześć powszechną.
Izalbella. Słucham waszej rady.
Książę. Księdzu Piotrowi raczcie list ten oddać,
W którym mi doniósł o powrocie księcia;
Znak ten oddając, powiedzcie, że pragnę
Widzieć go w noc tę w domu Maryanny.
Jemu poruczam waszą i jej sprawę,
On was zawiedzie przed księcia; tam śmiało,
Otwarcie, w oczy, oskarżcie Angela,
Bo mnie, biednego, wiążą śluby święte,
Że być obecnym nie mogę. A zatem
Idźcie z tym listem i wypędźcie z oczu
Tę gorzką wilgoć, ulżyjcie swej duszy;
Przestańcie wierzyć zakonowi memu,
Jeśli na złe was zawiodę. A któż tam?

(Wchodzi Lucyo).

Lucyo. Hej! dobry wieczór, książę, a gdzie profos?
Książę. Nie ma go, panie.
Lucyo. O, nadobna Izabello! Bledną me lice, gdy tak spoglądam na poczerwieniałe twe oczy: bądź cierpliwą: wszakci i ja zadowolić się muszę na obiad i wieczerzę garścią otrąb i wodą; ze względu na moją głowę nie śmiem napełnić brzucha; jedna sutsza uczta, a po mnie! Ale powiadają, że książę jutro wraca. Dalibóg, Izabello, kochałem twego brata! Gdyby ten dziwak książę, ten wycieracz ciemnych kątów, pozostał był w domu, brat twój żyłby dotychczas.

(Izabella wychodzi).

Książę. Panie! Książę szczególnie mało będzie wam zobowiązany za wasze o nim sądy; to tylko dobrze, że w niczem do tego, co o nim mówicie, nie podobien.
Lucyo. Mnichu! nie znasz tak dobrze księcia, jak ja; lepszy z niego strzelec, niżeli ci się zdaje.
Książę. I owszem; przyjdzie czas, że odpowiecie za to. Bądźcie mi zdrowi.
Lucyo. Nie, poczekaj, pójdę z tobą; mogę ci o księciu ładną opowiedzieć historyjkę.
Książę. Opowiedzieliście mi ich za dużo, panie, jeżeli są prawdziwe, jeżeli zaś nie, to i jednej byłoby za dużo.
Lucyo. Stawałem raz przed nim za zrobienie dziecka jakiejś dziewce.
Książę. I wyście coś podobnego zrobili?
Lucyo. A jakże, zrobiłem, byłem jednak na tyle mądry, żem się tego wyprzysiągł, inaczej byłby mi był gotów kazać ożenić się z tym zgniłym niesplikiem.
Książę. Panie, towarzystwo wasze więcej zabawne, niż uczciwe; idźcie się wyspać.
Lucyo. Na uczciwość, pójdę z tobą aż do rogu; jeżeli was takie nieprzyzwoitości rażą, to nie damy wam ich zbyt wiele. Tak, mnichu, jestem z gatunku łopuchów, umiem się przyczepić.

(Wychodzą).
SCENA CZWARTA.
Pokój w domu Angela.
Wchodzi ANGELO i ESKALUS.

Eskalus. Każdy list, który pisze, stoi w sprzeczności z poprzednim.
Angelo. W najnierozumniejszy i najbezładniejszy sposób. Czyny jego wyglądają niemal jak szaleństwo. Daj Boże, aby tylko rozum jego nie ucierpiał. I dla czego mamy się z nim spotkać przed bramami i tam zwrócić mu nasze urzędy?
Eskalus. Nie umiem odgadnąć.
Angelo. I dla czego mamy ogłosić godzinę przed jego przybyciem, że każdy, ktoby chciał się użalić na jakąś niesprawiedliwość, ma prośby swoje przedłożyć mu na ulicy?
Eskalus. Przytacza tego powody: chce od razu załatwić się z wszystkiemi zażaleniami i ochronić nas na przyszłość od skarg, które odtąd nie będą miały przeciwko nam żadnej mocy.

Angelo. I owszem, proszę, każcie to ogłosić,
A jutro rano przyjdę do was do dom:
Dajcie znać wszystkim, co na mocy stanu
Oraz urzędu mają witać księcia.
Eskalus. Spełnię to, panie: żegnajcie.

(Wychodzi).

Angelo. Dobranoc.
Całkiem mnie czyn ten ubezwładnił, stępił
Zdolność działania. Zbeszczeszczone dziewczę!
I to przez męża, który na to prawo
Ukuł surowe! Gdyby jej wstydliwość
Nie zakazała obwieścić utraty
Swej dziewiczości, jakżeżby mnie mogła
Podać na ludzkie języki! lecz rozum
Czy jej pozwoli? Nie! Bo władza moja
Tyle na sobie dźwiga zaufania,
Że ktoby chciał niem zachwiać poszczególną
Jakąś potwarzą, wnetby marnie zginął. —
Żyłby, lecz jego niekiełzana młodość
Mogłaby kiedyś pomyśleć o zemście
Za spotwarzone życie, odzyskane
Takim okupem haniebnym. A jednak
A jednak chciałbym, aby żył dotychczas.
Lecz gdy raz człowiek zapomni o cnocie,
Wszystko wspak idzie wbrew jego ochocie.



SCENA PIĄTA.
Pole pod miastem.
Wchodzą KSIĄŻĘ w własnym stroju i zakonnik PIOTR.

Książę. W stosownej porze wręczysz mi te listy.

(Daje mu listy).

Profos zna nasze plany i zamiary.

Sprawa jest w toku; trzymaj się instrukcyi
I do naszego ciągle zmierzaj celu,
Choć nieraz będziesz musiał jąć się tego
Albo owego — stosownie do sprawy.
Flawiuszowi powiedz, gdzie mnie znajdzie;
Walentyna, Rowlanda i Krassa
Również powiadom o tem i trębaczy
Każ im sprowadzić do bramy. Lecz naprzód
Przyszlij mi tutaj Flawiusza.
Zakonnik Piotr. Spieszę.

(Wychodzi).
(Wchodzi Warryusz).

Książę. Dzięki-ć za pospiech, Warryuszu; idźmy,
Bo jeszcze inni chcą nas przyjaciele
Przywitać tutaj, zacny Warryuszu.

(Wychodzą).
SCENA SZÓSTA.
Plac w pobliżu bramy miasta.
Wchodzą: IZABELLA i MARYANNA.

Izabella. Tak ogródkami mówić, wstręt mi sprawia;
Całąbym prawdę wolała powiedzieć;
Tak go oskarżać, waszem jest zadaniem.
A przecież tak mi uczynić kazano
Dla dobra naszych — jak powiedział — planów.
Maryanna. Idźcie za jego poradą.
Izabella. Ponadto
I to rzekł jeszcze, że gdyby przypadkiem
Mówił przeciwko mnie za moim wrogiem,
Ażebym na to nie zważała; jestto
Lekarstwo gorżkie, lecz skuteczne.
Maryanna. Gdyby
Mnich Piotr —
Izabella. O, cicho; jest i on...

(Wchodzi zakonnik Piotr).

Zakonnik Piotr. Więc chodźcie.
Miejsce znalazłem jaknajdogodniejsze,

Tak, że was książę ominąć nie może.
Lecz już dwa razy trąby się rozległy,
Już się u bramy zebrali dostojni
Obywatele i niebawem książę
Wjazd swój odbędzie. A więc dalej! idźmy!

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.

SCENA PIERWSZA.
Plac publiczny w pobliżu bramy miasta.
MARY ANNA (zakwefiona), IZABELLA i PIOTR w pewnem oddaleniu. Z przeciwnych stron wchodzą: KSIĄŻĘ, WARRYUSZ, PANOWIE, ANGELO, ESKALUS, LUCYO, PROFOS, OFICEROWIE i OBYWATELE.

Książe (do Angela). Witam was, drogi kuzynie.

(Do Eskalusa).

Rad jestem,
Że znów was widzę, stary, wierny druhu.
Angelo i Eskalus. Szczęsny niech będzie powrót waszej łaski.
Książę. Obu wam mnogie i serdeczne dzięki;
Tyle dobrego słyszeliśmy o was
I waszych rządach, że tylko publiczne
Winna wam złożyć dzięki nasza dusza,
Jako zadatek pełniejszej nagrody.
Angelo. Tem bardziej rośnie ma wdzięczność.
Książę. O, głośno
Przemawia wasza zasługa i krzywdą
Byłoby dla niej, gdybym ją zamykał
W tajni mej piersi; zasługuje bowiem
Na twierdzę głosek spiżowych przeciwko
Zębowi czasu oraz zapomnienia

Niszczącej sile. Podajcie mi rękę,
Niech was zobaczą poddani, niech wiedzą,
Jak ma zewnętrzna uprzejmość obwieszcza
Względy, ukryte we wnętrzu. Eskalu,
Stańcie po drugiej mej ręce, dobremi
Bądźcie mi obaj podporami.

(Wchodzi Piotr i Izabella).

Piotr. Teraz czas na was, uklęknijcie przed nim
I mówcie głośno.
Izabella. O, królewski książę!
Sprawiedliwości! Zwróćcie swe źrenice
Na pokrzywdzoną — jakżebym pragnęła
Rzeknąć: dziewicę! O szlachetny książę,
Nie hańbcie ócz swych, na inny je przedmiot
Zwracając wprzódy, zanim wysłuchacie
Mej szczerej skargi, nim mi wymierzycie
Ach! sprawiedliwość, sprawiedliwość, książę,
Ach! sprawiedliwość, sprawiedliwość!
Książę. Krzywdę
Wytoczcie swoją — przez co i przez kogo —
Tylko po krotce; oto lord Angelo,
Co wam wymierzy sprawiedliwość; przed nim
Otwórzcie wnętrze.
Izabella. O, szlachetny książę!
Zbawienia szukać każecie u czarta;
Raczcie wysłuchać mnie sami, bo albo
To, co wam powiem, ściągnie karę na mnie,
Jeśli nie znajdzie wiary, lub was zmusi
Do naprawienia mej krzywdy. Więc wy mnie
Tu wysłuchajcie; wy mnie wysłuchajcie!
Angelo. Boję się, panie, że straciła zmysły!
Błagała u mnie o łaską dla brata,
Co zginął z prawa!
Izabella. Z prawa!
Angelo. I zapewne
Cierpko tu będzie przemawiać i dziwnie.
Izabella. Tak! bardzo dziwnie, lecz bardzo prawdziwie
Że ten Angelo jest krzywoprzysięzca,
Czyż to nie dziwne? Że z tego Angela

Zwykły morderca, czyliż to nie dziwne?
Że cudzołożny złodziej ten Angelo,
Że zeń obłudnik i gwałciciel dziewic,
Czyż to nie dziwne? Czyliż to nie dziwne?
Książę. O, dziesięćkrotnie to dziwne.
Izabella. A nie ma
Większej w tem prawdy, że to jest Angelo,
Niż że to wszystko prawdziwe i dziwne!
O, dziesięćkrotnie to wszystko prawdziwsze,
Bo prawda prawdą do końca obliczeń.
Książę. Weźcie ją na bok! — to biedna istota!
Mówi to wszystko w pomieszaniu zmysłów.
Izabella Zaklinam ciebie, książę, jeśli wierzysz,
Że inna jeszcze istnieje pociecha,
Niż na tym świecie, nie pomijaj słów mych
W tem przekonaniu, że mnie obłęd dotknął.
Na niemożliwe nie chciej zmieniać tego,
Co się wydaje nieprawdopodobnem;
To niemożliwem nie jest, by najgorszy
Zbrodniarz na ziemi wydawał się skromnym,
Pobożnym, prawym i tak doskonałym,
Jak ten Angelo; tak też i Angelo,
Mimo tytułów, układu, godności
Może być arcynikczemnikiem. Gdyby
Czemś mniej był — wierzaj, o królewski panie —
To byłby niczem, ale on czemś więcej,
Tylko dla jego łotrostwa nie mogę
Znaleść nazw więcej.
Książę. Na uczciwość moją!
Jest-li szalona (a snać nie jest inną),
To jej szaleństwo ma dziwny kształt sensu,
Tak się w niem wiąże jeden przedmiot z drugim,
Żem tego nigdy nie słyszał w szaleństwie.
Izabella. O, nie uderzaj w tę strunę, mój książę,
Nie chciej rozsądku wykluczać z sprzeczności,
Lecz niech ci własny pomoże rozsądek
Odsłonić prawdę tam, gdzie kryć się zdaje
I fałsz pokrywa, zdający się prawdą,
Książę. Niejeden człowiek, choć nie jest szalony,
Mniej ma rozumu... Cóż chcecie powiedzieć?

Izabella. Otom ja siostra niejakiego Klaudya,
Który skazany został za porubstwo
Na stratę życia; skazał go Angelo.
Do mnie, w klasztorze spełniającej próbę
Nowicyatu, przysłał brat: posłańcem
Był pewien Lucyo.
Lucyo. To ja, z przeproszeniem
Waszej książęcej dostojności: Otóż
Poszedłem do niej od Klaudya, prosząc,
Aby zechciała popróbować szczęścia
Z lordem Angelo względem przebaczenia
Biednemu bratu.
Izabella. Tak, to on, w istocie.
Książę. Nikt waści mówić nie kazał.
Lucyo. Nie prosił
Nikt też, bym milczał, mój szlachetny książę.
Książę. Więc ja was proszę, pamiętajcie o tem:
A gdy wam przyjdzie w własnej mówić sprawie,
Błagajcie Boga, by wam poszło gładko.
Lucyo. Upewniam księcia...
Książę. Upewnij waść siebie
I strzeż się, proszę.
Lucyo. A dobrze.
Książę. Być może,
Że to i dobrze, ale waść nie dobrze
Czynisz, że mówisz przed czasem. — Więc dalej.
Izabella. Kiedym więc przyszła do tego nędznika —
Książę. Wyraz to, zda się, szalony.
Izabella. Przepraszam,
Wyraz ten całkiem odpowiada rzeczy.
Książę. Być może; zatem do rzeczy!... Więc dalej.
Izabella. Otóż po krótce... Pomijając wszystko,
Co nie potrzebne: jak doń przemawiałam,
Jak go prosiłam, jak klękałam przed nim,
Jak mnie odprawił i com mu odrzekła
(Bo długo trwało to wszystko), od końca
Pocznę wstrętnego, choć w tem ból i hańba.
Chciał ułaskawić brata pod warunkiem,
Że niekiełzanej, jurnej jego żądzy

Oddam dziewiczość mego ciała; wreszcie,
Po długiej walce, ma litość siostrzana
Cześć mą przemogła. I oddałam mu się,
A on tymczasem następnego rana,
Po nasyceniu swej chuci, z wyrokiem
Posłał po głowę mego brata.
Książę. Wielce
Prawdopodobne!
Izabella. O, bodajby było
Prawdopodobnem tak, jak jest prawdziwem!
Książę. Na Boga! dziewko szalona, ty wcale
Nie wiesz, co mówisz, albo cię nienawiść
Przeciw czci jego podszczuła. Po pierwsze,
Jego uczciwość jest dotąd bez plamy;
Dalej, byłoby przeciw rozsądkowi,
By tak zaciekle ścigać grzech, którego
Sam się dopuścił. Gdyby był tak zgrzeszył,
To podług siebie byłby ważył brata.
Ktoś was nasadził; wyznajcie mi prawdę;
Kto was poduszczył do skargi?
Izabella. To wszystko?
Więc cierpliwości dajcie mi, o święci,
A gdy dojrzeje czas, odsłońcie zbrodnię,
Tak się kryjącą pod osłoną władzy!
Niech tak od bolu Bóg wam chroni duszę,
Jak ja skrzywdzona stąd odchodzić muszę.
Książę. Wiem, iżbyś chętnie odeszła! Hej! służbo!
Wziąć ją do kaźni! Bo czyż mam pozwolić,
By ten zatruty, ten potwarczy oddech
Ział tak na moich najbliższych?... Intryga!
Któż o twem przyjściu wiedział i zamiarze?
Izabella. Człowiek, którego chciałabym tu widzieć —
Ksiądz Ludwik.
Książę. Pewnie spowiednik... Któż tutaj
Zna tego księdza Ludwika?
Lucyo. Ja, panie!
Mnich to, co wszędzie się wścibi, nie lubię
Tego człowieka, i gdyby nie habit,
Byłbym za pewne wyrazy, zwrócone
Przeciwko waszej dostojności w czasie,

Kiedy was tutaj nie było, mój książę,
Dobrze przetrzepał mu skórę.
Książę. Przeciw mnie słowa? Zacny to księżunio!
I on podburzył tę nieszczęsną dziewkę
Na namiestnika naszego? Wyszukać
Tego księżunia!
Lucyo. Jeszczem wczoraj w nocy
Widział ją z mnichem tym w kaźni. Bezczelny
Mnich to, szubrawiec!
Zakonnik Piotr. Bóg z waszą
Królewską mością, mój książę! Słyszałem,
Jak nadużyli, książę, waszych uszu.
Nasamprzód, wielce krzywdząco ta dziewka
Oskarża tutaj waszego zastępcę:
Tak on jest wolny od grzesznych z nią zetknięć,
Jak ona wolna z kimś, co dzisiaj jeszcze
Na świat nie przyszedł.
Książę. O, nie wierzyliśmy.
Czy znacie księdza Ludwika, o którym
Mówiła?
Zakonnik Piotr. Znam go; człek boży i święty,
A nie szubrawiec ani wszędowścibiec,
Jak go przedstawił ten szlachcic, i nigdy,
Jak on powiada, nie śmiałby obrazić
Waszej królewskiej dostojności.
Lucyo. Książę!
Chciejcie mi wierzyć, to łotr jest prawdziwy.
Zakonnik Piotr. W swym czasie sam się uniewinnić przyjdzie,
Ale na razie chory on, mój książę,
Na silną febrę. Na jego zlecenie
(Jako mu było wiadomo, że mają
Oskarżać tutaj Angela), przyszedłem
Wykazać w jego imieniu, co prawdą,
A co jest fałszem, a co on przysięgą
I dowodami stwierdzić jest gotowy
Na twe wezwanie. Najpierw, co się tyczy
Tej oto dziewki — by usprawiedliwić
Tego zacnego pana od publicznych,
Jego osobę krzywdzących oskarżeń —

W oczy jej tutaj udowodnię kłamstwo,
Że się do niego przyzna sama.
Książę. Słucham.

(Izabellę wyprowadzają pod strażą; wchodzi Maryanna).

Nie uśmiechacież się na to, Angelo?
O, czcze zachody nieszczęsnych szaleńców!...
Podajcie krzesła!... Kuzynie Angelo,
Chcę być bezstronnym — więc wy bądźcie sędzią
Swej własnej sprawy! Czy to świadek, księże?
Niech nam nasamprzód odsłoni oblicze,
A potem mówi.
Maryanna. Wybaczcie mi, książę,
Ale nie prędzej odsłonię oblicze,
Aż mi rozkaże mój małżonek.
Książę. Jakto?
Wyście mężatką?
Maryanna. Nie, książę.
Książę. Więc panna?
Maryanna. O nie, mój książę.
Książę. Więc wdowa?
Maryanna. Nie, książę.
Książę. Więc nie mężatka, dziewica, ni wdowa?

Lucyo. Mości książę, zapewne jest tłukiem, bo — niejedna z takich nie jest ani panną, ani mężatką, ani wdową.

Książę. Zamknąć mu gębę; oby miał sposobność
Paplać w swej własnej sprawie.
Lucyo. Owszem, panie.
Maryanna. Książę! wyznaję, nie jestem mężatką,
Wyznaję również, iż nie jestem panną;
Poznałam mego małżonka, choć on się
W tem nie wyznaje, że mnie poznał.

Lucyo. A zatem był pijany, mój książę; nie może być inaczej.
Książę. Ze względu na milczenie życzyłbym sobie, abyś i ty był pijany.

Lucyo. I owszem, mości książę.
Książę. To nie jest świadek dla lorda Angela.
Maryanna. A właśnie o tem chcę mówić, mój książę.
Ta, co go przyszła skarżyć o porubstwo,

Oskarża przez to i mego małżonka,
A taką książę zarzuca mu porę,
W której, jak pragnę udowodnić, w moich
Był on objęciach miłosnych.
Angelo. Oskarża
Kogo innego, oprócz mnie?
Maryanna. Nie sądzę.
Książę. Nie? Wszak o swoim mówiliście mężu?
Maryanna. Tak, mości książę, to właśnie Angelo.
Mniema, że wie to, iż nigdy nie poznał
Mojego ciała, lecz wie to, jak mniema,
Że Izabellę był poznał.
Angelo. A, tego
To już zanadto! Pokaż swe oblicze.
Maryanna. Małżonek każe, zdejmuję zasłonę.

(Odrzuca kwef).

Oto oblicze, ty srogi Angelo,
Które, jak ongi przysięgałeś, godne
Było twych spojrzeń; oto dłoń, co silnie
Ściskała twoją w czas świętych zaręczyn.
Oto jest ciało, które cię odwiodło
Od Izabelli uścisków, przybrawszy
W twojej altanie jej postać udaną.
Książę. Znasz tę niewiastę?
Lucyo. Zna cieleśnie, rzekła.
Książę. Ani słóweczka!
Lucyo. Dosyć, panie.
Angelo. Muszę
Wyznać, mój książę, że znam tę niewiastę.
Przed pięciu laty była między nami
Mowa o stadle; lecz to się zerwało
Częścią z przyczyny, że posag układom
Nie odpowiadał, a głównie dla tego,
Że lekkomyślność obniżyła wartość
Jej reputacyi; lecz od lat tych pięciu
Anim z nią mówił, ani ją widziałem,
Anim coś słyszał o niej — na mój honor
I mą uczciwość.
Maryanna. Jak to światło z nieba,
A słowo idzie z oddechu, cny książę,

Jak rozum w prawdzie, a prawda jest w cnocie,
Tak jam małżonką jego zaręczoną,
Jeśli coś znaczą przysięgi zrękowin.
W ostatni wtorek, nocą, on mnie poznał
W swojej altanie, jako swą małżonkę:
Jeśli to prawda, obym tutaj zdrowa
Wstała z tych klęczek, jeśli nie, na wieki
Niech tu uwięznę jak pomnik z marmuru.
Angelo. Dotąd na wszystko tylko-m się uśmiechał,
Lecz teraz, książę, daj mi prawo sądu,
Bo się przerwała ma cierpliwość; widzę,
Że te nieszczęsne, obłąkane dziewki
Są tu narzędziem kogoś silniejszego,
Co ich nasadził przeciw mnie; o książę,
Pozwól mi odkryć intrygę.
Książę. Z całego
Serca; i karę naznacz według woli.
Szalony mnichu, przewrotna kobieto,
Będąca w zmowie z tą, która odeszła!
Sądzisz, że twoje przysięgi, choć z nieba
Wszystkich z kolei wzywałabyś świętych,
Mogłyby świadczyć przeciw jego cnocie,
Nie jedną próbą przypieczętowanej?
Usiądźcie przy mym kuzynie, Eskalu,
Raczcie mu pomódz uprzejmie w odkryciu
Źródła, z którego wyszły te intrygi.
I drugi jeszcze podszczuł je braciszek —
Posłać po niego.
Zakonnik Piotr. Chciałbym, ażeby był tutaj, mój książę;
On tę niewiastę podszczuł do tej skargi;
Wie to wasz profos, gdzie on się ukrywa —
On go sprowadzi.
Książę (do profosa). Idź-że waść natychmiast.

(Profos odchodzi).

A wy, mój zacny i wypróbowany,
Drogi kuzynie, któremu zależy,
Aby wybadać tę sprawę, pomścijcie
Według uznania swą krzywdę; co do mnie,
Muszę na chwilę odejść; wy zostańcie

Aż z potwarzami nie zrobicie końca.

Eskalus. Wszystko zbadamy troskliwie, mój książę.

(Książę odchodzi).

Panie Lucyo, nie powiedzieliście, że według waszych wiadomości, to ów mnich Ludwik jest osobą nieuczciwą?
Lucyo. Cucullus non facit monachum; nie ma na nim nic uczciwego, prócz habitu; przytem wyrażał się o naszym księciu jak najniegodziwiej.
Eskalus. Prosimy was, abyście zostali tutaj aż do chwili, gdy on się zjawi, i świadczyli przeciw niemu; pokażemy, że ten mnich, to łotr osławiony.
Lucyo. Jak nikt inny w Wiedniu, na moje słowo!
Eskalus (do jednego z świty). Przywołać tutaj raz jeszcze ową Izabellę. Chcę z nią pomówić; proszę was, panie, pozwólcie mi ją badać; zobaczycie, jak jej dojadę.
Lucyo. Nie lepiej, panie, od tego, o którym sama mówiła.
Eskalus. Powiadasz?
Lucyo. Dalibóg, panie, gdybyście jej dojechali tak sam na sam, łatwiej by się wyspowiadała; bo publicznie, to będzie się może wstydziła.

(Wraca służha sądowa z Izabellą, książę w przebraniu mnicha i profos).

Eskalus. Wezmę się z nią do rzeczy po omacku.
Lucyo. To właściwy jest sposób; z kobietami najłatwiej o północy.
Eskalus (do Izabelli). Bliżej, panienko; ta oto szlachcianka przeczy wszystkiemu, coś powiedziała.
Lucyo. Panie, oto idzie ten łotr, o którym mówiłem — idzie tu z profosem.
Eskalus. W samą porę; ale nie gadajcie z nim, dopóki was nie wezwiemy.
Lucyo. Pst!
Eskalus. Zbliżcie się, panie; nie nasadziliście tych kobiet, aby spotwarzyły lorda Angela! Zeznały, że tak było.
Książę. To fałsz.

Eskalus. Cóż to? Wiecie wy, gdzie jesteście?

Książe. Poszanowania dla waszej godności!
Nieraz i dyabła trzeba czcić ze względu
Na płomienisty jego tron. Gdzie książę,
Bo tylko przed nim chcę się wytłumaczyć!
Eskalus. W nas macie księcia; my was wysłuchamy.
A mówcie prawdę.
Książe. Przynajmniej śmiało!... Lecz, o biedne dusze,
Cóż to? jagnięcia chcecie szukać w lisie?
Zatem dobranoc waszych krzywd naprawie!
Znikł książę? Znikła i wasza wygrana.
Niesprawiedliwy książę, że odrzucił
Tę waszą skargę i włożył wasz wyrok
W usta zbrodniarza, którego oskarżać
Przyszłyście tutaj!
Lucyo. Tak, to ten nędznik, o którym mówiłem.
Eskalus. Ty niegodziwy, ty bezbożny mnichu!
Nie dość, żeś podszczuł te oto niewiasty,
By dostojnego oskarżyły męża,
Lecz śmiesz bezecnie wobec jego uszu
Zwać go zbrodniarzem?
Śmiesz wzrok swój zwracać na samego księcia,
Niesprawiedliwość mu zarzucać? Precz z nim!
Precz, na tortury! Ha, staw ci za stawem
Wykręcać będziem, aż nieodkryjemy
Twojej intrygi. Co, niesprawiedliwy?
Książę. Nie tak gorąco! wasz książę nie więcej
Miałby odwagi wywichnąć mój palec,
Niżby się ważył własny storturować!
Nie jestem jego poddanym, nie jestem
Z waszej prowincyi. Me sprawy w tem państwie
Dały niejedno ujrzeć mi we Wiedniu:
Widziałem tutaj zepsucie tak wrzące,
Że aż kipiało; prawo na grzech każdy,
Ale grzech każdy tak protegowany,
Że wszystkie wasze surowe ustawy
Są pośmiewiskiem, jak powywieszane
Przepisy w sklepie balwierza.
Eskalus. Spotwarza państwo! Precz z nim do więzienia!
Angelo. Cóż przeciw niemu powiesz, sinior Lucyo?
Czy to jest człowiek, o którym-ś nam mówił?

Lucyo. Ten sam, panie. Bliżej, ty mój poczciwcze, ty łysa pałko! znacie mnie?

Książę. Przypominam was sobie po dźwięku waszego słowa, panie. Spotkałem się z wami w więzieniu, kiedy jeszcze nie było tu księcia.
Lucyo. O świcie spotkaliście się ze mną! A przypominacie sobie, coście mówili o księciu?
Książę. Jak najzupełniej, panie.
Lucyo. O, więc pamiętacie, panie? A więc książę to podwikarz, to głupiec i tchórz — jak mi to wtedy powiedzieliście?
Książę. Musimy wprzódy zamienić role, mój panie, nim to będzie moje zdanie; wyście to mówili tak o nim; i daleko więcej, daleko gorzej!
Lucyo. O, ty przeklęty łotrze! Czy ci nie dałem szczutka w nos za takie gadanie?
Książę. Zaprzeczam — kocham tak księcia, jak siebie samego.
Angelo. Słuchajcie tylko, jak ten nędznik chciałby się teraz wykręcić, popełniwszy tyle zdradą pachnących bezeceństw.
Eskalus. Z takim łotrem nie ma co się rozprawiać. Precz z nim do więzienia; a zaryglujcie go jak należy; zamknijcie mu gębę; zabierzcie i te tłuki i wiernego ich sprzymierzeńca!

(Profos zabiera się do księcia).

Książę. Zaczekaj waść, zaczekaj chwilę.
Angelo. Cóż to, opiera się? Dopomóżcie mu, Lucyo!
Lucyo. Dalej, mości panie, dalej, mości panie; dalej mości panie; fe, mości panie! Ha, łysa pałko, kłamcze szubrawy! Musisz być waść zakapturzony? musisz? Pokaż ino waść swą złodziejską gębę; a, do kata z waścią! Pokaż waść tę wilczą mordę i hejże na szubienicę! Nie zdejmiesz go?

(Zrywa mnichowi kaptur i odsłania księcia).

Książę. Pierwszy łotr z ciebie, który zrobił księcia.
Naprzód, profosie, ja za trzech tych ręczę.

(do Lucya).

Nie wymykaj się, mopanku, bo słówko

Ma jeszcze z tobą mnich do pogadania.
Pod straż go weźcie.
Lucyo. Będzie coś gorszego
Od szubienicy!
Książę (do Eskala). Siądźcie; przebaczamy
Wszystko, co tutaj mówiliście.

(Do Angela).

Od was
Wypożyczamy to miejsce — pozwólcie!
Masz jeszcze słowo, myśl lub też bezczelność,
Coby ci mogły dziś posłużyć? Jeśli
Masz je, to weź je na pomoc, dopóki
Mej opowieści nie skończę, bo potem
Będzie za późno.
Angelo. O, straszliwy książę!
Winniejszy byłbym, niźli moja wina,
Gdybym pomyślał, że ujdę bezkarnie;
Widząc, jak łaska wasza, by moc Boża,
Śledziła moje postępki; cny książę,
Niechciej przeciągać sądu na mą hańbę,
Niech skargą na mnie będzie me wyznanie,
Zaś bezpośredni wyrok i śmierć moja —
Oto jest wszystko, o co jeszcze błagam.
Książę. Chodź tutaj bliżej, Maryanno. — Powiedz,
Czy z tą niewiastą byłeś zaręczony?
Angelo. Byłem, mój książę.
Książę. A więc natychmiast pojmij ją za żonę.
Połącz ich, księże; a skoro to spełnisz,
Sprowadź ich tutaj... Idź z nimi, profosie.

(Wychodzą Angelo, Maryanna, zakonnik Piotr i profos).

Eskalus. Bardziej mnie, panie, dziwi jego hańba,
Niźli niezwykłość jej wykrycia.
Książę. Bliżej,
Ma Izabello. Tak jak wprzódy byłem
Waszym doradzcą, waszych spraw rzecznikiem,
Tak dziś, z odzieżą nie zmieniwszy serca,
Jestem do waszych usług.
Izabella. O, wybaczcie.
Że ja, poddanka wasza, śmiałam trudzić
I molestować nieznany majestat.

Książę. Wszystko-m przebaczył. Teraz, drogie dziewczę,
Zechciej i dla mnie być tak samo względną.
Wiem, że śmierć brata ciąży ci na sercu;
Zdziwisz się pewno, dlaczego-m się taił,
Gdym mu się starał uratować życie,
Czemum swej skrytej nie ujawnił mocy,
Miast dać mu zginąć. O, szlachetne dziewczę —
Tylko zbyt nagła szybkość jego śmierci,
Której leniwszą przypuszczałem stopę,
Unicestwiła moj powzięty zamiar.
Pokój mu teraz! Bo żyć lepiej życiem,
W którem obawa śmierci przeminęła,
Niż życiem, pełnem obawy. Pociechą
Niech ci to będzie, że twój brat tak szczęśliw!

(Wraca Angelo, Maryanna, Piotr i profos).

Izabella. Mam tę pociechę, mój książę.
Książę. A teraz
Nowożeńcowi, który się tu zbliża,
A który skrzywdził swą myślą rozpustną
Twą cześć, bronioną tak usilnie, przebacz
Dla Maryanny! Ale że on brata
Na śmierć ci skazał (sam podwójny zbrodniarz,
Bo świętą czystość zgwałcił i przysięgę,
Którą za życie brata ci poręczył),
Więc najłaskawsze woła dzisiaj prawo
Przez jego usta: „Angelo za Klaudya!
Śmierć żąda śmierci! Za pospiech pospiechem,
Zwłoką za zwłokę odpłacać należy —
Miarką za miarkę niechaj każdy mierzy!“
Zatem Angelo, że jasna twa zbrodnia —
A choćbyś przeczył, na nic twe przeczenie —
Na pniu tym samym położysz swą głowę.
Na którym Klaudyo zginął, i z tym samym,
Co on, pospiechem... Więc precz z nim!
Maryanna. O, panie!
Chybaś mi męża nie dał dla szyderstwa!
Książę. Nie! sam małżonek pragnął z was zaszydzić,
Dając wam męża. Mnie zaś dla czci waszej
Ślub się wydawał niezbędnym; inaczej
Mógłby was zarzut ścigać całe życie,

Źe on was poznał, i wszelkie w przyszłości
Tamować szczęście. Jego zaś majątki,
Przez konfiskatę choć nam się należą,
Wam przeznaczamy jako wiano wdowie,
Byście lepszego mogli kupić męża.
Maryanna. O, drogi panie, nie żądam innego,
Ani lepszego małżonka.
Książę. Daremne
Wasze żądanie; wyrok nasz niezmienny.
Maryanna (klęka). Szlachetny książę!
Książę. Płonne wszelkie trudy;
Precz z nim — na pieniek!

(Do Lucya).

Teraz ty, mospanie!
Maryanna. O, drogi książę!... Pomóż Izabello,
Użycz mi kolan, ja całego-ć życia
Na twe usługi użyczę!
Książę. Daremnie
Wbrew rozumowi nalegacie na nią.
Gdyby tu klękła, błagając o łaskę
Dla takiej sprawy, toby duch jej brata
Swoją kamienną rozsadził łożnicę
I z zgrozy siostrę stąd porwał.
Maryanna. O, słodka
Ma Izabello! Uklęknijcie przy mnie,
Podnieście ręce i milczcie, ja sama
Przemawiać będę. Z grzechów ulepieni
Wszyscy są ludzie i zwykle, jak mówią,
Tem się lepszymi stają, jeśli przedtem
Byli cokolwiek złymi; tak i mąż mój...
Nie użyczycie-ż kolan, Izabello?
Książę. On za śmierć Klaudya umrze.
Izabella. O, litośny,
O, drogi książę! Na skazańca tego
Raczcie tak patrzeć, błagani, jakby dzisiaj
Brat mój żył jeszcze. Niemal mi się zdaje,
Że póty w czynach swoich był uczciwy,
Póki nie ujrzał mnie; gdy tak się stało.
Niech nie umiera. Brat mój wedle prawa
Zginął, spełniwszy czyn, za który umarł.

Co do Angela,
To czyn zamiaru złego nie prześcignął,
Więc go też pogrześć trzeba jako zamiar,
Co padł, nim drogę swą przebył. Wszak myśli
Nie są czynami; a zaś tylko myślą,
I niczem więcej, jest zamiar.
Maryanna. O, panie!
Tak, niczem więcej.
Książę. Bezpłodne błagania.
Mówię wam, wstańcie; inny mi przychodzi
Na myśl występek... Profosie, powiedzcie,
Jak się to stało, że Klaudya ścięto
W niezwykłej porze?
Profos. Tak mi nakazano.
Książę. Macie-li na to piśmienne dowody?
Profos. Nie, dobry książę; to ustny był rozkaz.
Książę. Więc za to dzisiaj składam was z urzędu;
Oddajcie klucze.
Profos. Przebaczcie mi, książę!
Czułem, że błąd to, lecz nie byłem pewny;
Żal mnie ogarnął później, po rozwadze,
A w dowód tego jest w więzieniu człowiek,
Co również umrzeć miał na rozkaz ustny,
Alem przy życiu go zostawił.
Książę. Któż to?
Profos. Nazwisko jego Bernardyn.
Książę. Wolałbym,
Abyś tak samo był postąpił z Klaudyem.
Sprowadź go tutaj, niech mu się przypatrzę.

(Profos wychodzi).

Eskalus. Smutno mi wielce, że człowiek tak mądry
I tak uczony, jak wy, o Angelo,
Tak strasznie zbłądził przez swej krwi gorącość,
Potem tak mało miarkował się w sądzie.
Angelo. I mnie jest smutno, żem sprawił ten smutek,
I tak to rani me serce skruszone,
Że raczej błagam o śmierć niż o łaskę —
O śmierć więc proszę, bom zasłużył na nią.

(Wraca profos, Bernardyn, Klaudyo i Julietta).

Książę. Który to z nich jest Bernardyn?

Profos. Ten, książę.
Książę. Mówił mi o nim pewien mnich... Człowieku,
Słyszę o tobie, żeś jest zatwardziały,
Niczego za tym światem się nie lękasz
I według tego stosujesz swe życie.
Skazany jesteś, ale ci przebaczam
Twe ziemskie winy, a tylko cię proszę,
Abyś korzystał z mego miłosierdzia
I dbał o lepszą swą przyszłość. Nauki
Udziel mu, księże. Tobie go powierzam.
Cóż to za jeden ten zakapturzony?
Profos. To drugi więzień, którego-m ocalił,
A co miał umrzeć w dniu, gdy Klaudyo ginął;
Jak sam do siebie, tak on jest podobny
Do Klaudyusza.

(Odsłania Klaudya).

Książę (do Izabelli). Jeśli on podobny
Do twego brata, przebaczam i jemu
Przez pamięć jego. Teraz — przez twą lubość —
Podaj mi rękę, powiedz, żeś jest moją,
A on zostanie mym bratem. Lecz o tem
W porze właściwszej. Angelo więc widzi,
Że jest ocalon; snać radość dostrzegam
W jego źrenicach; grzech wam się odpłacił,
Mości Angelo; kochajcie swą żonę,
Jej zacność waszą zacnością. Me wnętrze
Pełne jest chęci przebaczenia wszystkim —
Jednemu tylko odpuścić nie mogę.

(Do Lucya).

Ty, ty, mopanku, coś tak dobrze wiedział,
Żem rozpustnikiem, tchórzem i głuptasem,
Że jestem osłem i szaleńcem — powiedz,
Czem zasłużyłem, żeś mnie tak wywyższył?

Lucyo. Na uczciwość, mój książę, wszystko to powiedziałem ot, tak sobie — z żartów. Jeżeli mnie chcecie kazać za to powiesić, to i owszem, wolałbym jednak, jeżeli łaska, abyście mnie kazali ochłostać.

Książę. Nasamprzód chłosta, potem szubienica.
Trzeba, profosie, obwieścić po mieście,
Że jeśli łotr ten skrzywdził jaką dziewkę,

(A sam przysięgał przede mną, że jedna
Zaszła przez niego w ciążę), niech się zjawi,
A on ją będzie musiał wziąć za żonę;
Po ceremonii ślubnej będzie chłosta
I szubienica!

Lucyo. Błagam waszej wysokości, nie każcie mi sie żenić z kurwą! Wasza wysokość powiedziała właśnie przed chwilą, że zrobiłem was księciem; dobry mój panie, nie chciejcie w nagrodę robić ze mnie rogala.

Książe. Nie, na mój honor, weźmiesz ją za żonę.
Twoim potwarzom przebaczam, zarazem
I wszystkie inne opuszczam ci grzechy. —
Wziąć go do kaźni i wypełnić rozkaz.

Lucyo. Żenić się z tłuczykijem, miłościwy panie, to znaczy skazanym być na śmierć, na chłostę, na szubienicę.

Książę. Potwarz na księcia zasługuje na to.
Pamiętaj Klaudyo, ażebyś naprawił
Krzywdę niewinnej wyrządzoną dziewce,
Ciesz się, Maryanno! Kochaj ją. Angelo!
Jej spowiednikiem byłem, znam jej cnoty...
Dzięki, mój dobry druhu Eskalusie,
Za twoją dobroć: większa cię zapłata
Czeka w przyszłości. Dzięki ci, profosie,
Za twą gorliwość i że tajemnicę
Chować umiałeś; dam ci lepsze miejsce.
Przebaczcie wy mu, Angelo, że przysłał,
Miast Klaudyusza, głowę Ragozyna.
Błąd ten sam siebie uniewinnia. Prośbę
Mam jeszcze do was, droga Izabello:
Jeżeli chętne znajdę posłuchanie,
Twem to, co mego, co twe, mem zostanie
Teraz do zamku, a tam należycie,
Co jeszcze trzeba, wszystko usłyszycie.

KONIEC.
TROILUS I KRESYDA.
Przekład
ST. ROSSOWSKIEGO.

OSOBY.

PRYAM, król Troi.

HEKTOR   jego synowie.
TROILUS
PARYS
DEIFOBUS
HELENUS

MARGARELON, nieprawy syn Pryama.

ENEASZ   wodzowie trojańscy.
ANTENOR

KALCHAS, kapłan trojański, po stronie Greków.
PANDARUS, wój Kresydy.
AGAMEMNON, naczelny wódz Greków.
MENELAUS, jego brat.

ACHILLES   greccy wodzowie.
AJAKS
ULISSES
NESTOR
DYOMEDES
PATROKLUS

TERSYTES, pokraka grecki.
ALEKSANDER, służący Kresydy.
SŁUŻĄCY Troila.
SŁUŻĄCY Parysa.
SŁUŻĄCY Dyomedesa.
HELENA, małżonka Menelausa.
ANDROMACHE, małżonka Hektora.
KASANDRA, córka Pryama, wieszczka.
KRESYDA, córka Kalchasa.

Trojańscy i greccy wojownicy; orszaki.
Rzecz odbywa się w Troi i w greckim obozie przed Troją.

Prologus.

Sceną jest Troja. Z wysp Grecy! książęta,
Gdy im zawrzała gniewem krew gorąca,
Do portu Aten statki swe wysłali
Z liczną załogą służby i rynsztunkiem
Okrutnej wojny. Sześćdziesiąt i dziewięć
Wodzów w książęcych mitrach odpłynęło
Z Atyki w stronę Frygii... Ślub ich święty,
Że zburzą Troję, gdzie pani Helena,
Menelausowi wydarta, z Parysem
Spi w jednem łożu: oto sedno wojny.
W stronę Tenedos spieszą;
Zrzucają z siebie wreszcie dzielny ciężar,
Głębokie statki; na równinach Ilium
Kipi świeżością, męstwem grecki obóz,
A gród Pryama, sześciobramna Troja.
(Dardania, Thymbrya, Ilias, Chetus, Troas,
Antenorides), potężne podwoje
W mig zatrzasnęła na ciężkich zawiasach,
By dać ochronę swym synom.
Oczekiwanie więc, niepokój niecąc
W burzliwych duchach i Greków i Trojan,
Wszystko na kartę kładzie... Tu ja staję
Jako prologus, w zbroi nie ufając
Poety pióru, głosowi aktorów, —
(Tylko ponieważ rzecz wymaga tego),
Śtaję, by zwieście wam, zacni słuchacze,
Ze sztuka, przeskakując walk początek,
Zacznie od środka i to tylko ruszy,
Co z sceny może przemówić do duszy.
Gańcież i chw alcie... Ja zniosę spokojnie
Czy złe, czy dobre, — całkiem jak na wojnie.





AKT PIERWSZY.

SCENA PIERWSZA
Troja.
Wchodzą TROILUS i PANDARUS.

Troilus. Giermka przywołaj, niech mi zdejmie zbroję!
Po co tam walczyć pod Troi murami
Mnie, który w sercu dziką noszę walkę?
Niechaj w bój spieszy, komu w łonie jeszcze
Zostało serce; Troil już go nie ma!
Pandarus. Wciąż zatem stara piosnka?
Troilus. Greczyn jest silny i wćwiczony w sile,
W zręczności śmiały i dzielny w śmiałości.
Jam zasię słabszy, niźli łzy niewieście,
Od snu korniejszy, głupszy od głupoty,
Lękliwszy niźli dziewica w noc ciemną

Pandarus. Dość ci już nagadałem z mojej strony; nie myślę się dalej wdawać w tę historyę. Kogo nęci placek pszenny, niech czeka zanim mąkę umielą.
Troilus. Czyż nie czekałem?
Pandarus. Tak, na zmielenie; ale teraz czekaj, aż mąkę spytluja...
Troilus. Czyż nie czekałem?
Pandarus. Tak, na pytlowanie, ale teraz czekaj, aż ciasto ukisnie.
Troilus. I na to czekałem.
Pandarus. Tak, na ukiszenie... Lecz czyż to już dosyć? A wmiesić placek, a formę nadać, a w piecu podpalić, a wypiec... Ba, ba, jeszcze po tem wszystkiem trzeba czekać, aż pieczywo ostygnie, jeśli nie chcesz ust sobie sparzyć...

Troilus. Cierpliwość nawet, chociaż to bogini,
Przed męką chyżej cofa się odemnie.
Ileż to razy u stołu Pryama,
Gdy nagle na myśl przyjdzie mi Kresyda —
Przyjdzie? Czyż wyszła kiedy z moich myśli?

Pandarus. Już to prawda: wczorajszego wieczoru była tak piękną, że piękniejszej dziewczyny trudno sobie nawet wyobrazić.

Troilus. Posłuchaj: serce chciało mi już pęknąć,
Tak je westchnienia rozsadzały ciche.
By nic nie poznał ojciec, ani Hektor,
Ukryłem w fałdach uśmiechu westchnienie,
Biorąc wzór z słońca, co świeci wśród burzy.
Lecz z troski zawsze, nawet kiedy miota
Pozory szczęścia — rodzi się zgryzota.

Pandarus. O, tak! Gdyby jej włosy nie były odrobinę ciemniejsze od włosów Heleny — chociaż co to szkodzi? — nikt nie potrafiłby odróżnić jednej od drugiej. Oczywista, niemogę zapominać, że Kresyda jest moją krewniaczką. Nie chciałbym jej, jak to się powiada, wymazać z pamięci. Ach, gdyby ją kto wczoraj, jak ja, słyszał mówiącą! Nie uwłaczam bynajmniej rozumowi twojej siostry Kasandry, w każdym atoli razie..

Troiuis. Pandarze, słuchaj, mówię ci, Pandarze!
Jeżeli twierdzę, że tam utonęła
Moja nadzieja, nie pytaj, na ile
Zapadła sążni... Mówię ci: szaleję
Z miłości dla Kresydy. Zwiesz ją piękną,
W otwartą ranę serca mego wglądasz,
Prawisz o licu, o włosie, o głosie,
O chodzie... Słuchaj, jej rączka tak biała,
Ze wszelka białość sama na ten widok,
Jakby atrament, wyrok sobie pisze:
A jaka mięka! Łabędzi puch nawet
Wobec niej cięży, muśnięcie zaś zda się
Twardem, jak zgrzebne dłonie. Prawisz o tem

Podczas gdy ja przysięgam ci, że kocham.
Pandarze! W każdą z ran, które mi miłość
Zadała, wkładasz mową swą nie balsam,
Jeno ukuty przez nią sztylet.

Pandarus. Mówię, co prawda.
Troilus. Mniej nawet!
Pandarus. Jako żywo, umywam ręce od wszystkiego. Niech ona sobie będzie, jaka jest! Jeśli jest piękną, tem lepiej dla niej; jeśli zaś nie jest piękną — nie bój się: potrafi dać sobie radę.
Troilus Drogi Pandarze... Co tobie, Pandarze?
Pandarus. Przejadła mi się ciągła mitręga. Nie umiesz ty mnie ocenić i ona nie umie mnie ocenić. Nabiegałem się tędy i owędy, a czy mi kto choć dobre słowo powiedział za to?
Troilus. Gniewasz się, drogi Pandarze? Czy na mnie?
Pandarus. Ponieważ to moja krewna, nie uchodzi więc za tak piękną, jak Helena. Gdyby jednak nie była moją krewną przyznałby każdy, że może być ładną Helena, lecz i jej nic nie brakuje. Cóż? Mnie to ani swędzi, ani boli! Niech nawet czarna będzie, jak murzynka, wszystko mi jedno!
Troilus. Czyż twierdzę, że Kresyda nie piękna?
Pandarus. Twierdź sobie, co ci się podoba! Głuptas z niej, że nie poszła za ojcem; do Greków powinna się udać — powiem jej to przy pierwszem widzeniu. Co do mnie, nie chcę się odtąd mięszać...
Troilus. Pandarze!
Pandarus. Powiedziałem.
Troilus. Poczciwy Pandarze!
Pandarus. Proszę cię, daj mi pokój! Zostawiam wszystko tak, jak zastałem — i basta!

(Pandarus odchodzi. Słychać w oddali trąby bojowe).

Troilus. Zmilknij surowca gro, przeklęty dźwięku!
Głupcy z głupcami walczą. Ze Helena
Piękna, nie dziwo, jeśli ją codziennie
Krwią różujecie własną... Mnie ten powód
W bój nie pociągnie... Wyżej miecz mój cenie.
Lecz Pandar — bogi, jakże mnie nękacie! —

Tylko przez niego przystęp do Kresydy...
Niech-że kto zdoła użyć go za swata,
Ona zaś głuchą jest na wszelkie prośby.
O, Apolinie, przez miłość twej Dafne,
Powiedz, czem jest Kresyda, Pandar, ja sam w końcu?
Indye jej łożem, ona zaś ich perłą...
Wszystko pomiędzy tronem jej, a Ilium,
Jest jakby dzikie, rozhukane morze;
Na niem ja kupcem, Pandar — sterownikiem,
Łodzią, załogą: niepewna nadzieja.

(Odzywają się surmy bojowe. Wchodzi Eneasz).

Eneasz. Książę Troilus — dla czego nie w boju?
Troilus. Bo nie! Odpowiedź godna ust kobiety,
Tak, jak kobieca rzecz nie być tam dzisiaj...
Jest coś nowego? Jaki przebieg walki?
Eneasz. Powrócił Parys, krwią oblany, ranny...
Troilus. Z czyjej-że ręki padł cios?
Eneasz. Z Menelausa...
Troilus. To rzecz zabawna w tem spotkaniu srogiem:
Parys raniony Menelausa rogiem!
Eneasz. Słyszysz? Na ostro snać starli się! W drogę!
Troilus. Czemuż „chcę“ tyle nie znaczy, co „mogę!“
Eneasz. Choćby w tej chwili.
Troilus. Naprzód więc, a śmiało!

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Tamże.
Wchodzi: KRESYDA i ALEKSANDER, jej służący.

Kresyda. Kto przeszedł tędy?
Aleksander. Hekuba z Heleną.
Kresyda. Którędy poszły?
Aleksander. W stronę wschodniej bramy,
Aby z jej szczytu, skąd widok rozległy.
Przyjrzeć się walce. Hektor, niezachwiany
Nigdy w spokoju, dzisiaj czegoś nie swój;
Wyburczał Andromache, zbił strażnika;

Jakgdyby wojna była gospodarką,
Wstał dziś przed świtem. Wstawszy wdział wnet zbroję,
I ruszył w pole, gdzie każda roślinka
Jak prorok płacze, przewidując skutki
Gniewu Hektora.
Kresyda. Cóż go rozgniewało?
Aleksander. Tak to tłumaczą: w szeregach heleń[skich
Walczył z trojańskiej krwi książę, Hektora
Krewniak, Ajaksem zwan.
Kresyda. Cóż mówią dalej?
Aleksander. Jestto mąż, twierdzą wszyscy, nadzwyczajny.
Stoi na własnych nogach.

Kresyda. To potrafi każdy mężczyzna, byle nie był chory lub pijany, naturalnie jeśli nóg mu nie brakuje.
Aleksander. Ten mąż jednak, o, pani, przybrał sobie właściwości różnych zwierząt; jest on śmiały jak lew, chytry jak niedźwiedź, wytrwały jak słoń. Natura nagromadziła w nim tyle przymiotów sprzecznych, że jego dzielność rozpływa się w niedorzeczność, a jego niedorzeczność nawet, zaprawdę, jest rozsądkiem. Nie masz takiej cnoty, która nie rzuciłaby nań przynajmniej odblasku i nie masz takiej przywary, której chociaż odrobinka nie przylgnęłaby do niego. Ten bohater wpada bez przyczyny zarówno w melancholię, jak w szał radości; umie wziąć się do wszystkiego, a jednak wszystko staje się w jego ręku do niczego. Istny to Bryareusz, gośćcem ubezwładniony, mający sto rąk, ale żadnego z nich pożytku; możnaby go także przyrównać do oniemiałego Argusa, który posiada wprawdzie oczy, ale nie posiada siły widzenia.
Kresyda. Jakże ten człowiek, którego sam opis mnie rozśmiesza, zdołał wywołać w Hektorze burzę gniewu?

Aleksander. Opowiadają, że we wczorajszej bitwie zmierzył się Ajaks z Hektorem i przyprawił go o pogiom... Owóż ten pogrom, ta hańba mają być przyczyną, iż Hektor odtąd jadła nie tknął i przez całą noc ani na chwilkę nie zmrużył oczu do snu.
(Wchodzi Pandarus).

Kresyda. Któż to idzie?
Aleksander. Stryj wasz panienko, Pandarus.
Kresyda. Już to z Hektora dzielny żołnierz!
Aleksander. Nie znaleść drugiego takiego, panienko.
Pandarus. Co mówicie? Co mówicie?
Kresyda. Dzień dobry, stryjaszku!
Pandarus. Dzień dobry, kochana Kresydo! O czem to rozmawiasz? Dzień dobry, Aleksandrze! — Jakże się miewasz, duszko? Dawno byłaś w Ilium?
Kresyda. Dziś rano, stryjaszku!
Pandarus. O czem rozmawialiście, gdym nadszedł? Czy Hektor miał już na sobie zbroję i wyruszył do boju, gdy stanęłaś w Ilium? Helena zapewne jeszcze nie wstała, nieprawdaż?
Kresyda. Hektor już poszedł, ale Helena jeszcze nie wstała.
Pandarus. Tak, tak, Hektor wcześnie dziś się zerwał!
Kresyda. Mówiliśmy właśnie o tem. Mówiliśmy również i o tem, że był wzburzony.
Pandarus. Był wzburzony?
Kresyda. Tak twierdzi Aleksander.
Pandarus. Naturalnie, że był wzburzony. Wiem nawet, dla czego. Skroi on im dzisiaj kurtę, można to z góry przepowiedzieć, Troilus zaś z pewnością nie da mu się zawstydzić. Niech się tylko mają na baczności przed Troilem — mnie przecie można wierzyć.
Kresyda. Cóż to? Miałby i on zionąć gniewem?
Pandarus. Kto, Troilus? Jemu stanowczo należy się pierwszeństwo.
Kresyda. Na Jowisza! Niepodobna przecie ich dwóch porównywać nawet.
Pandarus. Troila z Hektorem? Czyż nie poznasz mężczyzny z samego wejrzenia?
Kresyda. Od razu — jeśli przedtem widziałam go i znałam.
Pandarus. Bardzo słusznie! Ja zawsze powiadam swoje: Co Troilus, to Troilus!
Kresyda. W takim razie najzupełniej zgadzamy się z sobą, ja bowiem twierdzę, że co Troilus, to nie Hektor.
Pandarus. Stanowczo nie! A co Hektor, to nie Troilus — do pewnego stopnia.
Kresyda. Bądźmy więc sprawiedliwi: Każdy z nich jest samym sobą!
Pandarus. Samym sobą? O, ty biedny Troilu! Ja pragnąłbym, aby był  —
Kresyda. Jest przecie...
Pandarus. Z taką odpowiedzią mogę wybrać się na bosaki do Indyi.
Kresyda. Hektorem on przecie nie jest.
Pandarus. Ale sam sobą... Ba, w tem sęk właśnie, że on nie jest sam, to znaczy, ja pragnę, by on sam nie był. Istnieją jeszcze na szczęście bogi. Czas płaci, czas traci. Tak, Troilu! Szczęśliwy byłbym, gdyby ona miała moje serce w swem łonie. — Tego jednak stanowczo nie uznaję, by Hektor był czemś lepszem, niż Troilus.
Kresyda. Wybacz, stryjaszku!
Pandarus. Jest on starszy.
Kresyda. Przepraszam cię, stryjaszku!
Pandarus. Hektor młodszy jest od Troila. Nie dziwiłbym się tobie, gdyby Hektor był w jego wieku. Ale Hektor długo jeszcze czekać musi, nim będzie miał taki rozum, jak Troilus.
Kresyda. Na co mu tego, skoro on ma własny rozum? Pandarus. I jego zalety.
Kresyda. Obejdzie się bez nich.
Pandarus. I jego urodę.
Kresyda. Nie wyszłaby mu na dobre. Własna piękniej go zdobi.
Pandarus. Brak ci dobrego smaku, Kresydo. Helena sama zaklinała się niedawno, że Troilus, jeśli już o brunatnej cerze mowa — brunatny on bowiem bez kwestyi — chociaż znowu nie tak bardzo brunatny —
Kresyda. Nie, tylko brunatny.
Pandarus. Po prawdzie: i brunatny i nie brunatny.
Kresyda. Po prawdzie: i prawda i nieprawda.
Pandarus. Owoż Helena przyznała, iż ma kolory ładniejsze niż Parys.
Kresyda. O, Parys ma kolorów podostatkiem.
Pandarus. I jemu ich nie brakuje.
Kresyda. Chyba Troilus za wiele ma kolorów. A jeśli kolory jego stawia Helena ponad kolory Parysa, w takim razie mamy tu do czynienia z kolorową wyższością. Jeśli Parys jest dość czerwony, a Troilus bardzo czerwony, to pochwałę taką uważać należy jako zbyt jaskrawą, by mogło być z nią komu do twarzy. Tak samo może złoty język Heleny piać tryumfy pochwalne na cześć miedzianego nosa Troila.
Pandarus. Przysięgam, że jak mi się zdaje kocha go Helena bardziej niż Parysa.
Kresyda. Byłoby to ze strony Greczynki istotnie zabawne.
Pandarus. Ależ, naprawdę, duszko. Niedawno stanęła obok niego we framudze sklepionego okna, a wiesz zapewne, że Troilus ma wszystkiego trzy czy cztery włoski na brodzie...
Kresyda. Nie potrzeba umieć matematyki więcej, jak byle szynkarz, aby z tych jednostek skleić sumę.
Pandarus. Jest on, co prawda, jeszcze bardzo młody, a jednak jego ścięgna są jakby ze stali, tak dalece, że aż do wysokości dwóch lub trzech fantów uniesie taki sam ciężar, jak, dajmy na to, jego brat Hektor.
Kresyda. Taki młody, a tak już unosi?
Pandarus. Aby ci dowieść, jak zakochaną w nim jest Helena, przytoczę tylko jedno. Pomyśl, proszę, — ona, Helena, położyła białą swą rączkę na jego rozszczepioną brodę...
Kresyda. O, Juno, bądź nam miłościwa! Któż mu brodę rozszczepił?
Pandarus. Nie widziałażeś tam uroczego dołka? Mojem zdaniem, Troilus uśmiecha się milej, niż ktokolwiek inny we Frygii.
Kresyda. O, tak! On umie uśmiechać się.
Pandarus. Nieprawdaż?
Kresyda. Zupełnie jak deszczowa chmura w jesieni.
Pandarus. Cyt, cyt! Chciałem ci przecie wykazać, że Helena zakochaną jest w Troilu.
Kresyda. Troilus nie pogniewałby się, gdybyś tego dowiódł. Czy jednak potrafisz?
Pandarus. Troilus? Ba, jemu tyle zależy na Helenie, co mnie na pustem jaju.
Kresyda. Jeżeli lubuje się tak samo w pustych jajach, jak w pustych głowach, to chyba wyrzekniesz się piskląt.
Pandarus. Doprawdy, ciągle jeszcze nie mogę powstrzymać się od śmiechu, gdy wspomnę, jak go ona łechtała po brodzie. Bo nie ma gadania, że jej rączka posiada przedziwną białość; każdy musi to przyznać.
Kresyda. Bez przykrości nawet.
Pandarus. Nagle przychodzi jej chętka wyszukać biały włos na jego brodzie.
Kresyda. Biedna broda! Niejedna brodawka bogatsza od niej.
Pandarus. Było też śmiechu, było! Królowej Hekubie spadały łzy z oczu.
Kresyda. Jak młyńskie kamienie.
Pandarus. Śmiała się i Kasandra.
Kresyda. Ale pod garnkami jej oczu pałał zapewne łagodniejszy ogień. Czy i jej spadło co z oczu? Pandarus. Śmiał się także Hektor.
Kresyda. A on z czego?
Pandarus. Z białego włosa, który Helena odkryła na brodzie Troila.
Kresyda. Gdyby to był włos zielony, pośmiałabym się i ja chętnie.
Pandarus. Śmiali się oni zresztą nie tyle z białego włosa, ile z trafnej odpowiedzi Troila.
Kresyda. Cóż on odpowiedział?
Pandarus. Helena rzekła: Na twojej brodzie znajduje się pięćdziesiąt jeden włosów, a i z tych jeden jest biały.
Kresyda. To było jej pytanie?
Pandarus. Naturalnie, bez pytania! On na to: „Pięćdziesiąt jeden włosów, z tych zaś jeden biały? Ten biały włos, to mój ojciec, reszta zaś to pięćdziesięciu jego synów.“ „O, Zeusie, zawołała, któryż z pośród nich jest Parys, mój małżonek?“ „Ów rogaty, odparł, dajcie go Parysowi.“ Toż to było śmiechu! Helena spiekła raki, Parys posiniał ze złości, wszyscy zaś inni śmiali się bez końca.
Kresyda. Niechże teraz będzie koniec, czas już najwyższy.
Pandarus. Dobrze, duszko. Ale pamiętaj, co ci wczoraj mówiłem.
Kresyda. Dobrze.
Pandarus. Przysięgam, że to najszczersza prawda. Nieborak płacze, jakgdyby w kwietniu przyszedł na świat.
Kresyda. A ja, w jego łzach skąpana, wybujam, jak pokrzywa w maju.

(Trąby dają hasło do odwrotu).

Pandarus. Posłuchaj, oto wracają z bitwy. Może pójdziemy popatrzeć, jak ciągną do Ilium? Nuże, droga krewniaczko; nuże, słodka krewniaczko, Kresydo!
Kresyda. Jak ci się podoba...
Pandarus. Tutaj, tutaj, wyborne miejsce! Stąd pysznie widać będzie. Wymienię ci wszystkich po nazwisku, jak przechodzić będą; przedewszystkiem jednak miej Troiła na oku.
Kresyda. Ciszej!

(Przechodzi przez seenę Eneasz).

Pandarus. Oto Eneasz! Cóż? Nie dzielny rycerz? Powiadam ci, to kwiat Troi. Uważaj jednak na Troila; zobaczysz go zaraz!

(Przechodzi przez scenę Antenor).

Kresyda. Kto to jest?
Pandarus. Antenor, kaducznie bystra głowa, wierzaj mi; przytem bardzo dobry człowiek. Wodzi on rej wśród najmędrszych Trojan, a staturę ma, przyznasz, okazałą. Gdzież się podział Troilus? Uważaj tylko, jak głową kiwa, gdy mnie spostrzeże.
Kresyda. O, kiwnie głową?
Pandarus. Przekonasz się!
Kresyda. Czy tylko bardzo was wzbogaci to kiwanie!

(Przechodzi przez scenę Hektor).

Pandarus. To zaś jest Hektor, — ten tutaj — czy widzisz? To ci chłopiec! Bóg z tobą, Hektorze! — Dzielny człowiek, kochanko! — O, dzielny Hektorze! — Patrz, jak się ogląda; taka postawa — to rozumiem! Czy to nie dzielny człowiek?
Kresyda. O, dzielny!
Pandarus. Nie prawdaż? Aż przyjemnie robi się każdemu na sercu, kto go obaczy. Ale popatrz, ile śladów cięcia na jego hełmie! Popatrz: czy nie widzisz? Popatrz jeszcze. Z nim nie ma żartów; on zna się na rzeczy. Z nim zacząć, a guzy pewne!
Kresyda. Czyżby od miecza?
Pandarus. Od miecza, czy nie od miecza, wszystko mu jedno. Choćby sam dyabeł wyruszył przeciw niemu, Hektorowi wszystko jedno. Do stu tysięcy dyabłów, aż przyjemnie człowiekowi pomyśleć! —

(Przechodzi przez scenę Parys).

Tam idzie Parys, tam idzie Parys; spojrzyj tam jeno! Czy on nie piękny mężczyzna? Ba, teraz słynie nawet z męstwa! Kto to powiedział, że Parys wrócił dziś zraniony? Gdzie rany, jakie rany? Helena ucieszy się. — Ach, gdybym tylko zobaczył Troila. — Poczekaj; zaraz Troiła zobaczysz!

(Przechodzi przez scenę Helenus).

Kresyda. A to kto?
Pandarus. Helenus. Nie pojmuję gdzie podział się Troilus. — To jest Helenus. — Chyba, że pozostał dziś w domu. — To jest Helenus.
Kresyda. Umie Helenus bić się, stryjaszku?
Pandarus. Nie — a raczej, tak — o, on umie bić się. — Dziwi mnie tylko, gdzie Troilus. — Ale słuchaj! Czy lud nie woła: „Troilus!“ — Helenus jest przecie kapłanem.
Kresyda. Cóż to za ciura wlecze się?

(Przechodzi przez scenę Troilus).

Pandarus. Gdzie? Tam? Ach, to Deifobus. — Co? To Troilus! No! Rycerz całą gębą, kochanko! Hm... Dzielny Troilu, kwiecie rycerstwa!
Kresyda. Cicho! Wstydzilibyście się, stryjaszku! Cicho!
Pandarus. Uważaj, nie spuszczaj go z oka; o, dzielny Troilu! Przypatrz mu się dobrze, duszko! Czy widzisz: krew kapie z jego miecza, a jego szyszak jeszcze mocniej pozałamywany, niż hełm Hektora! A jak on patrzy, jak stąpa! O, młodzieńcze przedziwny, choć dwudziestu trzech lat nie skończyłeś jeszcze! Z Bogiem, Troilu, z Bogiem! Gdybym miał Gracyę za siostrę, albo boginię za córkę, pozostawiłbym mu wolny między niemi wybór! O, podziwu godny mężu! Parys? Parys wobec niego mucha. Idę o zakład, że Helena przemieniłaby się chętnie i dałaby sobie w dodatku wyjąć jedno oko, aby dostać Troila.

(Przechodzi przez scenę grupa wojowników)

Kresyda. Oto i inni idą.
Pandarus. Osły, woły, barany! Otręby i plewa; Musztarda po obiedzie! W obliczu Troila tylko żyć i umierać! Nie warto nawet, abyś patrzyła na innych; przeleciały już orły, reszta to same kawki i wrony, kawki i wrony! Wolałbym być mężem jak Troilus, niż jak Agamemnon lub którykolwiek z Greków.
Kresyda. Ależ jeśli o Grekach mowa, to u nich Achilles w każdym razie więcej znaczy, niż Troilus.
Pandarus. Achilles? Ot, potyradło dobre do pchania taczek i dźwigania worów, wielbłąd i nic więcej!
Kresyda. Dobrze już, dobrze!
Pandarus. Dobrze, dobrze? Czy ty nie masz głowy na karku, czy ty nie masz oczu w głowie? Czy ty nie wiesz, co to mężczyzna? Czyż ród, wykwintne obejście, cnoty, młodość, łagodność itd. nie są podstawą męskiej chwały?
Kresyda. Siekaniną na pasztet, który kością staje w gardle.
Pandarus. Co też za kobieta z ciebie! I niech tu kto zgadnie, na czem się opierasz.
Kresyda. Na plecach, by bronić łona: na dowcipie, by bronić mych kaprysów; na tajemnicy, by bronić mej dobrej sławy. Maska broni mej urody i wszystkiego, co mnie trwoży. Na takich więc opieram się podstawach, a tysiące straży mam na zawołanie.
Pandarus. Wymień że choćby jednego z nich.
Kresyda. Ani mi się nie śni — i to właśnie jeden z najważniejszych członków mojej straży. I choć bym nie zdołała już ustrzedz tego, co pragnę widzieć nienaruszonem, ustrzegę przynajmniej ciebie, stryjaszku, od wypaplania, jak się to stało, — chyba, że owe coś tak się rozrośnie, iż o tajemnicy nie będzie mogło być mowy, a wówczas i strzedz się byłoby zbytecznem.
Pandarus. Dobra-ś sobie!

(Wchodzi pachołek Troila).

Pachołek. Pan mój pragnie natychmiast mówić z wami.
Pandarus. Gdzież u licha?
Pachołek. W waszym domu, tam pan zdjąć chce rynsztunek.
Pandarus. Powiedz mu, kochanku, że zaraz przyjdę.

(Pachołek wychodzi).

Czy tylko nie raniony! Bądź zdrowa, duszko!
Kresyda. Bywaj zdrów, stryjaszku!
Pandarus. Zaraz tu wrócę, kochanko.
Kresyda. Aby mi przynieść —?
Pandarus. Zakład miłości od Troila.
Kresyda. Na ów zakład, stryjaszku, jesteś rajfurem!

(Pandarus wychodzi).

Przysięgi, słowa, łzy — miłości dary
W imieniu jego przynosi ten stary;

Lecz choć w mych oczach przerasta o głowę,
Troil pochlebstwa nawet Pandarowe —
Baczność! Przystraja nas w czar pożądanie,
Nasyć je tylko, a urok ustanie.
Niech o tem każda kochana pamięta,
Że w niepoddaniu się tkwi jej ponęta —
Że nie dorówna nigdy czar ziszczenia
Temu, co żądzę pragnień opłomienia.
Niechże mi świętą będzie ta maksyma:
Sługą, kto pragnie, — panem, kto otrzyma —
I choćby miłość owładła mną całą,
Nie zdradzi oko, co się z sercem stało!

(Wychodzi).
SCENA TRZECIA.
Część obozu greckiego przed namiotem Agamemnona.
Wchodzą AGAMEMNON, NESTOR, ULISSES, MENELAUS i inni.

Agamemnon. Książęta!
Od jakiej troski zżółkły wam oblicza?
Cel, który sobie zakreśla nadzieja,
Odkąd świat światem, spełnić się w całości
Nie może; trudność i przeszkody krążą
W najwznioślejszego nawet żyłach czynu.
Jako brodawki, płód zepsutych soków,
Wstrzymują rozwój smukłej, zdrowej sosny,
Aż się pokrzywi i skarleje w końcu —
Ani nas dziwić powinno, książęta,
Gdy nas nadzieje zwiodły i lat siedem
Nie wystarczyło, by obalić Troję,
Gdyż każdy atak przez nas ułożony
Uległ spaczeniu, nie osiągnął celu
Wbrew obliczeniom, które sobie skrzętnie
Poczynił umysł. Czemuż, o, książęta,
Z wstydem patrzycie na spełnione czyny,
Jakgdyby hańbą było, to co w gruncie
Jest tylko nazbyt długą próbą Zeusa
Żądnego wiedzieć, czy wytrwałość jeszcze

Nie znikła z ziemi? Bo nie sztuka wytrwać,
Gdy szczęście sprzyja; bo tchórz, czy bohater,
Mędrzec czy głupiec; doktor, czy bakałarz
Stoik, czy piecuch — są wówczas jednacy.
Lecz gdy Fortuna burzą, wichrem smaga,
Gdy wszystko wielką poruszy łopatą,
Wtedy dopiero odlatuje plewa,
A to, co ciężkie przez swoją zawartość,
Zostaje, zdobne w cnoty, niezmięszane.
Nestor. Nie uwłaczając boskiemu tronowi,
Który posiadłeś, cny Agamemnonie,
Objaśni Nestor ostatnie twe słowo.
Wśród przeciwności daje się mąż poznać.
Na cichem morzu drobna łódka fruwa,
Gładką swą piersią prując wodę obok
Szlachetnej, dumnej nawy.
W tem zawadyaka Boreasz rozgniewał
Cichą Tetydę; spójrz, jak wały wodne
Szybko przecina okręt o potężnych
Żebrach; jak skacze po wodnym żywiole
Podobny rumakowi Perseusza!
Gdzież łódź, co chciała wątłością swą sprostać
Onej potędze? Umknęła do portu,
Jeśli jej Neptun nie połknął po drodze.
Jakże oddziela groźna burza losu
Pozory siły od prawdziwej siły!
W piękny dzień mucha nawet strwoży trzodę,
Jakby sam tygrys; lecz gdy dzika burza
Ugnie kolano pękatego dębu,
A mucha schronu szuka, — wtedy tabun
Sam się wściekłością staje, rozwścieklony
I równie groźnym głosem odpowiada
Na onej furyi ryk.
Ulisses. Agamemnonie!
Władyko możny, praw y Greków wzorze,
Ty serce naszych hufców, wielki duchu,
W którym powinna zamknąć się istota
I myśl nas wszystkich, wysłuchaj Ulissa.
Hołd i cześć tobie, potężny swą władzą,

I tobie także wiekiem już czcigodny;
Cześć twoim słowom, wodzu, tak wybornym,
Iż Agamemnon i ręce Greczynów
Winne uwiecznić je w spiżu... A niemniej,
Mądre, Nestorze, twe słowa, srebrzyste,
Któremi niby węzłem eterycznym
Tak silnym jednak, jako oś niebiosów,
Przykułeś uszy Greków do swojego
Doświadczonego języka; — a jednak,
Przywódzco Greków i ty mężu światły
Pozwólcie ozwać się Ulissesowi.
Agamemnon. Władzco Itaki mów; rzecz równie pewna,
Że nigdy zbędne, beztreściowe słowo
Z ust twych nie wyjdzie, — jak to, że szczekania
Tersytowego psa wziąć niepodobna
Za dowcip, za muzykę, albo wieszczbę.
Ulisses. Dotąd nietknięta, runęłaby Troja
I miecz Hektora zostałby bez pana,
Gdyby nie jedno.
Służby publicznej upadło pojęcie.
Popatrzcie: ile próżnych tam namiotów,
Tyle też u nas próżności stronniczych.
Jeżeli w wodzu nie widzimy ula,
Któremu wszystkie roje kornie służą,
Skąd ma się miód wziąć? Gdy stopnie zniesiemy,
To i najlichszy wyda się szlachetnym.
Wszak same niebo, z gwiazdami i ziemią,
Zwraża na pewne stopnie i godności,
Na miejsce, bieg, stosunek, czas i formę,
Wedle dostojeństw ład swój utrzymując.
Jemu zawdzięcza Sol majestatyczny
Tron swój, Sol, z planet wszystkich najwspanialszy.
Jego uzdrawiające oko unicestwia
Wpływy złośliwych gwiazd; jego spojrzenie
Jak słowo króla potężnie, wszechwładnie
Na złe i dobre pada. Lecz niech kiedy
Planety się zmieszają bez porządku,
Co za okropność! Co za zgroza, popłoch!
Jakie na morzu burze! Jak drży ziemia!
Jak wiatr szaleje! Trwoga, przewrót, rozłam

Unosi, grzebie, druzgoce, porywa,
Obraca w niwec harmonię i spokój
Potrzebny państwom! Jeżeli więc stopnie,
Te szczeble na drabinie wszystkich szczytnych
Planów, zburzymy, nic się nam nie uda.
Jak bowiem mogą gminy, szkół godności;
Miast cechy; brzegów morzem rozdzielonych
Bratnie handlowe węzły; lub jak może
Pierwszeństwo i przywilej pierworództwa,
Cześć dla starości, berła, tronu, laurów —
Odwieczne praw a zachować bez stopni?
Znieś stopnie, pozbaw dźwięku ową strunę,
I słuchaj, co za dysonanse! Wszędzie
Powstanie opór. Wzburzone wód tonie
Wylewem wały przesadzą i w błoto
Cały nam glob rozmiękczą; siła będzie
Tyranem słabej niezdarności; ojca
Zabije syn brutalny — siła bowiem
Nazwie się prawem; nie: prawo natenczas,
Jak i bezprawie utracą nazwisko.
Wszystko rozpłynie się bez śladu w gwałcie,
Gwałt w samowoli, samowola w żądzy,
A ona żądza, wilk uniwersalny,
Podwójnie mocny: rozjuszony gwałtem.
Porwie świat cały, jako łup, aż w końcu
Połknie i ciebie też, Agamemnonie!
Ten chaos — znieśmy tylko stopnie — wstanie
Zaraz z ich gruzów.
Brak czci dla stopni w tył cofa się zawsze,
Choć mu się zdaje, iż pospiesza naprzód.
Szydzi z dowódzcy najbliższy poddany,
Z tego, co po nim pierwszy, szydzi drugi,
A z następnego niższy znów; tak zwolna
Nieposłuch coraz dalej jad swój szerzy,
Każdego trując gorączką zazdrości,
Przez blade, nędzne współzawodniczenie.
Owa gorączka właśnie broni Trojan,
A nie ich oręż. Słowem: ocaliła
Troję niezdarność nasza, nie jej siła.

Nestor. Bardzo roztropnie wykazał Ulisses
Złe, co potęgę nasza podkopuje.
Agamemnon. W choroby sedno sięgnąłeś, Ulissie;
Lecz jak ją leczyć?
Ulisses. Dzielny Achilles, w którym sąd powszechny
Zastępów naszych uznaje prawicę,
Słuch napełniwszy sobie lotną sławą,
Stał się zuchwałym, kapryśnym i siedząc
W namiocie, szydzi z naszych czynów. Patrokl
Na tymże samym wyprawia barłogu
Figle całymi dniami
I z idyotycznie zabawnym patosem
(Naśladowaniem zowie go oszczerca)
Małpuje nas. Niekiedy bywa, królu,
Nawet twojego majestatu tyka,
Krocząc jakgdyby sceniczny bohater,
Który ma duszę w kolanie i który
Ma za rzecz wielką, gdy zbudzi drewniane
Odgłosy desek, tupiąc o nie nogą.
Jak on z przesadą nędzną tam przedstawia
Twoją wspaniałość! Głos jego gdy huknie,
Brzmi jakby z dzwonu zbitego pochodził,
A w słowach bombast raziłby nas, nawet
Gdyby z Tyfona wypadły gardzieli.
Achillesowi tylko graj w to; leżąc
Leninie na poduszkach, parska śmiechem
I w dłonie klaszcząc, woła: „Oh, cudownie!
Ależ to Agamemnon, jakby żywy!
Teraz udawaj Nestora! Odchrząknij,
Pogłaskaj brodę, jak on, nim się ozwie!“
A Patrokl trafia, jak południe trafia
Północ, i takie stwarza podobieństwa,
Jak wulkan jest podobnym do swej żony,
Ale przyjaciel Achilles znów woła:
„Cudownie! Cały Nestor! Mój Patroklu,
Pokaż mi jeszcze, jak podczas napadu
On się uzbraja w nocy!u I Patroklus
— Jakież to małe, skoro nawet wieku
Słabość za przedmiot śmiechu służy — kaszląc,
Chrząkając, chwyta gorączkowo ręką

Sprzączki u szyi pancerza, wśród czego
Pyszałek, ginąc prawie z śmiechu, woła:
Dość już, Patroklu! Daj mi żebra z stali,
Bo jeszcze pęknę!“ Tak to im obydwom
Zdolności nasze, natura i postać,
Szczególne cechy i wspólne przymioty,
Spełnione czyny, projekty, rozkazy,
Wojenny odzew, ofiara rozejmu,
Tryumf, czy pogrom, prawda i zmyślenie
Pochop do głupstw a dają i do żartów.
Nestor. Zły zasię przykład tych obu, na których,
Wedle Ulissa wskazuje opinia
Jako na przodowników — zatruł wielu.
Ajaks próżności pełen, nosi głowę
Tak dumnie, tak wysoko, jak rozparty
Achilles. W swoim też, jak on, namiocie
Siedząc, wydaje uczty swym stronnikom
I nas wykpiwa, jakby był wyrocznią.
On to podjudza głupca Tersytesa,
Co zwykł brać hańbę za dobrą monetę,
By nas sprośnemi lżył porównaniami,
I wciąż ośmieszał, niepomny strapienia,
Jakie nas gnębi pośród niebezpieczeństw.
Ulisses. Tchórzostwem dla nich nasza polityka,
Z wojennej rady, prawią, mądrość u s zła;
Drwiąc z ostrożności, uznają jedynie,
To pięść zdziała; cicha praca ducha,
Roztrząsająca, ile rąk ma działać,
Gdy przyjdzie chwila; praca, co oznacza
Mozolnie z góry siły przeciwnika,
To wszystko dla nich warte torby sieczki:
Zabawka śpiochów, bój piór, rzeź w pokoju —
Chyba więc taran, który łamie mury,
Chyba gwałtowność jego uderzenia
Pierwszeństwo ma przed ręką, co go wzniosła,
A nawet przed tą, co chytrze, roztropnie,
Bystro działanie jego obmyśliła!
Nestor. Jakże przewyższa w takim razie w cenie
Koń Achillesa, synów Tetis!

(Za sceną słychać trąbienie).

Agamemnon. Trąby?
Spójrz, Menelausie, kto przybył.
Menelaus. Ktoś z Troi.

(Wchodzi Eneasz).

Agamemnon. Co was sprowadza tutaj?
Eneasz. Wolno spytać
Czy w tym namiocie wielki Agamemnon?
Agamemnon. W tym właśnie.
Eneasz. Czy ktoś, co księciem jest i posłem razem,
Śmie się przybliżyć do królewskich uszu?
Agamemnon. Może — i pewniej niźli pod opieką
Achilla nawet — tu, gdzie książąt grono,
Z Agamemnonem na czele zasiada.
Eneasz. Taka uprzejmość daje bezpieczeństwo.
Lecz kto tym wzniosłym spojrzeniom jest obcy,
Jak zdoła poznać go?
Agamemnon. Jak poznać zdoła?
Eneasz. Pytam, by całkiem przejąć się szacunkiem
I na oblicze przywołać rumieniec,
Podobnie jak Aurora, gdy zziębnięta,
Patrzy w twarz Feba...
Gdzie jest potężny, wzniosły Agamemnon?
Agamemnon. Albo z nas drwicie, lub też nazbyt kwitnie
Dworskość wśród Trojan.
Eneasz. Dworskość łagodna, szlachetna, bezbronna,
Jak aniołowie — tak bywa w pokoju.
Lecz w gniewie nie brak nam wojennej cechy;
Żelazne ramię, wierny miecz, bóg w sercu
— Poszukać równych! Lecz cyt. Eneaszu!
Traci powaga sławy z swej wartości,
Gdy podziwiany sam sobie hołd składa;
Lecz kiedy sławę głosi wróg pobity,
Czyn, co ją zdradził, wart sięgać w błękity.
Agamemnon. Nazwałeś siebie księciem, Eneaszem?
Eneasz. Tak, Greku, to jest me imię.
Agamemnon. Co ciebie
Sprowadza do nas?
Eneasz. Wybacz; to powierzyć
Mogę jedynie Agamemnonowi.
Agamemnon. Sekretów nie chce on mieć z Trojanami.

Eneasz. Alboż z sekretem przychodzę do niego?
Czyż trąba w uszy jego nie zadąłem,
Aby je zbudzić i skłonić ku sobie?
Przemówię zatem.
Agamemnon. Mów, jak wiatr, swobodnie.
To nie czas drzemki u Agamemnona.
Dowiedz się, Trojańczyku, że on czuwa
I sam ci o tem mówi.
Eneasz. Nieście surmy,
Spiżowy dźwięk swój w ospałe namioty,
Każdemu z mężnych Greków obwieszczając,
Że Troja głośno myśl swą wypowiada

(Słychać trąby).

Agamemnonie, żyje w murach Troi
Książę Hektorem zwany, syn Pryama
Którego rozejm przydługi i głuchy
Rdzą pokrył. Oto rzekł on: Uderz w trąby
I tak mów: Króle, książęta, władyki,
Gdy jest ktoś wśród szlachetnych synów Grecyi,
Kto wyżej ceni honor niźli spokój,
Kto w imię sławy drwi z niebezpieczeństwa,
Kto zna odwagę swą, lecz nie zna trwogi,
Kto szczerzej kocha bogdankę, niż słowy
I przysięgami wyraził, a stwierdzić
Jej wdzięk i wartość potrafi nietylko
Bronią miłości — temu zapowiadam:
W obliczu Greków zarówno, jak Trojan,
Hektor dowiedzie, lub spróbuje dowieść.
Że ma kobietę mędrszą, milszą, droższą,
Niż którykolwiek Grek do piersi tulił.
Rankiem nazajutrz znowu trąby zabrzmią
W waszym obozie i u murów Troi,
By powstał Greczyn wytrwały w miłości.
Jeśli się znajdzie, to Hektor go uczci.
W przeciwnym razie mówić będzie w Troi:
Greczynki, słońcem spalone, niegodne
Ni drzazgi z włóczni. — Oto moja misya.
Agamemnon. Dosłownie zakochanym rzecz powtórzę.
Gdy nie wystąpi nikt tak pałający,

Widocznie szukać by ich trzeba w domu.
Lecz my rycerze, a w rycerzy gronie
Nie wart zasiadać, kto jeszcze nie kocha,
Albo nie kochał, lub kochać nie będzie.
Więc kto w kochanków zaplątał się rzesze,
Niech występuje, lub sam w bój pospieszę.
Nestor. Powiedz ty jemu w imieniu Nestora,
Co był już mężem, gdy dziadek książęcia,
Niemłodzik teraz, ssał piersi matczyne. —
Że jeśli w nikim pośród naszych hufców
Chęć nie zapłonie, bić się za kochankę:
Powiedz, że siwą brodę pod hełm skryję,
Żelazem zwiędłe osłonię ramiona
I pójdę rzec mu, iż moja małżonka
Urodą babkę jego prześcignęła,
Czystością — wszystkie. Zobaczycie sami,
Jak stwierdzę prawdę krwi mej ostatkami.
Eneasz. Niech Bóg zachowa. Czyż nie ma już młodych?
Ulisses. Amen!
Agamemnon. Szlachetny panie, podaj mi prawicę!
Wszak raczysz namiot nasz zaszczycić sobą?
Niech, o co idzie, dowie się Achilles,
I każdy z greckich rycerzy w namiotach.
Zjedz razem z nami, nim wrócisz do Troi;
Za przyjaciela zacny wróg nam stoi!

(Wychodzą, pozostaje Ulisses i Nestor).

Ulisses. Nestorze!
Nestor. Co mówi Ulisses?
Ulisses. Pod czaszką moją pewna myśl się rodzi,
Bądź czasem, który na świat ją dobędzie!
Nestor. Cóż to?
Ulisses. Posłuchaj mnie: siekierą tępą
Biją o twardy kloc. Nadmierną pychę,
Co wybujała wysoko w swawolnym
Achillu, sierp nasz niech skosi czemprędzej,
Bo gdy się posiew ten rozniesie w koło,
Zdusi nas wszystkich.
Nestor. Dobrze! lecz jak, powiedz!

Ulisses. Walka, do której dzielny Hektor wzywa,
(Chociaż wyzwanie obejmuje wszystkich),
W gruncie na Achillesa tylko dybie.
Nestor. Cel wpada w oczy; w skład ogółu zawsze
Wchodzą malutkie, poszczególne cząstki.
Niech tylko wieść rozniosą, a nie wątpię,
Że Achill, choćby mózg jego był suchszy
Od piasków Libii, (Apollo mi świadkiem,
Jak one suche), błyskawicznym sądem
Przejrzy natychmiast, jaki cel miał Hektor;
Pozna, że pił do niego.
Ulisses. I wystąpi?
Nestor. Tak, niezawodnie! Któż zresztą potrafi
W walce z Hektorem zdobyć sobie sławę,
Prócz Achillesa? Choć ten bój igraszką,
Od próby takiej zawisła opinia.
Trojańczyk naszym najlepszym przysmakiem
Połechce sobie czułe podniebienie;
I wierzaj mi, Ulissie — choć niesłusznie, —
Oceni wartość naszą wedle końca
Szalonej sprawy, gdyż tryumfu sława,
Chociaż jednostki tylko, za grunt służy
Powszechnej sławie, albo też niesławie.
Czyn taki — choć on będzie drobną głoską
W księdze, co z niego powstanie — wskazuje
W postaci dziecka to olbrzymie ciało,
Które ma uróść. Obaczą nasz wybór
W szermierzu, który spotka się z Hektorem:
A wybór, jednomyślny zbiór zdań wszelkich,
Wybrańca stroi w gloryę, wydobywa
Z całej wartości naszej, z całej siły
Sam ekstrakt męża. Gdy on nie dopisze,
Jak łatwo wówczas zwycięzca potrafi
W boju wzmóc jeszcze swą rzekomą wielkość.
Ambicya wszystkie poruszy narzędzia,
Niemniej potężna, jak ramię, co włada
Mieczem i włócznią.
Ulisses. Wybacz memu słowu:
Niech więc Achilles nie walczy z Hektorem.
Jak kramarz, naprzód pokażmy zły towar,

Może go zbędziem się; w przeciwnym razie
Zwiększy się blask towaru wybornego,
Gdy zły wprzód ujrzą. Toż nie nalegajcie,
Aby Achilles zmierzył się z Hektorem,
Bo w ślad za sława nasza, albo hańba,
Dwaj najgroźniejsi pomkną towarzysze.
Nestor. Próżno ich szuka stary wyrok: kto oni?
Ulisses. Gdyby nie pycha Achilla, to sława,
Którą zdobędzie, i nam by przypadła;
Lecz on za butny przecie i bez tego;
I raczej Libii słońce niech nas spali,
Niż jego ona pycha i szyderstwo,
Jeśli zwycięzcą wyjdzie. A gdy przegra,
Zburzyłby całą wiarę w nasze siły
Pogrom jednego z nas. Losujmy raczej.





AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA.
Inna część obozu greckiego.
Wchodzą AJAKS i TERSYTES.

Ajaks. Tersytesie!
Tersytes. Agamemnon — gdyby tak on miał wrzody — ale pełno wrzodów, na całem ciele? I gdyby wrzody pękać poczęły — przypuśćmy... Zali nie znaczyłoby to wówczas, że cały wódz pęka? Czy nie byłbyon rozgnojoną bolączką?
Ąjaks. Boże!
Tersytes. Pokazałoby się przynajmniej, że można z niego przecież coś wydusić, a dzisiaj nic.
Ajaks. Skurczybyku, nie słuchasz? Niechże twoja skóra posłucha!

(Bije, go).

Tersytes. Bodaj spadła na ciebie grecka zaraza, ty bękarcie, ty rycerzu z wołowym mózgiem!
Ajaks. No, ozwij-że się, ty gnijący zakisie; mów albo zbiję cię na kwaśne jabłko!
Tersytes. Prędzej ja tobie napędzę do łba moją żółcią trochę dowcipu i pobożności. Ale mnie się zdaje — że łatwiej przyszłoby twemu koniowi palnąć mówkę z głowy, niźli tobie wyuczyć się na pamięć paciorka. Walić ty mniesz, prawda? A końskie parchy na twoje końskie maniery!
Ajaks. Co ogłaszano?
Tersytes. Że-ś idyota, jak mi się zdaje.
Ajaks. Miej się na baczności, ty świnio morska, bo palce mnie swędzą!
Tersytes. Oh, czemuż nie swędzi całe ciało od stóp do głów i czemu ja nie mogę ciebie poskrobać! Wyszedłbyś z pod mych palców, jak trędowaty — ku urągowisku całej Grecyi. Czemu ty na placu boju nie umiesz bić lepiej od innych?
Ajaks. Pytam, co ogłoszono.
Tersytes. Ciągle boczysz się i rzucasz kalumnie na Achillesa; zazdrościsz mu sławy, jak Cerber zazdrości urody Prozerpinie; dla tego też szczekasz nań tak zawzięcie!
Ajaks. Ty, babo!
Tersytes. Czemu nie porwiesz się na niego?
Ajaks. Ty, rozlazłe ciasto!
Tersytes. Zmiażdżyłby cię on na okruszki, jak majtek kawał suchara.
Ajaks. Psia mać tobie była!

(Bije go).

Tersytes. Lepiej, lepiej!
Ajaks. Ty, stołku pod nogi czarownicy!
Tersytes. Nuże, lepiej, jeszcze lepiej, ty, głowo do pozłoty. Więcej u mnie rozumu w pięcie niż u ciebie we łbie. Dardański osieł mógłby nauczycielem być tobie, obskurny, bijący ośle! Twój psi obowiązek, młócić Trojan i to umiesz; ale spróbuj wejść pomiędzy ludzi z odrobiną oleju w głowie, a każdy sprzeda cię jak niewolnika. — Jeżeli dalej pozwolisz sobie bić mnie, to opiszę cię od piety po czub, wyłuszczę ci jak najdokładniej, czem jesteś, ty, kreaturo bez serca, ty!...
Ajaks. Psie!
Tersytes. Oberwańcze!
Ajaks. Brysiu!

(Bije go).

Tersytes. Idyoto w służbie Marsa. Lepiej, prostaku; lepiej, wielbłądzie; jeszcze, jeszcze!

(Wchodzi Achilles i Patroklus).

Achilles. Czemu, Ajaksie tak znęcasz się nad nim?
Tersytes. powiedzą mi, co tutaj zaszło?
Tersytes. Wszak widzisz go, nieprawdaż?
Achilles. Lecz co zaszło?
Tersytes. Spojrzyj nań jeno dobrze.
Achilles. Już spojrzałem.

Tersytes. A jednak nie przypatrzyłeś mu się jeszcze dobrze; kogokolwiek bowiem w nim widzisz, jestto zawsze tylko Ajaks.
Achilles. Głupiec! Wiem przecie o tem.
Tersytes. Tak, ale głupiec nie zna sam siebie.
Ajaks. Dla tego właśnie biję ciebie.
Tersytes. Pi-pi-pi! Patrzcie jeno, jak jego dowcip kuleje! A jakie długie uszy ma jego paplanina! Bardziej poturbowałem mu mózg, niż on mnie skórę. Za szeląg dostanę dziesięć wróbli, a jego pia mater nie warta dziesiątej części jednego wróbla. Ten rycerz, Achillesie — ten Ajaks nosi mądrość swą w brzuchu, a w głowie kiszki. Już ja ci powiem, co o nim sądzę.
Achilles. Mianowicie?
Tersytes. Mojem zdaniem ten Ajaks —

(Ajaks zamierza się, aby go uderzyć, nie dopuszcza jednak do tego Achilles).

Achilles. Daj spokój, dobry Ajaksie!
Tersytes. (ciągnąc dalej rozpoczęte zdanie). — nie ma nawet tyle rozumu, —
Achilles. Zaprzestań...
Tersytes (kończąc). — By wystarczyło na zalepienie uszka w igle Heleny, o którą przyszedł tu bić się.
Achilles. Cicho, ośle!
Tersytes. Co do mnie najchętniej byłbym cicho, ale nie pozwala mi ten osieł, ot, popatrz: ten, tam!
Ajaks. Przeklęty psie! Zobaczysz —
Achilles. Chcesz-że rywalizować w konceptach z błaznem?
Tersytes. Ręczę, ze nie: przyćmiłby go dowcip błazna.
Patroklus. Miarkuj się, Tersytesie!
Achilles. O cóż właściwie wam idzie?
Ajaks. Pytałem tę wstrętną sowę o treść ogłoszenia — on zaś obryzgał mnie w zamian przezwiskami.
Tersytes. Alboż jestem twoim sługą?
Ajaks. Otóż macie go!
Tersytes. Służę tu na ochotnika.
Achilles. Co prawda, przed chwilą wypadłeś z roli, bo nikt na ochotnika nie daje sobie garbować skóry. Ochotnikiem był w tym wypadku Ajaks; ty odrobiłeś swą cząstkę z musu.
Tersytes. Doprawdy! I u was rozum rezyduje przeważnie w ścięgnach. Tak przynajmniej świat twierdzi. Nie bardzo Hektor obłowi się, jeśli któremu z was rozwali czaszkę; gdyby rozłupał pusty orzech, znalazłby to samo.
Achilles. Bierzesz się teraz do mnie?
Tersytes. Macie tu Ulissesa i starego Nestora, któremu rozum spleśniał już wówczas, gdy waszym dziadom nie wyrosły jeszcze paznokcie u palców; oni zaprzęgli was jak wołów do jarzma, abyście zorali pole walki.
Achilles. Co? Co
Tersytes. To, co mówię! Nuże, Achillesie; nuże, Ajaksie!
Ajaks. Wytnę ci ozór!
Tersytes. Na nic to się nie zda: i wtedy jeszcze wymowniejszym hędę od ciebie!
Patroklus. Ani słowa więcej, Tersytesie! Daj spokój!
Tersytes. Ja miałbym dać spokój, ponieważ życzy sobie tego psiuk Achillesa? Ja?
Achilles. Dostało się i tobie, Patroklu!
Tersytes. Raczej dyndać będziecie na stryczku, jak para osłów, niżby noga moja postać miała w waszym namiocie. Trzymam się tylko ludzi, którym nie wypowiedział jeszcze rozum służby; z cechem głupców nie chcę mieć nic wspólnego.

(Wychodzi).

Patroklus. Prawdziwe szczęście, że sobie poszedł!

Achilles. Słuchajcie: ogłoszono dziś w obozie,
Że jutro rano o piątej godzinie
Hektor trąbami wśród naszych obozów
I murów Troi zawezwie do walki
Rycerza, który chciałby się z nim zmierzyć,
By — mniejsza, poco!
Głupstwo! Bądźcie zdrowi.
Ajaks. Bądź zdrów, któż przyjmie wyzwanie?
Achilles. Nie wiem. Rozstrzygnie to los. On najlepiej Wie, kto.
Ajaks. Ty, pewnie. Wybadać rzecz muszę.

(
(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Troja. Sala w pałacu Pryama.
Wchodzą PRYAM, HEKTOR, TROILUS, PARYS i HELENUS.

Pryam. Ileż krwi, czasu i słów zmarnowano!
A Grecya mówi dziś Nestora usty:
„Zwróćcie Helenę, resztę zaś szkód, wszelką
Stratę honoru, czasu, trudów, kosztów,
Stratę krwi druhów, ogółem wszystkiego
Co pochłonęła głodna żądza wojny,
Puścim w niepamięć“. I cóż Hektor na to?
Hektor. Choć nikt się Greków mniej niż ja nie lęka,
To z drugiej strony nie istnieje chyba,

Wzniosły Pryamie,
Kobieta bardziej wrażliwa i bardziej
Skłonna pod obaw naciskiem roztrząsać:
„Kto wie, co przyszłość przynieść jeszcze może? —“
Jak Hektor. Raną pokoju jest pewność,
Nadmierna pewność; roztropna wątpliwość
Przyświeca mądrym, służy lekarzowi
Za sondę przy badaniu ran. Zwróćcie Helenę
Odkąd zabłysnął pierwszy miecz nasz dla niej,
Każda dziesiąta dusza z śród tysiąca
Dziesiątek dusz nam była równie drogą,
Jak i Helena. Mam nasz lud na myśli.
Skoro-śmy zatem tyle postradali
Dziesiątek naszych dla tej, która dla nas,
Jeśliby nawet i nie była obcą,
Nie warta choćby jednej z tych dziesiątek —
Jakiż rozsądny zabrania nam powód
Wydać ją?
Troilus. Wstyd i hańba tobie, bracie!
Śmiałżebyś honor i powagę króla
Takiego, jak nasz ojciec, po kupiecku
Ważyć na uncye? Śmiałbyś na szelągi
Obliczać wartość jego nieskończoną?
Chcieć pojąć przestrzeń bez granic i murów
Łokciem i to tak nędznym, jak obawa,
Jak zimny rozum — czyliż to nie hańba?
Helenus. Gdy nawet rozum łajesz, nic dziwnego,
Że brak go tobie. Czy nasz rodzic nie ma
Budować władzy swojej na rozumie,
Ponieważ tobie chce się głupstwa pleść?
Troilus. Do mów i marzeń lgniesz, bracie kapłanie?
Masz rękawice podszyte rozumem.
Znam twoje argumenta: Wróg, wiesz o tem,
Grozi ci; ostry miecz jest niebezpieczny,
Rozum zaś wszelkiej uniknąć chce straty;
Nic więc dziwnego, jeżeli Helenus
Na widok miecza i Greka natychmiast
Skrzydła rozumu do swych pięt przypina,
I jak Merkury, złajany przez Zeusa,
Lub jak meteor, czmycha! Jeśli rozum

Kazania ma nam prawić, to zamknijcie
Bramy i dalej spać! Męstwo i honor,
Argumentami tuczone, dostaje
Zajęcze serce; twój rozum przechera
Wątrobę z barwy, młodość z sił odziera.
Hektor. Bracie, Helena nie w arta tych ofiar,
Które ponosim.
Troilus. Wartość, to rzecz zdania.
Hektor. Sama dowolność jednak jej nie stwarza.
Słuszność, powaga ceny tkwi zarówno
W własnej, wewnętrznej wartości przedmiotu,
Jak w zdaniu tego, który rzecz szacuje;
Szał bałwochwalczy tylko stawia wyżej
Obrzęd, niż Boga; szałem także klękać
Przed rzeczą, którą musi wprzód obrazić
Upodobanie w braku wszelkich zalet.
Troilus. Gdybym chciał dzisiaj wziąć sobie kobietę,
Wyborem, wola moja pokieruje;
Wolę mą rozogniły wzrok i uszy,
Dwa zuchy drwiące z groźnych raf rozumu
I chęci. Jakże miałbym zrzec się potem
— Gdyby mej woli złym wydał się wybór —
Kobiety raz wybranej? Wszelkie kruczki
Cofnąć się muszą tutaj przed honorem.
Wszakże jedwabiu, skoro już zużyty
Nikt nie odsyła kupcowi; z pogardą
Niedojedzonych potraw nie rzucamy.
Czując już sytość. Uznano za słuszne,
Ażeby Parys pomścił się na Grekach;
Ogólny poklask dał mu przecie żagle.
Nawet odwieczne dwa wrogi: wiatr z morzem,
Zgodnie go wsparli... Szybko dopadł portu
I zamiast starej ciotki, tam więzionej,
Porwał królowę, Greczynkę tak świeżą,
Iż starcem przy niej zmarszczonym Apollo,
A zwiędłym kwiatem ranek. Jakiem prawem
Porwał ją? Greczyn więzi przecie tamtą.
Czy zaś zachodu w arta? Czyż dla perły
Tysiące statków nie rzuca się w morze,

Albo kupcami nie zostają króle?
Gdy słuszną była wyprawa Parysa,
(A któż zaprzeczy? Wszak wszystko wołało:
„Idź! Idź!“) to przyznać musicie, iż cenny
Łup ją uwieńczył; musicie. Wszak ręce
Wznosząc, wołaliście: „Nieoceniona!“
Skądże więc dzisiaj depczecie wzgardliwie
Własnej mądrości wynik, wbrew fortunie,
A z poniżeniem tego, co wam było
Droższem niż ląd i morze! Sprośna kradzież!
Ukradłszy, boim się dziś łup zatrzymać,
Jak złodziej, skarbów skradzionych niegodny.
I chcemy chyba dowód dać w tej chwili,
Jak niecnie ongi Greków my skrzywdzili.
Kasandra (za sceną). Płacz, Trojo, płacz!
Pryam. Skąd krzyk ten? Skąd te jęki?
Troilus. Poznaję głos szalonej naszej siostry.
Kasandra (jak wyżej). Płacz Trojo!
Hektor. To Kasandra!

(Wchodzi szalejąca Kasandra).

Kasandra. Płaczcie, T rojanie! Dziesiątki tysięcy
Oczu mi dajcie, wszystkie trysną łzami!
Hektor. Cyt, siostro, cyt!
Kasandra. Dziewki i chłopcy, mężowie i starcy,
I niemowlęta, łkać jedynie zdolne,
Jęczcie wraz ze mną, z góry wypłacając
Haracz niedoli, która dybie na nas.
Płaczcie, Trojanie; wprawcie do łez oczy:
Zguba nad Troją, runie piękne Ilium!
Parys — to pożar, co nas wszystkich zniszczy.
Płaczcie! „Helena“ morze cierpień znaczy!
Płaczcie! Gród płonie. Wypędźcie ją raczej!

(Wychodzi).

Hektor. Cóż, młody bracie? Czy ta pieśń straszliwa
Proroczej siostry nie budzi w twem sercu
Uczucia skruchy? A może krew w tobie
Tak wre, iż żaden zgoła głos rozwagi,
Żadna obawa o zły kres złej sprawy,
Jej nie ostudzi.

Jej nie ostudzi.
Troilus. Mój bracie. Hektorze,
Czy sprawa dobra, nie sądzić nam po tem,
Jaki zabiegów wynik. I czy słuszna,
Z powodu szału Kasandry poddawać
Serca obawom? Jej szał nierozumny
Niech w nas nie tłumi ochoty do walki,
Z którą tak ściśle związany jest honor
Nas wszystkich. Wszakże mnie to nie obchodzi
Więcej, niż innych synów Pryamowych
I niech zachowa Żeus, abyśmy mieli
Walczyć, uczynić coś, obstawać przy czemś,
Co daćby mogło choć najmniejszy powód
Do zasłużonej nagany.
Parys. W przeciwnym razie swawolą świat nazwie
To, co-m ja zrobił, a wy doradzili.
Ależ na bogi! Wasze przyzwolenie
Było skrzydłami mego przedsięwzięcia
I nawet wahać się nie dozwalało.
Cóż znaczy samo moje słabe ramię?
Odwaga, zapał jednego rycerza
Czegóż dokona, tam gdzie trzeba czoło
Stawić tysiącom? A jednak, przysięgam,
Gdybym miał podjąć sam tę trudną walkę
I gdyby siła sprostać mogła chęciom,
Nie wyparłby się Parys swego czynu,
Ani by nie ustąpił.
Pryam. Z ciebie mówi
Oszołomienie rozkoszą, Parysie!
Gdy innym gorycz, tobie miód napływa;
Tak być walecznym — to chyba nie dziwa!
Parys. Nie myślę, królu, tylko o słodyczy,
Którą obdarza piękno swego pana;
Ja chciałbym także zarzut uwiedzenia
Stłumić zaszczytną obroną porwanej.
Co za piekielna byłaby to zdrada
Wobec Heleny; plama na czci waszej,
A dla mnie hańba, — wyrzekać się teraz
Jej posiadania pod naciskiem wroga.
Jak mogła nawet myśl równie wyrodna
Znaleść do waszych szlachetnych serc przystęp?

Tak małodusznym nikt u nas nie będzie,
Aby nie zechciał w obronie Heleny
Wydobyć miecza i nikomu pewnie
Z najszlachetniejszych ubliżyć nie może
Śmierć dla Heleny. Zaklinam was przeto;
Zaprawdę, boju zaniechać nie śmiecie
O tę, nad którą nic droższego w świecie!
Hektor. Nie brak wam swady, Troilu, Parysie,
A przecież muska ona ledwie wierzcha
Istoty sprawy — zwyczajem młodości,
Która, już zdaniem Arystotelesa,
Moralnej filozofii nie dorasta.
Wasze wywody pragną schlebiać raczej
Dzikim i krwawym żądzom — niż rozdzielić
Ściśle i jasno słuszność od bezprawia?
Bo na wołanie prawdy i rozsądku
Głuchszą jest żądza zemsty i rozkoszy,
Niż ucho węża. Sama Już natura
Żąda, by zwrócić rzecz właścicielowi.
A gdzież znajdziecie prawo bardziej słuszne,
Jak prawo męża do żony? Gdy przeto
Namiętność zdepcze to prawo natury,
A wielkie duchy rozbujałej żądzy
Zbyt się poddawszy, pójdą przeciw prawu,
To każdy jeszcze zakon ludu poda
Środki na poskromienie dzikich gwałtów,
Które szrank żadnych uszanować nie chcą.
Jeśli Heleny mężem jest król Sparty,
— A tak się rzecz ma — to prawo moralne,
Prawo natury i państwa, nam każe,
Porwaną zwrócić mężowi. Chcieć wytrwać
W złem — nie umniejsza to bynajmniej winy,
Zwiększa ją owszem. Tak przynajmniej Hektor
Sądzi, dochodząc prawdy. Mimo tego,
Ogniści bracia, ja pospołu z wami
Nie pragnę wcale, by Helenę wydać.
Sława nas wszystkich razem i każdego
Od rozstrzygnięcia sporu dziś zawisła.
Troilus. Dotknąłeś sedna wszech naszych zabiegów.
Gdyby tu nie szło o cześć, co nas silniej

Rozpala, niż dla zadośćuczynienia
Trzeba — nie dałbym utoczyć ni kropli
Trojańskiej za nią krwi. Ale, Hektorze,
Ona przedmiotem nam czci i honoru,
Pobudką męstwa i wspaniałych czynów;
Ona bicz kręci na najeźdźców barki,
W sławie zwiastuje nam nagrodę hojną,
A wiem na pewne, iż za żadne skarby
Hektor nie zrzekłby się sutego żniwa
Sławy, co z bojów tych spoziera ku nam
Z słodkim uśmiechem.
Hektor. Może ty masz słuszność,
Dzielna odrośli wielkiego Pryama.
Już wyprawiłem płomienne wyzwanie
Gnuśnym, niesfornym możnowładzcom greckim.
Rozbudzi ono ich ospałe duchy.
Podobno pierwszy ich bohater drzemie;
Zawiść, stronniczość opadła to plemię.
Głos mój podziała sądzę...

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Obóz grecki przed namiotem Achillesa.
Wchodzi TERSYTES.

Tersytes. Cóż dalej, Tersytesie? Tak-li gruntownie ugrzązłeś w labiryncie złości? Tryumfować więc ma ten słoń, Ajaks? On mnie bije, ja zaś mu urągam: piękna satysfakcya! Wolałbym pomieniać się za role; ja biłbym go, a on niech szydzi! Do stu kaduków! Nauczę się dyabłów zaklinać, aby zobaczyć, że przecie złorzeczeniem nie rzuca się na marne, jak grochem o ścianę! A potem ten Achilles! Ładny mi inżynier! Jeżeli Troja ma dopiero wtedy upaść, gdy ją ci dwaj podkopią, to mury stać mogą sobie spokojnie, aż się rozsypią ze starości! O, wielki Boże, sypiący piorunami z Olimpu, zechciej zapomnieć, że jesteś Jowiszem, królem bogów; a ty, Merkurze, pozbądź się całej wężowej przebiegłości twego kaduceusza — jeślibyście nie mieli zabrać im tej maluczkiej, maluczkiej — mniejszej od ziarna maku — odrobiny rozumu, jaką mają jeszcze; odrobiny tak nieznacznej, że byle głupca przerazi jej małość, bo nie wystarcza nawet na to, aby potrafili oswobodzić muchę od pająka, nie dobywając ciężkiego miecza dla rozcięcia siatki. Następnie życzę całemu obozowi porządnej zarazy, albo jeszcze lepiej — łamania w kościach; to należy się rycerzom, poczynającym wojnę dla spodnicy. Ot, i cały mój pacierz; szatan złości niech dopowie: Amen. Hejże, hola, mości książę, Achillesie!

(Wchodzi Patroklus).

Patroklus. Kto tu? Tersytes? Kochany Tersytesie, przyjdź-że i palnij sobie parę głupstw!
Tersytes. Gdybym myślał o fałszywej monecie, jużbyś nie wymknął się mej uwadze, ale to nic nie szkodzi. Życzę ci, abyś otrzymał sam siebie w prezencie! Powszechne przekleństwo ludzkości: ignorancya i głupota, dostały ci się w udziele sowicie! Niech cię strzegą nieba przed mentorem, a daleki bądź zawsze dyscyplinie! Niech krew tobą kieruje aż do grobowej deski! Jeśli potem babka karawaniarska nazwie cię pięknym trupem, to ręczę, że nie umywała innych nieboszczyków, jak tylko samych trędowatych. Amen! Gdzież Achilles?
Patroklus. Co? Stałeś się pobożnisiem? Odmawiałeś modlitwę?
Tersytes. Tak jest; oby tylko wysłuchały mnie nieba!

(Wchodzi Achilles).

Achilles. Kto to?
Patroklus. Tersytes, panie.
Achilles. Gdzie, gdzie? Więc to ty? Mój serku, mój proszku żołądkowy, dla czegóż to nie pokazałeś się tak dawno u mnie przy stole? Powiedz-no, czem jest Agamemnon?
Tersytes. Twym zwierzchnikiem, Achillesie. A teraz powiedz mi, Patroklu, czem jest Achilles?
Patroklus. Twym panem, Tersytesie. W zamian jednak wyjaśnij mi, czem ty sam jesteś?
Tersytes. Człowiekiem, który zna ciebie, Patroklu. Powiedz mi jeszcze, Patroklu, czem ty jesteś?
Patroklus. O tem powinieneś ty, ponieważ znasz mnie, najlepiej wiedzieć.
Achilles. A więc powiedz, proszę cię, powiedz.
Tersytes. Przejdę jeszcze raz łańcuch kwestyi. Agamemnon trzęsie Achillesem, Achilles jest moim panem, ja jestem znawcą Patrokla, a Patroklus jest błaznem.
Patroklus. Ty, łajdaku!
Tersytes. Cicho, błaźnie, jeszcze nie skończyłem.
Achilles. On ma przecie przywilej. Nuże dalej, Tersytesie.
Tersytes. Agamemnon jest błaznem, Achilles jest błaznem, Tersytes jest błaznem i — jak wspomniałem — Patroklus jest błaznem.
Achilles. Dowiedź-że tego! Prędko!
Tersytes. Agamemnon jest błaznem ponieważ zachciewa mu się wodzić Achillesa na pasku; Achilles jest błaznem ponieważ pozwala się wodzić na pasku Agamemnonowi; Tersytes jest błaznem, ponieważ służy takiemu błaznowi, a Patroklus jest błaznem, ponieważ jest błaznem.
Patroklus. Dla czego jestem błaznem?
Tersytes. Zapytaj o to swego twórcę, mnie wystarcza wiedzieć, czem jesteś. Ale popatrzcie-no, ktoś się zbliża.

(Wchodzą Agamemnon, Ulisses, Nestor, Ajaks i Dyomedes).

Achilles. Patroklu, nie chcę nikogo z nich na oczy widzieć. Chodź ze mną, Tersytesie.

(Odchodzi).

Tersytes. Bodaj was z taką nędzotą, z takiem szalbierstwem, takiem gałgaństwem! Cała rzecz kręci się około jednego durnia i jednej ladacznicy; bardzo, bardzo szanowny przedmiot dla rozdmuchania zawiści stronniczej i ambicyi, poczem oczywiście trzeba się na śmierć zarąbać. Bodajże trąd zjadł to tałałajstwo! Bodaj wojna i łajdactwo sprzątnęły ich co do jednego!

(Wychodzi).

Agamemnon. Gdzie Achilles?
Patroklus. U siebie; ale czegoś nieswój, panie!
Agamemnon. Powiedz, że-m przyszedł tu w własnej osobie.
Choć złajał naszych posłów, rezygnując
Z czci nam należnej, chcemy go odwiedzić.
Oświadcz mu to wyraźnie, by nie mniemał,
Ze praw nie znamy, nam przysługujących,
Ze poniżamy się sami.
Patroklus. Oświadczę!

(Wychodzi).

Ulisses. Widzieliśmy go: stał przed swym namiotem.
On nie jest chory.

Ajaks. Oh, i jak jeszcze! Choruje przecie na lwa; pycha rozsadza mu serce. Jeśli chcecie delikatnie wyrazić się o nim, nazwijcie to melancholią; głową jednak ręczę, że to pycha. Ale czem się on tak pyszni, czem? Żeby nam raz wyjaśnił. Słóweczko, władzco!

(Bierze Agamemnona na stronę).

Nestor. Co stało się Ajaksowi, że tak zajadle nań szczeka?
Ulisses. Achilles zdmuchnął mu z przed nosa błazna?
Nestor. Kogo? Tersytesa?
Ulisses. Właśnie jego.
Nestor. Gotowo Ajaksowi zamurować usta, bo zginął mu jedyny argument.
Ulisses. Otóż nie. Przekonacie się, że jego argumentem jest ten, który wszedł w posiadanie jego argumentu: Achilles.
Nestor. Nic nie szkodzi: Lepiej nam z ich frakcyą, niż z ich akcyą. Swoją drogą nie lada musiał to być sojusz, mógł rozejść się z powodu błazna.
Ulisses. Nic dziwnego. Przyjaźń nie zawiązaną pod znakiem przyjaźni, byle głupiec potrafi obalić. Otóż wraca Patroklus.

(Wchodzi Patroklus).

Nestor. Achillesa z nim nie ma.
Ulisses. Słoń ma wprawdzie kolana, lecz nie po to, by składać dowody dobrego wychowania; nogi służą mu do chodzenia, nie do ukłonów.

Patroklus. Achil oświadcza, iż mu bardzo przykro,
Jeśli coś więcej nad zwykłą rozrywkę
Przywiodło waszą miłość tu do niego
Wraz z przyjaciółmi; ma jednak nadzieję,
Iż to przechadzka zwykła dla strawności;
W sam raz po uczcie.
Agamemnon. Posłuchaj, Patroklu,
Znamy odpowiedź tę aż nazbyt dobrze.
Z wybiegów owych wyziera pogarda;
Trudno nam puścić ją płazem. Achilles
Niejedną rzadką posiada zaletę,
Trzeba to przyznać; ale jego cnoty
Zastosowane do niecnotliwości
Blask prawie cały tracą w naszych oczach;
Gdy talerz wstrętny, owoc — choć najlepszy —
Zgnije nietknięty. Idź że i zapowiedz,
Że przyjdziem go zobaczyć. I nie zgrzeszysz,
Jeśli mu powiesz, że się nam wydaje
Zanadto dumnym, a zanadto grzecznym;
Że pycha wznosi go wyżej, niż słuszna;
Godniejsi gną się przed zdziczeniem jego
I z własnej woli władzy świętej znamię
Kryją oględnie, aby nie zadrasnąć
Błędnych urojeń wyższości; przez palce
Patrzą na jego dziecinne kaprysy,
Na przypływ jego humoru i odpływ,
Jakby to miało naprawdę rozstrzygać
O losach walki. Powiedz m u to wszystko
I powiedz jeszcze, iż gdy się przecenia,
My nim gardzimy; niechaj leży sobie
Jak zbroja nazbyt ciężka, którą widząc,
Mówi się: „Lżejszą podajcie! Ta w bitwie
Na nic.“ Ruchliwy karzeł lepszy dla nas
Niż śpiący olbrzym. — Powiedz-że to jemu!
Patroklus. Powiem i zaraz przyniosę odpowiedź.

(Wychodzi).

Agamemnon. Mnie nie wystarczy odpowiedź przez posła,
Niechaj sam przyjdzie. Pójdź po-ń Ulissesie!

(Ulisses wychodzi).

Ajaks. Nie rozumiem, czem jest on większem, niż inni?
Agamemnon. W każdym razie nie jest większy od własnego wyobrażenia.
Ajaks. Miałżeby być aż tak wielki? Nie sądzisz, Agamemnonie, iż uważa on siebie za wyższego odemnie?
Agamemnon. To z pewnością.
Ajaks. A ty podzielasz to zdanie? Ty je potwierdzasz?
Agamemnon. Nie, szlachetny Ajaksie; ty jesteś równie, jak on, silny, mężny, roztropny, zacny, a nierównie bardziej okrzesany.
Ajaks. Jak właściwie można się pysznić? Skad pochodzi pycha? Ja nie wiem, co to pycha!
Agamemnon. Czem czystszy twój umysł, Ajaksie, tem silniej promienieją twe cnoty. Pycha sama siebie pożera; jest ona własnem zwierciadłem, własną trąbą, własną kroniką. A kto chwali siebie słowami więcej, niż czynem, ten niszczy swe czyny godne pochwał.
Ajaks. Żabi skrzek milszy mi od pyszałka.
Nestor (do siebie). A jednak jesteś w sobie zakochany; czy to nie szczególne?

(Wchodzi Ulisses).

Ulisses. Nie chce Achilles w bój wyruszyć jutro.
Agamemnon. Czy podał powód?
Ulisses. Nie podał go wcale.
Usposobienia swego tylko słucha,
Zresztą odmawia wszelkiej uległości,
Zakamieniały w poziomem sobkostwie.
Agamemnon. Czemuż, proszony przyjaźnie, nie wyszedł
Z swego namiotu, chwilkę spędzić z nami.
Ulisses. On z lada muchy, właśnie gdy go proszę,
Robi wnet wołu. Choruje na wielkość:

Nawet, gdy z sobą tylko mówi, pycha
Tak go nadyma, iż tchu mu brakuje.
Krew jego kipi od zarozumialstwa;
Duch z ciałem toczy walkę, a wzburzenie
Państwem Achilles tak wstrząśnie, że kiedyś
Obali jego samego. Cóż więcej?
Tak zżarł go pychy jad, że znaki śmierci
Zewsząd wołają: „Przepadł!“
Agamemnon. Mój Ajaksie,
Mój drogi książę, pójdź doń, pozdrów jego.
Mówią, że czci cię, może więc choć trochę
Przyjdzie do siebie, skoro go upomnisz.
Ulisses. Agamemnonie, błagam, cofnij rozkaz.
Błogosławiony niech będzie krok każdy,
Co od Achilla oddzieli Ajaksa.
Miałżeby on pyszałek, co podlewa
Własnym olejem swą dumę i nie chce
Wziąć na uw agę nic, prócz tego chyba,
W co sam się wmieszał, lub co sam przeżuwa,
Miałżeby hołdy odbierać od męża,
Który nam większem niźli on bożyszczem?
Nie, nie! Ten trzykroć zacny, dzielny książę
Niech zasłużonych swych laurów nie kala
I dobrowolnie niech się nie poniża,
By on, co równie sławny, jak Achilles,
Do Achillesa szedł.
Po co bo tuczyć dumę i tak tłustą,
Albo też żaru dorzucać Rakowi,
Gdy płonie w świetnym Hyperiona znaku.
Ajaks do niego iść! Niech Zeus zachowa
I grzmiąc niech powie: „Achil do Ajaksa!“
Nestor (do siebie). Wybornie! Skrobie właśnie, gdzie go swędzi.
Dyomecles (do siebie). Jak on łakomie chwalbę ssie w milczeniu!
Ajaks. Gdybym doń poszedł, musiałbym m u zaraz
Żelazną pięścią rozbić łeb!
Agamemnon. Nie pójdziesz!
Ajaks. Niech się czupurzy, już ja czub mu zmyję!
Puśćcie mnie tylko.

Ulisses. Nie — i za całą nawet zdobycz wojny!
Ajaks. Samochwał nędzny!
Nestor (do siebie). Sam sobie basuje?
Ajaks. Cóż to, czy on się nie zna na grzeczności?

Ulisses (do siebie). Że też kruk zawsze musi krakać na czarne!
Ajaks. Potrafię ja jego humorom dobrać się do żyły!
Agamemnon (do siebie). Chciałby leczyć, kto sam powinien ukłaść się do łóżka!
Ajaks. Gdyby tylko wszyscy tak, jak ja, myśleli...
Ulisses (na stronie). A dowcip odrazu przestałby być modnym.
Ajaks. O, wówczas nie uszłoby mu coś podobnego na zucha; powąchałby pismo nosem! Miałożby zuchwalstwo odnieść tryumf?
Nestor (na stronie). Gdyby tak było, pół tryumfu — twoje.
Ulisses (na stronie). Dziesięć dziesiątych przypadło by tobie.
Ajaks. Utrę mu nosa, giętkim go uczynię —
Nestor. Nie dość jeszcze gorący; nie żałuj mu pochwał, jak najwięcej; rozczyń go niemi, bo jego duma jest jeszcze sucha.
Ulisses (do Agamemnona). Mój władzco, przykrość zbyt bierzesz do serca.
Nestor. O, nie czyń tego, wodzu!

Dyomedes. W boju rzecz pewna, nie ujrzym Achilla.
Ulisses. Już wzmianka o nim niemile nas drażni
Wszak mamy męża — lecz on wśród nas, zatem
Wolę już milczeć.
Nestor. Dla czego? Dla czego?
Wszak nie choruje, jak Achil, na pychę.
Ulisses. Niech wie świat cały, że on równie dzielny!
Ajaks. Pies podły, kto się poważy z nas szydzić!
Gdyby tak Trojańczykiem był!
Nestor. Toby dopiero splamiło Ajaksa.
Ulisses. Pysznił się kiedy?
Dyomedes. Gonił za rozgłosem?
Ulisses. Szukał zwad?

Dyomedes. Sobkiem był, lub gwałtownikiem?
Ulisses. Szczęściem łagoduość twoją cnotą, książę!
Temu, co spłodził cię, tej, co karmiła,
Cześć! Mistrzom cześć twym! Przed twoim wrodzonym
Dowcipem, niech się w kąt schowają
Wszystkie nauki! Kto zaś twoje ramię
Wćwiczył do walki, sam Mars niechaj temu
Odda połowę ze swojej wieczności.
Milo, co woły naszał, musi tobie
Ustąpić co do siły. Nie wspominam
O twej mądrości, co myśl ci okala
Jak płot, wał, grobla. Spojrzyj na Nestora!
Już sam wiek musiał go uczynić mądrym.
Jakoż uczynił. Mogłoż być inaczej?
A jednak ojcze, przebacz; gdybyś ninie
W wieku Ajaksa miał był młodą głowę,
Nie stałbyś wyżej pod względem mądrości,
Jako nasz Ajaks.
Ajaks. Mam-że zwać cię ojcem?
Ulisses. Tak, dobry synu.
Dyomedes. Pozwól-no, Ajaksie!
Ulisses. Nie pora zwlekać; nie opuści lasu
Jeleń Achilles. Niech całą starszyznę
Zwoła nasz wzniosły wódz. Troja dostała
Posiłki od sąsiednich królów. Jutro
Z całym wysiłkiem czci swej musim bronić.
Oto jest mąż nasz! Ze wszystkich stron świata
Przyjdźcie szermierze: Ajaks was pozmiata!
Agamemnon. Proszę na radę. Spij, spij Achillesie.
Niech grzęźnie statek, prąd łodzie poniesie

(Wszyscy wychodzą).



AKT TRZECI.

SCENA PIERWSZA.
Troja. Sala w pałacu Pryama. Za sceną przygrywa muzyka.
Wchodzą PANDARUS i SŁUŻĄCY.

Pandarus. Przyjacielu — proszę cię — na słóweczko. Czy nie chadzasz ty z panem Parysem?
Służący. Z nim — nie, ale za nim.
Pandarus. Pytam się, czy należysz. do jego służby?
Służący. Tak jest.
Pandarus. Ano, to służysz zacnemu panu; niepodobna wyrażać się o nim inaczej, jak tylko z największemi pochwałami.
Służący. Niechże będzie pochwalony!
Pandarus. Znasz mnie, nieprawdaż?
Służący. No, tak — z wierzchu.
Pandarus. A więc poznaj mnie gruntowniej. Jestem pan Pandarus.
Służący. Mam nadzieję lepiej poznać waszą miłość.
Pandarus. Tego właśnie pragnę.
Służący. Pan bardzo łaskawy zatem?
Pandarus. Łaskawy? O, nie przyjacielu: jaśnie oświecony i dostojny — to moje tytuły.

(Odzywa się muzyka).

Co za granie?
Służący. Znam je tylko częściowo, bo ta muzyka podzielona jest na głosy.
Pandarus. A znasz muzykantów?
Służący. O, tych znam całkiem, panie.
Pandarus. Komuż oni grają?
Służący. Słuchaczom, panie.
Pandarus. Ale komu mianowicie?
Służący. Mnie i każdemu, kto lubi muzykę.
Pandarus. Z czyjego rozkazu, pytam.
Służący. Pan najlepiej wiedzieć musi, z czyjego rozkazu pyta.
Pandarus. Nie rozumiemy się, przyjacielu. Ja jestem zanadto uprzejmy, a ty zanadto z głupia frant. Kto zamówił muzykę?
Służący. Nareszcie rozumiem was, panie. Otóż grają wezwani przez księcia Parysa, mego pana, który sam przybył ich posłuchać, a z nim śmiertelna Wenus, serce piękności, niewidoma dusza kochania —
Pandarus. Kto? Moja krewniaczka, Kresyda?
Służący. Nie, panie: Helena; czyż trudno domyśleć się z jej honorowych tytułów?
Pandarus. Przekonywam się, przyjacielu, że nie znasz jeszcze panny Kresydy. Przybywam, aby z Parysem pomówić o księciu Troilu. Chciałbym dopaść go jak najprędzej, gdyż sprawa gorąca, aż kipi.

(Wchodzą. Parys, Helena i orszak).

Najpiękniejsze pokłony tobie, mości książę i pięknemu twemu otoczeniu! Piękne życzenia jak najpiękniej zdążają ku wam piękną drogą! Przedewszystkiem ciebie one szukają, najpiękniejsza królowo! Piękne marzenia niechaj będą wezgłowiem dla pięknych twych skroni!
Helena. Zacny panie, sypiesz pięknemi słowy, jak z rogu obfitości.
Pandarus. Cieszy mnie, że słyszę wyrazy najpiękniejszego zadowolenia, urocza królowo. Najpiękniejszy książę, pyszne kawałki tnie ta muzyka!
Parys. Wam panie, na szczęście nie ucięła głowy. Skorzystamy z tego: toż to będzie co słuchać, gdy utniesz którą z własnych kompozycyi. Musisz bowiem wiedzieć, Helenko, że jestto prawdziwy mistrz harmonii.
Pandarus. Nie wierz, królowo...
Helena. O, panie!
Pandarus. Głos mój ochrypły; doprawdy, bardzo ochrypły.
Parys. O, znamy się na figlach!
Pandarus. Mam interes do księcia, droga królowo. Czy pozwolisz na słówko, mości książę?
Helena. O, nie wymkniesz się nam, panie, tak łatwo. Nie darujemy ci: musisz nam zaśpiewać.
Pandarus. Wasza królewska mość jest tak łaskawą, żartować. Ale wracając do rzeczy, mości książę — mój najłaskawszy książę i wysoce czcigodny przyjaciel, wasz brat, Troilus...
Helena. Panie Pandarus! Miodowy panie Pandarus!
Pandarus. Pozwól, słodka królowo, pozwól! — poleca się uniżenie —
Helena. Nie damy się zbić z tropu, a jeślibyś tego dokazał, niech nasza melancholia spadnie na twą głowę!
Pandarus. Słodka królowo! To mi słodka królowa! Nie! Co za słodka królowa!
Helena. A czy godzi się słodką królowe rozgoryczać?
Pandarus. Nie, to mnie nie wyprowadzi w pole. To nie, z pewnością nie! Te słowa nie zamydlą mi oczu, nie, nie! — Otóż, mój łaskawy książę, Troilus prosi, byś usprawiedliwił jego nieobecność, gdyby król wieczorem u stołu zauważył, że go brakuje.
Helena. Najlepszy Pandarze!
Pandarus. Co mówi słodka królowa, najsłodsza królowa?
Parys. Co to znaczy? Co on zamierza? gdzie wieczerzać będzie?
Helena. Ależ, najlepszy Pandarze!
Pandarus. Co powiada najsłodsza królowa? — Moja krewniaczka także się nie pokaże. Ale to trudno; nie wypada pytać, gdzie wybiera się na noc.
Parys. Szyję dałbym za to, że do mojej lubej nieprzyjaciółki, Kresydy.
Pandarus. Ach, nie; cóż znowu? Książę jesteś w błędzie! Wasza luba nieprzyjaciółka jest chora.
Parys. A więc dobrze; usprawiedliwię go w razie potrzeby.
Pandarus. Ślicznie, drogi książę. Ale skąd też wpadła ci Kresyda na myśl? Nie! Wasza biedna, luba nieprzyjaciółka jest chora.
Parys. Domyślam się.
Pandarus. Domyślasz się, książę? Czego domyślasz się? Chodźmy, weźmy cytrę do ręki. A więc, słodka królowo?
Helena. To rozumiem, to pięknie z waszej strony.
Pandarus. Moja krewniaczka po uszy zakochała się w pewnej rzeczy, którą ty posiadasz, królowo.
Helena. Uczynię jej z owej rzeczy chętnie podarunek, jeśli tylko nie jestto mój małżonek Parys.
Pandarus. Parys? O niego ona nigdy nawet nie zapyta. Wszakże oddawna rozdwojeni...
Helena. Rozdwojeni na dwoje, a gdzie dwoje, tam nie trudno i o troje.
Pandarus. Coś także! Dajmy już temu spokój? Chcecie posłuchać, to zaspiewmm mą piosnkę.
Helena. I owszem — choćby zaraz. Jak-em Helena, masz drogi panie, piękne czoło.
Pandarus. Wolne żarty, wolne żarty!
Helena. Zaśpiewaj nam, panie, miłosną piosnkę. O, ta miłość! Ona zgubi nas wszystkich! O, Kupido, Kupido, Kupido!
Pandarus. Miłosną piosnkę? Ależ i owszem!
Parys. Tak, o miłości śpiewaj, o niczem więcej, jak o miłości.
Pandarus. Otóż i piosnka, której żądacie:

O, czar miłości, czar nierozwiany!
Czy jeleń, czy łania,
Już strzał ich dogania,
Lecz życia nie bierze:
Ściganej ofierze
Podaje balsam na rany.
Kochanek płacze: Co za rozpacze!
Ale po chwili, choć umrzeć chciał,
Miast radośnie: „Oh!“, „Hej!“ krzycząc, skacze;
Chęć śmierci w szczęścia zmienia się szał.
Miast: „Oh!“ smętnego, brzmi: „Ha-ha!“
I znowu: „Oh!“ — i znów: „Ha-ha!“
Hej-ha!

Helena. Otóż to znaczy być zakochanym po uszy.
Parys. On-bo, kochanko, nic nie je, krom gołąbków: z nich czerpie krew gorącą, a gorąca krew wytwarza gorące myśli, z gorących myśli, rodzą się gorące uczynki, wreszcie od gorących uczynków krok już tylko do miłości.
Pandarus. To więc jest genealogiczne drzewo miłości? Gorąca krew, gorące myśli gorące uczynki; pochodzenie dyablo gorące. — Kto dziś wyruszył na pole walki, najdroższy książę?
Parys. Hektor, Deifobus, Helenus, Antenor i całe rycerstwo Troi. Byłbym dziś chętnie dotrzymał im towarzystwa, lecz Helenka nie chciała żadną miarą pozwolić. Dla czego jednak nie stanął Troilus do szeregu?
Helena. Siadła mu na nos jakaś mucha; nie jest to zagadka dla ciebie, panie Pandarus.
Pandarus. Przeciwnie. O niczem nie wiem, słodsza od miodu królowo. — Ciekaw jestem, jak też im dziś poszło? — Będziesz książę pamiętał, by brata usprawiedliwić?
Parys. Niezawodnie.
Pandarus. Pozwól was pożegnać, słodka królowo.
Helena. Pozdrów odemnie twą krewniaczkę.
Pandarus. Uczynię to, słodka królowo.

(Wychodzi. Za sceną trąbią do odwrotu).

Parys. Wracają. Pójdźmyż do komnat Pryama,
By ich powitać; a ty, słodka żono,
Dopomóż Hektorowi zdjąć zbroicę.
Gdy jego puklerz uczuje twą rączkę,
To niewątpliwie chętniej jej ulegnie,
Niż ostrej stali wprawionej w ruch siłą
Muskułów greckich; czego nie dokaże
Cała Helada, zrób: rozzbrój Hektora!
Helena. Służyć mu, chlubą jest dla mnie, Parysie!
Spełniając względem niego obowiązki,
Uświetnim tylko palmę naszej krasy,
Zaćmimy siebie sami.
Parys. O, droga! Ciebie kocham ponad wszystko!

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Troja. Ogród Paniara.
Wchodzą PANDARUS i SŁUŻĄCY TROILA.

Pandarus. Hejże! Gdzie twój pan? Czy u mojej krewniaczki, Kresydy?
Służący. Nie, czeka na was, panie, abyś go tam powiódł.

(Wchodzi Troilus).

Pandarus. Otóż właśnie nadchodzi: Jakże tam? Jak tam?
Troilus. Możesz już odejść?

(Wychodzi).

Pandarus. Widziałeś może moją krewniaczkę?
Troilus. Nie, choć wałęsam się wciąż pod jej drzwiami
Jak sowa dzika nad brzegami Styksu,
Na przewoźnika czekająca. Bądź mi
Charonem, przewieź mnie w lot na brzeg szczęsny,
Gdzie mógłbym marzyć na liliowem polu,
Dla zasłużonych oddanem. Pandarze!
Weź od Amora nieścignione skrzydła
I nieś mnie na nich do Kresydy.
Pandarus. Zaczekaj tu w ogrodzie, pójdę po nią.

(Pandarus wychodzi).

Troilus. W kółko obraca mnie oczekiwanie.
Przeczuwam rozkosz tak słodką, iż może
Pozbawić zmysłów. Co stanie się ze mną,
Jeśli istotnie usta mi orzeźwi
Czysty miłości nektar? Chyba przyjdzie
Śmierć lub zagłada, omdlenie lub rozkosz,
Nazbyt subtelna, zbyt przenikająca
I nazbyt słodka dla mych grubych zmysłów.
O to się boję i boję się jeszcze,
By upojenie mnie nie oślepiło
Jak w wojnie, kiedy setnie rozjuszone
Wpadną na wroga uciekającego.

(Pandarus wraca).

Pandarus. Kończy ubierać się; tylko co jej nie widać; ale bądź roztropny. Biedaczka rumieni się ciągle, a oddech ma tak krótki, jakby ją nastraszyło jakieś widmo. Przyprowadzę ją, cudowna filutka, a trzęsie się cala, jak złapany wróbel.

(Wychodzi).

Troilus. I mnie też ten sam lęk ugniata piersi;
Serce mi bije szybciej, niż w gorączce,
A wszystkie soki, ruch swój zatrzymały,
Jakby wasale, kiedy niespodzianie
Ujrzą monarszy majestat.

(Pandarus wraca z Kresydą).


Pandarus. Chodź-że, chodź! Po co rumienić się? Wstyd — to głupiutkie dziecię. — Otóż i ona; przysięgaj tylko to, co wobec mnie zaprzysiągłeś. Co? Chcesz znowu dać drapaka? Trzeba cię dopiero za pomocą straży ubezwładnić? Przyjdź bliżej, prosimy. — Dla czego nie przemówi żadne do drugiego? Odrzuć-że tę zasłonę i pozwól podziwiać twój obraz. Biedny dniu! Jak ona boi się sprawić przykrość twemu światłu! Gdyby było ciemniej, znaleźlibyście już ku sobie drogę. Tak, tak! Teraz ty zaszachuj, a ty bierz damę! Patrzcie, ów pocałunek był zadatkiem. Nuże buduj, panie cieślo. Jakie miłe powietrze! Doprawdy, powinnibyście wygrać wszystkie karty, zanim pozostawię was samych sobie. Tylko odważniej, tylko raźniej. raźniej!
Troilus. Najdroższa, pozbawiłaś mnie całego zasobu wyrazów.
Pandarus. Słowami nie spłacisz żadnego długu; działać potrzeba; ale już ona podziała, gdy na ciebie przyjdzie pora do działania. — Co? Znowu cmokanie? Jakto się mówi: „Ku poświadczeniu czego, obie strony nawzajem“... Ale wejdźcie, wejdźcie. Zapalę.
Kresyda. Czy wejdziesz, panie?
Troilus. O, Kresydo, ileż razy pragnąłem tam się dostać!
Kresyda. Pragnąłeś, panie? Bogowie są dobrzy — o, panie...
Troilus. Dla czego są dobrzy? Dla czego to mówisz? Jakież ukryte zamącenie dostrzegła moja słodka pani na dnie czystego źródła naszej miłości?
Kresyda. Oh, gdyby moja obawa miała oczy, znalazłabym więcej mętów, niż wody.
Troilus. Obawa przemienia aniołów w dyabły; patrzy ona zawsze przez fałszywe okulary.
Kresyda. Ślepa obawa prowadzona przez jasnowidzący rozum trafi nierównie łatwiej, do celu, niźli ślepy rozsądek hasający bez obawy.
Troilus. Czegóż miałaby się obawiać moja ukochana! W orszaku Kupidyna nie znajdzie się żaden potwór.
Kresyda. Ani nic potwornego?
Troilus. Nic ponadto, do czego; sami rwiemy się, przysięgając wylać morze łez, żyć pośród płomieni, skały połykać, tygrysy poskramiać, ponieważ sądzimy, że trudniej jest pani naszego serca wymyśleć dość prób, aniżeli wykonać cokolwiek niemożliwego. W tem cała potworność miłości, że chęciom nie masz końca, a siły obracają się w ciasaem kole; że pragnienia w niej bezgraniczne, a czyn jest niewolnikiem ograniczenia.
Kresyda. Powiadają, że każdy kochanek więcej przyrzeka, niźli wykonać jest w stanie, a jednak wiele swych sił — zaoszczędza, nie wyzyskując ich wcale; powiadają, że przyrzeka działać za dziesięciu, a nie uczyni nawet dziesiątej części tego, co jeden mógłby wykonać. Kto zaś jak lew ryczy, a zachowuje się, jak zając — czyliż ten nie jest potworem?
Troilus. Alboż są tacy? Ja przynajmniej do nich nie należę. Dopiero po przejściu prób uznałbym się godnym pochwał, a sądzonym chcę być wedle tego, co zdziałam. Niechaj teraźniejszość nie wielbi żadnej przyszłej doskonałości; nie pragniemy wyprawiać chrzcin zasługi przed jej urodzeniem, a skoro na świat przyjdzie — jak najskromniejsze wybierzemy jej imię. Niezłomna wiara słowami nie szafuje. Troilus takim będzie dla Kresydy, iż cokolwiek niegodnego oszczerstwo nań wymyśli, śmiesznem to będzie wobec jego wierności, a cokolwiek naprawdziwszego odsłoni prawda, prawdziwszem nie okaże się jak Troilus!
Kresyda. Czy wejdziesz, panie?

(Wraca Pandarus).

Pandarus. Jakto? Rumienieniu się nie koniec? I nie skończyliście jeszcze czczej paplaniny?
Kresyda. Pamiętaj, stryju, że jeśli zrobię coś — niemądrego, pójdzie to na twój rachunek.
Pandarus. Najmocniej zobowiązany! Jeśli więc księciu podarujesz chłopaczka, niech on pójdzie na mój rachunek. Bądź wierną księciu, a gdyby cię zawiódł, to znowu obrachujesz się ze mną.
Troilus. Porękę masz więc już, pani; jest nią słowo twego krewniaka i moja niezachwiana stałość.
Pandarus. A teraz chciałbym coś powiedzieć i na jej korzyść. Dziewczęta naszego rodu lubią być długo wielbione; raz jednak pozyskane, dochowują na pewne wierności; formalne bodiaki, — powiadam ci — gdzie je rzucisz, tam się przyczepią, jak pijawki.

Kresyda. Śmiałość dodaje mi teraz otuchy:
Książę, nocami, dniami was kochałam
Od tylu, tylu miesięcy!
Troilus. Czemuż tak trudno przyszło mi cię zdobyć?
Kresyda. Pozornie tylko; byłam pokonana
Od pierwszej chwili, od czasu, jak — przebacz!
Za wiele mówię, zbyt mnie zawojujesz.
Kocham cię tedy, ale nie tak jeszcze,
Bym się nie mogła zaprzeć; lecz nie, kłamię!
Niesfornem dzieckiem, co matki nie słucha,
Było uczucie moje. — O, my biedne!
Co ja tu prawię? Któż nam wierny będzie,
Gdy same siebie zdradzamy tak łatwo?
A przecież zazdrościłam wam, mężczyźni,
I nieraz wasze pragnęłam mieć prawa.
By pierwsza mówić. — Luby, twe milczenie
Tak chytrze ciche, wydobywa ze mnie
Najskrytsze myśli. — O, zamknij mi usta!
Troilus. Chętnie, choć taką słodką brzmią muzyką.

(Całuje Kresydę).

Pandarus. Niezgorzej, daję słowo!
Kresyda. Usprawiedliwić zechciej mnie, mój książę,
Nie chciałam przez to wyżebrać całusa.

Wstyd mi. — O, nieba! Co ja uczyniłam!
Na teraz dość już, pożegnam cię, panie!
Troilus. Już mnie pożegnasz luba Kresydo?

Pandarus. Pożegnasz? Żegnajcież się, ale do białego rana...

Kresyda. Nie, nie, już dosyć?
Troilus. Co cię gniewa, luba?
Kresyda. To, że tu jestem.
Troilus. A przecież przed sobą
Uciec nie możesz.
Kresyda. Pozwól, że spróbuję.
Mam sobowtóra, dobrego, ten z tobą;
Inny sobowtór, zły, sam zdradza siebie
Ku pośmiewisku innych... Lecz gdzież byłam?
Muszę iść — sama już nie wiem, co mówię!
Troilus. Kto tak rozsądnie mówi, wie, co mówi!
Kresyda. Być może, książę, jestem bardziej chytra,
Niż zakochana i użyłam sztuczki,
Aby cię złowić. Lecz ty jesteś mądry,
Albo nie kochasz; bo-ć chyba bogowie
Mimo miłości, mają rozum w głowie.
Troilus. O, gdybym wierzył, że znajdę kobietę,
(A przedewszystkiem ciebie mam na myśli),
Zdolną na wieki zachować żar uczuć,
Młodość i czar swój uwieńczyć wiernością,
Urodę przechować sercem, świeżem zawsze
Nawet, gdy wiek podeszły krew ostudzi!
O, choćby tylko przez wzgląd na tę wiarę
Powinnaś zapał mój i szczerość moją
Nieuszczuploną odwzajemnić miarą;
O, jakby mnie to podniosło! Niestety;
Jestem tak szczery, jak prawdy prostota,
Tak prosty, jak w dziecięcia ustach prawda!
Kresyda. Idźmyż o zakład!
Troilus. O, czarowny boju,
O, walko dwóch praw o największe prawo!
Wierni w miłości na mnie kląć się będą
I śluby składać będą na Troila.
Kiedy ich wierszom pełnym szumnych przysiąg
Porównań braknie, gdyż nie zechcą użyć

Zbyt oklepanych: jakby stal, niezłomny;
Wierny, by słońce dniowi; kwiaty gwiazdom,
Gołąbka gołąbkowi; swej średnicy
Ziemia; lub jak żelazo magnesowi —
Wówczas po tylu pięknych komparacyach
Najwyższy szczyt wierności wskaże frazes:
„Wierny jak Troil“ i on wieńczyć będzie
Wiersze i pieśni.
Kresyda. Obyś był prorokiem!
Jeśli zawiodę ciebie choć na włosek,
To niech — gdy czas już zapomni o sobie,
Gdy deszcze całkiem spłuczą mury Troi,
Gdy ślepe zapomnienie pożre miasta,
A najmożniejsze królestwa bez śladu
W proch runą — niechaj nawet jeszcze wtedy
Przy wzmiance o fałszywych dziewkach, każdy
Moją fałszywość przypomni. I skoro
Powie już, tak fałszywa, jak powietrze,
Jak woda, wiatr, jak piasek grząskiej wydmy;
Jak lis dla owcy, jak wilk dla jałówki,
Pantera wobec sarny, lub macocha
Wobec pasierba, niech na zakończenie,
Godząc wprost w serce niewierności doda:
„Fałszywa, jak Kresyda!“

Pandarus. Doskonale. Układ zatem zawarty; pieczęci tylko jeszcze brakuje, więc pieczętnijcie, a ja świadkiem będę. Oto biorę twoją rękę, książę i twoją, Kresydo; gdyby które z was, z takim trudem skojarzonych przezemnie, sprzeniewierzyło się drugiemu, to niechaj wszyscy pośrednicy kochanków aż do końca świata nazywają się po mnie Pandarami; wytrwałych kochanków niech wołają per Troilus, każda zwodnica niech będzie nazywana Kresyda, a każdy swat Pandarus. Mówcież: Amen!
Troilus. Amen!
Kresyda. Amen!
Pandarus. Amen! Teraz zaprowadzę was do izby, a w izbie do łóżeczka; aby zaś łóżko nie wypaplało waszych cacanych figlów, duście je na śmierć. Nuże w drogę.

Amor zaś niechaj każdej czułej parze
Takiego swata z izbą, z łóżkiem wskaże.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Obóz grecki.
Wchodzi AGAMEMNON, ULISSES, DYOMEDES, NESTOR, AJAKS, MENELAUS, KALCHAS.

Kalchas. Książęta! Byłem do usług dość skory.
Dzisiaj stosunki zmuszają mnie, żądać
Żądać nagrodę za nie. Pamiętacie:
Proroczym duchem przewidując przyszłość,
Uszedłem z Troi, mienie porzucając.
Uciekłem z piętnem zdrajcy, by zamienić
Spokój, dostatek mozolnie zdobyty
Na mglistą przyszłość zdaleka od wszystkich
Których zrobiły mymi przyjaciółmi
Czas, znajomości, pożycie, nawyczka,
Jako nowicyusz w nieznanym mi świecie
Wam się oddałem całkiem na usługi.
Chyba więc prawo mam prosić: zechcecie
Uczynić mi dar mały, jako przedsmak
Tych nagród mnogich, które tylekrotnie
Zapowiadało wasze święte słowo.
Agamemnon. Czego chcesz od nas Trojańczyku? Powiedz!
Kalehas. Dostał się wczoraj w niewolę Trojańczyk
Zwany Antenor, bardzo od swych czczony.
Chcieliście nieraz — dzięki też wam za to —
Kresydę moją wymieniać; lecz Troja
Zawsze odmowną dawała odpowiedź!
Jak wiem, Atenor wiele w Troi znaczy
I gdy go braknie, zawiesić tam przyjdzie
Wszelkie działanie; toż w zamian, za niego
Wydadzą chętnie choćby nawet księcia,
Ba, królewica. Jego uwolnienie
Wróci mi córkę, a swoboda córki

Hojnie odpłaci mi, co kiedykolwiek
Zrobiłem dla was.
Agamemnon. Pójdź z nim, Dyomedzie,
I sprowadź tu Kresydę; niechaj Kalchas
Otrzyma, czego żąda. Ty, Dyomedzie,
Odświętnie przystrój się do swojej misyi;
Dowiesz się przytem, czy swoje wyzwanie
Hektor roztrąbi jutro. — Ajaks gotów.
Dyomedes. Chętnie tych zleceń biorę na się brzemię
I dumny jestem z nich.

(Wychodzi z Kalchasem).
(Achilles i Patroklus — wychodzą z namiotu).

Ulisses. Oto Achilles wyziera z namiotu;
Przejdź obok niego, wodzu mój, jakgdyby
Nie był ci znany; wy zasię, książęta,
Chłodne, niedbałe rzućcie nań spojrzenie.
Pójdę za wami. Spyta mnie zapewne,
Czemu patrzycie na niego z ukosa.
Jako lekarstwo podam mu ironię,
Tłumacząc chłód wasz i jego wyniosłość;
Chcąc nie chcąc, połknie gorżką tę pigułkę.
To nie zawiedzie. Pycha sama siebie
Ma za zwierciadło. Schyl przed nią kolana,
A będzie jeszcze bardziej rozwierzgana
Agamemnon. Posłuszni radzie twej, spojrzymy chłodno,
Jakby na widok obcego człowieka.
Zróbcie tak wszyscy. Albo go nie witać,
Albo też tylko wzgardliwie; to jeszcze
Srożej go dotknie. J a pospieszani przodem.
Achilles. Co? Czy naczelny wódz chce mówić ze mną?
Wszak wam wiadomo, że w bój iść nie myślę.
Agamemnon. Co rzekł Achilles? Czego od nas żąda?
Nestor. Czy pragniesz, książę, mówić z królem panem?
Achilles. Nie.
Nestor. Nie, mój panie!
Agamemnon. Tem lepiej!
Achilles. Bywajcie!
Menelaus. No, jak się mamy?
Achilles. Kpisz ze mnie, rogaczu?

Ajaks. A, pan Patroklus!
Achilles. Dzień dobry, Ajaksie!
Ajaks. Co?
Achilles. Nic, dzień dobry!
Ajaks. Niech będzie, dzień dobry

(Przechodzą).

Achilles. Co to? Czyż naród nie zna już Achilla?
Patroklus. Szczególne! Boczą się, a tak niedawno
Gięli się kornie, zdala już nabożny
Uśmiech szląc tobie, jakgdyby wkraczali
W świątyni progi.
Achilles. Zeszedłem na żebry?
Wprawdzie, rozstawszy się ze szczęściem, wielkość
Porzuca także człowieka. Strącony
W chwili, gdy pada, czyta równocześnie
Wyrok swój w oczach tłuszczy. Rzecz zwyczajna:
Ludzie są, jak motyle, co jedynie
Ku latu skrzydła swe barwne podnoszą;
Nie ma człowieka, któryby był czczony
Tylko dla swojej człowieczej godności.
Honory czyni się właśnie honorom,
Bogactwa, losu faworom, rodowi
— Owocom trafu, częściej, niż zasłudze.
Gdy te niepewne błyskotki odpadną,
Musi i fawor, niepewny, jak one,
A ściśle z niemi związany, ulecieć;
Jedno po drugiem rwie się po kolei.
Aż wszystkie prysną. Lecz ze mną rzecz inna;
Jestem w przyjaźni ze szczęściem, używam
Wszystkiego jeszcze, co mi było dane.
Tylko spojrzenia tych się odmieniły,
Którzy — przypuszczaćby potrzeba — nagle
Odkryli we mnie coś, co już niegodne
Takiej, jak ongi, czci. Widzę Ulissa,
Przerwę czytanie. —
Ulissie!
Ulisses. Witaj, wielki synu Tetis!
Achilles. Co czytasz?
Ulisses. Jakiś tu umysł niezwykły
Powiada: Człowiek, choćby jak wyborny,

Bogaty w ducha i ciała przymioty —
Próżno się chwali, że ma, co posiada,
Widzi to bowiem jedynie w odbłysku.
Zalety jego przyświecają innym
I żar dopiero w nich wzniecony, wionie
Ciepłem w nadawcę.
Achilles. To rzecz całkiem jasna.
Piękność wykwitającą na obliczu,
Właścicielowi nieznaną, wskazuje
Dopiero cudzy wzrok. Wszak nawet oko,
Ten zmysł ze wszystkich najbardziej duchowy,
Sam się nie widzi, lecz blaskiem wzajemnym
Oko naprzeciw oka wita siebie.
Siła widzenia nie wraca do siebie:
Ona ulata, kojarzy się z inną,
By siebie ujrzeć. To rzecz całkiem jasna.
Ulisses. Nie uderzyło też mnie sami zdanie.
Nie nowe ono — lecz, zajął mnie wniosek,
Gdyż autor na tej podstawie chce twierdzić,
Że nikt z nas nie jest panem żadnej rzeczy
(W nim, czy też na nim), a nie jest tak długo,
Aż jako daru, innym jej udzieli.
O jej wartości też pojęcia nie ma,
Póki się ona; nie wcieii w uznanie,
Które, jak wnętrze, sklepień wnęt odrzuca
Głos każdy lub też, jak stalowa brama
Chwyta promienie słońca i odbija
Twarz i żar jego. Byłem zagłębiony
W tej kwestyi, kiedy wpadł mi na myśl nagle
Ajaks niedoceniony.
O, nieba! Co za człowiek! Istny rumak
Nieświadom swojej wartości. Naturę,
Jak inne rzeczy, cenimy za mało,
Choć tak nam droga, kiedy jej potrzeba
Na odwrót, ileż nic nie wartych rzeczy
Cieszą się chlubą. Ujrzymy nazajutrz
Przez dzieło, które los jemu poruczył,
Ajaksa — sławnym. Co niejeden robi,
Gdy inni drwią z wszystkiego!
Jeden do progów szezęścia pełzać musi,

Gdy inny na nich spi i głupstwa płata.
Jeden wygryzać musi sobie sławę,
Gdy drugi pławi się w zuchwałej bucie.
Spójrz na książęta nasze. Spójrz, już dzisiaj
Klepią bałwana Ajaksa po plecach,
Jakgdyby zdeptał piersi Hektorowi
I zatrząsł Troją.
Achilles. Wierzę ci... Przeszli przedemną, jak skąpcy
Obok żebraka, nie darząc mnie słowem.
Ni wzrokiem.. Czyżby mnie już zapomnieli?
Ulisses. Czas na swych plecach duże sakwy nosi,
Okruchy zbiera w nich dla zapomnienia,
Co jest potwornym płodem niewdzięczności.
Owe okruchy, to przeszły czyn wielki;
Spożyty ledwie dojrzał, zapomniany
Wnet po spełnieniu. Kto chce cześć zachować,
Wytrwałym winien być; co się już stało,
Wychodzi z mody, jak rdzawa zbroica,
Nieszczęsny pomnik, przedmiot pośmiewiska.
Nie schodź więc z drogi, wytyczonej tobie:
Przesmyk, którędy honor zwykle chadza,
Dla dwóch za ciasny. Strzeż twojej kolei.
Tysiące synów liczy żądza sławy,
Jeden drugiego pcha naprzód; zejdź trochę,
Ustąp na stronę, a wszystko natychmiast
Nakształt wezbranej rzeki pomknie naprzód,
W tyle pozostawiając ciebie...
Albo jak rumak na czele upadniesz,
By, jak bruk depcąc, przebiegły po tobie
Zwyczajne ciury. Co oni uczynią,
O głowę wielkie twe przerośnie czyny.
Czas ma dzisiejszych zwyczaj gospodarzy,
Bo chłodno ściska ręce odchodzącym,
Nowych zaś gości ujrzawszy, wyciąga
Ramiona, jakby chciał lecieć.
Raduje: „Witaj!“ — „Żegnaj!“ smutne zawsze.
Na dank za przeszłość niech nie liczy cnota.
Bo piękność, dowcip,
Ród, sukces w boju, lub nawet animusz,
Przyjaźń, uczynki dobre — są to służki,

Czasu, co zawiść żywi i spotwarza.
Natura pod tym względem równa ludziom:
Byle błahostkę nową wszyscy chwalą,
Choćby z starszyzny była przerobioną.
Wyżej się ceni pył złocony trochę,
Niż szczere, nieco zapylone złoto.
Jedynie „Teraz“ wartość ma dla „Teraz.“
Nie dziw się przeto, sławny bohaterze,
Ze dziś Grek każdy patrzy na Ajaksa;
Wzrok silniej musi przykuć ruch do siebie,
Niż bezwład. Każdy szalałby za tobą,
I znów by szalał i jeszczeby szalał,
Gdybyś sam siebie nie zakopał żywcem
I sławy swojej nie schował w namiocie,
Ty, któryś świeżo jeszcze męstwem w boju
Zazdrość i rozdział wśród bogów wywołał
I zmusił Marsa do wkroczenia.
Achilles. Przecie
Nie bez powodu siedzę tu.
Ulisses. Powody
Jeszcze silniejsze przeciw temu świadczą.
Wiadomo, że-ś się zakochał, Achillu,
W córce Pryama.
Achilles. Co mówisz? Wiadomo?
Ulisses. Cóż tak dziwnego?
Ostrożność w państwie, które strzedz się umie,
Zna każde złote ziarenko Plutusa;
Zna najtajniejsze głębie; zna i bada
Myśli; tak, prawie jak bogi Olimpu
Przenika, głuchą, niemą ich kolebkę.
Tkwi w łonie państwa wielka tajemnica,
Której historya nawet nie odsłoni,
A której wpływ ma tak boski charakter,
Ze ni jej piórem określić, ni słowem.
Stosunki twoje z Troją, mości książę,
Są równie dobrze nam znane, jak tobie.
Lepiej przystałoby Achillesowi
Podbić Hektora, niźli Poliksenę,
Bo nie w smak będzie ci, młody Pirusie,
Gdy tuba famy rozebrzmi po wyspach,

I młode dziewki, skacząc, nucić będą:
„Hektora siostrę pokonał Achilles,
Lecz mężny Ajaks pokonał Hektora.“
Bądź zdrów, przyjaciel to rzekł. Gdy na lodzie
Potknie się głupiec, tobie to dobodzie.

(Wychodzi).

Patroklus. Jak często jam cię zachęcał, Achillu.
Bezwstydna baba z manierami mężczyzn
Nie jest tak wstrętną, jak mężczyzna-baba,
Gdy o czyn idzie. Mnie też łają o to.
Sądzą, że żądzą bojową nie pałam
I że twe względy krępują mi ręce.
Przeto, najdroższy, powstań! Zdejmij z szyi
Ściskającego cię ramię Amora
I niech on pryśnie, jak kropelka rosy
Strząśnięta z głowy lwa.
Achilles. Ajaks z Hektorem?...
Patroklus. Zetrze się, laury zbierze może sute.
Achilles. Widzę, że sława moja zagrożona,
Ze ciężko ranna.
Patroklus. A więc bacz na siebie!
Rana z rąk własnych leczy się najtrudniej!
Przez zaniedbanie tego, co konieczne,
Niebezpieczeństwa otwiera się furtę,
To też nachodzi nas ono, jak febra,
Nawet gdy grzejem się bezczynnie w słońcu.
Achilles. Sprowadź Tersyta, drogi przyjacielu,
Poszlę go do Ajaksa i poproszę,
Niechaj posprasza mi książęta Troi,
Aby po walce spokojnie pomówić:
Trapi mnie chorobliwa chęć, ot, kaprys,
Ujrzeć Hektora w domowem ubraniu,
Mówić z nim, patrzeć mu prosto w oblicze
Aż do sytości. — Patrz, już zostać możesz.

(Wchodzi Tersytes).

Tersytes. Cud prawdziwy!
Achilles. Cóż takiego?
Tersytes. Ajaks kroczy tam i sam po polu, szukając sam siebie.
Achilles. Jak to?
Tersytes. Nazajutrz ma on stanąć do pojedynku z Hektorem i tak proroczo pyszni się, jak to on go ogrzmoci, iż nie mówiąc ani słowa, szaleje.
Achilles. A to jak?
Tersytes. Oto paraduje tam i napowrót nakształt pawia; co krok zrobi, to stanie i mruczy, jak szynkarka, gdy nie mając prócz głowy żadnej tabliczki do rachunku, oblicza, ile jej się należy; przygryza usta z dyplomatyczną miną, jakby chciał powiedzieć: w tej głowie jest sporo dowcipu, tylko wywnętrzyć się biedak nie może; i kto wie, może tam istotnie jest dowcip, leży jednak tak zimny, jak ogień w krzemieniu, skąd go dopiero wykrzesać trzeba. Ten człowiek stracony na zawsze, bo jeśli nawet Hektor nie przekręci mu karku w pojedynku, to Ajaks sam to uczyni swą pychą. Mnie on całkiem już nie poznaje. Powiedziałem mu: „Dzień dobry, Ajaksie!“ on zaś odrzekł: „Serdeczne dzięki, Agamemnonie!u Cóż pomyślisz o człowieku, który widzi we mnie naczelnego wodza? Nieborak zmienił się formalnie w rybę lądową, w potwora. Bodaj tę opinię publiczną! Można ją nosić na obie strony, jak skórzaną kartę.
Achilles. Chcę cię użyć za posła do niego.
Tersytes. Kogo? Mnie? On przecie nikomu nie odpowiada; odpowiedzi — to nie jego rzecz. Niech żebracy mówią, jego językiem jest ramię. Chcę go wam przedstawić; niech Patroklus pyta mnie, a ja udawać będę Ajaksa.
Achilles. Przemów do niego, Patroklu. Powiedz, że pokornie każę prosić dzielnego Ajaksa, niech zaprosi także wielkodusznego Hektora, by nieuzbrojony zjawił się w mym namiocie i niech wyrobi mu list żelazny u najdzielniejszego i najzacniejszego, sześć, czy siedmkrotnie czcigodnego naczelnego wodza greckich zastępów, Agamemnona. Nuże zaczynaj.
Patroklus. Cześć wielkiemu Ajaksowi.
Tersytes. Hm!
Patroklus. Przybywam od szlachetnego Achilla.
Tersytes. Ha!
Patroklus. Który jak najpokorniej prosić cię każe, byś Hektora zaprosił do jego namiotu.
Tersytes. Hm!
Patroklus. I wyjednać mu glejt u Agamemnona.
Tersytes. U Agamemnona?
Patroklus. Tak, mości książę.
Tersytes. Ha!
Patroklus. Cóż sądzicie o tem?
Tersytes. Bóg z wami, z całego serca!
Patroklus. Ale wasza odpowiedź, panie!
Tersytes. Gdy jutro piękny dzionek mieć będziem, około godziny jedenastej pójdzie się tą, czy ową drogą; w każdym razie nim mnie kto dostanie, beknąć musi gotówkę.
Patroklus. Wasza odpowiedź, panie!
Tersytes. Bywajcie mi zdrowi, z całego serca!
Achilles. Czy on doprawdy tak nastrojony?
Tersytes. Nie! Raczej rozstrojony. Jaki w nim w ogóle ton pozostanie, gdy mu Hektor mózg wytrzęsie, nie w iem: przypuszczam, że pozostanie całkiem bez tonu, chyba, że skrzypek Apollo, z jego żył zrobi baranie struny.
Achilles. Pójdź teraz i oddaj mu ten list.
Tersytes. Daj mi jeszcze list dla jego konia, bo w każdym razie, jeśli już wybierać pomiędzy oboma, mądrzejsza ta bestya.

Achilles. Duch mój podobny zmąconemu źródłu.
Ja sam nie mogę przeniknąć go do dna.

(Achilles i Patroklus wychodzą).

Tersytes. Oby krynica twego źródła była znów czystą, iżbym mógł w niem osła napoić. Och, wolałbym raczej wszą być w owczej wełnie, niż taką waleczną głupotą.

(Wychodzą).



AKT CZWARTY.

SCENA PIERWSZA
Ulica w Troi.
Z jednej strony ENEASZ i służba z pochodniami; z drugiej PAKYS, ANTENOR, DEIFOBUS, DYOMEDES i orszak.

Parys. Hola! A kto tam?
Deifobus. To książę Eneasz.
Eneasz. Więc to ty jesteś, Parysie!
Gdybym, mój książę ja do snu długiego
Miał równie piękną, jak i ty, przyczynę,
Nie prędko mógłby mnie kto wygnać z łoża.
Dyomedes. I ja tak sądzę Bywaj, Eneaszu!

(Do Eneasza).

Parys. Oto Grek dzielny, podaj mu prawicę;
Opowiadałeś nam sam, jak Dyomedes
Przez cały tydzień wzywał ciebie co dnia
Do walki.
Eneasz. Cześć ci, dzielny bohaterze,
Dopóki pokój trwa i zawieszenie.
Na gniew zaciekły i dziką odwagę
Czas będzie, kiedy znów się zetrzem w boju.
Dyomedes. Co do mnie, zgoda na jedno, jak drugie.
Krew teraz nasza spokojna, więc witaj!
Lecz niech bój tylko sposobność nadarzy,
Zeus świadkiem, wznowi za tobą pościgi
Moja wytrwałość, siła i przebiegłość.
Eneasz. Goń wtedy lwa, co nawet uciekając,
Odwraca głowę. Teraz ciebie w Troi
Serdeczność wita; na głowę Anchiza,
Bądź pozdrowiony. Klnę się na Wenerę,
Że trudno chyba serdeczniej miłować
Tego, którego chce się wkrótce zabić.
Dyomedes. Zgoda! Daj Zeusie żyć Eneaszowi,
Gdy nie ma paść od miecza mego w sławie,
Co przetrwa tysiąc słońca biegów w koło.
Lecz ku czci ręki mojej daj, niech zginie,
Ranny na każdym calu i już jutro!

Eneasz. Znamy się tedy dobrze.
Dyomedes. I pragniemy
Poznać się także nieco gorzej jeszcze.
Parys. To się zwie czułe-srogiem powitaniem,
Najtkliwszą nienawiścią, jaką znałem!
Zkądże ty tutaj tak rano?
Eneasz. Król mnie przyzywa. Po co, nie wiem jeszcze.
Parys. Znam jego rozkaz: Prowadź tego Greka
W Kalchasa dom, by wolność Antenora
W zamian za piękną odzyskać Kresydę.
Pójdziemy razem, lub jeżeli pragniesz,
Udaj się naprzód. Przeczuwam przez skórę,
— Pewnością nawet nazwę to przeczucie —
Że brat mój, Troił, ściągnął się tam na noc.
Obudź go tedy i zwiastuj, że idziem
I cel wyjaśnim. Będziemy mu, myślę,
Niezbyt na rękę.
Eneasz. Jestem tego pewny:
Wolałby przenieść on Troję do Grecyi,
Niźli Kresydę do Greków.
Parys. Ha, trudno!
Nieubłagana tego chce konieczność,
Pójdź, mości książę, my za tobą w ślady.
Eneasz. Bądźcież mi zdrowi.

(Odchodzi).

Parys. Powiedz mi tedy, szlachetny Dyomedzie
Z szczerego serca i po przyjacielsku,
Kto zdaje ci się godniejszym Heleny:
Ja, czy Menelaus?
Dyomedes. Wy obaj zarówno;
Godzien jej dostać on, co o Helenę,
Niepomny nawet plam na jej honorze,
Walczy wśród trudów i cierpień piekielnych;
Tyś godzien ją zatrzymać, który wiernie.
Choć hańba razić musi smak wybredny,
Bronisz jej, mienia nie szczędząc, ni druhów.
On, wysilony rogacz, chciałby sączyć,
Chociażby męty ze spodu kielicha;
Ty, lubieżniku, cieszysz się nadzieją
Potomstwa swego z bioder wszetecznicy.

Równe więc prawo obu nas zaszczyca:
Gdy kto przeważy, to cudzołożnica!
Parys. Nazbyt pomiatasz rodaczką twą, panie.
Dyomedes. Bo ona klątwą kraju. Wiesz, Parysie,
Że każdą kroplę krwi jej rozszalałej
Przypłacił ktoś z nas życiem, a za każde
Włókienko ciała jej zgniłego nawskróś
Zginął ktoś z Trojan. Odkąd umie mówić,
Z ust jej snać tyle słów cnych nie uciekło,
Ilu nas i was poszło za nią w piekło.
Parys. Mój Dyomedzie, wzór bierzesz z kramarzy,
Hańbiących chętnie to, co nabyć pragną;
Lecz ja znam wartość Heleny dość ściśle,
A chwalę tylko, czego zbyć się myślę.
Tędy nam droga!

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Podwórzec przed domem Pandara.
TROILUS i KRESYDA.

Troilus. Pozostań, luba; poranek tak chłodny!
Kresyda. A więc, najdroższy, zawołam stryjaszka,
Aby otworzył bramę.
Troilus. Daj mu spokój,
Wracaj do łóżka! O, wy cudne oczy
Niechże was przymknie sen niewinnych dzieci.
Kresyda. Bądź zdrów, najdroższy!
Troilus. Wróć do łóżka, luba!
Kresyda. Czyżbym już zbrzydła tobie?
Troilus. Kresydo, pieniem skowronków zbudzony,
Spłoszył dzień czarne ptactwo: noc ospała
Nie może dłużej kryć naszych rozkoszy.
O, gdyby nie to...
Kresyda. Noc trwała zbyt krótko.
Ta czarownica zda się łotrom długą,
Jak męki w piekle; ale dla miłości
Mija, uchodząc pospieszniej od myśli.
Troilus. Ty się zaziębisz...

Kresyda. O, pozostań, proszę.
Żaden mężczyzna nie chce nigdy zostać.
Że też nie grałam komedyi uporu!
Byłbyś pozostał. — Lecz co to? Ktoś idzie...
Pandarus (za sceną). Co? Wszystkie drzwi otwarte?
Troilus. To twój stryjek.

(Wchodzi Pandarus).

Kresyda. A, niech go nie znam! Toż to drwić z nas będzie!
Śliczna historya!
Pandarus. No i co słychać? Po czemu dziewictwo?
Dziewico, gdzież ta Kresydzia kochana?
Kresyda. Zejdź-że mi z oczu, uszczypliwy stryjku!
Sam mnie podszedłeś i teraz drwisz ze mnie!

Pandarus. Ja? Ciebie? Radbym dowiedzieć się, jak to ja ciebie podszedłem?

Kresyda. Pfe, wstydź się, stryjku. Sam jesteś niedobry
I psujesz jeszcze innych.

Pandarus. Ha, ha! Moje biedactwo! Moje poczciwe głupiątko! Czyś nie spała tej nocy? Może ów niedobry człowiek spać ci nie dał? Niechże go wilkołak porwie.

(Słychać dobijanie się).

Kresyda. A co? Nie rzekłam? Rozwal-że mu głowę!
Kto tam? Kochany stryjaszku, pójdź, popatrz!
Ty, luby, wracaj ze mną do alkowy...
Nie śmiej się, jak-bym o czemś złem myślała.
Troilus. Ha, ha!
Kresyda. Nie, jesteś w błędzie! Ja o tem nie myślę!

(Pukanie coraz gwałtowniejsze).

Jak natarczywie pukają!

(Do Troila).

Chodź, luby!
Ni za pół Troi ja nie wydam ciebie.

(Wychodzą).

Pandarus. Kto to? Co to znaczy? Chcecie bramę rozwalić? Cóż tam nowego?

Eneasz. Dzień dobry, panie, dzień dobry!
Pandarus. Co widzę! Książę Eneasz? Na Boga,
Jam was nie poznał. Skądże tu, tak rano?

Eneasz. Czy nie zastałem Troila?
Pandarus. On tutaj?
Eneasz. Owszem, on jest tu. Nie próbujcie przeczyć,
O ważnych rzeczach pragnę z nim pomówić.

Pandarus. On tu. powiadacie? Wiadomo wam chyba więcej, niźli mnie, przysięgam. Sam przybyłem późno do dom. Lecz co miałby on tu do roboty?
Eneasz. On? Dajcież spokój. Mimowoli wyrządzacie mu krzywdę. Zdradzić go, wzbrania się wierność wasza. Udawajcież sobie i nadal, że nic o niczem nie wiecie, lecz dajcie go nam czemprędzej Nuże!

(Pandarus chce odejść. Wchodzi Troilus).

Troilus. A to co znaczy?
Eneasz. Książę! Nie silę się na powitania.
Tak spieszny rozkaz mam. Wnet tu przybędą
Szlachetny brat mój, Parys, Deifobus,
Greczyn Dyomedes. a wraz, wykupiony
Antenor. Otóż wiedz: za niego właśnie
Zaraz, przed rannych jeszcze ofiar porą,
Grekom w Dyomedesa mamy ręce
Wydać Kresydę.
Troilus. Taką jest uchwała?
Eneasz. Pryama i trojańskiej całej rady.
Już się zbliżają, czas spełnić wymianę.
Troilus. Jakże los z mego drwi szczęścia!
Spieszę naprzeciw nich. Lecz, Eneaszu,
Nie przypadkowo przyszedłeś tu po mnie.
Eneasz. Bez żalu, książę! Nawet i natura
Pilniej tajemnic swoich nie ukrywa.

(Troilus i Eneasz odchodzą).

Pandarus. Czy możliwe? Ledwie się zetknęli, już mają się rozejść? Niech wszyscy dyabli porwą tego Antenora! Młody książę wściekać się będzie. A bodaj-że spotkała Antenora ciężka choroba! Szkoda, że mu raczej nie skręcili karku!

(Wraca Kresyda).

Kresyda. Cóż więc? Co stało się? Kto był tu, stryjku?

Pandarus. Ach, ach!

Kresyda. Co za westchnienia? Gdzie mój Troil zniknął?
Nuże, mów stryjku; co zaszło?

Pandarus. Chciałbym znajdować się w tej chwili tak przynajmniej głęboko pod ziemią, jak wysoko jestem nad nią.
Kresyda. O, bogowie! A to co znowu?
Pandarus. Proszę cię wejdź do domu! Lepiej byłoby, gdybyś wcale się nie była narodziła. O, ja przeczuwałem, że staniesz się jego zgubą! Biedny książę! Przeklęty Antenor!

Kresyda. Patrz, na kolanach, błagam ciebie, stryju,
Powiedz mi raz już, co się tutaj stało?

Pandarus. Precz pójdziesz stąd, dziewko: precz pójść musisz; wymieniano cię za Antenora. Pójdziesz do ojca, a porzucisz Troila. To równa się dlań wyrokowi zagłady, to będzie jego śmiercią; tego on nie zniesie!

Kresyda. O, nieśmiertelni! Nie pójdę.
Pandarus. Pójść musisz.
Kresyda. Ja nie chcę, stryju! Zapomniałam ojca,
Związek krwi zgoła serca mi nie wzrusza.
Nikt z towarzyszy, żadne z serc mi nie jest
Tak bliskie, jak Troilus drogi. O, bogowie!
Wprzódy mnie zróbcie potworem obłudy,
Zanim opuszczę Troila. Czas, bieda,
Śmierć — to najgorsze, czem trapić możecie
Me ciało; miłość moja jest silniejsza:
Ona jest jako punkt środkowy ziemi.
Co wszystko dźwiga. — Idę, aby płakać.
Pandarus. O, płacz płacz!
Kresyda. Rwać włosy będę, lice uwielbiane
Podrapię; płacząc, aż ochrypnę; serce
Niechaj mi pęknie, wołając go... Chodźmy!

(Odchodzą).

SCENA TRZECIA.
Ulica przed domem Pandara
Wchodzą PARYS, TROILUS, ENEASZ, ANTENOR i DYOMEDES.

Parys. Słońce wysoko już. Nadeszła pora,
Aby ją wydać temu Greczynowi.
Drogi Troilu, twoja rzecz powiedzieć
Onej panience to, co stać się musi.
Przyzwij ją...
Troilus. Proszę wejdźcie do dom, panie.
Na miejscu zaraz oddam ją Grekowi.
Dłoń jego, który weźmie ją, niech będzie
Ołtarzem, brat zaś twój, Troil, kapłanem
Serce swe własne niosącym w ofierze.

(Odchodzą).

Parys. Ja wiem, co miłość znaczy:
Gdybyżem mógł ci dać zamiast współczucia
Pomoc! Panowie, wejdźmy.

(Odchodzą).
SCENA CZWARTA.
Pokój w domu Pandara.
Wchodzą PANDARUS i KRESYDA.

Pandarus. Panuj nad sobą, dziecię, panuj!
Kresyda. O panowaniu nad sobą nie mówcie!
Czuję głęboką, pełną, całą boleść,
Tak mi gniotącą serce bezlitośnie,
Jak jej przyczyna; jakże nią zawładnąć?
Ba, gdybym mogła stłumić moją skłonność,
Mniej ją ponętną uczynić, oziębić,
Wówczas bym mogła i ból opanować,
Ale zbyt silnie serce mi oplata
One uczucie i zbyt wielka strata!

(Wchodzi Troilus).

Pandarus. Otóż i on tu. Biedne gołębięta!
Kresyda. O, mój Troilu, Troilu!

(Całuje go).
Pandarus. Co za widok! Biedactwo! Pozwólcie, abym was uścisnął! O, serce! jak powiada piękna piosnka —

O, serce, serce! dziwne w samej rzeczy.
Czemu nie pękasz, gdyś pęknąć gotowo?

Poczem samo sobie odpowiada:

Ponieważ bolu twego nie uleczy
Ni przyjaźń czuła, ni wymowne słowo.

Nie zdarzyło mi się spotkać w wierszach więcej prawdy. Nie trzeba też odrzucać takich wierszy, bo przydać się mogą: wszakże widzimy, widzimy... Cóż, moje jagniątka?

Troilus. Taką cię kocham czystą i potężną
Miłością, luba, że bogowie mszcząc się
Za to kochanie, od modłów gorętsze,
Co z zimnych płyną ust — chcą mi cię porwać.
Kresyda. Mogąż zazdrosne być bóstwa?
Pandarus. Jest dowód!
Kresyda. I czy to prawda, że muszę iść z Troi?
Troilus. Szkaradna prawda!
Kresyda. Mam się z tobą rozstać?
Troilus. Z Troją i ze mną.
Kresyda. I to stać się może?
Troilus. To stać się musi — natychmiast. Los — wrogi
Nawet nam wzbrania żegnać się, odwłokę
Wszelką niweczy, nie pozwala ustom
Złączyć się z usty, wstrzymuje namiętne
Uściski, tłum i przysięgi miłości,
Zanim je oddech gorący wyrzuci.
My dwoje, którzy zdobyliśmy siebie
Tylu tysięcy westchnień długą męką,
Musimy nędznie sprzedać teraz siebie,
Za jedno, ledwie króciutkie, westchnienie.
Czas ze złodziejskim gromadzi pospiechem
Bogate łupy prawie nieświadomie;
Pożegnań tyle, ile gwiazd na niebie
Każde z pieczęcią całusów i westchnień
Zbija on razem w zimne: „Do widzenia!“
I ledwie jeden zostawia nam całus.
A i ten gorżki od łez utajonych.

Eneasz (za sceną). Książę, czy już gotowa?
Troilus. Słyszysz? O ciebie pyta. Nie inaczej
„Pójdź!“ woła anioł śmierci, gdy kto kona.
Niech poczekają jeszcze. — Zaraz przyjdzie!

Pandarus. Gdzież się podziały łzy me? Spadnijcie deszczem, by się układła ta burza; bo, dalibóg, jeszcze mi ona serce z korzeniem wyrwie.

(Odchodzi).

Kresyda. Mamże do Greków iść?
Troilus. Nieodwołalnie!
Kresyda. Płaczące dziewczę wśród buńczucznych Greków!...
Kiedyż ujrzymy się?
Troilus. Posłuchaj, droga. Bądź mi tylko wierną!
Kresyda. Wierną? O, co za wstrętne podejrzenie!
Troilus. Nie! Po dobremu pomówmy ze sobą,
Skoro się rozstać potrzeba.
To nie obawa prosi cię o wierność.
Zmiażdżę każdego, choćby to śmierć była,
Ktoby w twojego serca czystość wątpił.
To „Bądź mi wierną!“ było jeno przejściem
Do następnego zaklęcia: Bądź wierną,
A wnet cię znowu obaczę.
Kresyda. O, książę, szukać chcesz-że niebezpieczeństw
Licznych i ciężkich? Ja zostanę wierną.
Troilus. Lube niebezpieczeństwa! Noś tę kryzę.
Kresyda. Ty rękawiczkę tę... Kiedyż się ujrzym?
Troilus. Już ja przepłacę heleńskich strażników
I przyjdę nocą. Bądź mi tylko wierną!
Kresyda. O bogi, znowu to same: „Bądź wierną!“
Troilus. Zechciej zrozumieć, dlaczego.
Niebezpiecznymi są młodzieńcy greccy:
Duchowe dary ozdobą ich uczuć,
Opływających w sztukę i w ćwiczenie.
Nowość, sposobność mają dziwny urok,
Wybacz mi przeto, gdy zazdrość bez żółci
— Cnotliwym grzechem możnaby ją nazwać —
Każe mi, bać się...
Kresyda. Chyba mnie nie kochasz.
Troilus. Niech jak łotr zginę,
Jeśli w twą miłość, albo wierność wątpię

Tak, jak w to, bym ich godny był Nie umiem
Śpiewać, ni pląsać ja k tancmistrz, ni pieścić.
Nie znam wybrednych sztuczek; a w nich właśnie
Grecy mistrzami są wprawnymi wielce.
I wiem, że w każdym z onych darów siedzi
Przebiegły, nawet w milczeniu wymowny,
Szatan-kusiciel. Nie daj mu się olśnić!
Kresyda. Myślisz, że jemu ulegnę?
Troilus. Bynajmniej!
Ale niejedno czynimy wbrew woli,
Nieraz jesteśmy własnymi czartami,
Na zbytni hazard narażając słabość
I zbyt ufając swojej wytrwałości.
Eneasz (za sceną). cóż zacny książę?
Troilus. Całusa i żegnaj!
Parys (za sceną). Bracie Troilu!
Troilus. Wejdź, mój drogi bracie,
I wprowadź Eneasza wraz z Greczynem.
Kresyda. A ty, mój książę, będziesz-li mi wierny?
Troilus. Ja? Toż-to właśnie mój błąd, moja słabość.
Gdy o zaszczyty wzniosłe inni walczą,
Ja za prostaczka uchodziłem zawsze.
Inni wieżyce swe miedziane złocą,
Ja pozostawiam moją bez upiększeń.
Oby cię wszelkie troski unikały
O wierność moją: to-ć w niej skarb mój cały.

(Wchodzą Eneasz, Parys, Dyomedes i Deifobus).

Witaj, Dyomedzie! Oto jest panienka,
Którą wydajem wam za Antenora.
U progu w twoje powierzam ją ręce.
Bądź dla niej dobry, a zaprawdę Greku,
Gdybyś wpadł kiedy mi pod ostrze miecza,
Wymień jej imię tylko, byś był wolny,
Jak Pryam w Ilium.
Dyomedes. O, piękna panienko,
Szczędź podziękowań, których książę czeka.
Twe cudne oko na niebie lic cudnych
Zapewnia tobie szacunek. Dyomedes
Zwie cię swą panią ślepo chce cię słuchać.

Troilus. Nie nadto grzecznym jesteś, Greku, dla mnie,
Skoro ją tylko chwalisz, a pieczęci
Nie dajesz prośbie mej. Dowiedz się zatem:
Tak ona wyższą ponad twe pochwały,
Jak ty niegodny, by zostać jej sługą.
Bądź dla niej dobrym, gdyż ja tego pragnę:
W przeciwnym razie, klnę się na Plutona,
Choćby cię bronić chciał Achilles-olbrzym,
Ty mi nie ujdziesz.
Dyomedes. Bez uniesień, książę!
Chcę, korzystając z godności poselskiej,
Mówić swobodnie. Skoro stąd odejdę,
Będę mógł zrobić, co zechcę. — Ja, książę,
Nie zwykłem robić nic na rozkaz. Będę
Tak ją traktował, jak jest tego godną.
Lecz gdy: „tak musi być!“ powiadasz hardo,
„Nie!“ odpowiadam z dumą i pogardą.
Troilus. Ku bramie teraz. Za przechwałek słowa
Odpowie kiedyś, Dyomedzie, twa głowa.

(Do Kresydy).

Podaj mi rękę, nim dotrzem do bramy,
Tyle pomówić z sobą jeszcze mamy!

(Troilus, Kresyda, Dyomedes odchodzą. Odzywają się surmy).

Parys. Słyszycie? Hektor!
Eneasz. Szybko zszedł nam ranek.
Książę niesłowność gotów mi zarzucić,
Przyszedłem bowiem wyprzedzić go w polu.
Parys. To Troil winien. Pospieszmy-ż się teraz.
Deifobus. Nie rozprawiajcie, jeno chodźmy.
Eneasz. W ślady Hektora podążmy czemprędzej
Z niecierpliwością radosną kochanka.
Od tego, jak się Hektor tam ostoi,
Zawisła dzisiaj cała sława Troi!

(Wszyscy odchodzą).

SCENA PIĄTA.
Obóz grecki. Z przodu przestrzeń otwarta.
Wchodzą: AJAKS w pełnej zbroi, AGAMEMNON, ACHILLES, PATROKLUS, MENELAUS, ULISSES, NESTOR i orszak.

Agamemnon. Odważny, śmiały oto stoisz w zbroi,
Czas wyprzedzając gorącą dzielnością.
Niechże cię trąby zapowiedzą Troi.
Rzuć w przestrzeń trwogę, straszliwy Ajaksie,
Wielkiego przeciwnika porusz ucho
I tu go ściągnij!
Ajaks. Trębaczu, masz złoto.
Nadmij swe płuca, niech trąba aż pęknie:
Niech twe policzki, chłopie, jeszcze krągłej
Nadmą się, niźli pyzacza Akwila;
Niech się pierś nadmie, krew niech tryśnie z oczu:
Wszak trąbisz na Hektora.

(Odzywa się trąba).

Ulisses. Brak responsu.
Achilles. Wczesny poranek.
Agamemnon. Czy nie Dyomedes to z Kalchasa córą?
Ulisses. Istotnie, on to, poznaję po chodzie.
Na palcach wznosi się; duch bohaterski
Każe mu sięgać ciągle ponad ziemię.

(Wchodzi Dyomedes z Kresydą).

Agamemnon. Więc ta panienka, to Kresyda?
Dyomedes. Ona.
Agamemnon. Bądź pewna, dziewczę, żeś nam miłym gościem.
Nestor. Chciej pocałunkiem powitać ją, wodzu.
Ulisses. Zbyt jednostronny taki znak przyjaźni:
W tej sprawie wszyscy pójdziemy za wodzem.
Nestor. Oh, z przyjemnością, sądzę. Ja więc zacznę:
To dla Nestora.
Achilles. Z ust twoich zimę pragnąłbym usunąć;
To Achill cię pozdrawia.
Menelaus. Do pocałunku miałem ia przyczynę.
Patroklus. Ale to nie jest już przyczyną teraz,
Tak pięknie wcisnął się Parys wraz z Troją
Pomiędzy ciebie i przyczynę twoją.

Ulisses. O, hańbo, źródłem będąca hańb kroci!
Patroklus. Teraz on naszą krwią swe rogi złoci!
Patroklus jestem.
Menelaus. Stoję z gniewu niemy.
Patroklus. Parys, ja — zawsze my zań całujemy.
Menelaus. Daj moją cząstkę, panienko, a szczerze.
Kresyda. Ej, czy całusa daje się, czy bierze?
Menelaus. Jedno i drugie.
Kresyda. Więc o zakład, panie,
Lepszy bierzecie, niźli dać wy w stanie.
Nie, nic z całusa!
Menelaus. Dopłacę chętnie. Dam za jeden troje.
Kresyda. Że nie do pary, tem bardziej się boję.
Menelaus. Czy cet, czy liszka! Cóż zależy na tem
Kresyda. Oh, nawet wiele. Wszak to bajki stare,
Że ty jedynką, a Parys ma parę.
Menelaus. Pazurkiem drapiesz mi czoło.
Kresyda. Czy-m kotka?
Ulisses. Pazurek złamie się, bo róg tam spotka.
Wolno mi prosić o całus, panienko?
Kresyda. Czemu nie?
Ulisses. Pragnę go.
Kresyda. Wyżebrać trzeba.
Ulisses. Na Wenus, chęć ma tej radzie jest bliska,
Gdy on Heleny dziewictwo odzyska.
Kresyda. Gdy dług zapadnie, zgłoście się w terminie.
Ulisses. Na święty Nigdy wezmę go jedynie.
Dyoniedes. Przepraszam, chodźmy, panienko, do ojca

(Wyprowadza K resydę).

Nestor. Filut — dziewczyna!
Ulisses. Dajcie mi z nią pokój!
Wszystko w niej oczy. policzki i usta,
Ba, nawet noga, słowem każdy członek,
Ruch każdy, każdy gest, tchnie lubieżnością.
O, te zbyt chętne, te gładkojęzyczne,
Te iść gotowe już, zanim skiniemy,
Otwierające zaraz księgę serca
Każdemu, kto jej ciekaw! Są to, wiedzcie,
Ohydne łupy sposobności, służki
Ohydnej żądzy.

(Za sceną odzywają się trąby).

Wszyscy To trąby Trojan!
Agamemnon. Tam, patrzcie, ich orszak.

(Wchodzą: Hektor w pełnej zbroi, Eneasz. Troilus i inni Trojanie z orszakiem).

Eneasz. Cześć władzcom Grecyi! Jaki ma być honor
Dany zwycięzcy? I jak zamyślacie
Oznajmić, kto zwyciężył? Czy szermierze
Mają się ścierać aż do zupełnego
Sił wyczerpania, lub też, czyli mają
Odstąpić na znak dany z placu boju?
O to was pyta Hektor.
Agamemnon. Jakże sam chce?
Hektor. Wszystko mu jedno; uzna waszą wolę.
Achilles. To na Hektora patrzy i to świadczy
O wielkiem w własne siły zaufaniu,
Obok lekceważenia przeciwnika.
Eneasz. Musisz, być. mości książę, sam Achilles.
Achilles. On, lub nikt.
Eneasz. Achill więc, lecz mniejsza o to,
Czy to w wielkości, czyli też w małości —
Kto przeszedł w dumie, w odwadze Hektora?
Jego odwaga, jak wszechświat, bez granic,
A duma — pyłkiem. Poznajcie go jeno,
A zamiast dumy znajdziecie rycerskość.
Ponieważ Ajaks na wpół z krwi Hektora,
Pół siebie Hektor dlań zostawił w domu.
To pół wystarczy jeszcze w starciu dzikiem
Z tym, co wpół Grekiem jest, wpół Trojańczykiem.
Achilles. Ach, więc to tylko igraszka? Rozumiem.

(Wchodzi Dyomedes).

Agamemnon. Otóż bohater Dyomedes. Rycerzu,
Stań przy Ajaksie. Razem z Eneaszem
Oznacz warunki. Godzim się na wszystko:
Czy mają walczyć aż do upadłego,
Czy raz się zetrzeć? W tym boju, mój książę,
Zaczątek końcem już, bo-ć krew ich wiąże.

(Ajaks i Hektor stają naprzeciw siebie).

Ulisses. Oto gotowi są.

Agamemnon. Co za Trojańczyk tam taki pochmurny?
Ulisses. Najmłodszy syn Pryama, dzielny rycerz.
Jeszcze nie dojrzał, a już nie ma równych.
Niezłomny w słowie, w czynach jest wymowny,
Języka nie używa; zadraśnięty
Nie uspokaja się wnet; serce, ręka
Otwarte zawsze, bo co ma, to daje,
Co myśli, z tem się nie kryje; zaś daje
Tylko, gdy rozum z dobrocią mu każe
I nie ubiera złych myśli w frazesy.
Śmiały jak Hektor, jest groźniejszym jeszcze,
Gdyż Hektor w gniewie zbyt łatwo ulega
Podszeptom wzruszeń, on zaś w zgiełku boju
Mści się zacieklej niż zazdrośna miłość.
Zwą go Troilem i budują na nim
Równe nadzieje, jako na Hektorze.
Powtarzam tylko to, z czem się poufnie
Niegdyś Eneasz — o, zna go on dobrze! —
Zwierzył przedemną w Ilium przepotężnem.

(Sygnał do ataku. Hektor i Ajaks walczą).

Agamemnon. Otóż się starli.
Nestor. Trzymaj się, Ajaksie.
Troilus. Hektorze, nie spij, zbudź się!
Agamemnon. Świetnie naciera. Wybornie, Ajaksie!

(Trąby milkną).

Dyomedes. Dość, dość już!
Eneasz. Dość już istotnie, panowie!
Ajaks. Ledwie-m się rozgrzał dopiero. Raz jeszcze.
Dyomedes. Jeżeli Hektor zechce.
Hektor. Nie, ja nie chcę!
Siostrzeńcem ojca mego jesteś, książę;
Krewniakiem z rodu wielkiego Pryama.
Przez pamięć na tę wspólność krwi, nie możem
Aż do krwawego walczyć rozstrzygnięcia.
Gdyby się w tobie łączył Grek z Trojanem
Tak, iżbyś rzec mógł: Ta ręka jest grecka,
A ta trojańska; tego uda ścięgna
Są greckie, te zaś trojańskie; krew matki
Płynie w policzku prawym, krew zaś ojca
W lewym — to, klnę się na Zeusa, nie dałbym

Żadnego z greckich członków nie uniósłbyś
Bez krwawych znaków od mojego miecza.
Ale niech bogi bronią, abym miał ci
Strasznym orężem utoczyć choć kroplę
Z krwi matki — z krwi, co winna mi być świętą.
Pozwól, Ajaksie, niechaj cię uścisnę!
Na gromowładzcę! Masz potężne bary!
Cześć ci, krewniaku!
Ajaks. Dzięki ci, Hektorze!
Jesteś uczciwym i szlachetnym mężem.
Jam chciał cię zabić, krewniaku, i chciałem
W twej zgubie nową chwały mieć podporę.
Hektor. Neoptolemos nawet, arcy-szermierz,
któremu z pióropuszu fama woła:
„Patrzcie, to on jest!“ — nie mógłby swej sławy
Chcieć ugruntować na zgubie Hektora.
Eneasz. Z obu stron teraz pytają ciekawi,
Co też poczniecie?
Hektor. To odpowiedź nasza:
W uściskach kończym bój — niech żyje Ajaks!
Ajaks. Gdybym — co jednak rzadko mi się zdarza —
Mógł na mej prośby liczyć powodzenie,
Prosiłbym ciebie, cny krewniaku, do nas.
Dyomedes. I Agamemnon zaprasza cię, książę,
I Achil także chciałby cię obaczyć.
Hektor (do Eneasza). Wezwij tu brata mego, Troilusa,
I oznajm te przyjazne odwiedziny
Oczekującym Trojanom. Powrócić
Mogą do domu. — Ty, bracie, daj rękę,
Z tobą i z tymi zasiądę do stołu.
Ajaks. Oto się zbliża wielki Agamemnon.
Hektor. Wymień mi po imieniu najdzielniejszych,
Prócz Achillesa, którego me oczy:
Winne po członków poznać majestacie.
Agamemnon. Dzielny szermierzu! Witam ciebie, pragnąc,
By się takiego wroga zbyć najrychlej.
Czyliż to jednak powitanie? Jaśniej
Chcę się wyrazić: przeszłość, jak i przyszłość
Kryją mgły gęste i pył zapomnienia.

W tej chwili hołd ci składa tylko miłość
Wolna od wszelkich podstępnych zatajeń.
Witaj nam, witaj, przezacny Hektorze.
Hektor. Dzięki ci, wzniosły królu!
Agamemnon. Niemniej szczerze
Ciebie witamy, o, sławny Troilu!
Menelaus. Przyklasnąć tylko mogę memu bratu.
Rycerska paro, bądź nam pozdrowiona.
Hektor. Komu-ż mam złożyć dank?
Eneasz. Menelausowi.
Hektor. Tobie, mój książę? Na Maworsa, dzięki!
Wybacz mi to zaklęcie niepotrzebne.
Wasza nieboszczka żona klnie się zawsze
Na rękawice Afrodyty. — Zdrowa,
Lecz pozdrowienia przesłać wam nie myśli.
Menelaus. Daj spokój, książę; wstrętny dla mnie temat!
Hektor. Wybacz, jeżelim dotknął cię niemile.
Nestor. Nieraz widziałem ciebie, Trojańczyku,
Jak torowałeś drogę trupów pełną
Wśród młodzi greckiej; naksztalt Perseusza
Na swym frygijskim hulałeś rumaku.
Nieraz zwycięstwa zrzekając się, nieraz
Litośnie powstrzymując miecz w powietrzu,
Zamiast opuścić go na pokonanych.
Widząc to, zwykle mówiłem do druhów:
„Spójrzcie, tam Jowisz, który daje życie!“
Nieraz też ręce nagle zakładałeś,
Zewsząd hufcami Greków osaczony,
Jak olimpijski zapaśnik. O, znam cię,
Chociaż raz pierwszy widzę twe oblicze,
Zawsze zakute w stal. Ja znałem jeszcze
Twego praszczura, walczyłem z nim nawet.
O, dzielny był to rębacz, lecz — na Marsa,
Boga, nas wszystkich — nie dorównał tobie.
Pozwól, by starzec ucałował ciebie,
Serdecznie w naszych witając namiotach.
Eneasz. Jestto sędziwy Nestor.
Hektor. Dozwól uścisnąć się, stara kroniko,
Która szła z czasem tak długo w harmonii.
Szczerze cię witam, czcigodny Nestorze.

Nestor. Gdybyż-em w boju mógł dorównać tobie,
Któremu sprostam dziś chyba w uczuciu!
Hektor. I ja pragnąłbym.
Nestor. Na białą brodę klnę się: zaraz jutro
Biłbym się z tobą. — Witaj. — Znam ja czasy...
Ulisses. Dziwna, jak miasto mogło tam pozostać,
Gdy tutaj mamy jego grunt i filar.
Hektor. Poznaję twoje rysy, Ulissesie!
Niejeden Grek padł, niejeden Trojańczyk,
Odkąd raz pierwszy ciebie i Dyomeda
Ujrzałem jako wysłanników Grecyi.
Ulisses. Nie przewidziałem wówczas, co się stanie?
Już do połowy spełniła się wróżba,
Aż w końcu mury, co obwiodły miasto,
Wieże, co dumnie piętrzą się w obłoki,
Własne swe stopy ucałują!
Hektor. Wątpię!
Wszak stoją jeszcze; śmiem zaś może mniemać,
Ze każdy kamień wykruszony z muru,
Kosztować będzie kroplę krwi. Ujrzymy!
Przedwieczny sędzia wszystkich nas zarówno,
Czas — rozstrzygnięcia moc ma.
Ulisses. Niech rozstrzyga!
Witaj mi, dzielny i zacny Hektorze!
Pierwszy po wodzu, ja zaproszę ciebie,
Byś do mojego zagościł namiotu.
Achilles. Jam już wyprzedził ciebie, Ulissesie!
W końcu nasycił się tobą, Hektorze,
Wzrok mój i nawskróś przeszył ciebie bystro,
Członek po członku badając.
Hektor. Achilles?
Achilles. Tak! Jam Achilles.
Hektor. Stań tak, bym dobrze mógł obejrzeć ciebie.
Achilles. Napatrz się, ile chcesz.
Hektor. To mi wystarczy.
Achilles. Czy nie zaprędko? Ja chcę cię obejrzeć
Jeszcze raz pilnie, jakbyś był na sprzedaż.
Hektor. Przejrzyj mnie nakształt książki pełnej figlów;
Tkwi we mnie więcej coś, niż widzieć można.
Czemuż mnie wzrokiem chcesz przygnieść do ziemi?

Achilles. W którym-że punkcie jego ciała, bogi,
Ja mam go zabić: tu, tu, czy też ówdzie,
Abym mógł rany oznaczyć siedlisko,
Abym szczelinę wskazać mógł, którędy
Duch jego ujdzie? Odpowiedzcie, bogi!
Hektor. Zuchwalcze! Bogom nie wypada może,
Przyjmować takich pytań. Słuchaj jeno:
Chcesz-że mnie życia pozbawić tak snadnie,
Iż nawet z góry punkt pragnąłbyś wskazać,
W który ugodzi śmierć?
Achilles. Właśnie chcę tego.
Hektor. Gdyby przemawiał z ciebie głos wyroczni,
Jeszcze nie dałbym ci wiary. Uważaj,
Bo na kowala, co kuł hełm Maworsa,
Zewsząd zabójcze zadam tobie ciosy.
Wy, mądrzy Grecy, chwalby mej nie gańcie,
Bo z jego pychy to szaleństwo płynie!
Lecz słowom moim niechaj czyn dopisze,
Albo niech wprzódy...
Ajaks. Uspokój się, bracie!
Ty zaś, Achilu, powstrzymaj pogróżki,
Nim je chęć twoja, albo losu, spełni.
Wszak co dzień możesz użyć na Hektorze,
Ile zapragniesz; boję się jedynie,
Iż cała Grecya nie potrafi ciebie
Skłonić do tego, byś starł się z Hektorem.
Hektor. Dajże obaczyć raz już siebie w boju.
Mizerna walka, odkąd w niej nie bierzesz
Udziału.
Achilles. Zrobię, jak żądasz, Hektorze!
Jutro mnie ujrzysz, niż śmierć, groźniejszego.
Dziś przyjaciółmi bądźmy.
Hektor. Daj mi rękę!
Agamemnon. Do mych namiotów wprzód, książęta greccy,
Chodźmy wieczerzać. Potem, po wieczerzy,
Każdy ugościć może go, jak pragnie
I jak pozwoli na to czas Hektora.
Teraz niech bębnów i surm gędźba dzika
Zabrzmi, by uczcić gościa-Trojańczyka!

(Wychodzą wszyscy z wyjątkiem Troiła i Ulissesa).

Troilus. O, bohaterze Ulissie, wskaż proszę,
Gdzie mógłbym spotkać kapłana Kalchasa?
Ulisses. W namiocie Menelausa, mości książę!
Tam z nim codziennie wieczerzę zajada
Dyomed, któremu już nie w głowie ziemia,
Ani też niebo, odkąd szle ukradkiem
Czułe spojrzenia Kresydzie.
Troilus. Czy chcesz mnie, zacny książę, zobowiązać?
Gdy już wyjdziemy od Agamemnona,
Kacz mnie tam zaprowadzić.
Ulisses. O, najchętniej!
W zamian mi powiedz, jak się obchodzono
Z Kresydą w Troi? Czyli tam nie płacze,
Za nią kochanek jaki?
Troilus. Książę! Kto chełpi się swymi czynami,
Godzien jest tylko wzgardy! Cóż? Pójdziemy?
Kochała ona, była, jest kochaną,
Lecz do miłości zazdrość dziś przydano.

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.

SCENA PIERWSZA.
Część obozu greckiego przed namiotem Achillesa.
Wchodzą: ACHILLES i PATROKLUS.

Achilles. Dziś mu rozgrzeję krew heleńskim winem,
Jutro zaś mieczem moim ją ochłodzę.
Patroklu, pijmy więc doń, co się wlezie!
Patroklus. Jest i Tersytes.

(Wchodzi Tersytes).

Jak się masz, jaszczurko?
Spalony placku natury, co słychać?

Tersytes. Podobizno tego, czem być się zdajesz, bożku bałwochwalców głupoty, oto list do ciebie.

Achilles. Skądże to, niedogryzku?
Tersytes. Z Troi, pełna miso niedorzeczności!
Patroklus. Kto pozostał w namiotach?
Tersytes. Felczer z plastrem i chory z raną.
Patroklus. Nieźle, obrzydliwcze. Lecz cóż znaczy ta złośliwość?
Tersytes. Proszę cię, milcz, chłopczyno. Ja przecie z twojej gadaniny, nic się nie nauczę. Mówią, że Achilles używa ciebie za dziewczynę.
Patroklus. Nędzniku, co to znaczy?
Tersytes. To znaczy, że jesteś męską nierządnicą. Niechaj mu za te praktyki sprzeczne z naturą, spadnie cała kompania zgniłych chorób, przylatujących z wiatrem południowym, a więc: kurczenie się żołądka, przepukliny, upławy, kamień, wyschnięcie szpiku, śpiączka, apopleksya, kaprawe oczy, ropienie wątroby, suchoty, czyraki, podagra, sztywność palców, nieuleczalne trupieszenie kości, wreszcie dar honorowy najohydniejszego świerzbu!
Patroklus. Pfe, ty dyabelska apteczko trucizn, do czego zdążają twoje przekleństwa?
Tersytes. Alboż ja ciebie przeklinam?
Patroklus. Nie, spróchniała beczko, osławiony psi bękarcie, nie!
Tersytes. Nie? Czegóż więc tak się rzucasz, rozczepierzona nitko jedwabna, zielony daszku na chore oczy, kutasie u sakiewki rozrzutnika! Ach, jakże zakażają świat podobne jętki, podobne śmiecia!
Patroklus. Precz ty ekstrakcie żółci!
Tersytes. Ty, droździe jajko!

Achilles. Drogi Patroklu! List ten udaremnia
Me plany, co do jutrzejszego boju.
Ten list przesyła królowa Hekuba,
A wraz jej córa, piękna ma kochanka.
Łają mnie one i napominają,
Abym dotrzymał przysięgi. Dotrzymam!
Co mi tam Grecy, zaszczyty i sława!
Pierwszych mych ślubów złamać nie mam prawa.

Patroklu, chodźmy ozdobić namioty;
Przebankietujem noc, pełni ochoty.

(Achilles i Patroklus wychodzą).

Tersytes. Mając tak dużo krwi, a tak mało oleju w głowie, gotowi jeszcze obaj zwaryować. Jeśliby doprowadzili do tego nadmiarem mózgowej substancyi, a ubóstwem krwi, to gotów jestem zostać ich nadwornym psychiatrą. Otóż i Agamemnon — wcale porządny człowiek, lubi on przepiórki, ale za grosz nie ma rozumu. A do tego jeszcze ta niezrównanie zaszczytna metamorfoza Jowisza — ten jego brat bykiem, pierwowzorem i prototypem wszystkich rogaczy! W jakąż inną postać, niż tę, którą posiada, mógłby go przyoblec dowcip nadziany złośliwością i złośliwość tryskająca dowcipem? Czy w postać osła? To byłby zbytek, bo on jest już bykiem i osłem zarazem. Więc może w woła? Znowu zbytek, bo on jest osłem i bykiem zarazem. Gdybym musiał być psem, mułem, kotem, szczurem, ropuchą, jaszczurką, sową, jastrzębiem, śledziem, zniósłbym to jakoś, ale być Menelausem? — O, przeciw temu zaprotestowałbym do Opatrzności. Nie pytajcie, czem być mógłbym, gdybym nie był Tersytesem; ja bowiem chętnie zostałbym nawet wszą na ciele trędowatego, byle nie być Menelausem. Hejże, duchy i płomienie!

(Wchodzą: Heitor, Troiłoś, igamemnon, Ulisses, Nestor, Menelaus i Dyomedes, z pochodniami).

Agamemnon. Myśmy zbłądzili.
Ajaks. Ależ to tam właśnie,
Gdzie światło widać.
Hektor. Trudzę was.
Ajaks. Bynajmniej.
Spójrzcie: on sam wychodzi naprzeciwko.

(Zjawia się Achilles).

Achilles. Witaj. Hektorze; witajcie, książęta!
Agamemnon. Zacnemu księciu Troi szlę: dobranoc!
Ajaks dostarczy honorowej straży.
Hektor. Dzięki! Dobranoc wodzowi wszech Greków!
Menelaus. Dobranoc!
Hektor. Wam dobranoc, drogi książę.

Tersytes. Drogi wychodku! Drogi — powiada? Drogi ustępie, drogi kauale!

Achilles. Dobranoc odchodzącym, powitanie
Tym, co przychodzą!
Agamemnon. Dobranoc.

(Agamemnon i Menelaus odchodzą).

Achilles. Ojcze Nestorze i ty Dyomedzie,
Zostańcie, towarzyszyć Hektorowi.
Dyomedes. Nie mogę, książę, z powodu spraw ważnych.
Dobranoc życzę księciu Hektorowi.
Hektor. Podaj mi rękę.
Ulisses (do Troiia). On do Kalchasa idzie, pospiesz za nim.
Ja z tobą.
Troilus. Nazbyt wiele czci w tem dla mnie.
Hektor. Dobranoc zatem.
Achilles. To mój namiot. Wejdźmy!

(Odchodzi z Hektorem w towarzystwie Ajaksa i Nestora).

Tersytes. Fałszywy szelma ten Dyomedes, nicpoń! Gdy daje, tak samo mu nie wierzę, jak wężowi, gdy syczy. On rozdziawia pysk swój tak szeroko dla przyrzeczeń, jak pies, gdy szczeka; ale gdy spełni którą ze swych obietnic, augurowie mówią: „Zdarzył się cud, niezawodna wróżba wielkiego przewrotu“. Słońce zapożycza się w światło u księżyca, gdy Dyomedes dotrzyma słowa. Wolę raczej wyrzec się widoku Hektora, a tropić tego gagatka. Powiadają, że ma on dla siebie trojańską dziewkę, a trzyma ją w domu zdrajcy, Kalchasa. Pójdźmy za nim — Ze też wszędzie patrzeć tu muszę na nierząd i widzieć samych tylko oczajduszów.

(Odchodzi).
SCENA DRUGA.
Przed namiotem Kalchasa.
Wchodzi DYOMEDES.

Dyomedes. Nie spicie jeszcze. Hejże! Odpowiedzcie!
Kalchas (ze środka). Kto tam?

Kalchas (ze środka). Kto tam?
Dyomedes. Nie poznajecie? Dyomedes.
Witaj Kalchasie! Gdzie jest wasza córka?
Kalchas. Wyjdzie tam do was.

(Troilus i Ulisses wszedłszy, pozostają w pewnem oddaleniu. Za nimi Tersytes).

Ulisses. Stańcie! Gotowe nas zdradzić pochodnie.

(Wchodzi Kresyda).

Troilus. Patrzcie! Wychodzi doń.
Dyomedes. Droga pupilko!
Kresyda. Mój opiekunie, mam wam coś powiedzieć.

(Szepce mu kilka słów do ucha).

Troilus. Tak poufale?
Ulisses. Dla wszystkich jednako.

Tersytes. I każdy na niej zagrać może, kto dorwie się smyka. To fakt notoryczny!

Dyomedes. Będziesz o tem myślała?
Kresyda. Myśleć? Tak!
Dyomedes. Serce więc dla słów nastrój.
Troilus. Myśleć? I o czem?
Ulisses. Słuchaj!
Kresyda. Słodki Greku,
Nie kuś-że ty mnie dłużej do szaleństwa!
Tersytes. Co za szelmostwo!
Dyomedes. A więc?
Kresyda. Chciej posłuchać!
Dyomedes. Nie! Dość wykrętów! Dotrzymaj już słowa.
Kresyda. Doprawdy, trudno. Czegóż chcesz właściwie?
Tersytes. Fraszki: witrycha — wiemy już do czego!
Dyomedes. Co mi przyrzekłaś, co mi przysięgałaś?
Kresyda. Błagam cię, zwolnij mnie, ty, słodki Greku,
Po zatem wszystko zrobię, czego zechcesz.
Dyomedes. Dobranoc.
Troilus. Cierpliwości!
Ulisses. Cyt.
Kresyda. Dyomedzie!
Dyomedes. Dość ju ż! Ja nie dam siebie wodzić za nos.
Troilus. Wciąż lepiej!
Kresyda. Jedno słóweczko do ucha!
Troilus. Umrę lub oszaleję!

Ulisses. Książę, wzburzony jesteś. Pójdźmy, proszę,
By gniew twój tutaj nie szukał upustu
W gwałtownych słowach. To byłoby groźne:
Noc porą morderstw. Chodźmy, błagam, książę!
Troilus. Nie, nie, zostańmy.
Ulisses. Ależ, mości książę,
Jesteś szaleństwa bliski; chodźmy, chodźmy!
Troilus. Chwileczkę jeszcze!
Ulisses. Nie zawładniesz sobą!
Troilus. Zostańmy! Klnę się na potęgi piekieł,
Że pary z ust nie puszczę!
Dyomedes. Więc dobranoc!
Kresyda. Wszak nie odchodzisz w gniewie?
Troilus. Co ci po tem?
Taka jej wierność!
Ulisses. Książę!
Troilus. O, na Zeusa,
Jestem cierpliwy.
Kresyda. Mój obrońco, Greku!
Dyomedes. Ba, ba! Ty sobie żarty stroisz ze mnie!
Kresyda. Nie, nie! Przekonasz się. Przyjdź innym razem.
Ulisses. Drżysz, mości książę. Czy nie lepiej, pójść stąd,
Byś nie wybuchnął?
Troilus. Głaszcze go po twarzy.
Ulisses. Chodźmy.
Troilus. Zostaniem. Na Zeusa, już milczę.
Cierpliwość stoi na straży pomiędzy
Żalem a gniewem. Jeszcze chwilka jeno.

Tersytes. Jak tych dwoje łechce dyabeł lubieżnością o tłustym brzuchu i palcach kartoflanych! Nierządzie, możesz sobie kipieć do syta.

Dyomedes. Zgadzasz się tedy?
Kresyda. Jeśli nie, nigdy mi już nie wierz wcale!
Dyomedes. Jakiż mi zakład dasz dla upewnienia?
Kresyda. Zakład? Przyniosę zaraz.

(Odchodzi).

Ulisses. Przysiągłeś być cierpliwym...
Troilus. Dobrze, książę.
Nie chcę być sobą, nie chcę zgoła wiedzieć,
Co czuję: chcę być cały cierpliwością.

(Wraca Kresyda).

Troilus. Otóż i zakład jest, jest!
Kresyda. Tę kryzę noś, Dyomedzie!
Troilus. O, urodo,
Gdzie twoja wierność?
Ulisses. Ależ, mości książę!
Troilus. W szakże-m spokojny, na zewnątrz przynajmniej.
Kresyda. Widzisz tę kryzę? Przypatrz się jej dobrze.
On kochał mnie obłudną... Nie, zwróć kryzę!
Dyomedes. Od kogo masz ją?
Kresyda. Dość, że mam ją znowu!
Czekać nie myślę jutro w noc na ciebie
Proszę cię, Dyomedzie, nie powracaj!
Tersytes. Ostrzy go! Brawo, kamieniu szlifierski!
Dyomedes. Ja muszę mieć ją!
Kresyda. Co?
Dyomedes. Ano, tę kryzę!
Kresyda. O, wielkie bogi! — O, droga pamiątko!
Twój pan śni teraz w łożu z myślą o mnie;
Wzdychając, tuli moją rękawiczkę
Niejednym słodkim darząc ją całusem,
Jak i ja ciebie. — Nie, nie bierz mi kryzy,
Bo kto ją weźmie, serce mi zabierze!
Dyomedes. Mojem już serce twe, a to przyczynek!
Troilus. Przysiągłem być cierpliwym.
Kresyda. O, nie! Ty nie dostaniesz jej, Dyomedzie!
Dam tobie co innego.
Dyomedes. A ja chcę właśnie jej. Czyje to?
Kresyda. Moje.
Dyomedes. Ale od kogo dostałaś?
Kresyda. Od kogoś, co mnie silniej, niż ty, kochał.
Lecz masz tu... weź...
Dyomedes. Skąd mogłaś to otrzymać?
Kresyda. Na wszystkie służebnice Dyany, na nią samą,
Nigdy ci tego nie powiem, Dyomedzie!

Dyomedes. Jutro do hełmu przypnę te ozdobę,
Ku hańbie tego, kto jej nie odbierze!
Troilus. Gdybyś był nawet dyabłem i do rogów
Przypiął tę kryzę, odbiorę ją tobie.
Kresyda. Więc kwita z nami! Lecz nie! Wiedz to z góry,
Że nie dotrzymam słowa.
Dyomedes. Zobaczymy!
Żartować dłużej nie pozwolę z siebie.
Kresyda. Nie odchodź jeszcze proszę... Byle słówko,
Wnet cię oburza.
Dyomedes. Ja nie znoszę kpinek.

Tersytes. I ja nie, na Plutona! Ale to szczególne, że czego ty nie — znosisz, mnie właśnie najlepiej się podoba.

Dyomedes. Cóż? Czy mam przyjść! I kiedy?
Kresyda. Przyjdź, na Zeusa!
Przyjdź. — Co ja pocznę?
Dyomedes. A więc do widzenia!
Kresyda. Dobranoc, proszę cię, przyjdź!

(Dyomedes odchodzi).

Ach, Troilu
Patrzy z ócz jedno jeszcze w twoją stronę,
Drugie już jednak gdzie indziej zwrócone.
Biedne my! Trudno zaprzeczyć... O, biada!
Przez oczy zamęt do duszy się wkrada.
W błąd wprowadzone nagle spojrzeniami
Serce bezwiednie upadkiem się plami.

(Odchodzi).

Tersytes. Pysznie! Lecz można rzec także inaczej,
Treściwiej: serce moje się łajdaczy.
Ulisses. Koniec.
Troilus. Niestety!
Ulisses. Po co stać tu dłużej?
Troilus. By moja dusza zważyła raz jeszcze
Każdą sylabę tu wypowiedzianą!
Lecz, gdy powtórzę, co tutaj oboje
Wyrzekli, czy nie skłamię, mówiąc prawdę?
Bo w sercu mojem wciąż jeszcze otucha,
Nadzieja samolubna, niezmożona,
Skłonna zaprzeczyć wzrokowi i uszom,

Jak gdyby celem zmysłów była potwarz,
Jakby stworzone były li dla fałszu.
Czyliż to była Kresyda?
Ulisses. Dalipan,
Duchów nie umiem jpszcze wywoływać.
Troilus. Nie, to nie była ona
Ulisses. Ależ ona.
Troilus. Czyliż szalonym chcesz mnie zwać, gdy przeczę?
Ulisses. Nie, lecz z pewnością była to Kresyda.
Troilus. Przez pamięć na cześć niewiast, nie mów tego!
Pomyśl, że matki mieliśmy; nie poprzej
Nędznych oszczerców, którzy bez powodu
Świętości w błocie tarzają i w czambuł
Hańbią kobiety. Mów, że to nie ona.
Ulisses. Czemże czci matek ona ubliżyła?
Troilus. Niczem, jeżeli to nie była ona.
Tersytes. Chciałżeby on sam mydlić sobie oczy?
Troilus. To ona?
Nie, to Kresyda jest Dyomedesowa.
Gdy piękno duszę ma, nie moja ona.
Gdy dusza ślub uznaje, gdy ślub święty,
Gdy świętość sprawia bogom słodką rozkosz,
Gdy ład i miara dzierżą panowanie,
Wówczas nie była to ona. Szaleństwo
Wytacza „za“ i „przeciw“ argumenty.
Dwoisty system, gdzie rozum wzburzony
Nie ginie, strata zaś udaje rozum
Bez oburzenia rozważając jeno:
Ona — nie ona?! W mej duszy szczególna
Wre walka, wprowadzając w niepodzielnej
Istocie większy rozdział, niźli przepaść
Pomiędzy niebem i ziemią. A jednak
Nawet w przepaści owej niezgłębionej
Nie ma dość miejsca, by przyjąć najmniejszy
Punkcik subtelny, jak przędza Arachny.
Ot, dowód silny, jak brama Plutona:
Niebieski węzeł łączy mnie z Kresyda.
Ot, dowód silny, jakby same niebo:
Niebiański węzeł rozluźnia się, pęka.

Inny, spleciony pięcioma palcami,
Trzyma dziś w kupie strzępy jej miłości,
Kruszki, ogryzki, wstrętne niedojadki
Już wietrzejących uczuć dla Dyomeda.
Ulisses. Mógłżeby zacny Troil choć w połowie
Czuć to, co mówi szał przez jego usta?
Troilus. Tak, Greku. Niechaj to spisane będzie
Pismem czerwonem, jak serce Maworsa,
Gdy je płomieniem ogarnęła Wenus.
Silniej i wierniej nie płonął miłością
Żaden młodzieniec. Posłuchaj mnie, Greku:
Dawnej miłości mojej dla Kresydy
Równa nienawiść dziś dla Dyomedesa.
Tą moją kryzą chce on hełm swój ubrać.
Choćby sam Wulkan ukuł dlań zbroicę,
Miecz mój rozwali ją... Bardziej nie bije
O słuch Neptuna straszliwy wał morski,
Mocą słoneczną w wodną wzrosły górę,
A przez żeglarzy zwany „Hurricano“ —
Niźli rozmachem zabójczym upadnie
Miecz mój na kark Dyomeda.
Tersytes. Pięknie go połaskocze za rozpustę!
Troilus. Fałszywa, stokroć fałszywa Kresydo,
Sprzeniewierzenie lśni jak czystość sama
Wobec twych plam.
Ulisses. Spokojnie, mości książę!
Burza twych słów przynęca uszy.

(Wchodzi Eneasz).

Eneasz. Całą godzinę szukam ciebie, książę,
Hektor już pewnie przywdział zbroję w domu,
Ajaks zaś czeka, by was odprowadzić.
Troilus. Dzięki ci, książę, drogi przyjacielu!
Zdrajczyni żegnaj! Tobie zaś, Dyomedzie,
Troilus pewnie końca wnet dojedzie!
Ulisses. Do bramy pójdziem wraz.
Troilus. Z czcią winną, składam dank.

(Troilus, Eneasz i Ulisses odchodzą).

Tersytes (występuje naprzód sceny). Ach, gdybym dopadł tego opryszka Dyomeda! Chciałbym jak kruk krakać, aby mu udzielić przepowiedni! Patroklus da mi, czego tylko zapragnę, gdy go objaśnię co do tej ladacznicy; papuga nie zrobi tyle dla zdobycia sobie migdała, ile on, by posiąść jakąkolwiek dziewczynę. Rozpusta! Wojna i rozpusta i nic więcej! Nie ma nic modniejszego! Niech to wszystko gorejący dyabeł porwie!

(Odchodzi).
SCENA TRZECIA.
Troja. Przed pałacem Pryama.
Wchodzą: HEKTOR i ANDROMACHA.

Andromacha. Kiedyż to mąż mój był tak nie w humorze,
By zatkać uszy przed wszelką przestrogą?
Złóż zbroję, proszę, nie idź dziś do walki.
Hektor. Zmuszasz mnie, bym cię złajał. Wejdź do domu!
Na wszystkich nieśmiertelnych, pójdę bić się!
Andromacha. Mój sen niedobrą wróżbą nam na dzisiaj...
Hektor. Ni słówka więcej!

(Wchodzi Kasandra).

Kasandra. Gdzie jest brat mój, Hektor?
Andromacha. Tu siostro, stoi zbrojny, z krwawą myślą.
O, złącz się ze mną w gorącem błaganiu!
Na klęczkach prośmy, by został. Noc całą
Śniłam o krwawej walce i noc całą
Straszne nękały mnie widziadła mordów.
Kasandra. Jak to się zgadza!
Hektor. Niech ozwą się trąby!
Kasandra. Nie do ataku jednakże, na bogi!
Hektor. Niech trąbią! Bogom złożyłem przysięgę!
Kasandra. Oni na śluby nierozważne głusi!
Taki ślub profanacyą jest wstrętniejszą,
Niźli ofiara ze zgniłej wątroby.
Andromacha. Posłuchaj rady. Nie jest to pobożność
Poczuciem obowiązków szkodzić sobie.

Z równą słusznością możnaby zaprawdę
To, co się skradło, rozdawać w jałmużnie,
Lub też rabować, by módz biednych wesprzeć,
Kasandra. Przysięga dobry tylko cel uświęca.
Wszystkich przyrzeczeń ona nie popiera.
O, złóż, Hektorze, zbroję.
Hektor. Dość już tego!
Mój honor losów opiera się burzy.
Cenne jest życie, lecz wzniosłe pojęcie
Stawia wysoko ponad życiem honor.

(Wchodzi Troilus).

I cóż, młodzieńcze? Pójdziesz dziś do boju?
Andromacha. Kasandro, poproś ojca, niech go wstrzyma.

(Kasandra odchodzi).

Hektor. Kaczej ty odłóż młodzieńcze twą zbroję,
Do rycerskości czuję się dziś skłonnym.
Niech wprzódy wzmocnią się wstęgi twych ścięgien,
Na burzę bitwy masz jeszcze dość czasu!
Tak, zdejmij puklerz z wiarą, pisklę moje,
Ze dziś ja bronię siebie, ciebie, Troję!
Troilus. Wiem, bracie, grzechem twym wspaniałomyślność,
Bardziej przystojna lwu, niźli mężowi.
Hektor. O jakim grzechu prawisz? Złaj mnie jeno...
Troilus. Często, gdy w boju padają Grekowie,
Na sam już widok i błysk twego miecza,
Wołasz: Powstańcie i żyjcie!
Hektor. Tak czynią
Bohaterowie.
Troilns. Szaleńcy!
Hektor. Co znowu?
Troilus. Przez miłość bogów,
Pozostaw ową litość naszym matkom;
Z chwilą gdy pancerz okryje pierś mężną,
Niechaj kieruje mieczem zemsta dzika,
Szafując bólem, a hamując litość.
Hektor. Pfe, co za dzikość!
Troilus. Hektorze, to wojna!
Hektor. Chciałbym, Troilu, byś nie bił się dzisiaj.

Troilus. Któżby mnie wstrzymać śmiał?
Los nie dokaże tego, ni mój posłuch,
Ni Mars, chociażby kazał mi się cofnąć —
I nie dokaże Hekuba, ni Pryam,
Choćby na klęczkach błagali mnie, płacząc.
Nie powstrzymałbyś mnie nawet ty, bracie,
Mieczem mi drogę zamykając. Może
Wstrzymać mnie tylko śmierć.

(Wraca Kasandra z Pryamem).

Pryam. Hektorze,
Zostań. Twą żonę sny, matkę widziadła,
Kasandrę wróżby trwożą, ja sam w końcu,
Jakgdyby prorok w ekstazie nadziemskiej,
Mówię ci: dzień ten przyniesie nieszczęście.
Więc zostań.
Hektor. Czeka mnie Eneasz w polu,
Na honor zresztą obiecałem Grekom
Ze dzisiaj rano stanę niezawodnie
Do walki.
Pryam. Niemniej jednakże pozostań.
Hektor. Słowa nie wolno mi łamać!
Wszakże mnie znacie. Nie zmuszaj mnie, ojcze,
Abym naruszał szacunek dla ciebie,
Chciej przyzwolenie raczej dać na drogę,
Której mi wzbraniasz, o, wspaniały władzco.
Kasandra. Nie zezwól, królu!
Andromacha. Nie ulegnij, ojcze!
Hektor. Daj spokój, Andromacho! Wróć do domu!
Uczyń to, jeśli istotnie mnie kochasz.

(Andromacha odchodzi).

Troilus. To ta szalona, zabobonna dziewka
Wymyśla wszystko.
Kasandra. Bądź więc zdrów, Hektorze!
Patrz, jak umierasz, jak twe oko gaśnie!
Patrz, krew czerwona z ilu ran ci spływa!
Słuchaj, jak jęczy Troja i Hekuba,
Jak Andromacha wije się w żałości!
Patrz, jak szaleństwo, rozpacz, przerażenie,
Kręcą się nakształt oszalałych błaznów,
Wołając: „Hektor, Hektor poległ! Hektor!“

Troilus. Precz, precz z nią!
Kasandra. Bądź zdrów — lecz cyt! — ja żegnam cię, Hektorze!
Łudząc się, ściągasz na nas sądy boże.

(Odchodzi).

Hektor. Jękjej w zdumienie wprawia ciebie, władzco!
Pójdź, niech twe słowa lud nam rozochocą,
A wrócim z wieścią pomyślną przed nocą.
Pryam. Bądź zdrów! Niech bogi mają cię w swej pieczy!

(Pryam i Hektor rozchodzą się w różne strony. Słychać trąbienie).

Troilus. Walczą już. Niech mnie dobre bóstwo wiedzie:
Dasz mi szyszaka ozdobę, Dyomedzie!

(Chce odejść. Zjawia się Pandarus).

Pandarus. Posłuchaj, mój najlepszy książę, posłuchaj!
Troilus. Co się stało?
Pandarus. Oto liścik od twej biednej dzieweczki.
Troilus. Pokaż go.
Pandarus. Zapowietrzona astma, zapowietrzona, dyabelska astma tak mi dojadła, a przytem doprawił mi nieszczęsny los tej dziewczyny; to jedno, to drugie, tak mnie dręczą, że maluczko, a zadrę nogi. Przytem oczy mi skaprawiały i w kościach mnie łamie, jakby kto zadał mi uroki, bo inaczej nie umiem sobie tego wytłumaczyć. — Cóż ona pisze?

Troilus. Czcze słowa tylko, ani trochę serca!

(Drze list).

W rzeczywistości szuka innej drogi.
Wietrze, do wiatru pędź, wirujcie serca!
Słówka ma dla mnie, jako dar jedyny,
A dla tamtego stroi miłość w czyny.

(Obaj rozchodzą się w przeciwne strony).

SCENA CZWARTA.
Pole pomiędzy Troją a obozem greckim.
Wrzawa bojowa. Wchodzi TERSYTES.

Tersytes. A to walą w siebie i walą. Warto popatrzeć. Obłudny, złośliwy chłystek Dyomedes, przypiął sobie do hełmu kryzę tego szurgota, tego zakochanego żółtodzióba trojańskiego z mokrą głową. Tożbym cieszył się, żeby natarli na siebie; żeby młody trojański osiołek, zakochany w owej ladacznicy, odesłał greckiego dziewko-łowcę razem z kryzą do tej podłej, gruchającej samiczki, podziurawionego, jak sito. Z drugiej strony pokazuje się, że złamanego szeląga nie warta cała wielka polityka zwietrzałego, suchego, nadgryzionego przez myszy serka, jakim jest Nestor i szczwanego lisa Ulissesa. Polityka ich na tem się zasadza, iż podjudzają kąśliwego buldoga Ajaksa, przeciwko równie zażartemu brytanowi, Achillesowi — i oto teraz pies Ajaks jeszcze większe stroi fumy, niż pies Achilles i nie chce już pokazać się w polu. Dojdzie do tego, że Grecy jechać będą na jednym wózku z barbarzyńcami, a ich polityka popadnie we wzgardę. Lecz, cyt... Właśnie zbliża się mąż z kryzą i mąż bez kryzy.

(Wpada Dyomedes ścigany przez Troila).

Troilus. Próżno uciekasz, rzuć się w fale Styksu,
A ja popłynę za tobą!
Dyomedes. Wybaczaj —
To nie ucieczka, to fortel jedynie,
Że przed przeważną cofnąłem się liczbą.
Bacz ty na siebie!

Tersytes. Broń twej ścierki, Greku! — Walcz o twą ścierkę, Trojańczyku! — O kryzę idzie tu, o kryzę!

(Dyomedes i Troilus nacierają wzajem na siebie i znikają za sceną).
(Wchodzi Hektor).

Hektor. Ktoś ty, o, Greku! Czy-ś godzien Hektora?
Czy krew twa czysta i cześć?

Tersytes. Nie, nie, jam urwis, obdartus, pokraka, pędziwiatr!

Hektor. Wierzę ci: żyj więc sobie!

(Hektor wychodzi).

Tersytes. Bogu najwyższemu dzięki, że mi wierzysz. Niechaj jednak zaraza kark skręci tobie za to, iż tak mnie przestraszyłeś. — Cóż dzieje się z tymi dwoma nędznymi wartogłowami? Zapewne połknęli się nawzajem. Ach, jakże śmiałbym się z całego gardła! No, i nie byłoby to nic nadzwyczajnego: wszakże łajdactw o samo siebie pożera. Muszę przecie ich wytropić.


SCENA PIĄTA.
Tamże.
Wchodzi DYOMEDES z służącym.

Dyomedes. Pójdź, chłopcze, zabierz konia Troilowi
I do Kresydy wiedź tego rumaka,
Oświadcz jej pięknu usługi me korne,
Dodaj, że ukarałem Trojańczyka,
Jako jej rycerz.
Służący. Idę do niej, panie.

(Odchodzi).
(Wchodzi Agamemnon).

Agamemnon. Hej, naprzód! Szalejący Polydamus
Pobił Menona; bastard Margarelon
Zdeptał Doreusa
I jakby kolos stoi, dzierżąc sztandar
Ponad krwawemi zwłokami poległych
Książąt Cediusa i Epistropusa.
Poliksen trupem padł; Amfimach, Thoas —
Śmiertelnie ranni; Patroklus pojmany,
Może zabity; sromotnie zmiażdżony
Palamed; straszny łucznik trwogę sieje
W naszych szeregach. Nuże, Dyomedzie,
Posiłków trzeba czemprędzej, lub po nas!

(Wchodzi Nestor).

Nestor. Zwłoki Patrokla nieście do Achila!
Niech gnuśny Ajaks przez sam wstyd się ruszy.
Dzisiaj Hektorów tysiąc chyba walczy.
Tutaj z rumaka swego, Galatei,
Zmiata nam hufce; wnet zjawia się pieszo,
A gdzie postąpi, Grek pierzcha, lub ginie,
Jak roje rybek w paszczy wieloryba;
Nagle gdzieindziej wypływa i zaraz
Całe zastępy Greków upadają,
Jakgdyby zboże pod sierpem kosarza.
Tu, tam i ówdzie porywa on, miażdży,
Zapał swój łącząc z przedziwną zręcznością.
Co zechce, czyni wnet, a czyni tyle,
Iż niemożliwem zda się to, co czyni.

(Wchodzi Ulisses).

Ulisess. Odwagi jeno! Bohater Achilles
Już za broń porwał, klnie i zemsty łaknie.
Ruszył ospałą krew zgon Patroklusa,
I widok posiekanych Myrmidonów,
Którzy rąk, nosów pozbawieni, biegną
Ze skargą na Hektora. Ajaks stracił
Jednego z druhów i pieniąc się z gniewu,
Zakuty w zbroi szuka Troilusa,
Co, jak szaleniec morduje dziś wszystko
Z nadludzką, nie do uwierzenia siłą,
To w tłum wpadając, to znów w okół siekąc,
Tak swego męstwa nic nie oszczędzając,
Jakby los, gardząc rozsądkiem, sam jemu
Gotował tryumf!

(Wchodzi Ajaks).

Ajaks. Hej, tchórzu, Troilu...

(Odchodzi).

Dyoinedes. Tam, tam!
Nestor. Pokażcie naszą sztukę!
Achilles. Nuże!
Pokaż się dziatek zabójco, Hektorze!
Spróbuj, co znaczy, gdy Achilles w gniewie.
Hektor! Gdzie Hektor? Chcę tylko Hektora!

SCENA SZÓSTA.
Inna część pola w alki.
Wchodzi AJAKS.

Ajaks. Troilu! Tchórzu! Troilu, gdzie jesteś?

(Wchodzi Dyomedes).

Dyomedes. Troilu! Gdzie on, pytam.
Ajaks. A to czego?
Dyomedes. Chcę go wychłostać.
Ajaks. Gdybym ja był wodzem,
Raczej mą godność tobie dałbym, niźli
Prawo tej chłosty. Gdzież u licha Troil?

(Wchodzi Troilus).

Troilus. Fałszywy Dyomedzie! Wystąp, zdrajco!
Gardłem odpowiesz mi za mego konia!
Dyomedes. Ha, jesteś wreszcie!
Ajaks. Mnie go pozostaw, proszę cię, Dyomedzie!
Dyomedes. Nie mogę, za nim rozbijam się wszakże.
Troilus. Obaj tu do mnie, podstępni Grekowie.

(Walcząc oddalają się).
(Wchodzi Hektor).

Hektor. To Troił? Dobrze masz, najmłodszy bracie!

(Wchodzi Achilles).

Achilles. A, mam cię w końcu, m am! Broń się, Hektorze!

(Walczą).

Hektor. Wytchnij, gdy pragniesz.
Achilles. Precz z tą grzecznością, dumny Trojańczyku!
Masz szczęście jeszcze, że-m odwykł od zbroi:
Na dobre wyjdzie ci mój odpoczynek.
Ale niebawem ujrzymy się znowu,
Tymczasem żegnaj!

(Odchodzi).

Hektor. Żegnaj, Achillesie!
Gdybym był wiedział, że spotkam cię, pewnie
Sił nie trwoniłbym...

(Wraca Troilus).

Cóż słychać, mój bracie?

Troilus. Ajaks wziął Eneasza do niewoli.
Jak śmiał on! Klnę się na niebiosa jasne,
Że albo oswobodzę Eneasza,
Albo zostanę sam jeńcem. Mój Boże,
Choćbym dziś zginąć miał, tem się nie strwożę!

(Odchodzi).
(Wchodzi Grek w bardzo pięknej zbroi).

Hektor. Stój tutaj, celem jesteś przewspaniałym.
Nie chcesz? Podoba mi się taka zbroja;
Skruszę ją, wszystkie rozerwę spojenia,
Gdy cię dostanę. — Ty nie chcesz stać, jagnię?
Więc goń! Twej zbroi tylko Hektor pragnie.

(Obaj oddalają się).
SCENA SIÓDMA.
Tamże.
Wchodzi ACHILLES w otoczeniu MYRMIDONÓW.

Achilles. Wkoło otoczcie mnie, me Myrmidony,
Na każde słowo bacząc! Gdzie się zwrócę,
Wy za mną. Siły zachowajcie świeże,
A skoro krwawy napotka nas Hektor,
Odgródźcie go parkanem waszych włóczni
I bez litości płatajcie go mieczem.
Za mną! Gdzie wskażę, spieszcie w zwartym rzędzie.
Hektor dziś musi trupem być i będzie!

(Odchodzą).
SCENA ÓSMA.
Tamże.
Zjawiają się: MENELAUS i PARYS. Później wchodzi TERSYTES.

Tersytes. A! Wpadł więc rogacz na fabrykanta rogaczy! Bardzo dobrze, byku; bardzo dobrze, ośle! Dziarsko tnij, Parysie, dziarsko, wróblu z dwumężną samiczką; dziarsko Parysie, dziarsko! O, byk górą! Uważaj, by cię nie wziął na rogi!

(Walcząc, znikają).
(Wchodzi M argarelon).

Margarelon. Wstań, niewolniku, broń się!
Tersytes. Kto ty?
Margarelon. Bastard Pryama.
Tersytes. I ja jestem bastardem; urodziłem się jako bastard i jako bastard dałem się wychować; jako bastard na duchu, na sercu, w każdym calu nieślubny. Niedźwiedź nigdy nie kąsa drugiego niedźwiedzia, dlaczegóż mieliby inaczej postępować bastardzi? Miej się na baczności, walka mogłaby być dla nas złym horoskopem: syn nierządnicy, walcząc dla nierządnicy, musi ściągać na się sąd niebios. Bądź zdrów, bastardzie!
Margarelon. Niech cię dyabeł porwie, ty tchórzu!

(Odchodzą).
SCENA DZIEWIĄTA.
Inna część pola walki.
Wchodzi HEKTOR.

Hektor. Zgniłka na wewnątrz, choć tak piękna z wierzchu!
Wspaniałość zbroi przypłaciłeś życiem,
Skończyłem dzienną już pracę. Na bogi,
Dość utoczyłeś krwi, mój mieczu, srogi!

(Zdejmuje hełm, odkłada miecz).
(Wchodzi Achilles z Mynnidonami).

Achilles. Hektorze, oto słońce już zapada,
Zdyszana, wtacza się noc w jego szlaki,
A gdy zagaśnie słońce na błękicie,
Wraz z dniem skończonym, Hektor skończy życie.
Hektor. Nie zaczniesz walki, gdy złożyłem zbroję.
Achilles. Walcie weń, chłopcy! Oto przy was stoję.

(Hektor pada).

Ilium! To samo oby cię spotkało!
Wszak w nim twe serce, twe nerwy, twe ciało!
Nuż, Myrmidony, krzykiem zwieście pora,
Że dłoń Achilla zabiła Hektora.

(Trąbią do odwrotu).

Słyszycie? Grecy trąbią do odwrotu!
Myrmidony. Tem samem hasłem brzmią trojańskie trąby.
Achilles. Smoczemi skrzydły noc osłania ziemię,
Rozdziela wojska, jak herold buławą:
Wpółnasycony, po ostatniem dziele
Możesz, mój mieczu, także spocząć śmiele.

(Wsuwa miecz do pochwy).

Przywiążcie trupa do ogona konia,
Abym go powlókł przez trojańskie błonia.

(Wszyscy odchodzą).
SCENA DZIESIĄTA.
Tamże.
AGAMEMNON, AJAKS, MENELAUS, NESTOR, DYOMEDES i inni wkraczają w tryumfalnym pochodzie. Za sceną okrzyki radości.

Agamemnon. Słyszycie wrzawę?
Nestor. Niech umilkną bębny!
Wojownicy (za sceną). Niech żyje Achil, pogromca Hektora!
Dyomedes. Wołają: Hektor padł z ręki Achilla.
Ajaks. Gdyby tak nawet, nie krzyczcież — do biesa!
Hektor, co najmniej, wart był Achillesa.
Agamemnon. Przejdźcie po cichu: doniosła to chwila.
W namiocie moim czekam na Achilla.
Gdy poległ Hektor, czas już mieć na względzie,
Iż runie Troja i koniec walk będzie.

(Odchodzą).
SCENA JEDENASTA.
Tamże.
Wchodzą: ENEASZ i TROJAŃCZYCY.

Eneasz. Wstańcie. My pola jesteśmy panami.
Niech nikt nie wraca do dom, tu nasz nocleg,

(Wchodzi Troilus).

Troilus. Hektor zabity!
Wszyscy. Hektor? Wielki Zeusie!
Troilus. Trup u końskiego wlecze się ogona
Po zawstydzonych owym czynem polach.
Chmurni bogowie, dajcie rychły koniec!
Z tronów swych, szydząc, patrzcie na srom Troi
I ulitujcie się, męczarnie skróćcie,
A z ostateczną nie zwlekajcie zgubą!
Eneasz. Nie rabuj, książę, otuchy rycerstwu!
Troilus. Nie zrozumiałeś mnie, skoro tak prawisz.
Nie mówię o ucieczce, trwodze, śmierci.
Oprę się wszystkim straszliwym zrządzeniom,
Któremi grożą bogi. Lecz padł Hektor!
Co na to powie Pryam, co Hekuba?
Kto się odważy na to, by jak puszczyk
Wnieść w mury Troi krzyk: „Hektor zabity!“
W kamień przemieni Pryama wieść owa,
W źródła, w Nioby — dziewki i kobiety;
W statuy — młodzież; całą wprawi Troję
W szaleństwo. Bogi słońce Troi gaszą:
Zguba Hektora jest zagładą naszą.
Lecz, stójcie! O, namioty wy przeklęte,
Tak dumnie ziemię frygijską depczące,
Niechaj powstaje sobie Tytan; muszę
Nawskróś was przetrząść! Tchórzliwy olbrzymie,
Zawiści naszej wszechświat nie rozdzieli:
Pognam za tobą, jakby złe sumienie,
Co stwarza widma na równi z obłędem.
Nuże, ku Troi, wojownicy krwawi,
Nadzieja zemsty niech wam boleść zdławi.

(Eneasz z Trojańczykami odchodzi).
(Wchodzi Pandarus).

Pandarus. Posłuchajcie mnie, posłuchajcie!
Troilus. Precz mi ohydne rajfurstwa narzędzie!
Hańba niech wieczną twą nagrodą będzie!

(Odchodzi).

Tersytes. Ładny balsam na łamanie w mych kościach. O, świecie, świecie! Oto, jak nagradzają biednego pośrednika! O, rajfurzy i uwodziciele, jakże gorąco zachęca się was do usług, a jak szkaradna czeka was potem zapłata! Dla czego zabiegi nasze spotyka tak miłe powitanie, a taka hańba idzie krok w krok za dokonanem przez nas dziełem? Jaką na to znaleść maksymę, jakie porównanie? Ach, otóż i ono:

Brzęczy rozkosznie pszczółka pracowita,
Póki ma żądło i miodu do syta.
Lecz skoro kolca pozbawią ją psotki,
Już niczem dla niej pieśń, niczem miód słodki.

Handlarze mięsa ludzkiego wypiszcie to sobie serem w kominie:

Ilu was jest tu z gildy Pandarowej,
Do łez wzruszeni bądźcie jego słowy.
W braku łez, westchnień niech tysiącem zagra
Współczucie wasze, lub choćby — podagra.
Bracia i siostry w rajfurskiem rzemiośle,
Niedługo przyszłość mój zapis wam pośle.
Mógłbym testam ent ów dać, choćby zaraz,
Lecz w wiódłbym gąski z Winczestru w ambaras.
Niech więc wprzód łaźnia ulgi trochę da mi,
Nim wam zapiszę gościec z dodatkami.

KONIEC.

CYMBELIN.
Przekład
STANISŁAWA ROSSOWSKIEGO.

OSOBY.

CYMBELIN, król Anglii
KLOTEN, jego pasierb.
LEONATUS POSTUMUS, szlachcie, małżonek Imogeny.
BELARYUSZ, banita, żyjący pod nazwiskiem Morgana.

GWIDERYUSZ, zwany Polidorem   synowie Cymbelina.
ARWIRAGUS, zwany Kadwalem

FILARYO, przyjaciel Postuma.
JACHIMO, rzymski szlachcie.
KAJUSZ LUCYLJSZ, rzymski poseł, wódz.
PISANIO, sługa Postuma.
KORNELIUSZ, lekarz.
DWAJ DWORZANIE Cymbelina.
FRANCUSKI SZLACHCIC, przyjaciel Filaryona.
DWAJ SENATOROWIE RZYMSCY.
RZYMSKI OFICER.
TRYBUN.
WRÓŻBITA.
DWAJ ANGIELSCY OFICEROWIE.
DWAJ DOZORCY.
KRÓLOWA, druga żona Cymbelina, matka Klotena.
IMOGENA, córka Cymbelina z pierwszego małżeństwa.
POKOJOWA Imogeny.

Szlachta, damy dworu, widziadła, muzycy, oficerowie, żołnierze, posłańcy, orszak.
Rzecz dzieje się naprzemian w Anglii i w Rzymie.

AKT PIERWSZY.

SCENA PIERWSZA
Anglia. Ogród w pałacu Cymbelina.
Wchodzą dwaj DWORZANIE.

Pierwszy dworzanin. Wszyscy tu chmurni. Krew tak nie podlega
Odmianom aury, jak w lot przybierają
Dworzanie minę króla.
Drugi dworzanin. Cóż się dzieje?
Pierwszy dworzanin. Córze, dziedziczce swojej, król na męża
Upatrzył syna żony, którą świeżo
Poślubił jako wdowę. Lecz tymczasem
Panna wybrała sobie sama męża,
Biednego wprawdzie, ale szlachetnego.
Ledwie złączonych rozdzielił gniew króla,
Ją szląc do kaźni, jego na wygnanie.
Stąd ów udany smutek dworzan. Sądzę,
Ze tylko pan nasz cierpi.
Drugi dworzanin. Tylko pan nasz?
Pierwszy dworzanin. I ten, co stracił ją; królowa również,
Żarliwa związku tego protektorka.
Lecz co do dworzan, to choć w ślad za królem
Czoło i twarz swą chmurnie marszczą, każdy
W głębi raduje się z tego.
Drugi dworzanin. I czemu?

Pierwszy dworzanin. Ów, odrzucony przez księżnę — to człowiek
Z gruntu bezecny, a ten, co ją posiadł,
(Raczej poślubił i wygnany został),
Równego nie ma chyba na tym świecie,
Bo i najlepszy jeszcze w tyle za nim.
Nie wyobrażam sobie nawet, aby
Zdołał ktoś drugi połączyć z urodą
Tyle cnót razem.
Drugi dworzanin. Nie przesadzasz, waszmość?
Pierwszy dworzanin. Za mało jeszcze pochwał mam dla niego.
Miasto rozwinąć całą jego wartość,
Ściągam ją raczej.
Drugi dworzanin. Jego ród, nazwisko?
Pierwszy dworzanin. Genealogii, wyznam, nie zbadałem
Aż do początków. Syn to Sycyliusza,
Który, jak wiecie, pod Kasybelanem
Wsławił się w walce z Rzymem, a godności
Od Tenancyusza dostał był za służbę
Równie chwalebną, jak wierną. Stąd właśnie
Przydomek jego „Leonatus“. Śtary
Dwóch jeszcze synów miał, obydwaj jednak
Zginęli mężnie w walce, z mieczem w dłoni.
Zabił go żal za nimi, których kochał
Całą potęgą serca. Pozostawił
Wdowę brzemienną. Dając życie temu,
O którym właśnie mowa — sama zmarła.
Wówczas król bierze w swą opiekę dziecko,
Daje mu imię Leonat Postumus,
Sam wychowuje go, bierze za pazia
I kształcić każe we wszystkiem, do czego
Nada się tylko. A chłopiec naukę
Chwytał, jak my, powietrze; każdy przedmiot,
Ledwie podany, wnet opanowywał.
Już wiosna żniwo dała mu. Żył tedy
U dworu jako wzór młodzieży, jako
Pacholę, starych poprowadzić zdolne.
A dla małżonki swej, z powodu której
Banicyą został obłożony, — wszakże

W nagrodę cnoty oddała mu siebie!
Co to być musi za człowiek, osądźcie
Po jej wyborze!
Drugi dworzanin. Chylę przed nim czoło
Po tem, co słyszę. Lecz powiedz mi, waszmość,
Nie ma król więcej, prócz niej, dzieci?
Pierwszy dworzanin. Nie ma!
Wprawdzie dwóch synów miał. Jeśli-ś ciekawy,
Posłuchaj: starszy trzy lata ukończył,
Młodszy zaś jeszcze w powijakach leżał,
Gdy ich skradziono... Nikt po dziś dzień nie wie,
Gdzie się podzieli.
Drugi dworzanin. Dawno to się stało?
Pierwszy dworzanin. Jakoś przed laty dwudziestu.
Drugi dworzanin. Czyż to możebne, by królewskich dzieci
Tak źle strzeżono i tak źle szukano,
Iż się nie znalazł ślad?
Pierwszy dworzanin. Prawda! To dziwne.
Niedbalstwo prawie śmieszne, lecz — niestety —
Prawdziwe.
Drugi dworzanin. Muszę wam wierzyć na słowo.
Pierwszy dworzanin. Cyt! Oto właśnie szlachetny pan idzie
Z królową i księżniczką...

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Tamże.
Wchodzą: KRÓLOWA, POSTUMUS, IMOGENA.

Królowa. Wierzaj mi, córo, ja zwyczajem macoch
Koso na ciebie nie popatrzę nigdy.
Mam stać na straży twej kaźni; ten strażnik
Sam ci podaje klucze od więzienia.
Tobie zaś, panie, pragnę być rzeczniczką,
By jak najrychlej uśmierzyć gniew króla.
Gniew ten jaskrawo jeszcze wciąż goreje,
Najlepiej przeto będzie, gdy się poddasz
Sądowi króla z tą cichą pokorą,
Jakiej wymaga rozsądek.

Postumus. Dziś jeszcze
Wyjadę.
Królowa. Znane ci niebezpieczeństwo.
Współczując z wami, zostawiam was samych.
Przejdę się po ogrodzie, choć surowo
Król mi nakazał wzbronić wam rozmowy.

(Wychodzi).

Imogena. Nędzna obłudo! Jak to ona umie
Pogłaskać, raniąc! Mój najdroższy mężu,
Trwoży mnie wprawdzie potroszę gniew ojca,
Ale nie skutki gniewu, byle-m jeno
Przysięgi wiernie dochowała tobie.
Teraz czemprędzej uchodź. Ja zostanę
Jako niezmienny cel złowieszczych spojrzeń.
Pociechą całą będzie mi nadzieja,
Że nie przepadniesz, drogi skarbie, w świecie;
Że cię obaczę znowu!
Postumus. O, ty moja
Królowo, pani! Nie płacz ty już dłużej!
Większą, niżeli mężczyźnie wypada,
Odsłaniam czułość. Ja tobie zostanę
Mężem tak wiernym, jak drugiego nie ma.
W Rzymie osiędę, w domu Filaryona,
Który w przyjaźni żył niegdyś z mym ojcem,
Choć mnie, co prawda, zna on tylko z listów.
Tam, o, królowo moja, szlij pisanie.
Oko me będzie z goryczy inkaustu
Dobywać słodkie słowa, które skreślisz.
Królowa (wracając). Proszę was, prędzej! Gdyby tak król nadszedł,
Bóg wie, jak ciężko tknąłby mnie gniew jego.

(Do siebie).

Trzeba go tutaj sprowadzić. On hojnie
Każdą mi krzywdę nagradza dla zgody,
I za zmartwienie każde suto płaci.

(Wychodzi).

Postumus. Gdyby się żegnać nawet i tak długo,
Jak życia starczy, męczarnia rozstania
Wzrosłaby jeno. Bywaj-że mi zdrowa!

Imogena. Nie odchodź jeszcze!
Za krótkiem byłoby to pożegnanie,
Gdybyś się wybrał tylko na przechadzkę.
Spójrz, luby, na ten brylant, on pochodzi
Od mojej matki, przyjm go, drogie serce —
I noś, dopóki nie poślubisz innej,
Gdy Imogena umrze.
Postumus. Co? Co? Innej?
O wielkie bogi, tę mi tylko dajcie,
Którą posiadam już; więzami śmierci
Uściskom innej wydrzejcie mnie. Oto

(Nasadzając pierścień na palec).

Bądź ze mną zawsze, jak długo potrafi
Świadomość ciebie utrzymać na palcu.
Najdroższa i najlepsza! Jak za ciebie
Zmieniłem me ubogie „ja“, wyjść muszę z zyskiem
I przy zamianie symbolów uczucia.
Jako pamiątkę miłości noś więzy,
Które nakładam najcudniejszej z wszystkich
Więzionych istot.

(Wkłada jej naszyjnik).

Imogena. O, wszechmocne bogi.
Kiedy-ż znów ujrzym się?

(Wchodzi Cymbelin z orszakiem).

Postumus. Król tutaj... Biada!
Cymbelin. Ty, kreaturo nędzna! Precz z mych oczu!
Zginiesz, jeżeli pomimo zakazu
Dłużej się ważysz dwór nasz kalać sobą.
Trucizną jesteś dla mej krwi.
Postumus. Niech bogi
Ciebie i co dobrego jeszcze jest przy tobie,
Mają w swej pieczy. Idę!

(Wychodzi).

Imogena. Mniej okropną
Śmierć by mi była!
Cymbelin. O, ty zaślepiona,
Zamiast mi młodość wznowić, zdwajasz jeszcze
Liczbę lat moich.
Imogena. Nie szkodź sobie, panie,
Zbytniem wzruszeniem. Gniewu się nie zlęknę...

Od trwogi, bolu chroni mnie, jak pancerz,
Głębsze uczucie...
Cymbelin. Drwisz? Gardzisz mą łaską?
Imogeiia. Czem dla mnie łaska, gdy nie mam nadziei?
Cymbelin. Mogłaś za męża mieć syna królowej!
Imogena. Mogłam! Na szczęście nie musiałam! Orła
Nie rzucę dla jastrzębia!
Cymbelin. Lepszy tobie
Żebrak... Nad moim tronem dzięki tobie
Hańba zawisła.
Imogena. Bo mi zabroniono
Nowym go blaskiem oblec.
Cymbelin. O, nędznico!
Imogena. Z twojej to winy, panie, kocham jego,
Wychowywana przezcię z nim pospołu.
Każdej kobiety godzien on być mężem...
Czem-że ja w obec niego?
Cymbelin. Oszalała!
Imogena. Tak, prawie! Niechaj bogi mnie uleczą.
Czemuż nie jestem ja pasterską córą,
A Leonatus mój, synem pasterza!

(Wchodzi królowa).

Cymbelin. O, bezrozumna!

(Do królowej).

Znowu byli razem!
Nie posłuchałaś mnie! Bierzcie ją zaraz —
I do ciemnicy!
Królowa. Cierpliwości, królu.
Ty, pani córo, milcz... Mój drogi władzco,
Zostaw nas samych i szukaj rozrywki,
Jakiej zapragniesz.
Cymbelin. Nie! Niechaj wysycha
Kropla po kropli krwi w niej co dnia; niechaj
Wyschnięta, stara, zginie przez swe głupstwo.

(Wychodzi. — Wchodzi Pisanio).

Królowa. Fe! (Do Imogeny). Daj-że spokój! — Oto jest wasz sługa.
Cóż tam nowego przynosisz nam, waszmość?
Pisanio. Syn twój królowo, napadł mego pana.

Królowa. Co? Lecz nie przyszło przecie do nieszczęścia?
Pisanio. Nie brakowało wiele, ale pan mój
Nie bił się z przeciwnikiem, igrał jeno,
Wolny od gniewu, aż ich rozdzieliło
Kilku pobliskich panów...
Królowa. To mnie cieszy!
Imogena. Tak! Syn wasz, ojca mojego przyjaciel,
Ujął się za nim! Co za bohaterstwo,
Napaść banitę! Gdyby tak w Afryce
Spotkać się mogli i gdybym ja przy nich
Stać mogła z igłą w ręku, aby przekłuć
Nędznika, który cofnie się... — Pisanio!
Czemu swojego opuściłeś pana?
Pisanio. Bo mi pójść kazał, surowo wzbraniając,
Bym towarzyszył mu chociaż do fortu.
Tutaj zaś podał mi przepisy służby,
Jaką mam pełnić przy waszej miłości,
Jeśli zażądasz.
Królowa. Wiernym był ci zawsze
Pisanio sługą. Ze będzie nim nadal,
Masz na to słowo me.
Pisanio. Wasza wysokość
Raczy podziękowanie przyjąć.
Królowa (do Imogeny). Przejdź się ze mną!
Imogena (do Pisania). Zgłosisz się waszmość do mnie w pół godziny.
Pragnę, byś jeszcze na pokładzie statku
Pomówił z moim panem. — Teraz odejdź.

(Wszyscy wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Plac publiczny.
KLOTEN, DWAJ LORDOWIE.

Pierwszy lord. Mości książę, należałoby zmienić koszulę. Z powodu bowiem gwałtownej walki, ziejesz wasza książęca mość parą, jak ofiara. Skąd powietrze wychodzi, tam ono i wchodzi, a zaprawdę nie masz pod stropem tak dobrego powietrza, jak to, które wasza książęca mość wydajesz.
Kloten. Przebrałbym koszulę, gdyby była skrwawioną. — Cóż, zraniony?
Drugi lord (na stronie). Eh, nawet jego cierpliwość nie poniosła szwanku.
Pierwszy lord. Zraniony? Jego ciało jest chyba fantazmatem lub powietrzną pochwą dla ostrza, jeśli nie został zraniony.
Drugi lord (na stronie). Rapier uciekał w tył, jak dłużnik za miasto.
Kloten. Nędznik, nie dotrzymał mi placu.
Drugi lord (na stronie). Biegł ci ciągle do twarzy.
Pierwszy lord. Bo też kto wam dotrzyma placu, mości książę? Macie podostatkiem gruntu, ale on jeszcze ustąpił wam pola.
Drugi lord (na stronie). Na tyle cali, ile masz oceanów pod sobą. — Lizuny!
Kloten. Żałuję, że waszmość panowie wpadliście pomiędzy nas.
Drugi lord (na stronie). Ja niemniej. Byłbyś przecie raz wymierzył na ziemi, ile długości ma twoja głupota.
Kloten. Tego człowieka kochać, a mnie dać kosza!
Drugi lord (na stronie). Księżniczka w piekle smażyć się będzie, jeśli grzechem jest uczynić dobry wybór!
Pierwszy lord. Zawsze to twierdziłem, mości książę, że jej rozsądek nie może dotrzymać kroku jej urodzie. Jest ona jak piękny obrazek, z którego jednak nie promienieją blaski ducha.
Drugi lord (na stronie). Pięknie wyszłaby na tem, gdyby chciała blaski swe roztaczać przed głupotą.
Kloten. Pójdźcie, mości panowie, na moje komnaty. Szkoda, że obeszło się bez wypadku.
Drugi lord (na stronie). Chyba z oślą skórą!
Kloten. Cóż, pójdziecie panowie z nami?
Pierwszy lord. Do usług, mości książę.
Kloten. Chodźmyż wszyscy razem.

Drugi lord. Dobrze, panie!
SCENA CZWARTA.
Komnata w pałacu.
IMOGENA, PISANIO.

Imogena. Na wałach portu stój, jak wmurowany
I badaj każdy okręt. Stratą, równą
Stracie zbawienia, byłoby to dla mnie,
Gdyby list jego nie doszedł. Mów, jakie
Były ostatnie słowa twego pana?
Pisanio. Rzekł: „O, królowo droga!“
Imogena. Wionął chustką?
Pisanio. I do ust swoich tulił ją gorąco.
Imogena. Płótno bez czucia szczęśliwsze odemnie!
Czy to już wszystko?
Pisanio. Nie! Jak długo jeszcze
Okiem i uchem mogłem go rozróżnić,
Stał na pokładzie, szląc wciąż znaki chustką,
Rękawiczkami, kapeluszem, pragnąc
Wyrazić niemi, co czuł w głębi serca:
Jak dusza jego uchodzi powoli,
A jak pospiesznie okręt.
Imogena. Było trzeba
Zostać, aż wyda ci się jak ptak małym
I jeszcze mniejszym.
Pisanio. Tak też uczyniłem.
Imogena. Byłabym nerwy oczu wytężyła
Aż do pęknięcia, by śledzić go póty,
Póki nie zmalał jak koniuszek igły
I jako punkcik nie zniknął w przestworzu —
Potem zaś oczy odwrócić i płakać. Pisanio,
Kiedy od niego wieść przyjdzie?
Pisanio. Najbliższą
Pewnie okazyą.
Imogena. Nie miałam dość czasu
Na pożegnanie; tyle pięknych rzeczy
Chciałam mu jeszcze opowiedzieć o tem,
Jak myśleć o nim będę tu w godzinach,
Które wyznaczy; chciałam, aby przyrzekł,
Że i wśród Włoszek wiernym mi zostanie;

Chciałam go prosić, aby się w modlitwach
Spotykał duchem ze mną co dnia rano,
W południe, w wieczór, w onych porach bowiem
Wznosi się dusza moja ku niebiosom.
W końcu ujęłabym jeszcze w dwa słodkie
Słowa me usta przez pocałowanie.
Lecz właśnie ojciec nadszedł, niby mroźny
Powiew północy, który pączki warzy,
Zanim rozkwitną.

(Wchodzi dama dworu).

Dama. Najjaśniejsza pani
Przyzywa waszą wysokość.
Imogena. Pamiętaj
O mych rozkazach!
Pisanio. Wypełnię je święcie.


SCENA PIĄTA.
W Rzymie, w domu Filaryona.
FILARYO, JACHIHO, FRANCUZ, HOLENDERCZYK, HISZPAN.

Jachimo. Wierzaj mi, panie, znałem go w Anglii. Znaczenie jego rosło; spodziewano się po nim wielkich rzeczy, a że nie zawiódł oczekiwań, dowodem późniejsza sława. Byłbym jednak wówczas patrzył nań bez podziwu, chociażby nawet miał na pokaz spis swych wysokich przymiotów tak, iżby je można jeden po drugim wyczytać.
Filaryo. Mówisz o czasach, gdy nie dojrzał jeszcze ciałem, ani duchem.
Francuz. Widziałem go we Francyi. Tam było więcej takich, którzy równie bystro potrafili patrzeć w słońce.
Jachimo. Pojął za małżonkę córkę swego monarchy; jej wartość także obniża jego szalę. Dlatego to fama przedstawia go świetniej w swych barwach, niż rzeczywistość.
Francuz. A przytem banicya...
Jachimo. I aprobata tych, którzy pod sztandarem księżniczki stojąc, płaczą nad żałosnem rozdzieleniem, przedziwnie wznosi go ponad słuszną miarę — może być dla tego tylko, by ją utwierdzić w postanowieniu. Jakże łatwo bowiem mogłoby ono runąć pod atakiem byle kolubryny, gdyby pojęła za mąż żebraka, którego ubóstwa nie zrównoważą najwyższe przymioty! Jakimże to jednak stało się sposobem, iż zamieszka on u was? Skąd data?
Filaryo. Ja i jego ojciec byliśmy towarzyszami broni; ileż to razy ocalił mi on życie!

(Wchodzi Postumus).

Otóż i mój Anglik! Wciągnijcie go do waszego grona, jak przystoi ludziom stojącym na wyżynie waszego wykształcenia, wobec tak znakomitego cudzoziemca. Proszę was bardzo, zaznajomcie się waszmoście z tym panem, z którym wiążą mnie węzły zaszczytnej przyjaźni.
Francuz. Miałem sposobność poznać pana już w Orleanie.
Postumus. Istotnie. Od tego też czasu jestem dłużnikiem pańskim i chociaż długi zawsze staram się płacić, nie wiem jak wyrównam rachunek doznanej ze strony waszmość pana uprzejmości.
Francuz. Zbyt wysoko cenicie, panie, drobne moje przysługi. Sprawiło mi to prawdziwą przyjemność, iż mogłem pogodzić pana z moim rodakiem. Czyż nie należałoby ubolewać, gdybyście w przystępie zabójczego rozgoryczenia stanęli naprzeciw siebie z powodu takiej drobnostki.
Postumus. Wybaczcie, panie; byłem wtedy młodym jeszcze podróżnikiem. Kierowała mną raczej chęć samodzielności, niźli rozsądek, który nakazuje we wszystkiem podlegać cudzym doświadczeniom. Lecz i dzisiaj, gdy zapatrywania moje już dojrzały — choć nie wiem, żali nie jest pyszałkostwem, przypisywać sobie coś podobnego — i dzisiaj nie wydaje mi się to, o co nam poszło, taką drobnostką.
Francuz. W każdym razie, powód do rozprawy był za drobny; zwłaszcza dla ludzi, z których jeden drugiego byłby zabił niezawodnie, a kto wie, może nawet obaj byliby zginęli.
Jachimo. Czy wolno, nie narażając się na zarzut natręctwa, zapytać, o co poszło?
Francuz. Bagatela! Sprzeczka była publiczną, a treść jej można opowiedzieć bez obawy o nieprzyzwoitość. Poruszono mianowicie sprawę bardzo podobną do tej, o której rozprawialiśmy wczoraj wieczorem, gdy mianowicie każdy z nas chwalił kobiety swego kraju. Ten pan utrzymywał wtedy i oświadczył gotowość poprzeć sąd swój krwią z pod serca, iż jego pani piękniejszą jest, cnotliwszą, roztropniejszą, czystszą, stalszą i mniej dostępną pokusom, niż którakolwiek z najznaczniejszych dam Francyi.
Jachimo. Wasza pani zapewne zmarła, albo też zmieniłeś waszmość sam pierwotne swe zdanie.
Postumus. Bynajmniej. Ja trwam równie silnie przy mem zdaniu, jak ona przy swej cnocie.
Jachimo. Nie powinniście, panie, stawiać jej tak wysoko ponad nasze Włoszki.
Postumus. Nie opuściłbym nic z pochwał nawet wówczas, gdyby mnie znowu tak podrażniono, jak we Francyi. Mój podziw dla tej damy jest większy, aniżeli nawet miłość dla niej.
Jachimo. Nic łatwiejszego, jak nazwać którą z dam angielskich równie piękną i dobrą, a przecie za piękne to i za dobre byłoby wobec rzeczywistości. Gdyby nawet pańska dama przewyższyła inne znane mi kobiety tak samo, jak ów brylant na pańskiej ręce przyćmiewa inne brylanty, to jeszcze i wtedy przyznałbym jej tylko wśród wielu pierwszeństwo. Lecz podobnie, jak mnie nie zdarzyło się widzieć najcenniejszego z pośród wszystkich brylantów, trudno przypuszczać panie, jakobyś miał poznać kobietę, której żadna inna nie dorówna.
Postumus. Chwalę ją tak, jak ją cenię: na równi z mym brylantem.
Jachimo. To znaczy?
Postumus. Wyżej, niźli wszystkie dobra tego świata.
Jachimo. Ha, chyba niezrównana ukochana pańska nie żyje, albo też warta tyle, co lada błyskotka.
Postumus. Waszmość pan jesteś w błędzie. Ten kamień sprzedanym być może w razie, gdyby znalazł się nabywca dość bogaty, aby go kupić, lub też dość zasłużony, aby go otrzymać w prezencie. Natomiast dama, o której mowa, nie jest na sprzedaż, jako prawdziwy dar bogów.
Jachimo. Czy dar wam, panie, zesłany przez bogów?
Postumus. Co więcej: dar, który przy ich pomocy mam nadzieję ustrzedz.
Jachimo. Nie przeczę; może ona prawnie do was należeć, jako żona; ale czyż kaczki nie zapędzają się i na cudze stawy? Wszakże i pierścień wasz może paść ofiarą kradzieży. Tak więc z dwóch nieporównanych dóbr, jakiemi się waszmość pan szczycisz, jedno jest niepewne, drugie zawisło od przypadku. Przebiegły złodziej, zręczny uwodziciel bez trudu pozbawiliby was obu skarbów.
Postumus. Na szczęście nie masz we Włoszech nikogo równie zręcznego, by owładnąć zdołał czcią mej ukochanej — jeżeli to miałeś waszmość na myśli, nazywając ją dobrem niepewnem. Nie wątpię, że złodziei macie w tym kraju podostatkiem, a jednak o pierścień swój jestem zupełnie spokojny.
Filaryo. Mości panowie, przejdźmy do innego przedmiotu.
Postumus. I owszem. Czcigodny signor, wasz przyjaciel, panie — za co szczerą żywię dlań wdzięczność — traktuje mnie bynajmniej nie jak obcego; odrazu jesteśmy z sobą na poufałej stopie.
Jachimo. Pozwml mi waszmość tylko pięć razy tyle słów wymienić z waszą piękną władczynią, a już dam sobie z nią radę. Zmuszę ją do kapitulacyi, do poddania się, bylebym jeno znalazł przystęp i sposobność.
Postumus. Nie, nie!
Jachimo. Zakładam się o połowę mego majątku, jeśli waszmość ze swej strony założysz się o pierścień, który wedle mego szacunku wart jest jeszcze więcej; zakładam się raczej jednak dla zburzenia twej naiwnej ufności, niż dla naruszenia twego honoru. Aby zaś w niczem go nie obrazić, utrzymuję mój zakład wobec wszystkich kobiet tego świata.
Postumus. Uwodzi waszmość pana zbytnia pewność i nie wątpię, że spotka cię to, na co zasługuje podobna próba.
Jachimo. A mianowicie?
Postumus. Zawód, chociaż w gruncie próba owa zasługuje na coś więcej jeszcze: na karę.
Filaryo. Dość już, mości panowie! Cała rzecz wykłuła się zbyt raptownie; niechże pójdzie, jak przyszła — a was proszę, poznajcie się z sobą dokładniej.
Jachimo. Chętnie moje i mego sąsiada mienie postawiłbym na udowodnienie tego, co powiedziałem.
Postumus. Którą-ż kobietę obrałbyś, panie, za przedmiot swego zamachu?
Jachimo. Tę właśnie, mój panie, w której wierność wierzysz tak niezłomnie. Stawiam naprzeciw pańskiego pierścienia dziesięć tysięcy dukatów, pod warunkiem, że polecisz mnie u dworu, na którym przebywa owa dama. I niczego nie żądam więcej ponad to, jak dwukrotnej z nią roznmwy, a przywiozę stamtąd cześć jej, twojem zdaniem, tak nieugiętą.
Postumus. A więc złoto stawiam naprzeciw pańskiego złota. Co się tyczy pierścienia, jest mi on równie drogi, jak mój palec, który jest jego częścią.
Jachimo. Ostrożność zdradza w waszmości panu gorącego kochanka. Ale chociażbyś kupił ciało niewieście płacąc miliony za łut każdy, nie ustrzeżesz go od zepsucia. Podoba mi się jednak pańska trwożliwość, bo wskazuje na człowieka religijnego.
Postumus. Mówisz tak, panie, z nawyczki; przypuszczam, że uczciwe są twe zamiary.
Jachimo. Jestem panem i mistrzem słów mych, i przysięgam, że nie cofnę się przed wykonaniem tego, co rzekłem.
Postumus. Czyżby naprawdę? Pożyczę waszmości panu mój pierścień aż do czasu powrotu. Zróbmy-ż ugodę. Cnota mojej damy wyższą jest od niegodziwości twych myśli. Wyzywam cię, panie; zakład stoi. Oto mój pierścień.
Filaryo. Nie, nie ma zakładu!
Jachimo. Na bogi, zakład stoi; jeśli nie przyniosę panu dostatecznych dowodów, iż posiadłem najcenniejszy skarb twej ukochanej, to otrzymasz odemnie razem ze zwrotem pierścienia dziesięć tysięcy dukatów. Jeśli zostanę pokonany, jeśli owa dama obroni swój honor, na którym tak budujesz, to ona, pański klejnot, ten klejnot i moje złoto należeć będą do ciebie. Ale, powtarzam raz jeszcze: wszystko to pod warunkiem, iż zostanę przez waszmość pana poleconym.
Postumus. Przyjmuję warunki. Spiszemy punkta ugody i tylko stosownie do nich będziesz waszmość pan odpowiedzialnym. Jeśli potrafisz, panie, wykonać swe przechwałki, jeśli dowiedziesz mi niewątpliwie, że zwyciężyłeś, nie wezmę ci tego wcale za złe, byłby to bowiem dowód, że szło o kobietę niegodną sporu; jeśli jednak ona nie da się uwieść, jeśli nie zdołasz waszmość pan wykazać się sukcesem, w takim razie odpowiesz mi, panie, z mieczem w ręku za niecne myśli i zamach na jej niewinność.
Jachimo. Podaj, panie, rękę: zgoda! Umowę zawrzemy wobec sądu, a potem niezwłocznie wyruszam do Anglii, by przedsięwzięcie nasze nie ostygło, nie zamarło. Pójdę po pieniądze i każę zakład nasz utrwalić pisemnie.
Postumus. Dobrze.

(Postumus i Jachimo wychodzą).

Francuz. Czyżby mieli naprawdę obstawać przy tem?
Filaryo. Signor Jachimo nie ustąpi. Pójdźmy za nimi!

(Wychodzą).

SCENA SZÓSTA.
Anglia. W pałacu Cymbelina.
Wchodzą: KRÓLOWA, DAMY DWORU, KORNELIUSZ.

Królowa. Zrywajcie kwiaty, póki na nich rosa.
Gdzie spis jest?
Dama dworu. U mnie, najjaśniejsza pani.
Królowa. Możecie odejść.

(Damy dworu wychodzą).

Czy mi przyniosłeś, doktorze, te proszki?
Korneliusz (podając proszki). Wasza wysokość raczy je odebrać.
Czy wolno jednak — słuchając sumienia —
Spytać, do czego najjaśniejszej pani
Tych trucizn, które wprowadzone w ciało
Muszą sprowadzić śmierć, powolną wprawdzie,
Lecz niezawodną?
Królowa. Dziwi mnie, doktorze,
Twoje pytanie. Czy-żem nie dość długo
Twą uczenicą? Czy mnie nie uczyłeś
Jak się esencye robi, jak wyciągi,
Kadzidła — tak iż nawet król nasz wielki
Prosił mnie nieraz o próbki mej sztuki?
Cóż więc dziwnego, gdy kształcąc się dalej,
(Wszak za dyablicę nie będziesz mnie trzym ał),
Rozszerzyć pragnę zakres mojej wiedzy
Nowych szeregiem prób? Nauki siłę
Wybadać pragnę na tworach tak nędznych,
Ze szkoda na nie stryczka, (nie na ludziach!)
Próbując skuteczności owych środków,
Chcę zastosować potem antidota,
By poznać cechy i siły substancyi.
Korneliusz. Stwardnieje serce waszej wysokości
Skutkiem tych badań. Sam widok działania
Bywa w podobnych razach równie wstrętny,
Jak i szkodliwy.

(Wchodzi Pisanio).

Królowa. Bądź waszmość spokojny

(Do siebie).

Otóż pochlebca ów nędzny! Nasamprzód
Na nim spróbuję; sprzyja swemu panu,
A mego syna nie cierpi.

(Do Pisania).

Pisanio!

(Do Korneliusza).

Już nie potrzeba mi ciebie, doktorze.
Możesz pójść.
Korneliusz (do siebie). Mam cię, pani, w podejrzeniu!
Lecz nie dopuszczę do złego.
Królowa (do Pisania). Posłuchaj!
Korneliusz (do siebie). To nie podoba mi się. Ona sądzi,
Że jad trawiący dostała: o, znam ją,
I nie ważyłbym się piekielny środek
Dawać osobie, jak ona, przewrotnej...
Ten na czas krótki tylko oszałamia.
Być może, zechce ona go próbować
Naprzód na kotach, psach, potem wciąż wyżej...
Ale w pozornej śmierci z tej trucizny
Niebezpieczeństwa brak; na krótko tylko
Dusza popada w senną martwość, aby
Zbudzić się tem raźniejszą... W błąd ją wwiedzie
Fałszywy pozór; a ja tem wierniejszy,
Iż fałsz popełniam.
Królowa. Możesz pójść, doktorze,
I czekać aż cię wezwiemy.
Korneliusz. Do usług!

(Odchodzi).

Królowa. Wciąż jeszcze płacze? Jak sądzisz: czy z czasem
Nie uspokoi się i z rezygnacyą
Głupstwa nie zrzeknie się? Czyń, co możliwe.
W chwili, gdy rzekniesz mi, iż ona kocha
Mojego syna, staniesz tak wysoko,
Jak twój pan; wyżej jeszcze: padła bowiem
Trafem szczęśliwość jego, a nazwisko
Wkrótce ostatni oddech wyda. Wrócić
Nie może, ani zostać tam, gdzie bawi,

Zmieniając miejsce, zmieni jedną biedę
Na drugą; każdy dzień burzy mu tylko,
Co stworzył w dniu poprzednim. Jakaż
Korzyść z człowiekiem wiązać się, co runął,
I już nie wstanie; bo nawet przyjaciół
Nie ma, gotowych poprzeć go!

(Opuszcza puszkę, którą Pisanio podejmuje).

Podjąłeś,
Nie wiedząc, co to; przyjmże za twe trudy.
Własny to wyrób rąk mych; pięciokrotnie
Króla ocalił od śmierci i nie znam
Nic, coby bardziej wzmacniało. Zachowaj
Dar, jako zakład znaczniejszej nagrody,
Którą gotuję tobie. Twojej pani
Powiedz, od siebie, jak się rzeczy mają.
A pomyśl, jak się zmienią twoje losy;
Przychylność księżnej zachowasz, a zyskasz
Przychylność mego syna — nie zapomni
On tej przysługi. Króla ja już skłonię,
By wszystko, czego zapragniesz, uczynił,
Najbardziej jednak mnie tem do wdzięczności
Zobowiązałbyś. Przyszlij mi fraucymer
I rozważ dobrze, coś słyszał.

(Pisanio odchodzi).

Lis szczwany
I nieugięty, swego pana rzecznik,
Jej zasię mentor, baczący wciąż na to,
By zachowała serce małżonkowi.
Jeśli spożyje tylko, co mu dałam,
Nie będzie miała Imogen nikogo,
Ktoby się podjął poselstwa miłości,
A jeśli ona przecie nie ulegnie,
Skosztuje w końcu także tych przysmaków.

(Pisanio wraca z damami dworu).

Tak, doskonale! Te fiołki, dzwonki,
Pierwiosnki, wnieście do mojej sypialni.
Bądź zdrów, Pisanio! A nie zapominaj
O moich słowach.

(Królowa i damy dworu wychodzą).

Pisanio. O, tak! Nie zapomnę!
Nim pana zdradzę, raczej wprzód na ścięcie,
Oddam mą głowę... To przyrzekani święcie!

(Wychodzi).
SCENA SIÓDMA.
Inny pokój w pałacu.
Wchodzi IMOGENA.

Imogena. Ojciec surowy, fałszywa macocha,
Głupi zalotnik zamężnej kobiety,
Banita mąż jej — o, ten mąż, ten drogi,
Mąk mych korona, bo-ć dla niego wszystko
Cierpię! Dlaczegóż mnie nie ukradziono
Tak, jak mych braci? Czyz to nie szczyt nędzy
Żałość na tronie? O, błogosławieni
Maluczcy, którym jest okrasą życia
Spełnienie godnych życzeń. — Któż tam znowu?

(Wchodzi Pisanio i Jachimo).

Pisanio. Księżno, ten rączy kawaler przybywa
Z Rzymu z listami pana.
Jachimo. Nie drżyj, pani!
Zacny Leonat zdrów i żyw, pozdrawia
Waszą wysokość.

(Wręcza Imogenie list).

Imogena. Dziękuję wam, panie,
Mój miły gościu.
Jachimo. Jakież bogactwo ozdabia ją z zewnątrz!
Jeśli i dusza jej równie wspaniała,
Wówczas unikat widzę w niej. Feniksa,
I wiem, że przegram. Wspieraj mnie, odwago,
A ty, zuchwalstwo, uzbrój mnie! Inaczej
Przyjdzie mi walczyć na sposób partyjski:
W ucieczce — ba, bez walki uciec!

Imogena (czyta:) „Jestto szlachcic znakomitej familii, którego przyjaźń niezmiernie mnie zobowiązuje. Ceń go w równej mierze, jak ci drogą twoja wierność.

Leonatus.“

Dalej nie czytam głośno:
Lecz owo „dalej“ płomieniem napełnia
Głąb mego serca i wdzięczność w niem wznieca.
Witajże, zacny panie — z serdecznością,
Na jaką tylko stanie mnie i jaką
We wszystkiem znajdziesz.
Jachimo. Dzięki, zacna pani!
Co? Poszaleli ludzie? Czyż natura
Dała wzrok tylko do patrzenia w niebo,
W ten sklep wspaniały nad morzem i lądem?
Czyli też po to, by gwiazdę od gwiazdy
Zdołać rozróżnić, kamyk od kamyka?
Zali-ż ten cenny ap arat nie pozna,
Co brzydkie, a co piękne?
Imogena. Skąd te myśli?
Jachimo. Nie, tu nie oko w grze. Pokażcie małpie
Tak różne dwie kobiety, a powita
Jedną zgrzytaniem, drugą pieszczotami.
I nie w rozsądku rzecz — matołek nawet
Mądrym piękności będzie sędzią; zatem
Lubieżność? Ależ brud przeciwstawiony
Takim urokom, zmusiłby wnet żądze
Wyżygać nawet czczość — a jakże mógłby
Wzniecić łakomstwo?
Imogena. Co wam, zacny panie?
Jachimo. Pragnienie przetężone; żądza syta,
A głodna; beczka dziurawa, a pełna —
Nie dosyć pożreć jagnię, chce się jeszcze
Jelit...
Imogena. Gdzież myśl was unosi, mój panie?
Może wy chorzy?
Jachimo. Nie, księżno, jestem zdrów. Mój przyjacielu,
Zechciej popatrzeć, gdzie jest mój służący.
Nie zna on miejsca, a głupi!
Pisanio. Właśnie wyjść chciałem na jego spotkanie.

(Wychodzi).

Imogena. Jakże powodzi się mojemu panu?
Jachimo. Wybornie, księżno!
Imogena. A czy wesoły?

Jachimo. Nieinaczej, sądzę.
Bardzo wesoły. Nikt go nie prześcignie
W figlach i żartach. Zwą go też powszechnie
Swawolnym synem Anglii.
Imogena. Będąc tutaj,
Objawiał skłonność do smutku, jakkolwiek
Przyczyn sam nie znał.
Jachimo. Ja go nie widziałem
Nigdy poważnym. Leonat ma druha
Francuza, pan to znakomity wielce;
Serce zostawił, zdaje się, w ojczyźnie,
Okrutnie wzdycha więc. Wesoły Anglin,
Wasz cny małżonek, śmieje się i woła:
Pęknę, doprawdy, gdy pomyślę sobie,
Że człowiek, który z słuchu i doświadczeń
Wie, czem kobiety są i czem być muszą,
Będąc swobodnym, tęsknić jeszcze może
Do jarzma.
Imogena. Tak powiada mój małżonek?
Jachimo. Tak — i aż płacze ze śmiechu. Prawdziwa
Rozkosz, posłyszeć go, jak kpi z Francuza.
Ano, bywają wśród mężczyzn czasami
Nagany godni.
Imogena. Nie on jednak, sądzę.
Jachimo. Zachowaj Boże! Choć za łaskę niebios
Mógłby wdzięczniejszym być. On mnie zadziwia.
Ale co do was, księżno, (w której widzę,
Zyskał Leonat więcej, niż zasłużył),
Podziw z współczuciem łączą się.
Imogena. Dla kogo?
Jachimo. Dla dwojga istot.
Imogena. Czy ja jedna jestem?
Tak dziwnie patrzysz. Cóż we mnie takiego
Widzisz, co litość wzbudza?
Jachimo. Rzecz to smutna!
Gdy ktoś porzuca słońce i szczęśliwym
Czuje się w norach ohydnych przy blasku
Łojówki.

Imogena. Bardzo proszę was, mój panie,
Chciejcie się jaśniej nieco wytłumaczyć,
W czem źródła waszej litości nademną?
Jachimo. Bo inna dziś —
Chciałem rzec — z waszych praw — lecz nie? Już dosyć!
Bogów jest rzeczą grzech taki ukarać,
Nie moją, mówić o nim...
Imogena. Wnosić muszę,
Że wam wiadomo coś, co mnie obchodzi.
Gdy zaś przeczucie złego często silniej
Dręczy, niż pełna świadom ość; (złe bowiem
Samo się nieraz naprawia, lub jeśli
W czas je poznamy, daje się naprawić)
Proszę: powiedzcie, co was równocześnie
Gna i wstrzymuje?
Jachimo. O, gdybym te usta
Miał dla kąpania mych ust, a tę rękę,
Której dotknięcie jedno już wymusza
Śluby wierności; to lice, co więzi
Nieokiełzane loty moich spojrzeń,
Ku sobie tylko żar ich ciągnąc; czyżbym
Zdołał ust dotknąć zużytych, ja k schody
Na Kapitolu? Hańbo! Czyżbym ręce
Twarde od płatnych, fałszywych uścisków,
(Bo fałsz ich pracą), tulił; albo, czyżbym
Mógł spojrzeć w oczy nędzne i opełzłe,
Tak migające, jak światełko knotu,
Co siedzi w starym łoju? Ach, zaprawdę,
Rzecz słuszna, aby na taki upadek
Runęło całe piekło przekleństw!
Imogena. Mąż mój
Chyba zapomniał Anglię.
Jachimo. A z nią — ciebie?
Niechętnie tylko przynoszę wiadomość
O sprosnej jego zmianie; gorżkie słowa
Dostały się na usta z głębin smutku,
Zwabione tylko wdziękiem twoim, pani!
Imogena. Dosyć już! Nie chcę więcej słyszeć o tem?

Jachimo. Boska istoto! Twa hańba, jak febra,
Wstrząsa mem sercem. Kobieta tak piękna,
Spadkobierczyni królestwa, podwójnie
Mogłaby godność króla podnieść. On zaś
Twymi pieniądzmi płacąc, nierządnice
Ściąga, zepsuciem nawskróś przetrawione,
Za grosz z chorobą igrające każdą,
Jaka powstaje z gnicia; te zbiorniki
Jadu, truciznę nawet zatruć zdolne.
Musisz się zemścić, pani, jeśli jesteś
Istotnie córą królów, nie wyrzutkiem
Wielkiego rodu...
Imogena. Co? Ja — mścić się?
Jakim sposobem? Jeżeli to prawda,
(Ale mam serce, które się nie łatwo
Da w błąd wprowadzić uszom); jeśli prawda,
Jakże się zemścić mam?
Jachimo. On tobie, pani,
Każe żyć w zimnem łożu, jak westalce,
A sam, ku hańbie twej, za twe pieniądze,
Wśród najszpetniejszych żądz nurza się! Zemsta!
Ku pocieszeniu oto masz mnie, pani,
A szlachetniejszym będę, niźli zbieg ów,
I lepiej wytrwać potrafię w miłości,
Korny, dyskretny.
Imogena. Pisanio, Pisanio!
Jachimo. Z mych ust zdejm, pani, śluby wiernej służby!
Imogena. Precz, precz! Przekleństwo mym uszom, że dotąd
Słuchały ciebie. Gdybyś był uczciwy,
Opowiedziałbyś to w imię słuszności,
A nie dla celu, który wart nędznika.
Cień na szlachetność rzucasz tak daleką
Od twych opisów, jak ty od honoru.
Osidlić chcesz kobietę, która tobą
Gardzi, jak czartem. Nuże, wejdź, Pisanio!
Niech król, mój ojciec, otrzyma wiadomość
O tym zamachu, a gdy za przystojną
Uzna rzecz, aby tu, na jego dworze,

Zuchwały intruz śmiał się zachowywać,
Jak w rzymskiej łaźni i bydlęcej chuci
Folgować — to o dwór swój chyba nie dba,
A córkę swoją ma za nic. — Pisanio!
Jachimo. Szczęśliwy Leonacie! wołam teraz.
Niezłomna wierność twej zacnej małżonki
Tak zasługuje na twe zaufanie,
Jak twoje cnoty na jej wierność. Żyjcie
Długo szczęśliwi! O, godna małżonko
Najzacniejszego z małżonków na świecie!
Bo też jedynie taki godzien ciebie!
Przebacz, sam chciałem tylko wypróbować,
Jak też daleko ufność twoja sięga.
Mąż twój, o, pani, czem jest, niech na nowo
Będzie przezemnie! A jest on, zaprawdę,
Niepokalany i jest czarodziejem,
Który porywa tłumy i serc wszystkich
Połowę posiadł.
Imogena. Jestem przejednana.
Jachimo. Jak Bóg, wielbiony, bawi pośród ludzi.
Cześć, jaką posiadł, wyższa ponad zwykłe
Uznanie ludzkie; nie gniewaj się na mnie
Dostojna pani, za wybryk zuchwalstwa,
Za owe kłamstwo dla próby; twa mądrość
Znalazła nowe w stałości stwierdzenie,
Wprzód objawiwszy się w wyborze męża,.
Który jedyny wolny jest od przywar.
Jam się z miłości dla niego jedynie
Ośmielił na to; ale ciebie, pani,
Stworzyły bogi nie taką, jak inne:
Bez skazy zgoła! Chciej mi więc przebaczyć!
Imogena. Wszystko już dobrze; u dworu, czem mogę
Chętnie wam służę.
Jachimo. Dziekuję pokornie.
Byłbym zapomniał poprosić o łaskę
W sprawie, acz drobnej, lecz ważnej niezmiernie
A dotyczącej i waszego pana.
W sprawie tej ja wraz z kilku przyjaciółmi
Bierzemy udział.
Imogena. Cóż to jest takiego?

Jachimo. Gromadka Rzymian razem z Leonatem,
(Same wybrane pióra naszych skrzydeł).
Wspólnie kupiliśmy dar dla cesarza...
Z ramienia reszty nabyłem go w Francyi.
Jestto rzecz srebrna przedziwnej roboty
Zdobna w kamienie, o formie misternej,
Znacznej wartości. Obcym będąc tutaj,
Lękam się nieco o ten skarb. Czy wolno
Prosić cię, pani, byś go w swą opiekę
Wzięła łaskawie?
Imogena. Ależ jak najchętniej!
Za nietykalność ręczę własnem słowem.
Skoro zaś w sprawę w dał się mój małżonek,
W sypialni skarb umieszczę.
Jachimo. Moi ludzie
Skryli go w skrzyni. Jeżeli więc wolno
Przyszlę ją tutaj, na jedną noc tylko,
Już bowiem rano muszę ruszyć w drogę.
Imogena. O, nie!
Jachimo. Niech wasza wysokość wybaczy:
Muszę, bo dałem słowo. Przypłynąłem
Od strony Francyi, by swemu życzeniu
I przyrzeczeniu posłuszny, was, pani,
Obaczyć.
Imogena. Dzięki serdeczne za trudy!
Lecz zostań jeszcze jutro, panie...
Jachimo. Muszę,
Muszę powracać! Proszę więc, gdy pragnie
Wasza wysokość pozdrowić listownie
Swego małżonka, zrób to, księżno, w wieczór.
I tak za długo już bawię, a ważna
Rzecz doręczenie daru.
Imogena. Pójdę pisać.
Waszmość zaś przyślij skrzynię; strzedz jej będę,
Aby nietkniętą zwrócić. Żegnaj, panie!

(Wychodzą).


AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA
Brytania. Dziedziniec pałacowy.
Wchodzi KLOTEN Z DWOMA DWORZANAMI.

Kloten. Czy bruździł komu los do tego stopnia? Być już tak blisko celu i znowu ujrzeć się zmuszo nym do odwrotu! Szło o sto funtów — to nie bagatela! A tu mi taki obmierzły rarog śmie wymawiać moje klęcia, jakbym je od niego pożyczył i nie miał prawa szafować niemi wedle upodobania!
Pierwszy dworzanin. Co mu potem, skoro wasza kula, mości książę, łeb mu roztrzaskała?
Drugi dworzanin (do siebie). Gdyby ten łeb nie miał więcej oleju, niźli mózgownica księcia, wylałby się odrazu do szczętu!
Kloten. Jeśli znakomita persona kląć ma ochotę, nie uchodzi przecie, byle komu z obecnych repliko wać w podobny sposób. Czy nie tak?
Drugi dworzanin. Z pewnością, mości książę. (Do siebie). Ale zaaplikować porządną nauczkę, to nale żałoby się.
Kloten. Psie ścierwo! Ja miałbym jemu dać satysfakcyę! O, gdyby mógł równać się ze mną co do rodu!...
Drugi dworzanin (do siebie). Przybyłby nowy członek rodowi szubrawców!
Kloten. Nic pod słońcem bardziej nie może mnie gniewać! Niech to wezmą dyabli! Wolałbym, doprawdy, nie być tak wysoko urodzonym... Lęk ich zbiera, bić się ze mną — lęk ze względu na moją matkę, królowę. Byle błazen może mieć bójek wyżej uszu, a ja biegam, jak kogut, którego nikt tknąć się nie waży.
Drugi dworzanin (do siebie). Słyszałem dużo kogutów, ale żaden nie piał tak głupio!
Kloten. Co waść mówisz?
Pierwszy dworzanin. Nie wypada waszej miłości bić się z lada chłystkiem, który go urazi.
Kloten. Wiem o tem, niestety; ale wypada przecie, bym tych uraził, co są niżsi odemnie.
Pierwszy dworzanin. To istotnie wypada tylko waszej książęcej mości.
Kloten. A ja co mówię?
Pierwszy dworzanin. Czy słyszałeś książę — o tym cudzoziemcu, który dziś wieczorem zgłosił się u dworu?
Kloten. Cudzoziemiec? Jako żywo, pierwszy raz. — słyszę!
Drugi dworzanin (do siebie). Wielkie dziwo! Sam jest bestyą zagraniczną, a nie wie o tem!
Pierwszy dworzanin. Włoch to, jak powiadają, przyjaciel Leonata.
Kloten. Leonata? Ależ to łotr nad łotry. I on więc jest łotrem. Chciałbym go poznać. Skąd wiecie o tym cudzoziemcu?
Pierwszy dworzanin. Od jednego z paziów waszej książęcej mości.
Kloten. Czy wypada, bym poszedł go zobaczyć? Czy to nie będzie poniżeniem dla mnie?
Pierwszy dworzanin. Ależ książę nie możesz poniżyć się.
Kloten. Całkiem moje zdanie.
Drugi dworzanin (do siebie). Jesteś skończonym głupcem, a to samo poniża cię już do tego stopnia, że o większem poniżeniu nie może być mowy!
Kloten. Chodźcież, zobaczyć pragnę tego Włocha! Muszę odbić na nim, co dziś przegrałem w kręgle. Nuże, mości panowie!
Drugi dworzanin. Do usług waszej książęcej mości.

(Kloten i pierwszy dworzanin wychodzą).

Że też mógł czart tak chytry, jak mamusia,
Zrodzić takiego osła! — Swym rozumem
Ujarzmia ona świat, a jej synalek
Nie umiał nigdy w życiu trzech policzyć!

O, biedna księżno, zacna Imogeno,
Co też ty wszystko ścierpieć musisz! Ojcem
Włada macocha, wiecznie coś knująca;
A ten zalotnik, bardziej nienawistny
Niźli banicya nawet przeciw mężu;
A ów rozwodu grzeszny pomysł... Boże!
Opiekuj ty się grodem jej honoru,
Zbeszcześcić nie daj świątyni jej duszy.
Za te wierności męki niezliczone
Powróć jej męża, a z mężem koronę!

(Odchodzi).
SCENA DRUGA.
Sypialnia. W rogu widać ustawioną dużą skrzynię. IMOGENA wypoczywa w łożu, zajęta czytaniem. PANNA RESPEKTOWA.

Imogena. Kto tu? Heleno!
Panna. Oto jestem, pani!
Imogena. Która godzina?
Panna. Dochodzi już północ.
Imogena. Od trzech więc godzin czytam. Wzrok się znużył...
Zagnij tę kartkę, dotąd przeczytałam.
Idź więc, lecz świecy nie bierz, niech się pali;
Gdybyś zbudziła się o czwartej rano,
Zbudź i mnie także... Usypiam już całkiem.

(Panna respektowa wychodzi).

Bogi, oddaję się waszej opiece!
Od elfów równie, jak od pokus nocnych,
Strzeżcie mnie, błagam...

(Usypia. Jachimo wychodzi ze skrzyni).

Jachimo. Ćwierkają świerszcze, utrudzony człowiek
W spoczynku szuka nowych sił; tak samo
Niegdyś Tarkwiniusz wchodził, by niewinność
Zbudzić i zranić potem. — Cytereo,
Jak cudnie zdobisz twe łoże! Ty, lilio,
Bielsza od płócien! O, gdybym cię tknąć mógł!
I ucałować raz tylko! Jak lekko
Zwarły się cudne rubiny ust; balsam

Niesie ich tchnienie. Oto promień świecy
Schyla się ku niej i wejść usiłuje
Pod rąbek powiek, aby tam podziwiać
Gwiazdy zakryte teraz, biel i lazur
Niebiańskim mrokiem otoczone w koło.
Lecz cel mój, cel mój?
Spójrzmy na pokój — trzeba spisać wszystko;
Takie a takie obrazy; tam okno;
Taki nad łożem baldachim; dywany,
Figury takiej treści; ten — to pierwsze —
Jakiś na ciele znak od urodzenia!
Silniej on, niźli tysiące szczegółów
Mego zeznania potwierdzi prawdziwość.
Śnie, małpujący śmierć, przywal ją mocno!
Niech w niej uczucia nie zostanie więcej,
Niźli w kościelnym posągu... To dla mnie...

(Zdejmuje Imogenie naramiennik).

Tak ślizki, jak gordyjski węzeł — mocny.
Moim on teraz, by świadczyć na zewnątrz
Tak silnie, jak poczucie wewnątrz świadczy.
Ach, do szaleństwa ja go przyprowadzę!
Na lewej piersi znaczek pięciodzielny,
Jak dno czerwone w kielichu pierwiosnka.
Dowód pewniejszy niż z wyroku sądu.
Gdy mu wymienię znak ten, pewny będzie,
Iż gród zdobyłem i zabrałem skarby.
Dosyć już tego!
Na co spisywać to, co jakby wbite,
Jak wszrubowane w mą pamięć? Ot, właśnie
Czytała Tereusza — na tej karcie
Oddaje Filomela siebie. Dosyć, dosyć!
Wracam do skrzyni, zatrzask niechaj spadnie.
Pędźcie, wy smoki nocy, świt krukowi
Niechaj otworzy oczy! Czuję trwogę wściekłą:
Tam wypoczywa anioł, a tu — piekło!

(Zegar wydzwania godzinę).

Raz, dwa, trzy... Czas już najwyższy!

(Wraca do skrzyni).

SCENA TRZECIA.
Przed oknami komnat Imogeny.
Wchodzi KLOTEN Z DWOMA DWORZANAMI.


Pierwszy dworzanin. Podziwiam łagodność waszej książęcej mości przy graniu; nikt z zimniejszą krwią nie rzuca asa.
Kloten. Ano, komuż nie zrobi się zimno, gdy przegrywa?
Pierwszy dworzanin. Nie każdy jednak potrafi tak nad sobą zapanować, jak to waszym jest zwyczajem, mości książę; namiętność rozpala cię i czyni rozpieczonym dopiero wówczas, gdy wygrywasz.
Kloten. Wygrana dodaje animuszu. Gdybym tylko posiadł tę głupią Imogenę, złota miałbym podostatkiem. Już dzień niebawem będzie, nieprawdaż?
Pierwszy dworzanin. Owszem, już dnieje, miłościwy panie!
Kloten. Niechże tu przyjdzie kapela. Wszak radziliście mi, bym ją obudził muzyką. Powiadacie, że to nie zawiedzie.

(Schodzą się grajkowie).

Chodźcież raz i nastrójcie gęśle. Jeśli uda si wam poruszyć ją przebieraniem palców po strunach spróbujemy nastroić także język; jeśli i to nie pomoże, niech ją dyabli wezmą; nie myślę jednak dać za wygranę. Naprzód świetna i świetnie wykonana przygrywka, potem przedziwnie słodki śpiew w zdumiewającym, nadzwyczajnym takcie. — A potem niech cna pójdzie po rozum do głowy.

Pieśń.

Ptaszyna śpiew poczęła swój,
Gna Feb po nieboskłonie;
Wśród kwiatów ujrzał czysty zdrój,
Napoił tam wnet konie.

Złocisty jaskier z poza mgły
Spoziera w dal po łanie;
O, luba, luba, rzuć już sny
I przyjm to powitanie.


Kloten. Tylko tak dalej. Jeśli to poskutkuje, tem wyżej cenić będę waszą sztukę; jeśli nie, w takim razie jest widocznie winą błąd jej słuchu — błąd, którego naprawić już nie zdoła ani włosień koński, ani baranie jelita, ani głos rzezańca.
(Grajkowie odchodzą).
(Wchodzą król z królową).

Drugi dworzanin. Zbliża się król...
Kloten, Bardzo mi przyjemnie, że do tak późna byłem na nogach, dzięki bowiem tylko temu, mogłem wstać tak rano. Dzień dobry, wasza królewska mości, dzień dobry, moja matko.

Cymbelin. Czekasz przed dumnej naszej córki drzwiami?
Czyliż nie wyjdzie?

Kloten. Zaalarmowałem ją muzyką, ale ona nie raczyła zwrócić na to uwagi.

Cymbelin. Zbyt świeże jeszcze wygnanie jej gacha.
Dłuższy dopiero czas zatrze w jej duszy
Obraz miłego, a wtedy, Klotenie,
Zostanie twoją.
Królowa. Podziękuj królowi
Za to, że nic nie zaniedbuje, by ci zjednać
Córkę swą; dołóż jeno także starań,
Zalecaj się; wyzyskuj pilnie, synu,
Każdą minutę; odmowa niech tylko
Podsyca w tobie zapał, by się zdało,
Iż cię wszechwładna wola ducha zmusza
Do wszelkich dla niej przysług; że wykonasz
Wszystko, co każe, a jedynie rozkaz,
Byś się oddalił, wprawia cię w szaleństwo.
Kloten. Szaleństwo! Tego jeszcze brakowało tylko!

(Wchodzi posłaniec).

Posłaniec. Posłowie z Rzymu zjawili się* właśnie,
Jednym z nich Kajusz Lucyusz.
Cymbelin. Mąż to dzielny;
Choć przykra sprawa przywiodła go tutaj,
Lecz cóż on winien? Przyjąć go wypada
Stosownie do czci tego, czyim posłem;
Przy tem pamiętać o przysługach trzeba,

Jakie niedawno oddał nam. — Mój synu!
Gdy swą władczynię powitasz, pójdź za mną
I za królową; potrzebny mnie będziesz
Wobec tych rzymskich gości. Pójdź, małżonko!

(Cymbelin, królowa, posłaniec i dworzanie odchodzą).

Kloten. Jeśli już wstała, pomówię z nią zaraz,
Jeśli nie, niechaj spi dalej. — Hej, hola?

(Puka).

Wciąż się otacza fraucymerami. Czyby
Nie posmarować której łap? Wszak złoto
Otwiera w stęp; wszak Dyany leśniczowie
Dla złota sami nieraz kłusownikom
Napędzą zwierza; złoto nieraz gnębi
Najsprawiedliwszych, a ochrania zbójów —
Nieraz i tych i tamtych darzy stryczkiem.
Czegóż nie stworzy ono i nie zniszczy?
Niechże mi złoto zjedna protektora
W osobie której z dam dworskich... Sam jeszcze
Nie umiem sobie dać rady? Hej!
Panna. Kto tam?
Kloten. Szlachcic.
Panna. Nic więcej?
Kloten. Syn dostojnej damy.
Panna. No, to już więcej, niż mógłby powiedzieć
Niejeden z tych, co mają równie drogich
Krawców. I czegóż książę pan pożąda?
Kloten. Twej zacnej pani; czyli już gotowa?
Panna. O, tak, gotowa... nie wyjść z swej komnaty.
Kloten. Masz tu garść złota, sprzedaj mi twą miłość.
Panna. Miłość, czy tylko życzliwość we wzmiankach
O twej miłości, gdzie należy? Księżna...

(Wchodzi Imogena).

Kloten. Dzień dobry, luba siostrzyczko, daj rączkę...
Imogena. Dzień dobry, książę; szkoda waszych trudów,
Bo zawód będzie ci zapłatą. Wdzięczność
Tkwi u mnie cała w wyznaniu, że dzięków
Nie mam za wiele, że przeto ich trwonić
Nie mogę.
Kloten. Ach, przysięgam: kocham ciebie!

Imogena. Dośćby rzec było, gdyż na jedno wyjdzie.
Ja zaś przysięgam, że na twe przysięgi
Zważać nie będę.
Kloten. To nie jest odpowiedź.
Imogena. Jedynie, abyś nie mógł wziąć milczenia
Za cichą zgodę — mówię. Daj mi spokój!
Najwyszukańsze twe grzeczności spotka
Zawsze ta sama odprawa. Kto mądry,
Powinien umieć zrzec się, czego trzeba.
Kloten. Na łup szaleństwa pozostawić ciebie
Byłoby grzechem.
Imogena. Głupcy nie szaleją.
Kloten. Masz mnie za głupca?
Imogena. Tak, bo-m jest szalona.
Bądź mądrym, ja przestanę być szaloną.
Dla nas obojga lek w tem. Wybacz, książę,
Lecz sam mnie zmuszasz do tej niekobiecej
Szczerości. Oto, zbadawszy me serce,
Oświadczam raz na zawsze pod zaklęciem,
Iż się o ciebie nigdy nie zapytam.
Co gorsza, miłość bliźniego w mem sercu
Zmarniała, sama czuję — tak dalece,
Iż nienawidzę ciebie; gdybyś umiał
Uznać to, jabym nie potrzebowała
Mówić wprost w oczy.
Kloten. Brak ci posłuszeństwa,
Którego słusznie żąda ojciec. Wszakże
Małżeństwo twoje z niegodnym nicponiem,
Który się karmił jałmużną, zimnemi
Ze stołów dworskich odpadkami — nie jest
Związkiem, jak my to pojmujem, małżeńskim.
I chociaż nawet nie bronią prostakom
(No, że on prostak, o to nie ma sporu),
Z których nic zresztą wywieść się nie może,
Jak tylko nowa nędza — wchodzić w związki,
Wedle upodobania; tobie przecież
Tej samowoli zabrania stanowczo
Prawo do tronu. Togo prawa nie śmiesz
Kalać do spółki z nędznym niewolnikiem,

Sługą sług, potyradłem — kreaturą
Nawet tych nazw niegodną...
Imogena. Oh, nędzniku!
Gdybyś był synem Zeusa, lecz wraz niczem
Nad to, czem jesteś — nie byłbyś zaprawdę,
Godnym, pachołka jego nosić szaty.
I należałoby zazdrościć tobie,
Zasługi was obydwóch zestawiwszy,
Gdybyś był kata podręcznym u niego,
Znienawidzonym za ten honor.
Kloten. Pomsta
Niechaj go bierze!
Imogena. Największą dlań hańbą,
Być wymienionym przez ciebie; najmniejsza
Cząstka odzieży, jaką miał na sobie,
Więcej mi warta od twej całej głowy,
Choćby włos każdy był człekiem twej miary.
Pisanio!

(Wchodzi Pisanio).

Kloten. Cząstka odzieży! Do dyabłów!...
Imogena. Pobiegnij prędko po moją Dorotę.
Kloten. Odzieży?
Imogena. Waryat ściga mnie, jak zmora,
Większy gniew budząc, niż trwogę. Dziewczyna
Niechaj klejnotu szuka, co z ramienia
Spadł mi niespostrzeżenie; to dar męża.
Za wszystkie skarby najmożniejszych królów
Ja nie oddałabym tego klejnotu.
Jeszcze dziś rano, tak mi się wydaje,
Miałam go, w każdym zaś razie wieczorem.
Wiem, gdyż tuliłam do ust mych obrączkę.
Miałażby uciec, aby zdradzić pana,
Iż całowałam coś, co nim nie było?
Pisanio. Znajdzie się pewnie.
Imogena. I ja mam nadzieję.

(Pisanio odchodzi).

Kloten. Taka obraza... Co? Jego odzieży?
Imogena. Rzekłam, nie przeczę.
Chcesz mnie zaskarżyć, to przywołaj świadków!

Kloten. Powiem twojemu ojcu.
Imogena. I twej matce.
Ona tak dobra dla mnie! Niezawodnie
Coś najgorszego wnet o mnie pomyśli.
A teraz pozostawiam ciebie, książę,
Na pastwę złego humoru.
Kloten. Oh, zemsty!
Jego odzieży? Dobrze!

(Odchodzi).
SCENA CZWARTA.
Rzym. Dom Filaryona.
Wchodzą: POSTUMUS i FILARYO.

Postumus. Nie bój się; obym mógł tak pewnie liczyć
Na przebaczenie króla, jak-em pewny
Czci jej!
Filaryo. Czy obmyśliłeś już sposób, jak króla
Przebłagać?
Postumus. Wcale nie! Cierpliwie ufam,
Iż czas odmieni wszystko i drżę z zim na
W oczekiwaniu ciepłych dni. W niemocy
Cóż dać wam mogę dziś więcej nad — wdzięczność?
Gdy los zawiedzie, umrę twym dłużnikiem.
Filaryo. Sama twa przyjaźń, twoje towarzystwo,
Hojną zapłatą tego, co zrobiłem.
Augustus posły szle waszemu panu.
Ostro przemówić ma don Kajusz Lucyusz.
Przepaszczon haracz wraz z zaległościami
Spłacony będzie, gdyż w przeciwnym razie
Król wasz obaczy znowu nasze hufce,
Których wspomnienie dlań tak przykre.
Postumus. Sądzę,
(Choć mężem stanu nie jestem, nie będę),
Że wojna musi wybuchnąć — i prędzej
Gallijskie legie wasze wylądują
W naszej ojczyźnie, obcej trwogom, niźli
Choć grosz haraczu dostaniecie stamtąd.

Lud nasz dziś więcej ma wojennej wprawy,
Niż wówczas, kiedy Cezar, z jego klęski
Szydząc, przyznawał jednak, iż odwagą
Może zaniepokoić; owóż ład ten,
Gdyby spróbować kto zechciał, dowiedzie,
Iż postęp go nie minął.

(Wchodzi Jachimo).

Filaryo. Patrz! Jachimo!
Postumus. Najszybsze sarny snać miałeś w zaprzęgu,
I żagle twoje były całowane
Od wszystkich wiatrów.
Filaryo. Jakże mi się miewasz?
Postumus. Twój szybki odwrót ma, zgaduję, źródło
W klęsce tak samo szybkiej.
Jachimo. Nie widziałem
Kobiety równie pięknej, jak twa żona.
Postumus. Ni równie dobrej; bo w przeciwnym razie
Jej czar patrzałby przez okna, by wabić
Fałszywe serca w fałszywą igraszkę.
Jachimo. Tu od niej list.
Postumus. Czy dobre wieści?
Jachimo. Sądzę!
Postumus. Czy Kajusz Lucyusz na brytańskim dworze
Za was już gościł?
Jachimo. Był oczekiwany,
Nie wylądował jednak jeszcze...
Postumus. Dobrze.
A cóż pierścionek? Czy błyszczy, jak dawniej,
Czy też niegodny już ciebie?
Jachimo. Przegrawszy,
Straciłbym tylko jego wartość w złocie.
Lecz znów podjąłbym podróż tak daleką,
By drugą noc mieć tak krótką, tak słodką,
Jaką w Brytanii miałem. Mój jest pierścień!
Postumus. Zbyt ciężki, abyś wziął go w posiadanie!
Jachimo. Twa żona dość go oceniła lekko!
Postumus. Bez żartów; boli cię zawód; nie zechcesz,
Byśmy sie znali nadal.

Jachimo. Owszem, panie!
Znajmy się, byłeś dotrzymał umowy.
Gdybym poddania się twojej małżonki,
Nie przywiózł z sobą, wówczas co innego.
Lecz ja zdobyłem cześć jej i twój pierścień.
Nie miej urazy do mnie. Wszak działałem
Zarówno wedle twojej woli, panie,
Jak po jej myśli.
Postumus. Jeśli mi dowiedziesz,
Że ją tuliłeś w łożu do swej piersi,
Podam ci rękę, a wraz z ręką pierścień.
W przeciwnym razie za to, iż masz czelność,
Tak myśleć o niej, musi paść skruszony
Miecz twój, lub mój; a może padną oba,
Bezwolnie padną, by czekać znalazców.
Jachimo. Już w tem, co powiem, znajdziesz prawie dowód;
Każdy ci szczegół wskaże, iż nie zmyślam.
A nie dość na tem, pragnę jeszcze wszystko
Przysięgą stwierdzić, za twą, ufam zgodą,
Choćbyś przysięgę uznał za zbyteczną.
Postumus. Słucham was.
Jachimo. Naprzód rzecz o jej sypialni,
(Snu tam zaprawdę nie zaznałem wcale,
Lecz warto czuwać, by zyskać, co-m zyskał).