Dzieła Wiliama Szekspira/Tom IX/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare,
Jan Zahorski
Tytuł Dzieła Wiliama Szekspira
Tom IX.
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Stanisław Rossowski,
Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIEŁA
WILIAMA SZEKSPIRA
w przekładach
J. Korzeniowskiego, St. Koźmiana, K. Ostrowskiego, J. Paszkowskiego, J. Kasprowicza, A. Langego, Ed. Porębowicza i St. Rossowskiego
pod redakcyą
Dr. HENRYKA BIEGELEISENA.

Wydanie drugie.

LWÓW.
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ.

Z drukarni i litografii Pillera i Spółki.
1897.

KOMEDYE.


MIARKA ZA MIARKĘ.
Przekład
JANA KASPROWICZA.

OSOBY.

WlNCENCYO, książę wiedeński.
ANGELO, namiestnik w nieobecności księcia.
ESKALUS, stary pan, pomocnik Angela w namiestnictwie
KLAUDYO, młody szlachcic.
LUCYO, dziwak.
DWAJ INNI, podobni mu szlachcice.
WARRING, szlachcic, sługa księcia.
PROFOS.

TOMASZ   mnisi.
PIOTR

ŁOKIEĆ, głupkowaty sługa policyjny.
PIANKA, głupkowaty szlachcic.
BŁAZEN, służący p. Przepędzonej.
ABHORSON, kat.
BERNARDYN, rozpustny więzień.
IZABELLA, siostra Klaudya.
MARYANA, narzeczona Angela.
JULIA, kochanka Klaudya.
FRANCISZKA, zakonnica.
P. PRZEPĘDZONA, rajfurka.

Panowie, szlachta, straż, oficerowie, służba.
Rzecz dzieje się w Wiedniu.

AKT PIERWSZY.

SCENA PIERWSZA.
Komnata w pałacu Księcia.
Wchodzi KSIĄŻĘ, ESKALUS i panowie.

Książę. Eskalus.
Eskalus. Panie!
Książę. Chcieć wam rozwijać istotę rządzenia
Znaczy, że w pustych lubuję się słowach,
Gdyż świadom jestem, że wasza w tem wiedza
Przekracza wszelkich wskazówek granicę,
Jakich ma zdolność udzielić wam może.
Jedno wam tylko zostaje: połączyć
Uczciwość swoją ze swoim talentem
I dać im działać. Wszak natury ludu
I wszystkich grodu naszego urządzeń
I praw wszelakich taką posiadacie
Świetną znajomość, jaką nie umiały
Wzbogacić dotąd sztuka ni praktyka
Żadnego z znanych mi mężów. Tu oto
Nasze zlecenie, od którego raczcie
Nie odstępować. Więc każcie Angela
Przywołać tutaj. A jakżeż myślicie,
Będzie on naszą przedstawiał osobę?
Bo trza wam wiedzieć, że go z szczególniejszym
Wyznaczyliśmy namysłem, by nasze
Wypełnił miejsce w naszą nieobecność;
Żeśmy go w postrach odziali i łaskę,
Że namiestnictwu jego poruczamy

Wszystkie czynności naszej władzy. Cóż wy
O tem sądzicie?
Eskalus. Jeżeli we Wiedniu
Jest jaki człowiek, godzien tych zaszczytów
I takiej łaski, to chyba Angelo.

(Wchodzi Angelo).

Książę. Właśnie przychodzi.
Angelo. Waszej Łaskawości
Zawsze posłuszny, spieszę po zlecenia.
Książę. Jest pewien rodzaj pisma w twojem życiu,
Które widzowi objawia wyraźnie
Całe twe dzieje. Ty i twe przymioty
Nie swoją tylko jesteście własnością,
Byś się roztrwaniał dla swych cnót, a one
Trwonił jedynie dla siebie. Niebiosa
Robią li z nami to, co my z pochodnią:
Nie świeci ona dla siebie: i nasze
Cnoty jeżeli na jaw nie wychodzą,
To tak, jak gdyby ich nie było. Duchy
Na to swe piękne otrzymały znamię,
Aby spełniały piękny cel. Natura
Nie wypożyczy z swej doskonałości
Ani drobinki, aby nie żądała
Ta gospodarna bogini od wszystkich
Swoich dłużników dzięki i procentów:
Ale swe słowa zwracam do człowieka,
Coby mnie raczej mógł pouczyć. Przeto
Weź to, Angelo!

(Daje mu pełnomocnictwo).

W nieobecności mojej bądź mną samym;
Niechaj we Wiedniu śmierć i przebaczenie
Goszczą li w sercu twem i na twej wardze.
Stary Eskalus, choć pierwszy wybrany,
Twym jest podwładnym. Masz pełnomocnictwo.
Angelo. Racz ten mój metal lepiej wypróbować,
Dobry mój książę, nim wyciśniesz na nim
Tak wielki obraz.
Książę. Bez dalszych wybiegów.
Długiej rozwadze poddaliśmy wybór,

Co was wyróżnił. Przyjmijcie więc zaszczyt.
Taki jest pospiech naszego odjazdu,
Że nie pozwala mi nawet rozstrzygać
Spraw wielkiej wagi. Napiszemy do was,
Jeśli warunki i czas nie przeszkodzą,
Jak nam się dzieje, tak samo pragniemy
Zasłyszeć wieści i o was. Żegnajcie:
A szczęśliwego życzę wam spełnienia
Naszych poleceń.
Angelo. Lecz pozwólcie, książę,
Byśmy wam mogli towarzyszyć chociaż
Jakąś część drogi.
Książę. Pospiech nie dozwala;
Ale, na honor, niechaj was nie trapi
Żadna wątpliwość, wasza władza moją;
Więc obostrzajcie lub łagodźcie prawa
Według uznania. Podajcie mi rękę;
Pragnę odjechać potajemnie; kocham
Lud swój, atoli nie chcę jego oczom
Czynić ze siebie widowiska. Głośne
Jego oklaski, natarczywe krzyki,
Choć w dobrej chęci, nie są mi do smaku.
Nie widzę także rozumu w człowieku,
Który to lubi. Jeszcze raz: żegnajcie!
Angelo. Niebo tym waszym niech sprzyja zamysłom.
Eskalus. Niech was prowadzi i szczęsny da powrót!
Książę. Dzięki. — Żegnajcie.

(Odchodzi).

Eskalus. Proszę was, panie, pozwólcie swobodnie
Pomówić z sobą. Zależy mi na tem,
Ażebym nawskróś poznał swe zadanie.
Mam wprawdzie władzę, lecz jakiej jest mocy,
Jakiej natury, tego dotąd nie wiem.
Angelo. To samo ze mną. Odejdźmy stąd razem.
A ku naszemu wnet zadowoleniu
Zbadamy sprawę.
Eskalus. Słucham waszej łaski.


SCENA. DRUGA.
Ulica.
Wchodzi LUCYO i DWAJ SZLACHCICE.

Lucyo. Jeśli książę i inni książęta nie pogodzą się z królem węgierskim, to wszyscy książęta rzucą się na króla.
Pierwszy szlachcic. Oby nam niebo dało swój pokój, ale nie pokój króla węgierskiego.
Drugi szlachcic. Amen.
Lucyo. Kończysz, jak ów świętobliwy korsarz, który z dziesięciorgiem przykazań udał się na okręt ale jedno wyskrobał z tablicy.
Drugi szlachcic. Nie kradnij?
Lucyo. Tak jest! to właśnie wyskrobał.
Pierwszy szlachcic. To takie było przykazanie, które kapitanowi i jego czeredzie przykazywało wyrzec się własnego rzemiosła: boć wypłynęli na to, żeby kraść. Śród nas, żołnierzy, nie ma ani jednego, któryby, odmawiając modlitwę przedobiedną, smakował w prośbie, błagającej o pokój.
Drugi szlachcic. Nie słyszałem ani jednego żołnierza, któremuby się taka prośba podobała.
Lucyo. Wierzę, bo, zdaje mi się, sam nigdy tam nie byłeś, gdzie Pana Boga błagają o łaskę.
Drugi szlachcic. Nigdy? Co najmniej tuzin razy.
Pierwszy szlachcic. A na jaką nutę?
Lucyo. Na jaką chcesz i we wszystkich językach.
Pierwszy szlachcic. A zapewne także i we wszystkich religiach.
Lucyo. Dla czegóżby nie? Łaska jest łaską, na przekór wszelkim dysputom, tak jak ty wierutnym jesteś łotrem mimo wszelkiej łaski.
Pierwszy szlachcic. I owszem! Jedne nas strzygły nożyce.
Lucyo. Tak jest, jak krajkę i aksamit. Ty jesteś krajką.
Pierwszy szlachcic. A ty aksamitem; aksamitem postrzyżonym trzykrotnie. Wolę być krajką z kawała angielskiego włosiatego szaraczku, aniżeli aksamitem, postrzyżonym francuskiemi nożycami. A co? dobrze ci dogryzam.
Lucyo. I owszem i owszem, widać dobrze cię przegryzło, zanim doszedłeś do takiej wprawy w odgryzaniu. Twoje własne zeznanie uczy mnie, jak pić twe zdrowie: dopóki żyję, pamiętać będę zawsze, ażeby nigdy nie pić po tobie.
Pierwszy szlachcic. Zdaje mi się, że sam sobie zaszkodziłem, czy nie?
Drugi szlachcic. Tak jest, zaszkodziłeś sobie bez względu na to, czyś się zaraził, czy wyszedłeś cało.
Lucyo. Patrzcie! patrzcie! Idzie pani Uśmierzycka. Nabawiłem się pod jej dachem tyle chorób, że mi wypadają —
Drugi szlachcic. Na ile, proszę?
Pierwszy szlachcic. Zgadnijcie.
Drugi szlachcic. Na trzy tysiące talarów rocznie.
Pierwszy szlachcic. Ej! i więcej.
Lucyo. Francuską koronę w dodatku.
Pierwszy szlachcic. Wyobrażasz sobie we mnie same tylko choroby; ale mylisz się, jak najzupełniej czerstwy ze mnie człowiek.
Lucyo. I owszem; ale to nie to samo, co zdrowy: jesteś czerstwy, to znaczy wyschły: Kości twoje wyschły; bezbożność biesiadowała na tobie.

(Wchodzi Rajfurka).

Pierwszy szlachcic. A! witajcie! A w którem biodrze głębsza scyatyka.
Rajfurka. No, no... Aresztowali właśnie i zaprowadzili do więzienia człowieka, który był pięć tysięcy razy więcej wart od was wszystkich.
Pierwszy szlachcic. A kogo to? proszę cie, powiedz.
Rajfurka. A kogo by tam? Klaudya! pana Klaudya.
Pierwszy szlachcic. Klaudyo w więzieniu? To być nie może.
Rajfurka. I owszem; ale ja wiem, że tak jest. Widziałam, jak go aresztowali; widziałam, jak go odprowadzali; a co więcej! w trzech dniach mają mu uciąć głowę.
Lucyo. A pomimo wszystkich tych błazeństw, byłoby mi jednak żal, gdyby się tak stało. Jesteście tego pewną?
Rajfurka. Jestem tego aż nazbyt pewną: i to za to, że panna Julietta zaszła przez niego w ciążę.
Lucyo. Wierzajcie mi, to być nie może, obiecał, że się ze mną spotka za dwie godziny; a w dotrzymywaniu obietnic zawsze był akuratny.
Drugi szlachcic. Prócz tego, jak wiecie, zgadza się to z tem wszystkiem, o czem mówiliśmy przed chwilą.
Pierwszy szlachcic. A przedewszystkiem zgadza się to z obwieszczeniem.
Lucyo. Chodźmy dowiedzieć się prawdy.

(Wychodzi Lucyo i szlachcice).

Rajfurka. Tak więc trochę przez wojnę, trochę przez potnicę, trochę przez szubienicę a trochę przez ubóstwo tracę swoich gości.

(Wchodzi błazen).

Cóż tam? Jakie masz nowiny? Błazen. Poprowadzili tam człowieka do więzienia.
Rajfurka. A cóż on takiego zrobił?
Błazen. Kobietę.
Rajfurka. Ale co zawinił.
Błazen. Łowił pstrągi w cudzej rzece.
Rajfurka. A więc pannie zrobił dziecko?
Błazen. Nie! tylko z panny zrobił panię; nie słyszeliście o obwieszczeniu? czyście słyszeli?
Rajfurka. O jakiem obwieszczeniu, człowieku?
Błazen. Wszystkie domy na przedmieściach właśnie mają być zburzone.
Rajfurka. A cóż się stanie z domami w mieście?
Błazen. Mają zostać na zasiew, i te byliby znieśli, gdyby nie pewien rozumny obywatel, który się wstawił za nimi.
Rajfurka. Czy mają być zniszczone wszystkie przedmiejskie nasze domy schadzek?
Błazen. Zrównane z ziemią, mościa pani.
Rajfurka. To się nazywa zmiana w Rzeczypospolitej, prawdziwie! cóż się stanie ze mną?
Błazen. Nie bójcie się; dobrym doradzcom nie zbywa na klientach: choć zmienicie miejsce, to nie potrzebujecie jeszcze zmieniać zawodu, a ja zawsze pozostanę u was czopowym. Odwagi; zmiłują się nad wami ludzie; was, coście prawie oczy stracili na służbie publicznej, was już tam jakoś uwzględnią.
Rajfurka. Cóż nam wypadnie zrobić, mój ty Tomku. Czopie? Chodźmy na stronę.
Błazen. Nadchodzi właśnie pan Klaudyo, prowadzony przez dozorcę do więzienia, a tam oto panna Julietta.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Tamże.
Wchodzi: PROFOS, KLAUDYO, JULIA, służba sądowa.

Klaudyo. Co mnie całemu pokazujesz światu?
Wiedź do więzienia, jak ci rozkazano.
Profos. Nie czynię tego ze złej woli swojej,
Lecz na Angela wyraźne zlecenie.
Klaudyo. Tak to nam każe ten półbożek władza
Płacić za winy według ich ciężkości,
Jak rozkaz z nieba, kogo chce, dosięgnie,
A kogo nie chce, to i nie; a zawsze
Sprawiedliwością się zowie.

(Wchodzi Lucyo).

Lucyo. Mój Klaudyo!
Cóż się to dzieje? skądże ta niewola?
Klaudyo. Z zbytku wolności, mój Lucyo, wolności.
Jak przesyt ojcem jest postu, tak samo
Wolność, jeżeli zbyt jej nadużyto,

Zmienia się zawsze w niewolę. My ludzie,
(Niby te szczury, łakome swej trutki)
Po grzech sięgamy, spragnieni, i giniem,
Gdy napijemy się z niego.

Lucyo. Gdybym ja tak mądrze przemawiać umiał w areszcie, to przywołałbym niektórych swoich wierzycieli. A jednak, by ci powiedzieć prawdę, wolę ja błazeństwa wolności, niżeli morał więzienia. Jakiż twój występek, Klaudyo?

Klaudyo. Mówić już o tem byłoby występkiem.
Lucyo. Więc cóż takiego? mów!
Klaudyo. Nie.
Lucyo. Wszeteczeństwo?
Klaudyo. Możesz tak nazwać.
Profos Czas w drogę, mój panie.
Klaudyo (do profosa). Jedno słóweczko.

(Da Lucya).

Lucyo, jedno słowo.

(Prowadzi go na stronę).

Lucyo. I sto, jeżeli wyjdzie wam na dobre.
Więc tak się karze wszeteczeństwo?
Klaudyo. Ze mną
Rzecz-ci jest taka: Po sprawiedliwemu
Stałem się panem łoża Julietty.
Znacie tę damę; jest ona mą żoną,
Tylko zewnętrznych dotąd formalności
Nie ogłosiłem — ze względu, ażeby
Otrzymać posag, zamknięty dotychczas
W skrzyniach jej krewnych. Z takiej to przyczyny
Chcieliśmy ukryć przed nimi swą miłość,
Aż czas ich ku nam nakłoni. Atoli
Wzajemność naszych kradzionych czułości
Zbyt wyraźnemi los zapisał głoski
Na Juliecie.
Lucyo. Może zaszła w ciążę?
Klaudyo. Tak! na nieszczęście! A nowy namiestnik
Naszego księcia — czy szukać tu winy
W blasku nowości, czy też że uważa
Rzeczpospolitą za konia, na którym

Może od razu jeździć wielkorządzca,
I, nim się jeszcze usadowi w siodle,
Spinać go swoją ostrogą, ażeby
Czuł jego władzę; czy też że tyrania
Jest na swem miejscu właściwem, czy może
Przepełnia wnętrze jego wysokości —
Nie wiem; to jedno, że nowy namiestnik
Rozbudził wszystkie zapleśniałe prawa,
Które, jak rdzawy oręż, od niepomnych
Wisiały czasów na ścianie — tak długo,
Że dziewiętnaście przeszło zodyaków,
A nikt nie użył z praw tych ni jednego,
Aż tu on nagle, aby zyskać imię,
Te zapomniane, te drzemiące prawa
Przeciw mnie zwraca — tak, by zyskać imię.

Lucyo. Tak jest, zapewniam cię; a głowa twoja tak słabo trzyma się teraz na ramionach, że zakochana mleczarka strąciłaby ją westchnieniem. Poszlij do księcia i apeluj do niego.

Klaudyo. Już to-m uczynił; lecz trudno go znaleść.
Proszę cię, Lucyo, uczyń mi przysługę.
Dziś do klasztoru wstępuje ma siostra,
Aby rozpocząć próbę nowicyatu.
Racz ją zapoznać z mem niebezpieczeństwem,
Proś w mem imieniu, ażeby przyjaciół
Do surowego posłała sędziego;
Niech go i sama błaga; w tem nadzieję
Wielką pokładam, w jej bowiem młodości
Mieszka wymowa, która, choć słów nie zna,
Porywa ludzi; a przytem zna ona
Szczęśliwą sztukę, że, gdy tylko zechce,
Zjednywa sobie wszystkich swym rozumem,
Że swym dowcipem wszystkich przekonywa.

Lucyo. Daj Boże, aby to się jej udało, zarówno dla pocieszenia wszystkich powolnych tobie, znajdujących się pod groźbą surowego prawa, jako też dlatego, ażebyś mógł dalej używać życia, gdyż byłoby mi bardzo smutno, gdybyś je w taki głupi sposób miał przegrać w jednej partyjce maryasza. Idę

do niej.

Klaudyo. Dzięki wam, dobry przyjacielu Lucyo.
Lucyo. Za dwie godziny —
Klaudyo. Idźmy już, dozorco.



SCENA CZWARTA.
Klasztor.
Wchodzi: KSIĄŻĘ i MNICH TOMASZ.

Książę. Nie, świętobliwy ojcze! Myśl tę rzućcie!
Nie wierzcie temu, że strzała miłości
Zdolna jest przeszyć serce męża. Jeślim
Utajonego pragnął tu schroniska,
To w poważniejszych, dojrzalszych zamiarach,
Niżeli cele gorącej miłości.
Mnich. Możecież mi je zawierzyć?
Książę. Nikt od was,
Mój świętobliwy panie, nie wie lepiej,
Jak zawszem lubił życie na ustroniu,
Jak u mnie zawsze w niskiej były cenie
Huczne zebrania, na których szaleje
Młodość i zbytek i pycha.
Hrabi Angelo (jako jest człowiekiem
Surowych zasad, stałym, powściągliwym)
Oddałem władzę swoją tu we Wiedniu.
A on zaś mniema, żem ruszył do Polski,
Bom tę rozpuścił wieść między ogółem
I w nią też wierzą. Teraz się pytacie,
Czcigodny panie, na com to uczynił?
Mnich. Owszem, mój książę!
Książę. Mamy surowe prawa i ustawy
(Na twarde konie uzda i wędzidło),
Którym daliśmy drzemać lat czternaście,
Że były jako stary lew w jaskini,
Nie puszczający się na zdobycz. Dzisiaj,
Jako te rózgi, które ojciec słaby
Powiązał na to, aby je zawiesić
Przed okiem dzieci więcej dla postrachu
Niż dla użytku, raczej w nich szyderstwo
Budzą, niż trwogę — dzisiaj i ustawy,

Zmarłszy dla kary, zmarły i dla siebie,
Swawola za nos wodzi sprawiedliwość,
Niemowlę bije swą mamkę, z kretesem
Znikła wszelaka przyzwoitość.
Mnich. W waszej
Było to mocy rozwiązać znów pęta
Sprawiedliwości, gdybyście zechcieli;
A byłoby się to we was wydało
Jeszcze groźniejszem, niż w panu Angelo.
Książę. Lękam się tego, by się nie wydało
Zanadto groźnem: jeśli z mojej winy
Lud miał swawolę, byłoby tyranią
Karać go za to, na com mu pozwolił —
A pozwalamy, otwierając grzechom
Swobodną drogę, zamiast je ukarać.
Stąd też, mój ojcze, na barki Angela
Złożyłem urząd: niechaj on pod tarczą
Mego imienia wymierza im ciosy,
Gdy ja, zeszedłszy z widoku, na siebie
Żadnej nie ściągnę nagany. Chcąc bliżej
Jego się rządom przypatrzeć, zamyślam,
Niby braciszek waszego zakonu,
Między pospólstwo iść i między książąt.
Dla tego proszę, odziejcie mnie w habit
Oraz nauczcie, jak się mam zachować,
Abym wyglądał jako mnich prawdziwy.
Więcej powodów, dla czego to czynię,
W wolniejszej chwili myślę wam przytoczyć,
Teraz to jedno: Angelo surowy
I przed zawiścią ma się na baczności;
Ledwie też przyzna, że ma krew w swych żyłach,
Że mu do smaku raczej chleb, niż kamień
A więc zobaczym, czy nas tylko łudzi
Pozór, czy władza umie zmieniać ludzi.


SCENA PIĄTA.
Klasztor żeński.
Wchodzą IZABELLA i FRANCISZKA.

Izabella. Nie macie żadnych innych przywilejów?
Franciszka. Czyż tych nie dosyć?
Izabella. O dosyć! Nie na to
Mówię, by żądać jeszcze czegoś więcej,
Raczej-bym chciała surowszej reguły
Dla sióstr zakonu świętej Klary.
Lucyo. (z zewnątrz). Pokój
Dla tego miejsca!
Izabella. A któż to tam woła?
To głos mężczyzny! Słodka Izabello,
Idźcie otworzyć furtkę i spytajcie,
Po co przychodzi. Wam otworzyć wolno,
Mnie nie — wy jeszcze jesteście bez ślubów;
Po ich przyjęciu nie będzie wam można
Rozmawiać z żadnym mężczyzną, prócz wtedy,
Gdy przeorysza obecną; a podczas
Waszej rozmowy nie będzie wam wolno
Odsłonić twarzy, a gdy odsłonicie,
Nie będzie wolno rozmawiać. Znów woła.
Proszę was, dajcie mu odpowiedź.

(Franciszka wychodzi).

Izabella. Pokój i szczęście! A któż to tam woła?

(Wchodzi Lucyo).

Lucyo. Cześć wam, dziewico! bo lic waszych róże
Świadczą mi o tem, jako nią jesteście.
Czyliż możecie to uczynić dla mnie
I zaprowadzić mnie do Izabelli,
Nowicyuszki tego tu klasztoru,
A pięknej siostry jej nieszczęśliwego
Brata Klaudyusza?
Izabella. Przecz nieszczęśliwego?
Niech się was spytam, bo powiedzieć muszę,
Żem Izabellą, jego siostrą.
Lucyo. Piękna,
Szlachetna dziewko! Brat wam pozdrowienie
Szle; mówiąc krótko, on uwięzion.

Izabella. Biada!
Za co?
Lucyo. O, za to, co by karę jego
Zmieniło w dzięki, gdybym ja był sędzia;
Swą przyjaciółkę dzieckiem obdarował.
Izabella. Nie drwijcie ze mnie. — Powiedzcie mi prawdę.
Lucyo. To czysta prawda. Choć to grzech mój zwykły,
Że wobec dziewic sprawiam się jak czajka,
Że się zabawiam żartami, wśród których
Język daleko od serca — w was jednak
Świętą, niebiańską widzę snąć istotę,
Przez ślub zakonny tak uduchownioną,
Że każde słowo przy was, jak przy świętej,
Szczerem być musi.
Izabella. Bluźnicie, panie, szydząc sobie ze mnie.
Lucyo. Nie wierzcie temu. Krótko i po prawdzie
Tak się ma sprawa: brat wasz z swą kochanką
Oddawali się uściskom. Lecz wiecie,
Że kto się karmi, ten się i napełnia;
A jako pora rozkwicia pokrywa
Urodzajami ugór w czas zasiany,
Tak i jej plenne świadczy dzisiaj łono
O jego skrzętnej, ochoczej uprawie.
Izabella. Jakaż kobieta zaszła przezeń w ciążę?
Może kuzynka moja, Julietta?
Lucyo. Wasza kuzynka?
Izabella. Tak jest, przybrana, jak dziewczęta w szkole
Zmieniają swoje nazwiska z dziecięcej,
Szczerej skłonności.
Lucyo. To ona.
Izabella. A zatem
Niech ją poślubi!
Lucyo. W tem-ci sęk jest właśnie.
Książę opuścił miasto w dziwny sposób,
A nie jednego z szlachty (mnie samego)
Wodził na pasku nadzieją urzędu;
Dzisiaj my wszyscy słyszymy od ludzi,
Znających dobrze wszystkie tętna państwa,
Że obietnice jego nieskończenie

Dalekie były od jego zamiarów.
Na jego miejscu z całą jego władzą
Rządzi Angelo, w którym śnieg stopiony
Zamiast krwi płynie; człowiek, który nigdy
Nie uczuł żądła rozigranych zmysłów,
Ale postami i pracą dla ducha
Raczej przytępia oraz powstrzymuje
To przyrodzone ich ostrze. Ten człowiek,
By krotochwilną przestraszyć swawolę,
Co naokoło groźnych praw igrała
(Niby ta myszka wokół lwa), wydobył
Jakoweś prawo, które treścią swoją
Zagraża życiu waszego braciszka;
Więc go w te tropy aresztować kazał
I chce postąpić z surowością prawa,
By był przykładem dla innych. Zginęła
Wszystka nadzieja, jeśli waszej prośby
Tkliwość nie wzruszy Angela. W tem właśnie
Jądro mojego pośrednictwa między
Wami a waszym bratem.
Izabella. Czy nastaje
Na jego życie?
Lucyo. Podpisał już wyrok,
A, jak słyszałem, dozorca więzienia
Ma go wykonać.
Izabella. Cóż ma słaba zdolność
Może uczynić dla niego?
Lucyo. Próbujcie
Sił swych...
Izabella. Me siły! Niestety! ja wątpię.
Lucyo. Nasze wątpienie to zdrajca, co nieraz
Z rąk nam wytrąca dobro, którebyśmy
Uzyskać mogli, jeśliby od próby
Nie odwodziła nas trwoga. A zatem
Idź do Angela, aby go nauczyć,
Że, gdy dziewczęta błagają, mężczyźni
Winni być szczodrzy, jak bogi; że, jeśli
Dziewczęta z łzami padną na kolana.
Wówczas do próśb swych takie mają prawo,
Jak gdyby same wypełnić je miały.

Izabella. Zrobię, co można.
Lucyo. A tylko bez zwłoki.
Izabella. Spieszę natychmiast. Nie zabawię dłużej,
Niżeli trzeba czasu, aby matkę
Objaśnić o tem. Uniżone dzięki:
Raczcie mu brata polecić; przed nocą
Poszlę mu jeszcze wieść o swych zabiegach.
Lucyo. A teraz żegnam.
Izabella. Żegnaj, dobry panie.

(Wychodzą).



AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA
Sala w domu Angela.
Wchodzą: ANGELO, ESKALUS, SĘDZIA, PROFOS, służba sądowa i inni.

Angelo. Z prawa naszego nie róbmy straszydła,
Co miało ptaki drapieżne odganiać,
A które z czasem przez przyzwyczajenie
Stało się dla nich grzędą, miast postrachem.
Eskalus. Tak, ale bądźmy ostrzy, by ciąć raczej,
Niżeli zaraz zabijać. Młodzieniec,
Za którym proszę, ma zacnego ojca.
Niech wasza dostojność
Raczy rozważyć (chociaż wiem, że zawsze
Byliście stałym w swej cnocie) czy, gdyby
W wybuchu waszych namiętności pora
Sprzyjała miejscu, miejsce pożądaniu,
Gdyby wzburzona wasza krew osięgnąć

Mogła zamiarów waszych cel — czy kiedy
W tem swojem życiu nie uleglibyście
Na owym punkcie, który w nim karzecie?
Czybyście na się nie ściągnęli prawa?
Angelo. Inna jest sprawa być kuszonym, inna
Zasię ulegać. Nie przeczę, Eskalu,
Że w trybunale, który wyrokuje
O życiu więźnia, na więźniów dwunastu
Jest jeden złodziej lub też dwóch, winniejszych
Od sądzonego. Ale sprawiedliwość
Tylko to chwyta, co widzi. Dla prawa
Rzecz obojętna, że złodzieja sądzi
Taki sam złodziej. Wszak-ci to jest jasnem,
Że tylko taki podnosimy klejnot,
Który ujrzymy, że zasię depcemy
Bez myśli po tych, których nie dostrzeżem.
Nie umniejszajcie jego win dla tego,
Że takie winy są i we mnie; chciejcie
Raczej mi wskazać, że i dla mnie wyrok,
Którym dziś karzę jego winę, będzie
Wzorem mej śmierci, że nie ma tu zgoła
Innego względu. A zatem on umrze.
Eskalus. Niech według waszej stanie się mądrości.
Angelo. Gdzie profos?
Profos. Jestem na rozkazy, panie.
Angelo. Pilnuj, by jutro o dziewiątej z rana
Klaudyo był ścięty, sprowadź spowiednika,
Niech się na drogę dobrze przygotuje,
Bo to ostatni krok jego pielgrzymki.

(Profos odchodzi).

Eskalus. Niech mu przebaczy niebo i nam wszystkim;
Jednych grzech wznosi, drugich gubi cnota.
Jeden bezkarnie uchodzi z pod gruzów
Swoich występków, drugiego skazują
Za winę, choćby najmniejszą.

(Wchodzą: Łokieć, Pianka, błazen i stróż).

Łokieć. Dalej, odstawcie ich tu. Jeśli to są dobrzy ludzie w rzeczypospolitej, co nic innego robić nie umieją, jak tylko występnie po publicznych po-

stępować domach, to nie ma prawa na świecie; odstawcie ich tutaj.

Angelo. Cóż to, mości panie! Jak się nazywacie? W jakiej przychodzicie sprawie?
Łokieć. Jeżeli łaska waszej dostojności, to jestem biednego księcia konetablem, a nazywam się Łokieć; opieram się na sprawiedliwości, miłościwy panie, i prowadzę przed waszą łaskawą dostojność dwóch notorycznych dobrodziejów.
Angelo. Dobrodziejów? I owszem, cóż to za dobrodzieje? Czy to czasem nie złodzieje?
Łokieć. Za pozwoleniem waszej dostojności, jużcić nie wiem dokładnie, czem oni być mogą ale że to wierutne łotry, tego jestem pewny, i że nie ma w nich ani krzty bezbożności, którą każdy dobry chrześcijanin mieć powinien.
Eskalus. Znakomicie rzecz swą wyłożył; to dopiero mądry policyant.
Angelo. Do rzeczy. Cóż to za ludzie? A więc nazywacie się Łokieć; czemu nie gadasz, mój Łokciu?
Błazen. Nie może, miłościwy panie, świeci łokciami.
Angelo. A wy co za jeden, mopanku?
Łokieć. On, miłościwy panie? To czopowy, miłościwy panie; to kawał rajfura; parobas niepoczciwej baby, której dom, miłościwy panie, został, jak powiadają, zawalony na przedmieściu, a która teraz ciągnie profity z łazienek; a i to jest dom, jak sądzę, bardzo paskudny.
Angelo. A skądże to wiecie, mopanku?
Łokieć. Moja żona, miłościwy panie, którą detestuję wobec nieba i waszej dostojności.
Eskalus. Co? twoja żona?
Łokieć. Tak jest, miłościwy panie — a jest to, dzięki niebu, niewiasta uczciwa.
Eskalus. I dla tego ją detestujesz?
Łokieć. Powiadam, miłościwy panie, że i siebie samego tak dobrze detestuję, jak i ją, że jeżeli to nie jest dom rajfurki, to byłoby go szkoda, bo to nicpotem domisko.
Eskalus. A skąd ty wiesz o tem, konetablu?
Łokieć. A dyć, miłościwy panie, od mojej żony, która gdyby była kobietą o kardynalskich chuciach, to mogłaby się tam dopuścić kurwiarstwa, cudzołóstwa i wszystkich nieczystości.
Eskalus. Za namową tej kobiety?
Łokieć. Tak jest, miłościwy panie, za namową pani Przepędzonej; ale jak mu plunęła w gębę, tak wiedział od razu, z kim ma do czynienia.
Błazen. Miłościwy panie! Za pozwoleniem waszej dostojności, nie taka jest sprawa.
Łokieć. Udowodnisz mi to wobec tych łajdaków, ty honorowy panie, udowodnisz mi to.
Eskalus (do Angela). Słyszycie tę jego przekładnię?
Błazen. Miłościwy panie, przyszła do nas brzemienna, bo (z przeproszeniem waszej dostojności) zachciało jej się gotowanych śliwek; mieliśmy wtedy, miłościwy panie, tylko dwie w domu, a i te w odległym owym czasie leżały, jakby to powiedzieć, na talerzu od owoców — na talerzu za jakie trzy grosze; wasza dostojność zapewne już widziała takie talerze; nie są to chińskie talerze, ale zawsze dobre talerze.
Eskalus. Do rzeczy, do rzeczy, mniejsza o talerze.
Błazen. To prawda, miłościwy panie, talerz niewart jednej szpilki; w tem macie słuszność, miłości, wy panie; a więc do rzeczy. Otóż, jakem powiedział, pani Łokciowa, była, jakem powiedział, w ciąży, miała żywot mocno odęty i zachciało się jej śliwek, a ponieważ, jakem powiedział, leżały tylko dwie na talerzu, ponieważ ten Pianka tutaj, jakem powiedział, zjadł resztę i, jak mówię, zapłacił za nie uczciwie bo, jak to zapewne wiecie, panie Pianko, nie miałem wam wydać trzech groszy reszty.
Pianka. Tak jest, prawda.
Błazen. A no i owszem; otóż kiedy, jak sobie to przypomnicie, gryźliście właśnie pestki z tych wspomnianych powyżej śliwek —
Pianka. Tak jest, prawda, gryzłem.
Błazen. A no i owszem; powiedziałam wam wtedy, jak sobie to przypomnicie, że ten i ów nie byłby się nigdy wyleczył, wiecie, z tej choroby, gdyby nie był — takem wam powiedział — zachował dyety.
Pianka. Wszystko to prawda.
Błazen. A no i owszem.
Eskalus. Dalej, nudny z ciebie błazen. Przystąp do rzeczy. Coście takiego zrobili żonie Łokcia, że mąż jej ma powód do skargi? Dojdź do końca. Coście jej zrobili?
Błazen. Wasza dostojność nie może jeszcze dojść do tego.
Eskalus. Nie, mopanku, nie mam wcale zamiaru.
Błazen. Ale dojdziecie do tego, z przeproszeniem waszej łaskawości; ale spojrzyjcie tylko, miłościwy panie, na tego tu pana Piankę; człowiek ten ma ośmdziesiąt funtów na rok, a ojciec jego umarł w dzień Wszystkich Świętych. Czy nie w dzień Wszystkich Świętych, mości Pianko?
Pianka. We wilię Wszystkich Świętych.
Błazen. Tak jest, i owszem. — Spodziewam się, że to nie jest prawdą. Otóż, jak powiadam, siedział on sobie na niskim stołku — w izbie pod „Winogronem “, gdzieście sobie szczególnie upodobali. Nie siedzieliście? Pianka. Siedziałem; izba to obszerna i dobra na zimę. Błazen. Tak jest, — i owszem. Spodziewam się, że to nie są prawdy.

Angelo. Snać to bajanie trwać będzie noc ruską
W czasie, gdy noce tam najdłuższe. Idę,
A wam zostawiam zbadanie tej sprawy —
Sądzę, że wszystkim wyprawicie chłostę.

Eskalus. I ja tak myślę; dzień dobry waszej łaskawości.

(Angelo wychodzi}.

A teraz dalej. Coście zrobili żonie Łokcia? Jeszcze raz!
Błazen. Raz, miłościwy panie? Nic jej raz nie zrobiliśmy.
Łokieć. Proszę was, miłościwy panie, spytajcie się, co ten człowiek zrobił mojej żonie?
Błazen. Proszę waszej dostojności, raczcie się mnie spytać.
Eskalus. I owszem, mopanku; a więc cóż jej kawaler zrobił?
Błazen. Proszę was, miłościwy panie, raczcie się tylko przyjrzeć twarzy tego kawalera. Zacny panie Pianko, spójrzcie tylko na jego dostojność, to w uczciwym zamiarze. Czy wasza dostojność przyjrzała się jego twarzy?
Eskalus. Tak, mopanku, jużem to uczynił.
Błazen. Proszę was, przypatrzcie się jej tylko dobrze.
Eskalus. Już się przypatrzyłem.
Błazen. Czy wasza dostojność widzi w niej co złego?
Eskalus. Nic a nic.
Błazen. Przysiągłbym na księgę, że co ma w sobie najgorszego, to twarz. A zatem — jeżeli co w nim najgorszego, to jego twarz, jakże-ż więc mógłby pan Pianka zrobić coś złego żonie konetabla? Chciałbym to usłyszeć od waszej dostojności.
Eskalus. Masz w tem słuszność. Konetablu, cóż wy na to?
Łokieć. Po pierwsze — za pozwoleniem waszem — dom ten jest domem respektowanym; po drugie, jegomość ten jest respektowany; a i jego pani jest kobietą respektowaną.
Błazen. Na tę rękę, miłościwy panie, żona jego jest kobietą bardziej respektowaną, niżeli ktokolwiek z nas wszystkich.
Łokieć. Wisielcze jakiś, kłamiesz! Kłamiesz, wisielcze bezbożny! Nie przyszedł jeszcze ten czas, aby kiedykolwiek respektowała z mężem, kobietą lub dzieckiem.
Błazen. Miłościwy panie! Była z nim respektowaną jeszcze przedtem zanim się z nią ożenił.
Eskalus. Któż tutaj mędrszy, sprawiedliwość czy niegodziwość? Czy to prawda?
Łokieć. A ty łajdaku, a ty wisielcze! A ty przeklęty Kannibalu! Ja z nią respektowałem, zanim się z nią ożeniłem? Jeżeli kiedykolwiek z nią respektowałem, albo ona ze mną, to niech wasza miłościwość nie uważa mnie za sługę biednego księcia. Udowodnisz mi, ty przeklęty Kannibalu, albo cię pozwę za czynną obrazę.
Eskalus. A gdyby wam jeszcze dał w gębę, to moglibyście go jeszcze pozwać i o potwarz.
Łokieć. Tak jest; dziękuję za to waszej dostojności. Co wasza dostojność rozkaże mi zrobić z tym gałganem?
Eskalus. A więc, mój konetablu, ponieważ ten człowiek ukrywa rzeczy, które wydobyłbyś na jaw, gdybyś mógł, dla tego niech brnie dalej, dopóki się nie dowiesz, co to za rzeczy.
Łokieć. Tak jest; dziękuję za to waszej dostojności; widzisz, ty przewrotny wisielcze, na co ci przyszło, musisz brnąć dalej, wisielcze ty jeden, musisz brnąć dalej.
Eskalus (do Pianki). Gdzie waść się rodziłeś?
Pianka. Dyć w Wiedniu, miłościwy panie.
Eskalus. Macie ośmdziesiąt funtów rocznie?
Pianka. Tak jest — za pozwoleniem waszej łaskawości.
Eskalus. Dobrze. (Do błazna). A waść jakiej kondycyi?
Błazen. Czopowy; czopowy biednej wdowiny.
Eskalus. A nazwisko twej pani?
Błazen. Pani Przepędzona.
Eskalus. Miała więcej, niż jednego małżonka?
Błazen. Dziewięciu, miłościwy panie. Przepędzony był ostatnim.
Eskalus. Dziewięciu! Zbliżcie się, panie Pianko. Panie Pianko, nie życzę sobie, ażebyście zabierali znajomość z czopowymi; porządnie was ściągną, panie Pianko, a waść ich powiesisz; idź waść sobie, a żebym już więcej o waści nie słyszał!
Pianka. Dziękuję waszej łaskawości; co do mojej osoby, to nigdy sam do szynku nie zaszedłem — zawsze mnie ktoś zaciągnął.
Eskalus. Już dobrze. Nic więcej o tem, panie Pianko; bywajcie mi zdrowi.

(Pianka wychodzi).

Chodź bliżej, mości panie Czopowy. Jak się waść nazywasz, panie Czopowy?
Błazen. Pompejusz?
Eskalus. Jak dalej?
Błazen. Zad, miłościwy panie.
Eskalus. Słusznie; Zad największą u waści rzeczą; a więc w najbestyalniejszem znaczenia wyrazu, jesteś waść Pompejuszem, wielkim Pompejuszem, po części jest rajfur z waści, Pompejuszu, choć udajesz, czopowego. Czy nie tak? Powiedz mi waść prawdę, nic na tem nie stracisz.
Błazen. Prawda, miłościwy panie, jestem biednym człowiekiem, który chce żyć.
Eskalus. Jak to, Pompejuszu, chcesz żyć z rajfurstwa? Cóż myślisz o tem rzemiośle, mości Pompejuszu? Czy to prawne rzemiosło?
Błazen. Miłościwy panie, jeżeliby prawo pozwoliło.
Eskalus. Ale prawo nie pozwoli, mości Pompejuszu; rzemiosło to nigdy w Wiedniu dozwolonem nie będzie.
Błazen. Czy wasza łaskawość chce owałaszyć i okapłonić całą młodzież w mieście?
Eskalus. Nie, Pompejuszu.
Błazen. A więc, miłościwy panie, według mego zdania, młodzież będzie robiła to, co dotychczas; niech tylko wasza łaskawość ujmie w karby dziewkarzy i birbantów a o rajfurów bać się nie będzie trzeba.
Eskalus. Zaczynają się już ładne rządy, mogę to waści powiedzieć: ścinają głowy i wieszają.
Błazen. Jeżeli tylko przez lat dziesięć ścinać i wieszać będziecie wszystkich tych, którzy grzeszą, w ten sposób, to radzę wam zawczasu zamówić sobie nieco głów gdzieindziej. Bo jeżeli to prawo utrzyma się w Wiedniu przez lat dziesięć, to wynajmę sobie najpiękniejszy dom po trzy grosze za sążeń; jeżeli łaskawość wasza dożyje dnia, w którym się to stanie, to raczy sobie przypomnąć, że przepowiedział jej to Pompejusz.
Eskalus. Dzięki, dobry Pompejuszu, a — słuchaj — chcąc ci się odwzajemnić, radzę waści, nie dopuszczaj do tego, bym cię miał kiedykolwiek jeszcze zobaczyć przed sobą pod jakimbądź zarzutem — choćby nawet pod tym, żeś pozostał w dotychczasowem swem mieszkaniu. Jeżeli to się stanie, mości Pompejuszu, to przepędzę cię do twych namiotów i będę dla ciebie surowym Cezarem; mówiąc otwarcie, mości Pompejuszu, każę ci dać chłostę; tymczasem zaś, mości Pompejuszu, bywaj mi waść zdrowy.
Błazen. Dzięki waszej dostojności za dobrą radę; pójdę za nią, o ile nie zarządzi inaczej ciało i fortuna.

Chłosta? Niech parob chłoszcze swego osła,
Mnie nie odstraszy chłosta od rzemiosła.

(Wychodzi).

Eskalus. Zbliż się do mnie, mości Łokciu, zbliż się, mości konetablu. Od jak dawna znajdujecie się na tem stanowisku konetabla?
Łokieć. Od lat siedmiu i sześciu miesięcy, miłościwy panie.
Eskalus. Domyślałem się z twojej zręczności w sprawowaniu urzędu, że go waść spełniasz czas długi. Siedm lat, powiadasz?
Łokieć. Siedm lat i sześć miesięcy, miłościwy panie.
Eskalus. Ach, nie mały to był krzyż dla waści; dzieje ci się krzywda, że tak często obarczasz się tą służbą. Czy nie ma w dzielnicy twojej innych ludzi, zdolnych do spełniania tej służby?
Łokieć. Prawdziwie, mało jest takich, miłościwy panie, coby się znali na podobnych sprawach. Ci, których wybiorę, zawsze wybierają mnie na swego zastępcę. Spełniam to za trochę grosiwa i tak robię za nich wszystkich razem.
Eskalus. Słuchaj waści, przynieś mi nazwiska jakich sześciu lub siedmiu najzdolniejszych w twojej parafii.
Łokieć. Do domu waszej łaskawości?
Eskalus. Do mego domu; bądź mi zdrów.

(Łokieć odchodzi).
(Do sędziego).

Która może być godzina?
Sędzia. Jedenasta, panie.
Eskalus. Zapraszam was do siebie na obiad.
Sędzia. Dziękuję uniżenie.

Eskalus. Śmierć Klaudyusza napełnia mnie smutkiem,
Lecz na to nie ma lekarstwa.
Sędzia. Angelo
Wielce surowy.
Eskalus. Surowość potrzebna;
Nie zawsze łaską co się łaską zdaje,
A przebaczenie matką nowych grzechów,
A jednak — biedny Klaudyo! — Nie ma środka!
Idźmy.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Inny pokój tamże.
Wchodzi PROFOS i SŁUGA.

Sługa. Jeszcze na sądach; powróci niebawem,
Powiem mu o was.
Profos. Tak, proszę.

(Sługa odchodzi).

Raz jeszcze
O jego wolę się spytam; być może,
Zmięknie! Toć grzech swój spełnił on, jak we śnie!
W takim występku każdy wiek smakuje
I każda sekta... On ma umrzeć za to!

(Wchodzi Angelo).

Angelo. I cóż tam słychać, profosie?

Profos. Czy chcecie,
Ażeby Klaudyo umarł tego rana?
Angelo. Czym ci nie mówił? Czyś nie miał rozkazu?
Po cóż się pytasz?
Profos. Z strachu, aby nie być
Nazbyt skwapliwym. Wybacz wasza miłość,
Alem już patrzał, jak sąd po spełnieniu
Żałował swego wyroku.
Angelo. Rób swoje,
A mnie pozostaw co do mnie należy.
Pełnij swój urząd, albo porzuć miejsce,
Wszak się obędziem bez ciebie.
Profos. Dostojność
Wasza wybaczy, ale co się stanie
Z cierpiącą Julią? Jej chwila się zbliża.
Angelo. W odpowiedniejsze odstawić ją miejsce
I to w te tropy.

(Wraca sługa).

Sługa. Siostra skazanego
Pragnie mieć dostęp do waszej miłości.
Angelo. Co? on ma siostrę?
Profos. Tak jest, dobry panie!
Cnotliwa dziewka — idzie do zakonu
Lub już wstąpiła.
Angelo. Owszem. Niech ją wpuszczą.

(Sługa odchodzi).

A wszetecznicę natychmiast oddalić.
Dać jej co trzeba, ale nic nad miarę.
Zaraz co do niej wygotuję rozkaz.

(Wchodzi Lucyo i Izabella).

Profos. Waszą dostojność niech ma Bóg w swej pieczy.

(Zabiera się do wyjścia).

Angelo. Wstrzymaj się chwilę.

(Do Izabelli).

Witam. Czego chcecie?
Izabella. Do dostojności waszej mam bolesną
Prośbę — zechciejcie mnie wysłuchać.

Angelo. Dobrze.
A jaką prośbę?
Izabella. Jest to grzech, ze wszystkich
Grzechów najbardziej mi wstrętny i pragnę,
By go dosięgnął cios sprawiedliwości:
Nie błagałabym, ale błagać muszę,
Nie błagałabym, ale bój wrze we mnie
Pomiędzy chceniem a niechceniem.
Angelo. Dobrze:
Sprawa?
Izabella. Mam brata, na śmierć skazanego,
Błagam was, panie! niechaj grzech umiera,
Ale nie brat mój.
Profos. Daj jej Boże, łaskę,
By go wzruszyła!
Angelo. Mam potępiać grzechy,
A nie grzeszników? Grzech już potępiony,
Zanim go spełnim. Tylko zerem byłby
Cały mój urząd, gdybym karał grzechy,
Objęte prawem, a puszczał grzeszniki.
Izabella. O sprawiedliwe, lecz surowe prawo!
Więc miałam brata! Miej niebo w swej pieczy
Waszą dostojność.

(Cofa się).

Lucyo (do Izabelli). Nie popuszczać tego!
Trzeba się wrócić i błagać raz jeszcze!
Klęknijcie przed nim, uwieście się płaszcza,
Zbytni chłód we was; gdyby szło o szpilkę,
Nie moglibyście bardziej powściągliwym
Prosić językiem.
Izabella. Więc on musi umrzeć?
Angelo. Nie ma lekarstwa, dziewczyno.
Izabella. O, myślę,
Że mu przebaczyć możecie, że nikt wam
Za taką łaskę gniewu nie ukaże,
Ni człek ni niebo.
Angelo. Nie uczynię tego.
Izabella. Lecz moglibyście, gdybyście zechcieli?
Angelo. Czego uczynić nie chcę, to nie mogę.

Izabella. Lecz moglibyście bez krzywdy dla świata,
Gdybyście mieli taką litość w sercu,
Jaka mnie wzrusza?
Angelo. Zapadł jego wyrok —
Dziś już zapóźno.
Lucyo (do Izabelli). Zbyt jesteście zimną.
Izabella. Dziś już zapóźno? Nie! Odwołać mogę
Słowo przezemnie wyrzeczone! Wierzcie:
Nic tak godności ludzkich nie uświetnia —
Korona królów czy miecz namiestnika,
Laska marszałka czy też płaszcz sędziowski
Ani połowy tej chwały nie dają,
Co miłosierdzie. Gdyby on na waszem
Siedział tu miejscu, a zaś wy na jego,
Bylibyście się, jak i on, potknęli...
Lecz on nie byłby tak, jak wy, surowym.
Angelo. Proszę odejdźcie!
Izabella. Gdybym ja miała, Boże! waszą władzę,
A wy gdybyście byli Izabellą,
Czyżby się działo, tak jak dziś? Przenigdy!
Pokazałabym, co znaczy być sędzią,
A co być więźniem.
Lucyo (na stronie). Tak! to go wzruszy! trafiacie w słabiznę.
Angelo. Wasz brat jedynie padł ofiarą prawa,
A wy napróżno trwonicie swe słowa.
Izabella. Ach! wszakżeż ongi wszystkie dusze padły
Ofiarą grzechu, a ten co miał przednie
Prawo je karać, znalazł odkupienie.
Czem byłbyś, panie, gdyby chciał cię sądzić
Takim, jak jesteś, ten najwyższy sędzia?
Wspomnij to sobie, a wnet oddech łaski
Z ust twych wypłynie, jakbyś się dopiero
Narodził, panie!
Angelo. Wierzaj, piękne dziewczę,
Nie ja potępiam ci brata, lecz prawo.
Gdyby mym krewnym, bratem był lub synem,
To samo z nimby się stało. Już jutro
Umrzeć on musi.

Izabella. Jutro? Ach! tak nagle!
Przebacz mu, panie, przebacz! Wszak na śmierć on
Nie przygotowan! Wszak i nawet ptactwo
Na stół bijemy, gdy pora. Czyż mamy
Z mniejszą bacznością służyć Panu Bogu,
Niżeli kucharz służy naszym cielskom?
Rozważ to sobie, dobry, dobry panie!
Któż kiedy umarł za takie przestępstwo,
Choć go się tylu dopuściło?
Lucyo. Świetnie!
Angelo. Prawo nie było umarłe, lecz spało.
Niejeden, byłby nie popełnił złego,
Gdyby ów pierwszy człek, co złamał przepis,
Był pociągnięty za winę. Lecz dzisiaj
Już się zbudziło i rozważa wszystko,
Co popełniono, i, jako ów prorok,
Patrzy w zwierciadło i widzi, jak przyszłe
Wszelkie występki (co już są lub później
Przez pobłażanie narodzić się mają),
Nie postępują stopniowo w swym wzroście,
Lecz giną w samym zarodku.
Izabella. A jednak
Pokażcie litość.
Angelo. Litości dowodem
Ma sprawiedliwość, albowiem nad tymi
Ja się lituję, których nie znam wcale,
A których mógłby zranić grzech, przezemnie
Dziś odpuszczony. A i jemu świadczę
Niemałą łaskę, bo, dziś pociągnięty
Za swój występek, nie spełni drugiego.
Niech wam to starczy: Brat wasz umrze jutro.
Izabella. Macież wy pierwszy wydać taki wyrok?
A on ma pierwszą być jego ofiarą?
Świetną to rzeczą mieć siłę olbrzyma,
Ale tyranią, siły tej używać
Jak olbrzym.
Lucyo. Ślicznie!
Izabella. Jowiszowe gromy
Gdyby tu wielcy posiadali ludzie,
Przenigdy Jowisz nie miałby spokoju,

Bo każdy marny urzędniczek grzmiałby
Po jego niebie, nic, a tylko grzmiałby...
Litośne nieba!
Wszakże wy swoim siarczystym piorunem
Wolicie dęby druzgotać sękate,
Niż wątłe mirty: Ale człek, ten dumny
Człek, krótkotrwałą uzbrojon potęgą,
Zapominając — choć to rzecz tak jasna —
O swojej szklanej kruchości, wyprawia
W obliczu niebios, jak gniewne małpiątko,
Takie koziołki, takie stroi miny,
Że do łez gotów pobudzić anioły,
Które, humorem obdarzone ludzkim,
Raczej umarłyby z śmiechu,
Lucyo. Nacieraj,
Nacieraj dobrze — widzę, że już mięknie.
Profos. Pomóż go, Boże, przebłagać.
Izabella. Nie można
Własną swą wagą ważyć swoich bliźnich:
Wolnoć jest wielkim żartować ze świętych,
Ale co u tych jest żartem, u lichszych
Jest profanacyą.
Lucyo. Trafiłaś w sedno; dalej-że w tym guście.
Izabella. Co w ustach wodza gniew tylko oznacza,
To u żołnierza staje się bluźnierstwem.
Lucyo. Skąd wiesz to wszystko? Ale mów tak dalej.
Angelo. Po co takiemi sypiesz sentencyami?
Izabella. Ponieważ władza, chociaż błądzić może,
Jak inni ludzie, ma w sobie lekarstwo,
Mogące z góry wszelką koić winę.
W głąb swą zajrzyjcie, uderzcie się w piersi,
Spytajcie serca własnego, czy nie ma
W niem jakiej winy, podobnej do grzechu
Mojego brata; jeżeli i ono
Do przyrodzonej przyzna się słabości,
To niech myśl z niego nie wypłynie głosem
Na ten wasz język, zwróconym przeciwko
Życiu mojego brata.

Angelo. W jej przemowie
Tyle rozumu, że i mój snać rozum
Z tem się kojarzy. Bywajcie mi zdrowa.
Izabella. Szlachetny panie, zwróć się.
Angelo. Chcę się namyśleć; przybądź do mnie jutro.
Izabella. Słuchajcie, panie — pragnę was przekupić!
Wróćcie się jeszcze.
Angelo. Jakto? mnie przekupić?
Izabella. Takimi skarby, że się nimi dzielić
Będziecie z niebem.
Lucyo. Byłaby wszystko popsuła bez tego.
Izabella. Nie kiesą, bitem wypełnioną złotem,
Nie klejnotami, których wartość niska
Albo wysoka — według widzimisię
Naszych kaprysów, lecz szczerą modlitwą,
Która się wzbija ku niebu i którą
Niebo wysłucha, zanim słońce zejdzie,
Modlitwą duszy nieskalanej, prośbą
Poszczących dziewic, których myśl nie idzie
Za doczesnością.
Angelo. Dobrze; przybądź jutro.
Lucyo. (na stronie, do Izabelli). Idźmy; jak dotąd wszystko się udało.
Izabella. Waszą łaskawość niech ma Bóg w swej pieczy.
Angelo (na stronie). Amen. Bo jestem na drodze pokusy.
Idącej w poprzek modlitwom.
Izabella. O której
Mam oczekiwać godzinie?
Angelo. O której
Chcesz, byle tylko przed południem.
Izabella. Niechaj
Pan Bóg was strzeże.

(Wychodzą Lucyo, Izabella i profos).

Angelo. Od ciebie; tak! nawet
Od twojej cnoty!
Cóż to? czy jej to czy też moja wina?
Kto bardziej grzeszy? — ten, którego kuszą,
Czy też kusiciel? Ha! nie ona kusi!
Nie! to nie ona! Lecz ja, przy fijołku

Leżąc na słońcu, gniję jako ścierwo,
Zamiast by wonieć jako kwiat w tem tchnieniu
Cnoty! Dla czego bardziej oszałamia
Te nasze zmysły niewinność kobiety,
Niźli kobiety lekkomyślność? Czemu,
Tyle pustego mając gruntu, chcemy
Zburzyć świątynię, aby wznieść występek?
O fe! fe! fe! fe! Co robisz, Angelo?
Czemże ty jesteś? Czemu chcesz ją grzeszną
Widzieć za sprawy, które jej pobudką
Były do cnoty? O niech brat jej żyje!
Złodziej rabunków swych ma uświęcenie,
Jeżeli kradnie i sam sędzia... Jakto?
Czyżbym ją kochał, że tak pragnę jeszcze
Raz ją usłyszeć, grzać się przy jej oczach?
O czem-że marzę? O chytry nasz wrogu,
Co chcąc ułowić świętego, na wędkę
Świętą umiałeś naciągnąć przynętę!
Przeniebezpieczną jest owa pokusa,
Co nas miłością cnoty na grzech pędzi.
Nigdy rozpusta nie umiała dotąd
Podwójną mocą sztuki i natury
Rozbudzić we mnie pokusy, a tu mnie
Cnotliwa dziewka snać do cna przemoże.
Dotąd, gdym widział zakochanych dwoje,
Duch mój się dziwił, śmiały usta moje.

(Wychodzi).
SCENA TRZECIA.
Pokój w więzieniu.
Wchodzą KSIĄŻĘ w przebraniu mnicha i PROFOS.

Książę. Witam, profosie; wszak z profosem mówię?
Profos. Tak jest z profosem; czego żądasz, ojcze?
Książę. Święty mój zakon, miłość chrześcijańska
Każą mi dusze nawiedzać strapione
W tem tu więzieniu: zaprowadź mnie do nich.
Według zwyczaju, wyłuszcz mi istotę

Ich przewinienia, abym mógł stosowną
Dać im naukę.
Profos. I więcej zrobię, jeśli tego trzeba.

(Wchodzi Julietta).

Patrz, oto jedna z uwięzionych niewiast,
Co wpadła w ogień swej własnej młodości
I w nim spaliła swe imię, jest w ciąży;
Na śmierć skazany jej współwinowajca.
Jest to młodzieniec, skłonniejszy powtórzyć
Grzech swój, niż umrzeć.
Książę. A kiedy ma umrzeć?
Profos. O ilem słyszał, to jutro.

(Do Julietty).

Wszystko zrobione; poczekajcie chwilę,
A zaraz stąd was wyprowadzę.
Książę. Czy żałujecie za grzech popełniony?
Julietta. O, tak, i hańbę swą cierpliwie znoszę.
Książę. Zrobimy razem rachunek sumienia
I wybadamy skruchę, czy jest szczerą
Czy czczą.
Julietta. Posłucham was chętnie.
Książę. Kochacie
Owego człeka, co wam krzywdę zadał?
Julietta. Kocham, jak kocham jego krzywdzicielkę.
Książę. A więc, jak widać, grzech ten spełniliście
Za wspólną zgodą?
Julietta. Za wspólną.
Książę. A zatem
Grzech twój jest cięższy, aniżeli jego.
Julietta. Przyznaję, ojcze, i uczuwam skruchę.
Książę. To dobrze, córko: lecz czy skruchę czujesz
Przez to, że grzech cię do tej hańby przywiódł?
Żal taki nas ma na względzie, nie Boga,
Bo pokazuje, że nie służym Bogu
Z miłości k’niemu, lecz z strachu.
Julietta. Uczuwam skruchę, że złym mój uczynek,
I hańbę znoszę z radością.
Książę. W tem trwajcie;
Współwinowajca wasz ma umrzeć jutro,

Spieszę do niego z nauką na drogę.
A więc Bóg z wami... Benedicite.

(Wychodzi).

Julietta. Jutro ma umrzeć! Okrutna litości,
Oszczędzająca me życie, co odtąd,
Zamiast rozkoszą, będzie tylko strachem
Śmiertelnym dla mnie.
Profos. Żal mi jego losu.

(Wychodzą).
SCENA CZWARTA.
Pokój w domu Angela.
Wchodzi ANGELO.

Angelo. Gdy chcę się modlić i myśleć, modlitwa
I myśl ku różnym uchodzą przedmiotom;
Niebo ma czcze moje słowa, zaś umysł,
Głuchy na język, zarzuca kotwicę
Przy Izabelli: niebo na mych ustach,
Jakbym przeżuwał tylko jego imię,
A zaś w mem sercu rośnie grzech nabrzmiałej
Pożądliwości. Państwo, ku któremu
Zwracałem dotąd swój zapał, jest dla mnie,
Jak dobra księga, czytana zbyt często,
Nudnem i wstrętnem; tak, nawet powagę,
Którą tak dumny byłem, (oby tylko
Nikt mnie nie słyszał!) zmieniłbym za lada
Piórko, igraszkę wietrzyka. O, stanie!
O, ty godności! Jak często na głupcach
Cześć ty dla siebie wymuszasz zewnętrzną
Swoją powłoką, jak nawet fałszywym
Chwytasz pozorem dusze mędrców! Zawsze
Krew krwią zostaje!... Napisz „dobry anioł“
Na rogach dyabła, a rogi nie będą
Dyabła znamieniem.

(Wchodzi sługa).

Cóż tam? Czego żądasz?
Sługa. Tam zakonnica jakaś, Izabella,
O posłuchanie prosi.

Angelo. Wskaż jej drogę.

(Sługa wychodzi).

O, nieba!
Czemu krew moja tak do serca bieży,
Ubezwładniając i siebie i serce
I wszystkim innym odbierając członkom
Zdatność niezbędną?
Do omdlałego tak się tłum rwie głupi:
Wszyscy chcą pomódz, tamując powietrze,
Któreby mogło wrócić mu przytomność.
Tak lud, przywiązan do swojego króla,
Rzuca zajęcie i w poddańczym szale
Tłoczy się k’niemu, aż w końcu ta miłość
Niepowściągniona staje się obrazą.

(Wchodzi Izabella).

Izabella. Przychodzę,
By waszą wolę usłyszeć ostatnią.
Angelo. Wolałbym raczej, byś sama wiedziała,
Niż że się pytasz. Brat twój żyć nie może.
Izabella. Tak?... Niech was niebo zachowa w swej pieczy.

(Chce odejść).

Angelo. Żyć jednak mógłby czas jakiś, a nawet
Tak jak ja długo albo wy, a przecież
On musi umrzeć.
Izabella. Za waszym wyrokiem?
Angelo. Tak.
Izabella. Kiedy? Mówcie, by w czasie tej zwłoki,
Krótszej czy dłuższej, mógł się przygotować,
Od zatracenia zbawić duszę.
Angelo. Ha! szpetne grzechy! fe! Przebaczyć temu,
Co skradł naturze już ukształtowaną
Postać człowieka, byłoby to samo,
Co uniewinnić tę słodycz występną,
Która fałszywym chce wybijać stemplem
Obraz niebieski; tak samo jest łatwo
Zniszczyć fałszywie życie prawnie dane,
Jak rzucić metal wbrew prawu, by życie
Odlać fałszywe.

Izabella. Tak napisano w niebie, nie na ziemi.
Angelo. Tak to powiadasz? Zaraz cię przychwycę.
Więc co wybierasz, czy to, by ci prawo
Najsprawiedliwsze wzięło życie brata,
Czy też dla tego, by go uratować,
Oddasz swe ciało słodkiej nieczystości,
Jak ta przez niego zhańbiona?
Izabella. Wierzajcie,
Raczej swe ciało poświęcę, niż duszę.
Angelo. Nie o twej duszy mowa. Wymuszonych
Grzechów, jakkolwiek będą policzone,
Na nasz rachunek nie zapiszą.
Izabella. Jakżeż
Mam to zrozumieć?
Angelo. Nie zaręczam za to,
Bo mógłbym temu zaprzeczyć, com wyrzekł.
Odpowiedz jednak: ja, głos praw uznanych,
Na życie brata twego głoszę wyrok.
Czyż nie byłaby tutaj grzechem litość,
Pragnąca zbawić życie twego brata?
Izabella. Raczcie to spełnić, ja ten grzech policzę
Na swojej duszy ramiona; to będzie
Nie grzech, lecz litość.
Angelo. Chciejże ty to spełnić,
Na swojej duszy policzyć rachunek,
A równej wagi będzie grzech z litością.
Izabella. Jeśli o życie jego błagać grzechem,
Niech ja, o niebo, wezmę go na siebie.
Jeśli spełnienie mej prośby jest grzechem,
To błagać będę w mych rannych pacierzach,
Aby do moich Bóg ten grzech doliczył,
A od was z niego nie żądał rachunku.
Angelo. Chciej mnie posłuchać: twa myśl nie podąża
W ślady za moją; mówisz to w prostocie,
Czyli też chytrze udajesz? Nie dobra-ś.
Izabella. Niech-że więc będę prostą i nie dobrą,
Bylem wam tylko wyznała w pokorze,
Żem nie jest lepszą.
Angelo. Tak chce mądrość w całym
Zajaśnieć blasku, kiedy się poniża.

Tak maski czarne dziesięć razy więcej
Podnoszą piękność, pod niemi ukrytą,
Niżeli wdzięki odsłonięte. Słuchaj,
Byś mnie pojęła, jaśniej się wyrażę —
Brat musi umrzeć.
Izabella. Wiem.
Angelo. Jego występek
Tak jest wyraźny, że i według twego
Prawa na karę zasłużył.
Izabella. To prawda.
Angelo. A teraz przypuść, że już nie ma innej
Drogi, ażeby ocalić mu życie,
(Nie ręczę za tę, ani też za inną,
A tylko mówię w samych przypuszczeniach),
Prócz tej, że ciebie, jego siostry, chciwie
Pożąda człowiek, co swym wpływem w sądzie
Lub swem wysokiem stanowiskiem może
Wybawić brata z matni praw, że tutaj,
By go ocalić, nie ma innych ziemskich
Środków, jak tylko ten, byś poświęciła
Tej domniemanej osobie bogactwa
Swojego ciała, lub, w przeciwnym razie,
Brat śmierć poniesie: cóżbyś uczyniła?
Izabella. Tyle dla brata mego, ile dla mnie —
To jest, że gdyby na śmierć mnie skazano,
Uważałabym raczej za rubiny
Znaki biczyska, rozebrałabym się
Na śmierć tę moją, jakbym szła do łoża
Upragnionego z dawna, niżbym miała
Ciało swe oddać na hańbę.
Angelo. Więc brat twój
Musiałby umrzeć.
Izabella. Łatwiejsza to droga;
Lepiej niech brat mój raz jeden umiera,
Niż żeby siostra, pragnąc go ocalić,
Zmarła na wieki.
Angelo. Byłabyś wówczas mniej srogą, niż wyrok,
Który tak bardzo potępiasz.
Izabella. Haniebny okup nie pochodzi z domu,
Skąd dobrowolne wyszło przebaczenie;

Nie! Łaska prawa nie może być krewną
Występnych targów.
Angelo. Przed momentem właśnie
Uważaliście prawo za tyrana,
A krotochwilą raczej, niźli grzechem,
Zdał się wam brata występek.
Izabella. Wybaczcie!
Zdarza się nieraz, miłościwy panie,
Że, chcąc uzyskać to, czego pragniemy,
Nie zawsze dobrze myśli swe wysłowim.
Grzech nienawistny uniewinniam nieco
Na korzyść tego, który mi jest drogi.
Angelo. Wszyscyśmy słabi.
Izabella. Niech więc brat umiera,
Jeśli on tylko jest lennikiem grzechu,
Jeśli on tylko dziedzicem słabości.
Angelo. Nie, i kobieta jest słabą.
Izabella. Jak lustro,
W którem się widzi, a które się kruszy
Z taką łatwością, z jaką odzwierciedla
Jej kształt. Kobieta! O nieba! Mężczyzna
Dla swej korzyści kala jej naturę!
O! dziesięćkrotnie zwijcie nas słabemi!
Duch nasz jest wiotki, tak jak nasze ciało,
Łatwo fałszywym zawierza wrażeniom.
Angelo. Słusznie! A zatem twem własnem świadectwem
Co do słabości twojej płci (szczególnie,
Że dość silnymi i my nie jesteśmy,
Ażeby nami nie wstrząsały grzechy)
Ośmielon, biorę cię za słowo: zostań
Czem jesteś — zostań kobietą! Jeżeli
Chcesz być czemś więcej, to być nią przestaniesz.
Jeśli nią jesteś (jak mi świadczą o tem
Rękojmie wdzięków zewnętrznych), daj dowód
I przywdziej barwę, przeznaczoną tobie.
Izabella. Mam tylko jeden język; cny mój panie,
Poprzedniej ze mną używajcie mowy.
Angelo. Mówię otwarcie, że cię kocham.

Izabella. Toż brat mój kocha Julię, a za to —
Wszak powiadacie — ma umrzeć.
Angelo. Gdy mnie pokochasz, nie umrze.
Izabella. O, wiem ja,
Że waszej cnocie wolno się wydawać
Troszeczkę lichszą, niż jest w samej rzeczy
By wypróbować innych.
Angelo. Na mój honor!
Wierz mi, że słowa moje wyrażają
Tylko mój zamiar.
Izabella. Zbyt lichy to honor,
Aby mu tyle zawierzyć! I nader
Zgubny to zamiar! Pozory! Pozory!
Obwieszczę światu o tobie, Angelo,
Strzeż się! natychmiast podpisz przebaczenie
Dla mego brata, bo na całe gardło
Ogłoszę wszystkim, czem jesteś!
Angelo. A któż ci
Zechce uwierzyć? Moje czyste imię,
Moja surowość żywota zaświadczy
Przeciwko tobie, a ma godność w państwie
Tak twoją skargę od razu przeważy,
Że się udławisz swym własnym donosem
I tylko smak ci kalumnii zostanie.
Gdym już raz zaczął, puszczam wolno cugle
Mej zmysłowości; daj swe przyzwolenie
Mej chciwej żądzy, skończ z wszelkim uporem
I ten zbyteczny pożegnaj rumieniec,
Odpychający to, czego sam pragnie.
Aby okupić brata, mojej woli
Oddaj swe ciało, bo w przeciwnym razie
Nie tylko śmierć on poniesie, lecz jeszcze
Surowość twoja śmierć tę mu przewlecze
Długą katuszą. Odpowiesz mi jutro,
Lub — na tę żądzę, która mną owładła —
Będę tyranem dla niego. W tej porze
Wiedz to, że fałsz mój twą prawdę przemoże.

(Wychodzi).

Izabella. Przed kim-że ja się uskarżę? Któż memu
Uwierzy słowu? O, wy usta zgubne,

Gdzie ten sam język głosi razem łaskę
I potępienie, nagina ustawy
Do swojej chęci i za żądzą swoją
Ciągnie bezprawie i prawo, posłusznie
Mu się łaszące. Pospieszę do brata;
Choć za krwi własnej upadł poduszczeniem,
Ma w sobie dosyć poczucia honoru,
Że gdyby przyszło złożyć mu dwadzieścia
Głów na dwudziestu krwawych pniach, to wszystkie
Raczej by oddał, niźliby zezwolił,
By jego siostra rzuciła swe ciało
Na taką hańbę straszliwą...
Czystą zostanę, ty giń z ręki kata;
Droższa ma czystość, niźli życie brata.
Pójdę mu wyznać Angela zamiary,
By się pokajał, uszedł wiecznej kary.

(Wychodzi).



AKT TRZECI.

SCENA PIERWSZA
Izba więzienna.
Wchodzą: KSIĄŻĘ, KLAUDYO i PROFOS.

Książę. Więc wam przebaczy Angelo? Myślicie?
Klaudyo. Nie ma innego w nieszczęściu lekarstwa
Oprócz nadziei.
Z nadzieją życia na śmierć się gotuję.
Książę. Na śmierć się gotuj, a śmierć albo życie
Słodsze ci będą. Z życiem tak rozumuj:
Jeśli cię stracę, stracę rzecz, do której
Tylko się głupiec przywięzuje. Jesteś

Tchnieniem, podległem wszelkim wpływom nieba,
Zagrażającem co chwila domowi,
Gdzieś zamieszkało; błaznem śmierci jesteś,
Wciąż się mozolisz, aby uciec przed nią,
A k’ niej wciąż lecisz. Nie jesteś szlachetnem,
Albowiem wszystka rozkosz, którą pijesz,
Z pospolitości pochodzi. I mężnem
Również nie jesteś, drżysz bowiem przed wiotkiem
Żądłem marnego robaka. Najlepszym
Twoim spoczynkiem sen, którego często
Wzywasz, a strasznie śmierci się obawiasz,
Która jest tylko snem. Nie jesteś sobą,
Albowiem żyjesz dzięki ziarn tysiącom,
Powstałym z prochu. Nie jesteś szczęśliwem,
Bo czego nie masz, wciąż do tego dążysz,
A zapominasz o tem, co posiadasz.
Nie jesteś stałem, bo natura twoja
Zmienia się według księżyca. Ubogieś,
Choć masz bogactwa, bo jako ten osioł,
Co grzbiet ugina pod złotem, dzień tylko
Dźwigasz skarb ciężki, aż go śmierć ci zdejmie.
Nie masz przyjaciół: twe własne wnętrzności,
Które cię ojcem swym zowią, ten czysty
Wytwór twych lędźwi, złorzeczą wysypkom,
Reumatyzmom i gośćcom, że nie chcą
Prędkiego zadać ci końca. Młodości
Ni podeszłego nie posiadasz wieku —
Popołudniowej jest to rodzaj drzemki,
Gdzie śnisz o jednem i drugiem; twa cała
Kwitnąca młodość, jak wiekowy nędzarz,
Żebrze jałmużny u zwiędłej starości;
A kiedyś stary i bogaty, wówczas
Brak ci już żądzy, ognia, członków, wdzięku,
Aby używać swych bogactw. I cóż w tem
Godne nazywać się życiem? W tem życiu
Śmierci ukrywa się tysiąc, a jednak
Drżymy przed śmiercią, co w końcu te wszystkie
Godzi sprzeczności.
Klaudyo. Dziękuję pokornie.
Widzę, że pragnąc życia, szukam śmierci,

Szukając śmierci, odnajduję życie;
Niech więc śmierć przyjdzie.

(Wchodzi Izabella).

Izabella. Hej-że hej!... Otwórzcie.
Pokój i łaska niechaj będzie z wami.
Profos. A któż tam? Wejdźcie! Dobrego przyjęcia
Godne życzenie!
Książę. Odwiedzę was znowu,
Drogi mój panie.
Klaudyo. Świętobliwy panie,
Dzięki wam za to.
Izabella. Jedno lub dwa słowa,
Z Klaudyem — to mój interes.
Profos. Witajcie.
Spojrzyjcie, panie, przyszła wasza siostra.
Książę. Na słówko z wami, dozorco.
Dozorca. Na tyle,
Ile zechcecie.
Książę. Skryjcie mnie gdziekolwiek,
Abym mógł słyszeć ich rozmowę.

(Wychodzą Książę i Profos).

Klaudyo. Z jaką
Przychodzisz do mnie pociechą, ma siostro?
Izabella. Z taką, jak każda pociecha, z przedobrą!
Angelo, mając swoje sprawy w niebie,
Chce cię tam wysłać, jako swego posła,
Będziesz tam jego zastępcą na wieki:
Więc jak najspieszniej gotuj się do drogi,
Jutro wyruszasz.
Klaudyo. Więc już nie ma środka?
Izabella. Jest jeden środek, co, by zbawić głowę,
Rozcina serce na dwoje.
Klaudyo. A zatem
Jest jakiś środek.
Izabella. Możesz żyć, mój bracie;
Jest-ci dyabelska litość w twoim sędzim,
Pożebraj o nią, a ocalisz życie,
Lecz więzy dźwigać będziesz aż do śmierci.
Klaudyo. Wieczne więzienie?

Izabella. Tak, wieczne więzienie;
Chociaż świat cały byłby ci otwarty,
Ciebie to jedno ciągle by więziło.
Klaudyo. Cóżto takiego?
Izabella. Coś, że gdy to przyjmiesz,
To z pnia swojego wszystek zedrzesz honor
I pozostaniesz nagi.
Klaudyo. A więc wyjaw.
Izabella. Boję się ciebie, Klaudyo, drżę, byś czasem
Nie chciał przedłużać febrycznego życia;
Byś sześć lub siedem zim nie cenił bardziej,
Niż wieczny honor. Masz odwagę umrzeć?
Uczucie śmierci jest tylko pojęciem;
A marny owad, gdy go nadepcemy,
Cielesną mękę czuje tak boleśnie
Jak konający olbrzym.
Klaudyo. I dla czego
Tak mnie zawstydzasz? Czy myślisz, że zechcę
Czerpać odwagę z słabiutkiego kwiecia?
Jeśli trza umrzeć, jak oblubienicę
Mrok ten powitam i zamknę w ramiona.
Izabella. To mówi brat mój; to ojciec przemawia
Z swojej mogiły! Tak, ty musisz umrzeć!
Nazbyt szlachetny-ś, by ocalać życie
Podłymi środki. Ten na pozór święty
Sędzia, którego surowe oblicze,
Którego słowo mierzone przeraża
Młodość i płoszy szaleństwo — jak kury
Jastrząb — jest dyabłem; wyczerpnij mu błoto
Z wnętrza, a ujrzysz kałużę, głęboką
Jak samo piekło.
Klaudyo. Poważny Angelo?
Izabella. O, ta powaga to chytry strój piekła,
Osłaniający ciało potępieńców
Szatą świętości! Czy mniemasz, mój Klaudyo,
Że jeśli jemu oddam swą dziewiczość,
To będziesz wolny?
Klaudyo. Nieba! czyż być może?
Izabella. Za grzech ten ciężki gotów ci pozwolić,
Byś grzeszył dalej. Tej nocy mam spełnić

To, co wymówić się wzdrygam, lub jutro
Musisz umierać.
Klaudyo. Nie uczynisz tego.
Izabella. O, gdyby tylko szło o moje życie,
Tak bym je zaraz rzuciła jak szpilkę,
By cię ocalić.
Klaudyo. Dzięki, siostro droga!
Izabella. Przygotuj-że się na tę śmierć jutrzejszą.
Klaudyo. Tak jest... Więc w sobie ma i on te żądzę.
Że może dla niej tak obgryzać prawo,
Które chciał jeszcze obostrzyć? A zatem
Nie jest to grzechem, albo też najmniejszym
Ze siedmiu grzechów śmiertelnych.
Izabella. Z tych grzechów
Który najmniejszy?
Klaudyo. Gdyby zasługiwał
Na potępienie, czyżby się ten mędrzec
Ważył za chwilę rozkoszy na wieczną
Skazywać mękę?... O, ma Izabello!
Izabella. Co mówisz, bracie?
Klaudyo. Śmierć jest straszną rzeczą.
Izabella. A życie w hańbie rzeczą nienawistną.
Klaudyo. Tak, ale umrzeć, pójść, nie wiedzieć, dokąd,
W zimnem zamknięciu leżeć, gnić, ten czuły,
Gorący życia ruch przemieniać w marną
Garsteczkę gliny, gdy duch, wyrwan z ciała,
Albo się kąpie w płomienistych falach
Lub w przenikliwych mieszka regionach
Wiecznego lodu; być tak uwięzionym
Śród niewidzialnych wiatrów, z gwałtownością
Niepowstrzymaną wirować naokół
Wiszącej ziemi; lub być czemś nędzniejszem
Od najnędzniejszych bytów, które, wyjąc,
Wyobrażają sobie niekiełzane,
Niepewne myśli — ach! to zbyt okropne!
Choćby najcięższe życie na tym świecie,
Które wiek, nędza, kaźń narzucić mogą
Ludzkiej naturze, to raj wobec tego,
Czem nas przeraża śmierć.

Izabella. O biada! biada!
Klaudyo. Najsłodsza siostro, daj mi żyć! Choć zgrzeszysz,
Aby ocalić życie twego brata,
Czyn twój natura tak łatwoć przebaczy,
Że to się w cnotę przemieni.
Izabella. O, bydle!
O podły, tchórzu! O, bezecny łotrze!
Czyż z ciebie grzech mój zrobić ma człowieka?
Nie kazirodztwo-ż to, otrzymać życie
Z hańby swej siostry? Cóż ja mam pomyśleć?
Nieba! Czyż matka ma zdradziła ojca?
Bo tak zdziczała latorośl nie mogła
Wyróść z krwi jego... Wyrzekam się ciebie!
Umrzej! przepadnij! Gdyby mi się tylko
Schylić wypadło, by twój los odwrócić,
Dałabym spokój. Modłów mam tysiące
Dla twojej śmierci, ni słowa dla życia.
Klaudyo. Posłuchaj tylko, droga Izabello;
Izabella. A fe! fe! fe! twój grzech nie jest przypadkiem,
Tylko rzemiosłem, a litość nad tobą
Byłaby tylko rajfurstwem. Najlepiej,
Byś zmarł natychmiast.

(Chce odejść).

Klaudyo. Słuchaj, Izabello.

(Wraca książę).

Książę. Pozwólcie mi na jedno słowo, młoda
siostro, na jedno tylko słóweczko.

Izabella. Czego sobie życzycie?

Książę. Gdyby wam czas na to pozwolił, chciałbym
się z wami rozmówić; łaska, o którą proszę, wyjdzie i wam na korzyść.

Izabella. Nie mam ani chwili zbędnej;
czas, który tu spędzam, kradnę innym obowiązkom, mimo
to jestem gotowa zatrzymać się jeszcze na chwilę.

Książę (do Klaudya na stronie). Mój synu, podsłuchałem,
co zaszło między wami, a waszą siostrą. Angelo,
nie miał nigdy zamiaru jej uwieść, chciał tylko cnoty
jej doświadczyć, ażeby się poćwiczyć w sztuce sądzenia
ludzkiej natury. Ona zaś pełna uczucia prawdzi-

wego honoru, uczciwa, odmowną dała mu odpowiedź, którą on z największą usłyszał radością. Jestem spowiednikiem Angela i wiem, że to prawda: więc przygotujcie się na śmierć jutro. Nie łudźcie odwagi swojej płonnemi nadziejami, umrzeć musicie; a zatem, idźcie uklęknąć i bądźcie gotowy.

Klaudyo. Pozwólcie mi prosić siostrę o przebaczenie. Tak mi odeszła ochota do życia, że pragnę pozbyć go się coprędzej.
Książę. Trzeba w tem wytrwać. Żegnajcie!

(Wychodzi Klaudyo. Wchodzi profos).

Książę. Profosie, mam wam coś powiedzieć.
Profos. Czego sobie życzycie, ojcze?
Książę. Jak przyszliście, tak się też oddalcie; zostawcie mnie na chwilę z tą dziewicą; mój charakter i mój habit są rękojmią, że w mojem towarzystwie nic się jej nie stanie.
Profos. I owszem.

(Wychodzi).

Książę. Ręka, która wam dała piękność, dała wam także i dobroć; dobroć frymarczy pięknością i wkrótce pozbawi piękność dobroci; ale cnota, która jest duszą waszej istoty, zachowa ciału piękność na zawsze. Napaść, jaką na was urządził Angelo, doszła przypadkiem do mej wiadomości i gdyby słabość ludzka nie dała już przykładów podobnego upadku, dziwiłby mnie Angelo. Cóż zamierzacie przedsięwziąć, aby zadowolić tego namiestnika i ocalić brata?
Izabella. Idę teraz objawić mu postanowienie moje: wolę, żeby mi brat umarł wedle prawa, niż żeby mi się syn urodził na przekór prawu. Ale jak bardzo dobry ten książę oszukał się na Angelu! Jeśli wróci kiedykolwiek, a zdołam uzyskać posłuchanie, to albo nadaremnie usta otworzę, albo mu odsłonię rządy jego namiestnika.
Książę. Wcale by to nie było bez racyi, ale tak, jak dziś rzeczy stoją, odeprze on wasze oskarżenie, twierdząc, że chciał tylko wziąć was na próbę. Dlatego nakłońcie ucha mym radom, bo mojej żądzy czynienia dobrze nastręcza się lekarstwo. Jestem przekonany, że możecie jak najuczciwiej zasłużoną wyświadczyć łaskę biednej, pokrzywdzonej kobiecie, brata wyzwolić od surowości prawa, bez żadnej plamy dla swojej wdzięcznej osoby, a oddać miłą usługę nieobecnemu księciu, jeśli przypadkiem wróci kiedy i o sprawie tej usłyszy.
Izabella. Mówcie dalej, ojcze; mam na tyle ducha w sobie, aby uczynić wszystko, co szczerym oczom mego ducha okaże się jako rzecz uczciwa.
Książę. Cnota jest odważna i dobroć nie zna trwogi. Nie słyszeliście kiedy o jakiej Maryannie, siostrze Fryderyka, tego wielkiego wojaka, co to zginął na morzu?
Izabella. Słyszałam o tej damie, a dobre słowa towarzyszyły jej nazwisku.
Książę. Ją to miał Angelo pojąć za żonę; już się uroczyste odbyły zaręczyny i dzień ślubu był już naznaczony. Między zaręczynami a uroczystością brat jej Fryderyk rozbił się na morzu, a z nim i z okrętem przepadł zarazem i posag jego siostry. Pomyślcie sobie tylko, ile to nieszczęść zwaliło się na biedną niewiastę; straciła szlachetnego i sławnego brata, który żywił dla niej najtkliwsze i najszczersze braterskie uczucie, straciła z nim razem nerw swojego szczęścia, swój posag; z jednym i z drugim razem straciła narzeczonego, tego na pozór uczciwego Angela.
Izabella. Czy to być może? Więc ją Angelo porzucił?
Książę. Porzucił ją we łzach, z których ani jednej słowem pociechy nie osuszył; połknął wszystkie swoje przysięgi pod pozorem, że zrobił pewne odkrycia co do jej honoru, słowem, zostawił ją w żałobie, którą z powodu niego nosi dotychczas, a on na łzy jej jak marmur, choć niemi oblany, zmiękczyć się nie dał.
Izabella. Jaką-ż to łaskę wyświadczyłaby tu śmierć, zabierając tę biedną dziewczynę ze świata! Co to za zepsucie w tem życiu, jeżeli człowiek ten jeszcze żyje! Lecz jaką może ona mieć korzyść z tego?
Książę. Jest to złamanie, które nie trudno będzie wam uleczyć, a lekarstwo to nie tylko ocali brata, ale i od hańby was ustrzeże, jeżeli się tem zajmiecie.
Izabella. Wytłómaczcie mnie, jakim sposobem, dobry ojcze.
Książę. Wspomniana dziewczyna nie przestała żywić dotąd tej swojej pierwszej miłości dla niego; niesprawiedliwe jego okrucieństwo, które, biorąc rzeczy na rozum, powinno było uczucie to zagasić, zrobiło ją tylko, jak tamy na potoku, gwałtowniejszą i niesforniejszą. Idźcie do Angela, oświadczcie mu się z pozorną na jego zachcianki gotowością do posłuszeństwa, zgódźcie się na jego żądania w tej mierze, zastrzeżcie sobie tylko warunki — po pierwsze, że tylko krótko zatrzymacie się u niego; że godzinie tego spotkania sprzyjać ma ciemność i milczenie i że miejsce będzie do tego stosowne. Jeżeli warunki te przyjmie, to reszta pójdzie jak z płatka. Uprzedzimy tę pokrzywdzoną dziewicę, aby za was na umowione poszła miejsce. Jeśli spotkanie to kiedy na jaw wyjdzie, może ono go zmusić do naprawienia wyrządzonej jej krzywdy; tym więc sposobem brat wasz będzie ocalony, honor wasz nie tknięty, biedna Maryanna pocieszona, a występność namiestnika odkrytą. Sam o tem uwiadomię dziewicę i przygotuję ją do tego przedsięwzięcia. Jeżeli gotową jesteście wszystko wedle możności wykonać, podwójna z tego korzyść ochroni nasz podstęp od nagany. Co o tem myślicie?
Izabella. Myśl sama napełnia mnie zadowoleniem; a spodziewam się, że szczęśliwy skutek uwieńczy wykonanie.
Książę. Wiele od was zależy. Spieszcie natychmiast do Angela; jeśli zapragnie was do łoża tej nocy, przyrzeczcie go zadowolić. Ja tymczasem pobiegnę do Świętego Łukasza — tam w samotnej chatce mieszka odtrącona Maryanna. Tam mnie znajdziecie. A pospieszcie się z Angelem, aby co prędzej wszystko zakończyć.
Izabella. Dziękuję wam za to pocieszenie; żegnam was dobry ojcze.

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Ulica przed więzieniem.
Wchodzą: KSIĄŻĘ przebrany za mnicha, za nim ŁOKIEĆ, BŁAZEN, straż policyjna.

Łokieć. Otóż jeśli na to nie ma lekarstwa, a ino chcecie gwałtem kupować i sprzedawać mężczyzn i kobiety jak bydlęta, to wkrótce cały świat będzie musiał pić białego i czerwonego „bękarta“.
Książę. O, nieba! cóż to za gawiedź!
Błazen. Skończyła się uciecha świata z chwilą, gdy z dwóch lichwiarzy weselszy był zrujnowany, a gorszy upoważniony był prawem do przywdziania płaszcza z futrem, żeby mu było ciepło; płaszcz podbity był lisem i barankami, na znak, że oszustwu, jako jest od uczciwości bogatsze, wolno paradować w takiem przebraniu.
Łokieć. Dalej-że w drogę, mopanku. — Bóg z wami, dobry ojcze braciszku.
Książę. I z waścią, dobry ojcze braciszku. — W czem waści człowiek ten zawinił, mopanku?
Łokieć. Ot tak, panie — człowiek ten zawinił przeciw prawu, a oprócz tego, panie, zdaje się nam, że to złodziej, panie, bo znaleźliśmy na nim dziwnej natury wytrych, panie, któryśmy posłali do namiestnika.

Książę. Fe, ty rajfurze! haniebny rajfurze!
Grzech ten, za twoje spełniam pośrednictwem,
Jest twoim chlebem! Pomyśl, co to znaczy
Brzuch ten napełniać, grzbiet ten przyodziewać
Za takie brudy! Sam sobie to powiedz:
Z ich obrzydliwych, zwierzęcych obcowań

I jem i piję, stroję się i żyję.
Może-li życiem być życie, zawisłe
Od takich smrodów? Idź, idź, popraw-że się!

Błazen. Prawda, panie, że to coś śmierdzącego w swym rodzaju, jednakże, panie, podejmę się dowieść —

Książę. O, jeśli dyabeł podsunie ci dowód
W obronie grzechu, toś jest dowiedzioną
Własnością dyabła... Dalej z nim do kaźni!
Potrzeba chłosty oraz napomnienia,
Nim takie bydle się poprawi.

Łokieć. Musi się, panie, stawić przed namiestnika; dał mu on już przestrogę. Namiestnik nie może ścierpieć takich kurwiarzy i jeśli kurwiarstwo jego rzemiosłem i to się wyda, to lepiej by mu było gdzieś o milę pognać za sprawunkiem.

Książę. Bodaj był człowiek, za co chce uchodzić,
Lub, będąc grzesznym, przestał ludzi zwodzić.

(Wchodzi Lucyo).

Łokieć. Niebawem będzie miał na szyi, co waść na brzuchu — postronek.
Błazen. Wietrzę pomoc! Złożę kaucyę; oto jest szlachcic a mój przyjaciel.
Lucyo. Cóż tam nowego, szlachetny Pompejuszu? Jak to, u pięt Cezara? czy cię w tryumfie prowadzą? Co, czy nie ma już posągów Pigmaliona, świeżo zmienionych w kobiety, któreby można nabyć, wkładając rękę do kieszeni, a wyciągając ją stuloną? Co na to odpowiesz, hę? Co mówisz o tej nucie, o tym temacie, o tej metodzie? Czy ci język w ostatnim deszczu utonął, hę? Co mówisz, zbijobruku? Czy świat idzie zawsze po dawnemu, mój człecze? Jakaż twoja melodya? Czy smutna, czy bez słów? No dalej! Jakiż jej sens?
Książę. Świat zawsze jeden i ten sam! Coraz to gorszy!
Lucyo. A jak się ma drogi mój kąsek, twoja pani? Czy zawsze prokuruje, hę?
Błazen. Ot, mój miły panie, zjadła już wszystką swoją peklowinę i sama teraz siedzi w solówce.
Lucyo. A no, to dobrze, nie sprawiedliwszego; tak być powinno: Kurewka zawsze świeża, a rajfurka zawsze solona, to nieuniknione następstwo, tak być powinno. A waść idziesz do więzienia, mości Pompejuszu?
Błazen. Tak jest, w istocie, panie.
Lucyo. A no, nic w tem złego, Pompejuszu. Bądź zdrów! idź, powiedz, że to ja cię tam posłałem. Czy za długi, Pompejuszu? czy za co innego?
Błazen. Za rajfurstwo, za rajfurstwo!
Lucyo. A zatem więc co prędzej z nim do więzienia. Jeśli więzienie należy się rajfurom, więc i owszem, ma do niego najlepsze prawo; to rajfur niewątpliwy, rajfur od wieków, rajfur od urodzenia. Bądź zdrów zacny Pompejuszu! Poleć mnie więzieniu, Pompejuszu! zostaniecie tam dobrym gospodarzem, Pompejuszu, będziecie pilnowali domu.
Błazen. Spodziewam się, panie, że wasza wielmożność nie zechce mi odmówić swego poręczenia.
Lucyo. O, nie! nie chcę, Pompejuszu, to teraz nie w modzie. Poproszę ich nawet, Pompejuszu, aby waści więzienie przedłużyli; jeśli nie będziecie znosili cierpliwie, będzie to dowodem, że zbyt jesteście krewki. Żegnam, mężny Pompejuszu! Bóg z wami, ojcze.
Książę. I z waścią.
Lucyo. Czy Brygita zawsze się maluje, Pompejuszu?
Łokieć. Dalej, mopanku, w drogę! dalej.
Błazen. A więc nie dalibyście mnie wówczas poręczenia?
Lucyo. Ani wówczas, Pompejuszu, ani teraz. Jakież tam nowiny na świecie, mój ojcze? jakież nowiny?
Łokieć. Dalej, mopanku, w drogę! dalej!
Lucyo. Idź do psiarni, Pompejuszu, idź!

(Wychodzą Łokieć, Błazen, straż).

Jakież tam nowiny, ojcze? Co słychać o księciu?
Książę. Nic nie wiem; a wy, czy możecie mi coś powiedzieć o nim?
Lucyo. Jedni powiadają, że jest u cesarza rosyjskiego, inni że jest w Rzymie; a wam jak się zdaje? Gdzie on teraz?
Książę. Nie wiem wcale; lecz gdzie bądź jest, życzę mu szczęścia.
Lucyo. Fantastyczny był to wybryk z jego strony, wykraść się z własnego państwa, a przywłaszczyć sobie włóczykijstwo, do którego się nie rodził. Angelo w jego nieobecności dobrze panuje, tylko że trochę przekroczył granice.
Książę. Dobrze zrobił.
Lucyo. Trochę więcej pobłażania dla jurności nie zrobiłoby mu krzywdy, mój ojcze; trochę on za cierpki w tej mierze.
Książę. Występek ten zbyt się rozpowszechnił; surowość musi go wyleczyć.
Lucyo. Tak jest, nie przeczę, występek ten liczną ma familię i wysoką parentelę, ale niepodobna do szczętu go wyplenić, ojcze, dopóki jeść i pić będzie wolno: Powiadają, że ten Angelo nie rodził się z mężczyzny i niewiasty wedle prawowitego sposobu stworzenia: czy to prawda? jak myślicie?
Książę. A w jakiż rodził się sposób?
Lucyo. Jedni utrzymują, że go wyikrzyła syrena, inni, że był poczęty przez dwóch sztokfiszów; ale to jest pewnem, że kiedy wypuszcza wodę, uryna jego ścina się na lód: wiem z pewnością, że to prawda; a że jest rodzaju nijakiego, to również rzecz niezawodna.
Książę. Zabawny z was człowiek, mości panie; pleciecie od rzeczy.
Lucyo. Jakto? czy to nie okrucieństwo z jego strony, za bunt w rozporku wydzierać życie człowiekowi! Czy nieobecny książę zrobiłby coś podobnego? Nimby jednego człowieka powiesił za to, że spłodził stu bękartów, onby raczej dał na mamki dla tysiąca; zna się on trochę na tej zabawie, zna tę służbę, dla tego też pobłażliwy jest dla niej.
Książę. Nigdy nie słyszałem, aby nieobecny książę zbyt był kobietom oddany; nie miał słabości do kobiet.
Lucyo. O, mój ojcze, na fałszywej jesteście drodze.
Książę. To być nie może.
Lucyo. Co? książę nie miał słabości do kobiet? Choćby do pięćdziesięcioletniej żebraczki. Zwyczajem jego było rzucać jej dukata na miseczkę. Książę miał swoje kawałki; lubiał się też zalewać, mogę was o tem zapewnić.
Książę. Krzywdzicie go niewąpliwie.
Lucyo. Miły panie, byłem jednym z jego poufałych. Był to sobie zcichapęk ten książę, i zdaje mi się, że zgaduję przyczynę jego oddalenia się.
Książę. A więc, proszę, jaka może być tego przyczyna?
Lucyo. Nie, wybaczcie, ale ten sekret musi zostać pomiędzy zębami a wargą; to jednak mogę wam oświadczyć: wielka liczba poddanych uważa go za rozumnego księcia.
Książę. Rozumny? Wszak co do tego nie ma wątpliwości.
Lucyo. To powierzchowny, głupi, bezmyślny człowiek.
Książę. Jest w tem z waszej strony albo zazdrość, szaleństwo, lub też pomyłka; cały potok jego żywota i sprawy, któremi sterował, wystawiłyby mu, gdyby potrzeba było takiej poręki, lepsze świadectwo. Niech mu tylko własne jego czyny za świadków służą, a zazdrośnikom nawet wyda się on uczonym, mężem stanu i żołnierzem. A zatem, albo mówicie bez świadomości, albo świadomość, jeśli ją posiadacie, ogromnie przyćmiła wasza złośliwość.
Lucyo. Znam go i kocham go.
Książę. Miłość mówi z lepszą znajomością, a znajomość z większą miłością.
Lucyo. Co tam, mój ojcze, wiem-ci ja, co wiem.
Książę. Trudno mi uwierzyć, skoro sami nie wiecie, co mówicie. Ale, jeśli kiedykolwiek książę wróci (o co modlimy się wszyscy), to proszę was, abyście w jego przytomności odpowiedzieli za wasze słowa; jeśli mówiliście uczciwie, będziecie zapewne mieli odwagę powtórzyć mu to w oczy; moim będzie obowiązkiem zawezwać was do tego; proszę więc, powiedźcie mi swoje nazwisko.
Lucyo. Panie, nazywam się Lucyo; a księciu dobrze jestem znany.
Książę. Pozna on was lepiej, mój panie, bylem tylko dożył tego, aby mu powtórzyć naszą rozmowę.
Lucyo. Ja-ć się was nie boję.
Książę. O, spodziewacie się, że książę nie wróci już więcej, albo też wyobrażacie sobie, że jestem zbyt słabym przeciwnikiem; ale wierzajcie, mogę wam trochę dopiec i wiem, że się wszystkiego wyprzecie.
Lucyo. Dam się wprzód powiesić; oszukałeś się co do mnie, mój książę. Lecz dajmy już temu spokój. Możeszli mi powiedzieć, czy Klaudyo umrze jutro, czy nie?
Książę. Dlaczego miałby umrzeć, mój panie?
Lucyo. Dlaczego? Dlatego, że napełnił butelkę za pomocą lejka. Chciałbym, żeby książę, o którym mówiliśmy, powrócił, bo inaczej to ten wywałaszony jego namiestnik wstrzemięźliwością wyludni prowincyę. Nawet wróblom nie wolno gnieździć się pod jego dachem, ponieważ za bardzo są jurne. Sam książę pozostawiłby w ciemności czyny spełnione w ciemności, a nie wyprowadzał ich na światło dzienne. Jak jabym chciał, aby wrócił! Na prawdę, ten Klaudyo skazany na śmierć za podgięcie fartuszka! Bądź zdrów, dobry ojcze, a proszę cię, módl się za mną. Książę, raz ci to jeszcze powtarzam, jadłby w piątek baraninę. Wyszedł on już z tych lat, a jednak, powiadam ci, gotów się cmokać z żebraczką, którą czuć razowym chlebem i czosnkiem; oświadcz, że ja ci to powiedziałem. Bądź zdrów!

(Wychodzi).

Książę. Obelg nie ujdzie wielkość ni potęga,
A potwarz, z tyłu raniąca, dosięga
Najbielszej cnoty. Gdzież ten król się zdarzy,

Co żółć powstrzyma, ciekącą z potwarzy?
Lecz któż tam idzie?

(Wchodzą Eskalus, profos, rajfurka, straż).

Eskalus. A no, precz z nią do więzienia! Rajfurka. Dobry mój panie, bądźcie dobrym dla mnie; dostojność wasza uchodzi za miłosiernego człowieka, dobry mój panie.
Eskalus. Po dwóch i trzech ostrzeżeniach zawsze to samo przestępstwo? Toć na ten widok miłosierdzie kląćby zaczęło i zmieniłoby się w tyranię.
Profos. Rajfurka z jedenastoletnią praktyką, z przeproszeniem waszej, dostojności.
Rajfurka. Panie, to na donos niejakiego Lucya! Panna Kasia Trzymajgonisko dostała od niego dziecko jeszcze za czasów księcia; obiecał się z nią ożenić, dziecko będzie miało rok i kwartał na świętych Filipa i Jakóba, ja sama je chowałam, a patrzcie, jak dziś za to chce się obejść ze mną!
Eskalus. Z jegomości tego rozpustny wielce jegomość; zawezwać go, żeby się stawił przed nami. A z nią precz do więzienia; idź sobie! ani słowa więcej.

(Wychodzą Rajfurka i straż).

Profosie, brat mój Angelo jest nieugięty, Klaudyo musi umrzeć jutro; poszlijcie mu po księdza i dopilnujcie, żeby miał wszystko, co chrześcijańska nakazuje wiara; gdyby brat mój chciał się był kierować moją litością, nie byłoby tak się z nim stało.
Profos. Za pozwoleniem waszem, ten właśnie braciszek był już u niego i na śmierć go przygotował.
Eskalus. Dobry wieczór, dobry ojcze.
Książę. Błogosławieństwo i łaska z wami.
Eskalus. Skąd jesteście?

Książę. Nie z tego kraju, choć na czas niejaki
Los mnie tu przywiódł; świętego zakonu
Jestem braciszkiem, przybyłym z za morza
W Świętobliwości jego interesach,

Eskalus. Cóż nowego na świecie?
Książę. Nic, chyba to, że uczciwość tak na gorączkę zapadła, iż tylko śmierć wyleczyć ją może; poszukiwana sama tylko nowość, a tak niebezpieczną jest rzeczą zestarzeć się w jakimbądź zawodzie, jak cnotliwą stałym być w swoich przedsięwzięciach. Zaledwie jest dosyć szczerości na ziemi, aby społeczność zaręczone miała bezpieczeństwo, tyle jednak zaręczeń, że chciałoby się przekląć całą społeczność. Około tej zagadki kręci się wszystka mądrość świata. Dość to stara nowina, a przecie codzienna to nowina. Proszę was teraz, panie, powiedzcie mi, jaki był charakter księcia?
Eskalus. Był to mąż, który wszystkiemi siłami starał się przedewszystkiem poznać sam siebie.
Książę. A jakim oddawał się rozkoszom?
Eskalus. Cieszył się raczej, widząc wesele innych, niż rozweselał się rzeczami, któremi ucieszyć go chciano: pan wielkiej wstrzemięźliwości. Lecz zostawmy go jego przeznaczeniom, zanosząc modły, aby przeznaczenia te były szczęśliwe; a teraz pozwólcie mi się zapytać, w jakiem usposobieniu znaleźliście Klaudya? Mówiono mi, żeście go odwiedzili.
Książę. Sam on wyznaje, że mu sędzia nie odmierzył miarą niesprawiedliwą; z dobrowolną też pokorą poddaje się wyrokowi prawa; jednakże, pod wypływem swojej słabości wytwarzał sobie jeszcze zwodne nadzieje życia, których nicość powoli mu wykazałem, teraz gotów jest umrzeć.
Eskalus. Dopełnicie obowiązku swego powołania względem nieba i względem więźnia. Pracowałem w interesie tego szlachcica do ostatnich granic wyrozumiałości; lecz brata mego sprawiedliwość znalazłem teraz tak surową, iż byłem zmuszony w końcu mu powiedzieć, że jest on na prawdę sprawiedliwością.
Książę. Jeśli własne jego życie odpowiada surowości jego wyroków, przystoi mu ta surowość; jeżeli jednak przypadkiem zbłądzi, sam wydał wyrok na siebie.

Eskalus. Idę odwiedzić więźnia; bywajcie mi zdrowi.
Książę. Pokój z wami.

(Wychodzą Eskalus i profos).

Temu, kto miecz niebieski dzierzy,
Cnym i surowym być należy,
Wzór dla się w własnej mieć istocie,
Jak iść czy stać, posłuszny cnocie.
Pragniesz wymierzać innym karę,
Z własnych słabości swych bierz miarę!
Hańba, gdy kto za winy smaga,
Których sam spełnić się nie wzdraga!
Hańba potrójna na Angela,
Co cudzy grzech, nie swój, wypiela!
Czegóż to ukryć człek nie zdoła,
Dla ludzi mając twarz anioła!
Jak często pozór, zrodzon z winy,
Omamia czasy! On w tkaniny
Pajęczych włókien swoich wplecie
Co najcięższego jest na świecie!
Na grzech dziś podstęp mój pomoże:
Angelo w noc tę zajmie łoże
Obok zdradzonej swej kochanki:
Z chytrością chytrość pójdzie w szranki,
Na kłamstwo kłamu dam potęgę,
A dawną spełni on przysięgę.

(Wychodzi).



AKT CZWARTY.

SCENA PIERWSZA.
Komnata w domu Maryanny.
MARYANNA siedzi. PACHOLĘ śpiewa.
Śpiew.

Odwróć, odwróć usta swoje,
Co tak słodko mi kłamały,

I te oczy, blasków zdroje,
Jutrznie, ćmiące dzień wspaniały,
Me całunki zwróć jedynie,
Zwróć jedynie,
Próżno dane w tej godzinie,
W tej godzinie.
Maryanna. Przerwij piosenkę i odejdź coprędzej,
Z pociechą idzie człowiek, co swą radą
Nieraz ukoił mą boleść szaloną.

(Pacholę wychodzi).
(Wchodzi książę).

Przebacz mi, panie; wolałabym raczej,
Byś mnie nie spotkał tak zajętej śpiewem;
Ale wybaczcie i chciejcie mi wierzyć:
Bawię się na to, aby ból uśmierzyć.
Książę. Owszem; lecz pieśni czarodziejska siła
Nieraz złe w dobre, dobre w złe zmieniła.
Proszę was, powiedzcie mi, czy ktokolwiek nie
pytał się dziś o mnie? Przyrzekłem, że właśnie w tej
porze miałem się tutaj z kimś spotkać.

Maryanna. Nikt się o was nie pytał; a siedziałam tutaj dzień cały.

(Wchodzi Izabella).

Książę. Wierzę wam jaknajzupełniej; nadchodzi właśnie w tej chwili. Muszę was prosić, abyście się na chwilę zechcieli oddalić; być może, zawołam was niebawem i to w waszym interesie.
Maryanna. Zawsze wam jestem zobowiązana.

(Wychodzi).

Książę. Serdecznie witam i pozdrawiam.
Cóż tam nowego z zacnym namiestnikiem?
Izabella. Ma-ci on ogród, otoczony murem,
Co do winnicy przytyka na zachód;
Do tej winnicy bram a z tarcic wiedzie,
Którą ten oto grubszy klucz odmyka,
A zaś ten drugi drzwi otwiera mniejsze,
Od tej winnicy prowadzące w ogród.
Tam to przyrzekłam przybyć dziś do niego
Około głuchej, północnej godziny.

Książę. Jesteście pewną, że znajdziecie drogę?
Izabella. Na wszystko bacznie i pilnie zważałam;
On zaś z szeptliwą, grzeszną gorliwością
Wszystko mi czynnie tłómacząc, po dwakroć
Wskazywał drogę.
Książę. A czy nie ma innych
Pomiędzy wami umówionych znaków,
Na które zważać powinna?
Izabella. Nie, niema;
Tylko się spotkać mamy wśród ciemności,
Przytem mu rzekłam, że tylko czas krótki
Mogę z nim zostać, bo mu powiedziałam,
Że razem ze mną przyjdzie i służąca,
Która zaczeka, a której mówiłam,
Że względem brata przychodzę.
Książę. Tak dobrze.
Jeszczem nie mówił o tem Maryanie
Ani słóweczka: Hejże! proszę do nas.

(Wraca Maryana).

Raczcie znajomość zabrać z tą dziewicą;
Chce wam uczynić coś dobrego.
Izabella. Takież
I me życzenie.
Książę Macie przekonanie,
Że was szanuję?
Maryanna. Wiem o tem, cny książę,
Miałam już tego dowody.
Książę. A zatem
Ściśnijcie rękę waszej towarzyszki,
Co ma gotową rzecz dla waszych uszu;
Poczekam na was, tylko się pospieszcie;
Noc się już zbliża wilgotna.
Maryanna. Zechcecie
Pójść teraz ze mną.

(Maryanna i Izabella wychodzą).

Książę. Władzo! potęgo! Milion kłamnych oczu
Wlepiony w ciebie! Niezliczone tłumy
Kłamnych i sprzecznych wieści pędzą, węsząc,
Za twymi czyny. Tysiączne rodzaje

Ludzkich dowcipów robią z ciebie ojca
Swych pustych marzeń i dręczą bez końca
W swych majaczeniach. Witam... więc cóż, zgoda?

(Wraca Maryanna i Izabella).

Izabella. Chce się tej sprawy podjąć, jeśli, ojcze,
Wy to radzicie.
Książę. Nie tylko jej radzę,
Lecz błagam o to.
Izabella. Nie wiele z nim mówcie
Przy pożegnaniu, a tylko szepnijcie:
Pamiętaj teraz o mym bracie.
Maryanna. O to
Już się nie bójcie.
Książę. I wam, zacna córko,
Bać się nie trzeba niczego: na skutek
Zaręczyn z wami on waszym małżonkiem;
Więc tak was zbliżyć razem nie jest grzechem,
Bo sprawiedliwość waszych praw do niego
Uzacnia podstęp. Więc idźmy co żywo:
Siać wprzódy musi, kto chce zbierać żniwo.

(Wychodzi).
SCENA DRUGA.
Wchodzi PROFOS i BŁAZEN.

Profos. Proszę waści bliżej; umiałbyś waść człowiekowi odciąć głowę?
Błazen. Jeżeli ten człowiek jest kawalerem, to bym umiał; ale jeżeli to jest człowiek żonaty, to jest głową swej żony, a jużcić głowy kobiety nigdybym uciąć nie umiał.
Profos. Daj-że sobie waść spokój tym błazeństwom, a odpowiedz mi po prostu. Jutro rano mają umrzeć Klaudyo i Bernardyn. Mamy tu w tem naszem więzieniu zwyczajnego kata, który do swojej służby potrzebuje pomocnika; jeżeli chcesz mu waść asystować, to możesz się pozbyć dybów: jeżeli nie, to jegomość będziesz musiał odsiedzieć cały swój czas w więzieniu, a przy wyjściu dostaniesz niemiłosierne cięgi, ponieważ znany był z waści rajfur.
Błazen. Byłem-ci panie nieprawnym rajfurem od niepamiętnych czasów, ale teraz zostanę chętnie prawnym katem; byłbym tylko bardzo rad, gdyby mnie mój kolega nieco w tem poduczył.
Profos. Hejże! Abhorsonie! Gdzie jest Abhorson? czy jest on tutaj?

(Wchodzi Abhorson).

Kat. Wołacie mnie, panie?
Profos. Słuchaj jegomość, jest tu taki człowiek, co wam chce dopomódz jutro przy ścinaniu. Jeżeli wam się widzi, to zgódźcie go na rok i zatrzymajcie go tutaj u siebie: jeżeli nie, to użyjcie go teraz i puśćcie go potem. Nie zrobi on honorowi waszemu żadnej ujmy; był przecie rajfurem.
Kat. Rajfurem, panie? A fe! a toż on zdyskredytuje naszą sztukę.
Profos. Idźcie, idźcie! jedną macie wagę, a piórko przechyla szalę.

(Wychodzi).

Błazen. Proszę was, panie, na waszą dobroć (a macie, panie, dobroć z pewnością, bo macie spuszczone oczy) więc wy, panie nazywacie rzemiosło swoje sztuką?
Kat. Tak jest, mości panie, sztuką.
Błazen. Malarstwo, panie, słyszałem, jest sztuką, a że wasze kurwy, panie, uczestniczki mojego rzemiosła, znają się na malowaniu, więc też i moje rzemiosło jest sztuką; ale jaka sztuka byłaby w wieszaniu, tego, choćby mnie powiesić mieli, wyobrazić sobie nie mogę.
Kat. Tak jest, panie, to sztuka.
Błazen. Dowiedźcie.
Kat. Każdego poczciwego człowieka suknia przystaje złodziejowi.
Błazen. Bo jeżeli dla złodzieja za ciasna, to uczciwemu człowiekowi wydaje się dość przestronną; jeżeli złodziej uważa ją za przestronną, to będzie ona dla złodzieja dość ciasną; tak więc każdego uczciwego człowieka suknia przystaje złodziejowi.

(Wraca profos).

Profos. Zgodziliście się?
Błazen. Chcę mu służyć, panie, bo widzę, że taki oprawca, to ma daleko pokorniejsze rzemiosło, aniżeli taki rajfur; błaga on daleko częściej o przebaczenie.
Profos. A miejcie tam, jegomość, pieniek i topór w pogotowiu na jutro rano na czwartą.
Kat. Chodź, rajfurze; poduczę cię swego rzemiosła; dalej!
Błazen. Bardzo jestem żądny nauki, panie, a spodziewam się, że gdy będziecie mieli sposobność użyć mnie dla samego siebie, to zobaczycie, że się dobrze sprawię; bo doprawdy, panie, za waszą dobroć zasłużyliście sobie na wzajemność.

Profos. Niech tutaj przyjdzie Bernardyn i Klaudyo.

(Wychodzą Błazen i kat Abhorson).

Żal mi jednego; lecz tamten morderca,
Choćby był bratem, nie znajdzie tu serca.

(Wchodzi Klaudyo).

Patrzaj, Klaudyuszu, to twój wyrok śmierci;
Teraz jest północ, a o ósmej rano
Już nieśmiertelny-ś. A gdzie jest Bernardyn?
Klaudyo. Tak twardo zasnął, jak bezgrzeszny mozół,
Kiedy zacięży na kościach wędrowca;
Ani go zbudzić.
Profos. I jemu nikt w świecie
Już nie pomoże. Idź się przygotować.
Lecz cyt! ten hałas!

(Słychać pukanie).

Niechże twojej duszy
Pociechę zeszlą niebiosa.

(Klaudyo wychodzi).

Już idą!
Z ułaskawieniem pewnie lub z odwłoką
Dla szlachetnego Klaudya. — Witam, ojcze.

(Wchodzi Książę).

Książę. Niech was otoczą, szlachetny profosie,
Najlepsi nocy duchowie. Nikt tutaj
Nie był?
Profos. Nikt nie był od wieczornych dzwonów.
Książę. Ni Izabella?
Profos. Nie.
Książę. Więc przyjdzie zaraz.
Profos. Jaka pociecha dla Klaudya?
Książę. Jest pewna
Nadzieja.
Profos. Srogi ten namiestnik księcia.
Książę. Nie, nie, bo życie jego zawsze zgodne
Z sprawiedliwości jego zasadami;
Z wstrzemięźliwością świętą on przytłumia
W sobie to wszystko, co pragnie swą mocą
Zdusić u innych. Gdyby sam on popadł
W to, co tak karci, to byłby tyrańskim,
Tak zaś jest tylko sprawiedliwym... Idą.

(Ktoś puka do drzwi. Profos wychodzi).

Zacny to profos, a rzadko dla ludzi
Litość w surowych dozorcach się budzi.
Cóż to za hałas? Snać spieszno tej duszy,
Jeśli tak w bramę niecierpliwie tłucze.

(Profos wraca, rozmawiając z osobą po za sceną).

Profos. Niech tam poczeka, aż klucznik nadejdzie,
Który go wpuści; kazałem go wołać.
Książę. Czy co do Klaudya nie ma odwołania?
Czy musi umrzeć rano?
Profos. Nie ma, panie.
Książę. Choć świt się zbliża, to jednak, profosie,
Nim przyjdzie rano, usłyszysz coś więcej.
Profos. Może co wiecie; mnie się jednak zdaje,
Że odwołanie nie przyjdzie; takiego
Nie było jeszcze przykładu. Ponadto
Sam lord Angelo z swego sędziowskiego
Ogłosił krzesła uszom powszechności
Wyrok przeciwny.

(Wchodzi posłaniec).

Książę. Poseł namiestnika!
Profos. Ułaskawienie przynosi dla Klaudya.

Posłaniec. Pan mój posyła wam to pismo, a ponadto daje wam rozkaz przezemnie, ażebyście nie odstąpili od tego ani co do czasu, ani co do sprawy, ani co do innych okoliczności. Dzień dobry, bo, zdaje mi się, że już dzień.

Profos. Będę posłuszny.
Książę (na stronie). To przebaczenie, przez taki zdobyte
Grzech, który spełnił sam przebaczający.
Łatwo i szybko zbrodnia się rozszerza,
Gdy z nią się władza wysoka sprzymierza;
Gdzie grzech ma łaskę, tam też łaska snadnie
Przez miłość grzechu i na grzesznych spadnie.
Więc cóż nowego?

Profos. Tak jak powiedziałem: Lord Angelo, przypuszczając widocznie, że się zaniedbuję w urzędzie, popędza mnie tem niezwykłem napomnieniem; wydaje mi się to dziwnem, ponieważ dotychczas nigdy tego nie czynił.
Książę. Proszę was, przeczytajcie.
Profos (czyta). „Choćbyś waść usłyszał coś wręcz przeciwnego, każ ściąć Klaudya o czwartej z rana, a popołudniu Bernardyna; a dla tem większego upewnienia przyszlij mi głowę Klaudya o piątej. Rozkaz ten spełnij waść jak najdokładniej z tą myślą, że więcej mi na tem zależy, aniżeli mógłbym ci to powiedzieć w tej chwili. Nie zaniedbaj więc swego obowiązku, bo odpowiesz własną głową.“ Cóż wy na to panie?
Książę. Cóż to za Bernardyn, który ma być stracony po południu?
Profos. Cygan z pochodzenia, ale tutaj się wychował i wyrósł, a w więzieniu siedzi lat dziewięć.
Książę. Skąd to pochodzi, że nieobecny książę nie dał mu dotychczas wolności albo ściąć go nie kazał? Słyszałem, że przecież tak zawsze zwykł był postępować.
Profos. Przyjaciele umieli postarać się o zwłokę dla niego; a co prawda, to jego zbrodnia udowodniona została niewątpliwie dopiero za rządów Angela.
Książę. A więc teraz już dowiedziona?
Profos. Jak najoczywiściej, i on sam jej nie zaprzecza.
Książę. A okazywał on skruchę w więzieniu? Czy widzieć po nim, że jest wzruszony?
Profos. Jest to człowiek, któremu śmierć nie wydaje się straszniejszą od snu pijanego: bez strachu o przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, nie czuły na śmierć ani życie.
Książę. Potrzeba mu dobrej rady.
Profos. Nie chce nikogo słuchać; miał zawsze dużo swobody w więzieniu; gdyby mu dano sposobność ucieczki, nie skorzystałby z tego; upija się kilka razy na dzień, a nieraz całymi dniami pijany. Niejednokrotnie budziliśmy go, że niby chcemy prowadzić go na ścięcie, i pokazywaliśmy mu wrzekomy wyrok: nie wzruszało go to bynajmniej.
Książę. Później więcej o nim. Na czole waszem, profosie, wypisana uczciwość i stałość; jeżeli źle czytam, to zawiodło mnie stare moje doświadczenie; ale ufny w mój sąd, stawiam całego siebie na kartę. Klaudyo, którego wyrok śmierci macie w ręku, nie więcej zawinił przeciw prawu, niż Angelo, który go skazał. Ażeby wam na to widocznego dostarczyć dowodu, potrzeba mi czterech dni zwłoki; tymczasem zechciejcie mi wyświadczyć natychmiastową, choć niebezpieczną przysługę.
Profos. A jaką, ojcze?
Książę. Odłożycie jego śmierć.
Profos. Ach! jakże ja to mam uczynić, gdy godzina już naznaczona, a ja mam wyraźny rozkaz dostawić pod karą oczom Angela jego głowę? Ściągnąłbym na siebie los Klaudya, gdybym choć na źdźbło wystąpił przeciw rozkazowi.
Książę. Na śluby zakonne odpowiadam wam za wszystko, jeżeli tylko pójdziecie za mojemi wskazówkami. Każcie tego rana stracić Bernardyna i głowę jego zanieść panu Angelo.
Profos. Angelo widział obu i rysy rozpozna.
Książę. O, śmierć jest wielka w przeobrażaniu, a wy dodacie coś od siebie. Ogólcie mu głowę, ostrzyżcie brodę i powiedźcie, że to było życzeniem skazańca przed śmiercią. Wiecie, że to się często zdarza. Jeżeli stąd wyniknie dla was co innego, niż podzięka i łaska, to na mego patrona świętego! oddaję własne swe życie.
Profos. Wybaczcie, dobry ojcze, ale to się sprzeciwia mej przysiędze.
Książę. Komuście przysięgali, księciu czy jego namiestnikowi?
Profos. I księciu i jego zastępcy.
Książę. A mielibyście się za niewinnego, gdyby książę uznał słuszność waszego postępku?
Profos. Ale jakież prawdopodobieństwo dla mnie?
Książę. Nie prawdopodobieństwo, lecz pewność. Ale ponieważ widzę wasz przestrach i że ani mój habit, ani moja uczciwość, ani moje namowy przekonać was nie mogą, pójdę dalej, aniżelim zamierzał, ażeby wam odjąć wszelką obawę. Patrzajcie, panie, oto ręka i pieczęć księcia. Znacie charakter jego pisma, nie wątpię, a i sygnet nie jest wam obcy.
Profos. Znam jedno i drugie.
Książę. Zawartość tego pisma dotyczy powrotu księcia: możecie je sobie zaraz według upodobania przeczytać, przekonacie się z tego, że za dwa dni książę będzie już tutaj; Angelo o tem nic a nic nie wie, ponieważ właśnie dzisiaj odebrał listy dziwnej treści, może o śmierci księcia, może o wstąpieniu jego do jakiegoś klasztoru; ale ani słowa o tem, co napisane jest tutaj. Patrzajcie, jutrzenka budzi już pasterza. Nie dziwcie się, jak się to dzieje: wszystkie trudności łatwiejsze, gdy je poznamy. Zawołajcie kata i każcie ściąć głowę Bernardynowi. Wyspowiadam go natychmiast i przygotuję do lepszego świata. Ale jesteście zdziwieni: ten list wpłynie jednak na wasze postanowienie. Idźmy, bo dzień już świta.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Inna izba w więzieniu.
Wchodzi BŁAZEN.

Błazen. Jestem tutaj tak znany, jak w domu naszej profesyi; tak mi się zdaje, jakby to był dom pani Przepędzonej, bo widzę tutaj nie jednego z jej starych gości. Nasamprzód jest tutaj młody pan Postrzeleniec, siedzi za ładunek bibuły i starego imbieru, razem za sto dziewięćdziesiąt i siedm funtów, z czego on wytrzaskał pięć grzywien w gotówce: widać imbier nie był tak bardzo poszukiwany, bo wszystkie stare baby pomarły. Jest tutaj dalej niejaki pan Pędziwiatr, którego bławatnik, pan Trzywłosik, za trzy lub cztery kawałki ciemnego atłasu przepędził do ciemnicy. Jest tu dalej młody pan Zawrocik i młody Przeklinalski i pan Ostróżka i pan Głodomorski, człowiek od szabli i sztyletu, i młody Tracigrosz, co to zabił wesołego Pudynga, i fechmistrz Rębasiewicz i poczciwy pan Rzemyczek, sławny obleciświat, i szalony Półkwartek, co to zakłuł Garnca i jakich czterdziestu innych — same tęgie majstry naszego rzemiosła, a którzy dzisiaj żyją z miłosierdzia Bożego.

(Wchodzi kat).

Kat. Hej! przyprowadź mi tu Bernardyna.
Błazen. Mości Bernardynie! musicie wstać i dać się powiesić, mości Bernardynie.
Kat. Dalej, Bernardynie!
Bernardyn (za sceną). A bodajże wam gardło zatkało! Co tak hałasujecie? Co wy za jedni?
Błazen. Wasi przyjaciele, mości dobrodzieju; oprawcy! Musicie nam wyświadczyć łaskę, mości dobrodzieju, i wstać i pójść z nami na szubienicę.
Bernardyn (za sceną). Precz, wy łajdaki, precz! Jestem śpiący.
Kat. Powiedz mu, że musi się obudzić i to natychmiast.
Błazen. Proszę was, mości Bernardynie, obudźcie się, nim was powieszą, potem możecie spać sobie.
Kat. Idź do niego i wyprowadź go tutaj.
Błazen. Idzie, panie, idzie; słyszę jak chrzęści pod nim słoma.

(Wchodzi Bernardyn).

Kat. Słuchaj, a jest topór na pniu?
Błazen. Wszystko w porządku, panie.
Bernardyn. A, mości kacie, cóż tam nowego?
Kat. Naprawdę, mopanku, wyklepcie swoje pacierze, bo, widzicie, nadszedł wyrok.
Bernardyn. A szubrawcze ty jeden! piłem całą noc — nie jestem na to przygotowany.
Błazen. O, tem lepiej, panie; jeżeli pił całą noc, a rano ma być powieszony, to będzie miał czas wyspać się następnego dnia.

(Wchodzi książę).

Kat. Patrzaj-że waść, idzie twój ojciec duchowny; więc cóż, myślisz waść, że to żarty?
Książę. Wiedziony chrześcijańską miłością, a usłyszawszy, jak prędko trzeba wam pójść na tamten świat, przychodzę pocieszyć was i pomodlić się z wami.
Bernardyn. Mnichu, nic z tego! Piłem na zabój całą noc, potrzebuję też więcej czasu, aby się przygotować; chyba mi łeb drągami rozwalą; nie zgodzę się na to, aby umierać już dzisiej, to pewno.
Książę. O, musisz waść; i dlatego proszę was, pomyślcie o podróży, która was czeka.
Bernardyn. Przysięgam, że nikt mnie nie przekona, abym miał umrzeć dzisiaj.
Książę. Ale słuchajcie —
Bernardyn. Ani słowa, jeżeli macie mi coś do powiedzenia, to przyjdźcie do mnie do celi, bo dzisiaj z niej się nie ruszę.

(Wychodzi).
(Wchodzi profos).

Książę. O, zatwardziałe serce! ni do życia
Ani do śmierci!... Na pień go prowadźcie.

(Wychodzą kat i błazen).

Profos. Więc w jakim stanie znaleźliście więźnia?

Książę. Jest to stworzenie na śmierć nie gotowe;
W takim go stanie wyprawiać, byłoby
Zbrodnią.
Profos. Dziś, ojcze, we więzieniu umarł
Z silnej gorączki niejaki Ragozyn,
Głośny zbój morski, człowiek lat Klaudyusza,
Mający włosy i brody tej samej,
Co i on, barwy. Cóż, gdybyśmy dali
Czas grzesznikowi, by się przygotował,
Zaspakajając namiestnika licem
Ragozynowem, więcej podobniejszem
Do Klaudyusza?
Książę. O, snać same niebo
Przyszło nam w pomoc! Zróbcie to natychmiast
Bo przez Angela oznaczona chwila
Już się przybliża; zarządźcie, co trzeba,
By spełnić rozkaz, ja zaś swoje zrobię:
Tego wstrętnika na śmierć przysposobię.
Profos. Wszystko natychmiast spełnię, dobry ojcze.
Bernardyn umrzeć musi dziś pod wieczór,
Cóż począć z Klaudyem, by mnie uratować
Od niebezpieczeństw, które spadną na mnie,
Skoro się wyda, że on żyje?
Książę. Otóż
W ukrytym lochu trzeba zamknąć obu —
I Bernardyna i Klaudya; nim słońce
W swoim obiegu po dwakroć pozdrowi
Tych, co pod nami, będziecie bezpieczni.
Profos. Chętnie was słucham.
Książę. Spieszcie się, natychmiast
Poszlijcie głowę do Angela.

(Profos wychodzi).

Ja do Angela teraz list napiszę —
Zaniesie mu go dozorca — tej treści,
Że już powracam i że z ważnych przyczyn
Zmuszony jestem odbyć wjazd publiczny.
Wezwę go przytem, by się spotkał ze mną
Przy świętem źródle, o milę od miasta;
Stamtąd zaś wszystkie roztrząsając sprawy

Z zimną rozwagą, podążym w pochodzie
Razem z Angelem.

(Wraca profos).

Profos. Oto jest głowa, sam mu ją zaniosę.
Książę. To bardzo dobrze; wracajcie coprędzej,
Bo chciałbym z wami pomówić o sprawach,
Dla waszych tylko przeznaczonych uszu.
Profos. Jaknajpospieszniej wrócę.
Izabella (za sceną). Pokój z wami.
Proszę otworzyć!
Książę. To głos Izabelli.
Idzie posłyszeć, czy brat ułaskawion;
Ale ja szczęście jej utaję przed nią,
By się w niebiańską uciechę zmieniła
Rozpacz w godzinie najmniej spodziewanej.

(Wraca Izabella).

Izabella. Za pozwoleniem...
Książę. Dzień dobry, szlachetna,
Nadobna córko!
Izabella. Tem lepszy, jeżeli
Życzy go człowiek tak święty. Dla brata
Ułaskawienie czy przysłał namiestnik?
Książę. On go wyzwolił od świata, ma córko;
Już do Angela poniesiono głowę.
Izabella. Nie, być nie może!
Książę. O tak, nie inaczej.
Mądrości dowiedź cierpliwością, córko.
Izabella. Pójdę do niego i wydrę mu oczy!
Książę. On was nie puści przed swoje oblicze.
Izabella. Nieszczęsny Klaudyo! Biedna Izabello!
Nikczemny świecie! Przeklęty Angelo!
Książę. Nie zaszkodzicie jemu ani sobie
Nie pomożecie w ten sposób; przestańcie,
Sprawę tę zdajcie na Boga. A teraz
Zważcie, co powiem, a każda ma zgłoska
Najszczerszą prawdą: książę jutro wraca —
Otrzyjcie oczy! — donosi mi o tem
Brat mój zakonny, a jego spowiednik.
Wie już Eskalus o tem i Angelo;

Mają się spotkać z nim przed bramą miasta,
By mu tam oddać władzę poruczoną.
Jeśli możecie, prowadźcie swą mądrość
Drogą, na której pragnę ją zobaczyć,
A na tym łotrze wnet swój gniew wywrzecie
I względy księcia znajdziecie i pomstę
I cześć powszechną.
Izalbella. Słucham waszej rady.
Książę. Księdzu Piotrowi raczcie list ten oddać,
W którym mi doniósł o powrocie księcia;
Znak ten oddając, powiedzcie, że pragnę
Widzieć go w noc tę w domu Maryanny.
Jemu poruczam waszą i jej sprawę,
On was zawiedzie przed księcia; tam śmiało,
Otwarcie, w oczy, oskarżcie Angela,
Bo mnie, biednego, wiążą śluby święte,
Że być obecnym nie mogę. A zatem
Idźcie z tym listem i wypędźcie z oczu
Tę gorzką wilgoć, ulżyjcie swej duszy;
Przestańcie wierzyć zakonowi memu,
Jeśli na złe was zawiodę. A któż tam?

(Wchodzi Lucyo).

Lucyo. Hej! dobry wieczór, książę, a gdzie profos?
Książę. Nie ma go, panie.
Lucyo. O, nadobna Izabello! Bledną me lice, gdy tak spoglądam na poczerwieniałe twe oczy: bądź cierpliwą: wszakci i ja zadowolić się muszę na obiad i wieczerzę garścią otrąb i wodą; ze względu na moją głowę nie śmiem napełnić brzucha; jedna sutsza uczta, a po mnie! Ale powiadają, że książę jutro wraca. Dalibóg, Izabello, kochałem twego brata! Gdyby ten dziwak książę, ten wycieracz ciemnych kątów, pozostał był w domu, brat twój żyłby dotychczas.

(Izabella wychodzi).

Książę. Panie! Książę szczególnie mało będzie wam zobowiązany za wasze o nim sądy; to tylko dobrze, że w niczem do tego, co o nim mówicie, nie podobien.
Lucyo. Mnichu! nie znasz tak dobrze księcia, jak ja; lepszy z niego strzelec, niżeli ci się zdaje.
Książę. I owszem; przyjdzie czas, że odpowiecie za to. Bądźcie mi zdrowi.
Lucyo. Nie, poczekaj, pójdę z tobą; mogę ci o księciu ładną opowiedzieć historyjkę.
Książę. Opowiedzieliście mi ich za dużo, panie, jeżeli są prawdziwe, jeżeli zaś nie, to i jednej byłoby za dużo.
Lucyo. Stawałem raz przed nim za zrobienie dziecka jakiejś dziewce.
Książę. I wyście coś podobnego zrobili?
Lucyo. A jakże, zrobiłem, byłem jednak na tyle mądry, żem się tego wyprzysiągł, inaczej byłby mi był gotów kazać ożenić się z tym zgniłym niesplikiem.
Książę. Panie, towarzystwo wasze więcej zabawne, niż uczciwe; idźcie się wyspać.
Lucyo. Na uczciwość, pójdę z tobą aż do rogu; jeżeli was takie nieprzyzwoitości rażą, to nie damy wam ich zbyt wiele. Tak, mnichu, jestem z gatunku łopuchów, umiem się przyczepić.

(Wychodzą).
SCENA CZWARTA.
Pokój w domu Angela.
Wchodzi ANGELO i ESKALUS.

Eskalus. Każdy list, który pisze, stoi w sprzeczności z poprzednim.
Angelo. W najnierozumniejszy i najbezładniejszy sposób. Czyny jego wyglądają niemal jak szaleństwo. Daj Boże, aby tylko rozum jego nie ucierpiał. I dla czego mamy się z nim spotkać przed bramami i tam zwrócić mu nasze urzędy?
Eskalus. Nie umiem odgadnąć.
Angelo. I dla czego mamy ogłosić godzinę przed jego przybyciem, że każdy, ktoby chciał się użalić na jakąś niesprawiedliwość, ma prośby swoje przedłożyć mu na ulicy?
Eskalus. Przytacza tego powody: chce od razu załatwić się z wszystkiemi zażaleniami i ochronić nas na przyszłość od skarg, które odtąd nie będą miały przeciwko nam żadnej mocy.

Angelo. I owszem, proszę, każcie to ogłosić,
A jutro rano przyjdę do was do dom:
Dajcie znać wszystkim, co na mocy stanu
Oraz urzędu mają witać księcia.
Eskalus. Spełnię to, panie: żegnajcie.

(Wychodzi).

Angelo. Dobranoc.
Całkiem mnie czyn ten ubezwładnił, stępił
Zdolność działania. Zbeszczeszczone dziewczę!
I to przez męża, który na to prawo
Ukuł surowe! Gdyby jej wstydliwość
Nie zakazała obwieścić utraty
Swej dziewiczości, jakżeżby mnie mogła
Podać na ludzkie języki! lecz rozum
Czy jej pozwoli? Nie! Bo władza moja
Tyle na sobie dźwiga zaufania,
Że ktoby chciał niem zachwiać poszczególną
Jakąś potwarzą, wnetby marnie zginął. —
Żyłby, lecz jego niekiełzana młodość
Mogłaby kiedyś pomyśleć o zemście
Za spotwarzone życie, odzyskane
Takim okupem haniebnym. A jednak
A jednak chciałbym, aby żył dotychczas.
Lecz gdy raz człowiek zapomni o cnocie,
Wszystko wspak idzie wbrew jego ochocie.



SCENA PIĄTA.
Pole pod miastem.
Wchodzą KSIĄŻĘ w własnym stroju i zakonnik PIOTR.

Książę. W stosownej porze wręczysz mi te listy.

(Daje mu listy).

Profos zna nasze plany i zamiary.

Sprawa jest w toku; trzymaj się instrukcyi
I do naszego ciągle zmierzaj celu,
Choć nieraz będziesz musiał jąć się tego
Albo owego — stosownie do sprawy.
Flawiuszowi powiedz, gdzie mnie znajdzie;
Walentyna, Rowlanda i Krassa
Również powiadom o tem i trębaczy
Każ im sprowadzić do bramy. Lecz naprzód
Przyszlij mi tutaj Flawiusza.
Zakonnik Piotr. Spieszę.

(Wychodzi).
(Wchodzi Warryusz).

Książę. Dzięki-ć za pospiech, Warryuszu; idźmy,
Bo jeszcze inni chcą nas przyjaciele
Przywitać tutaj, zacny Warryuszu.

(Wychodzą).
SCENA SZÓSTA.
Plac w pobliżu bramy miasta.
Wchodzą: IZABELLA i MARYANNA.

Izabella. Tak ogródkami mówić, wstręt mi sprawia;
Całąbym prawdę wolała powiedzieć;
Tak go oskarżać, waszem jest zadaniem.
A przecież tak mi uczynić kazano
Dla dobra naszych — jak powiedział — planów.
Maryanna. Idźcie za jego poradą.
Izabella. Ponadto
I to rzekł jeszcze, że gdyby przypadkiem
Mówił przeciwko mnie za moim wrogiem,
Ażebym na to nie zważała; jestto
Lekarstwo gorżkie, lecz skuteczne.
Maryanna. Gdyby
Mnich Piotr —
Izabella. O, cicho; jest i on...

(Wchodzi zakonnik Piotr).

Zakonnik Piotr. Więc chodźcie.
Miejsce znalazłem jaknajdogodniejsze,

Tak, że was książę ominąć nie może.
Lecz już dwa razy trąby się rozległy,
Już się u bramy zebrali dostojni
Obywatele i niebawem książę
Wjazd swój odbędzie. A więc dalej! idźmy!

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.

SCENA PIERWSZA.
Plac publiczny w pobliżu bramy miasta.
MARY ANNA (zakwefiona), IZABELLA i PIOTR w pewnem oddaleniu. Z przeciwnych stron wchodzą: KSIĄŻĘ, WARRYUSZ, PANOWIE, ANGELO, ESKALUS, LUCYO, PROFOS, OFICEROWIE i OBYWATELE.

Książe (do Angela). Witam was, drogi kuzynie.

(Do Eskalusa).

Rad jestem,
Że znów was widzę, stary, wierny druhu.
Angelo i Eskalus. Szczęsny niech będzie powrót waszej łaski.
Książę. Obu wam mnogie i serdeczne dzięki;
Tyle dobrego słyszeliśmy o was
I waszych rządach, że tylko publiczne
Winna wam złożyć dzięki nasza dusza,
Jako zadatek pełniejszej nagrody.
Angelo. Tem bardziej rośnie ma wdzięczność.
Książę. O, głośno
Przemawia wasza zasługa i krzywdą
Byłoby dla niej, gdybym ją zamykał
W tajni mej piersi; zasługuje bowiem
Na twierdzę głosek spiżowych przeciwko
Zębowi czasu oraz zapomnienia

Niszczącej sile. Podajcie mi rękę,
Niech was zobaczą poddani, niech wiedzą,
Jak ma zewnętrzna uprzejmość obwieszcza
Względy, ukryte we wnętrzu. Eskalu,
Stańcie po drugiej mej ręce, dobremi
Bądźcie mi obaj podporami.

(Wchodzi Piotr i Izabella).

Piotr. Teraz czas na was, uklęknijcie przed nim
I mówcie głośno.
Izabella. O, królewski książę!
Sprawiedliwości! Zwróćcie swe źrenice
Na pokrzywdzoną — jakżebym pragnęła
Rzeknąć: dziewicę! O szlachetny książę,
Nie hańbcie ócz swych, na inny je przedmiot
Zwracając wprzódy, zanim wysłuchacie
Mej szczerej skargi, nim mi wymierzycie
Ach! sprawiedliwość, sprawiedliwość, książę,
Ach! sprawiedliwość, sprawiedliwość!
Książę. Krzywdę
Wytoczcie swoją — przez co i przez kogo —
Tylko po krotce; oto lord Angelo,
Co wam wymierzy sprawiedliwość; przed nim
Otwórzcie wnętrze.
Izabella. O, szlachetny książę!
Zbawienia szukać każecie u czarta;
Raczcie wysłuchać mnie sami, bo albo
To, co wam powiem, ściągnie karę na mnie,
Jeśli nie znajdzie wiary, lub was zmusi
Do naprawienia mej krzywdy. Więc wy mnie
Tu wysłuchajcie; wy mnie wysłuchajcie!
Angelo. Boję się, panie, że straciła zmysły!
Błagała u mnie o łaską dla brata,
Co zginął z prawa!
Izabella. Z prawa!
Angelo. I zapewne
Cierpko tu będzie przemawiać i dziwnie.
Izabella. Tak! bardzo dziwnie, lecz bardzo prawdziwie
Że ten Angelo jest krzywoprzysięzca,
Czyż to nie dziwne? Że z tego Angela

Zwykły morderca, czyliż to nie dziwne?
Że cudzołożny złodziej ten Angelo,
Że zeń obłudnik i gwałciciel dziewic,
Czyż to nie dziwne? Czyliż to nie dziwne?
Książę. O, dziesięćkrotnie to dziwne.
Izabella. A nie ma
Większej w tem prawdy, że to jest Angelo,
Niż że to wszystko prawdziwe i dziwne!
O, dziesięćkrotnie to wszystko prawdziwsze,
Bo prawda prawdą do końca obliczeń.
Książę. Weźcie ją na bok! — to biedna istota!
Mówi to wszystko w pomieszaniu zmysłów.
Izabella Zaklinam ciebie, książę, jeśli wierzysz,
Że inna jeszcze istnieje pociecha,
Niż na tym świecie, nie pomijaj słów mych
W tem przekonaniu, że mnie obłęd dotknął.
Na niemożliwe nie chciej zmieniać tego,
Co się wydaje nieprawdopodobnem;
To niemożliwem nie jest, by najgorszy
Zbrodniarz na ziemi wydawał się skromnym,
Pobożnym, prawym i tak doskonałym,
Jak ten Angelo; tak też i Angelo,
Mimo tytułów, układu, godności
Może być arcynikczemnikiem. Gdyby
Czemś mniej był — wierzaj, o królewski panie —
To byłby niczem, ale on czemś więcej,
Tylko dla jego łotrostwa nie mogę
Znaleść nazw więcej.
Książę. Na uczciwość moją!
Jest-li szalona (a snać nie jest inną),
To jej szaleństwo ma dziwny kształt sensu,
Tak się w niem wiąże jeden przedmiot z drugim,
Żem tego nigdy nie słyszał w szaleństwie.
Izabella. O, nie uderzaj w tę strunę, mój książę,
Nie chciej rozsądku wykluczać z sprzeczności,
Lecz niech ci własny pomoże rozsądek
Odsłonić prawdę tam, gdzie kryć się zdaje
I fałsz pokrywa, zdający się prawdą,
Książę. Niejeden człowiek, choć nie jest szalony,
Mniej ma rozumu... Cóż chcecie powiedzieć?

Izabella. Otom ja siostra niejakiego Klaudya,
Który skazany został za porubstwo
Na stratę życia; skazał go Angelo.
Do mnie, w klasztorze spełniającej próbę
Nowicyatu, przysłał brat: posłańcem
Był pewien Lucyo.
Lucyo. To ja, z przeproszeniem
Waszej książęcej dostojności: Otóż
Poszedłem do niej od Klaudya, prosząc,
Aby zechciała popróbować szczęścia
Z lordem Angelo względem przebaczenia
Biednemu bratu.
Izabella. Tak, to on, w istocie.
Książę. Nikt waści mówić nie kazał.
Lucyo. Nie prosił
Nikt też, bym milczał, mój szlachetny książę.
Książę. Więc ja was proszę, pamiętajcie o tem:
A gdy wam przyjdzie w własnej mówić sprawie,
Błagajcie Boga, by wam poszło gładko.
Lucyo. Upewniam księcia...
Książę. Upewnij waść siebie
I strzeż się, proszę.
Lucyo. A dobrze.
Książę. Być może,
Że to i dobrze, ale waść nie dobrze
Czynisz, że mówisz przed czasem. — Więc dalej.
Izabella. Kiedym więc przyszła do tego nędznika —
Książę. Wyraz to, zda się, szalony.
Izabella. Przepraszam,
Wyraz ten całkiem odpowiada rzeczy.
Książę. Być może; zatem do rzeczy!... Więc dalej.
Izabella. Otóż po krótce... Pomijając wszystko,
Co nie potrzebne: jak doń przemawiałam,
Jak go prosiłam, jak klękałam przed nim,
Jak mnie odprawił i com mu odrzekła
(Bo długo trwało to wszystko), od końca
Pocznę wstrętnego, choć w tem ból i hańba.
Chciał ułaskawić brata pod warunkiem,
Że niekiełzanej, jurnej jego żądzy

Oddam dziewiczość mego ciała; wreszcie,
Po długiej walce, ma litość siostrzana
Cześć mą przemogła. I oddałam mu się,
A on tymczasem następnego rana,
Po nasyceniu swej chuci, z wyrokiem
Posłał po głowę mego brata.
Książę. Wielce
Prawdopodobne!
Izabella. O, bodajby było
Prawdopodobnem tak, jak jest prawdziwem!
Książę. Na Boga! dziewko szalona, ty wcale
Nie wiesz, co mówisz, albo cię nienawiść
Przeciw czci jego podszczuła. Po pierwsze,
Jego uczciwość jest dotąd bez plamy;
Dalej, byłoby przeciw rozsądkowi,
By tak zaciekle ścigać grzech, którego
Sam się dopuścił. Gdyby był tak zgrzeszył,
To podług siebie byłby ważył brata.
Ktoś was nasadził; wyznajcie mi prawdę;
Kto was poduszczył do skargi?
Izabella. To wszystko?
Więc cierpliwości dajcie mi, o święci,
A gdy dojrzeje czas, odsłońcie zbrodnię,
Tak się kryjącą pod osłoną władzy!
Niech tak od bolu Bóg wam chroni duszę,
Jak ja skrzywdzona stąd odchodzić muszę.
Książę. Wiem, iżbyś chętnie odeszła! Hej! służbo!
Wziąć ją do kaźni! Bo czyż mam pozwolić,
By ten zatruty, ten potwarczy oddech
Ział tak na moich najbliższych?... Intryga!
Któż o twem przyjściu wiedział i zamiarze?
Izabella. Człowiek, którego chciałabym tu widzieć —
Ksiądz Ludwik.
Książę. Pewnie spowiednik... Któż tutaj
Zna tego księdza Ludwika?
Lucyo. Ja, panie!
Mnich to, co wszędzie się wścibi, nie lubię
Tego człowieka, i gdyby nie habit,
Byłbym za pewne wyrazy, zwrócone
Przeciwko waszej dostojności w czasie,

Kiedy was tutaj nie było, mój książę,
Dobrze przetrzepał mu skórę.
Książę. Przeciw mnie słowa? Zacny to księżunio!
I on podburzył tę nieszczęsną dziewkę
Na namiestnika naszego? Wyszukać
Tego księżunia!
Lucyo. Jeszczem wczoraj w nocy
Widział ją z mnichem tym w kaźni. Bezczelny
Mnich to, szubrawiec!
Zakonnik Piotr. Bóg z waszą
Królewską mością, mój książę! Słyszałem,
Jak nadużyli, książę, waszych uszu.
Nasamprzód, wielce krzywdząco ta dziewka
Oskarża tutaj waszego zastępcę:
Tak on jest wolny od grzesznych z nią zetknięć,
Jak ona wolna z kimś, co dzisiaj jeszcze
Na świat nie przyszedł.
Książę. O, nie wierzyliśmy.
Czy znacie księdza Ludwika, o którym
Mówiła?
Zakonnik Piotr. Znam go; człek boży i święty,
A nie szubrawiec ani wszędowścibiec,
Jak go przedstawił ten szlachcic, i nigdy,
Jak on powiada, nie śmiałby obrazić
Waszej królewskiej dostojności.
Lucyo. Książę!
Chciejcie mi wierzyć, to łotr jest prawdziwy.
Zakonnik Piotr. W swym czasie sam się uniewinnić przyjdzie,
Ale na razie chory on, mój książę,
Na silną febrę. Na jego zlecenie
(Jako mu było wiadomo, że mają
Oskarżać tutaj Angela), przyszedłem
Wykazać w jego imieniu, co prawdą,
A co jest fałszem, a co on przysięgą
I dowodami stwierdzić jest gotowy
Na twe wezwanie. Najpierw, co się tyczy
Tej oto dziewki — by usprawiedliwić
Tego zacnego pana od publicznych,
Jego osobę krzywdzących oskarżeń —

W oczy jej tutaj udowodnię kłamstwo,
Że się do niego przyzna sama.
Książę. Słucham.

(Izabellę wyprowadzają pod strażą; wchodzi Maryanna).

Nie uśmiechacież się na to, Angelo?
O, czcze zachody nieszczęsnych szaleńców!...
Podajcie krzesła!... Kuzynie Angelo,
Chcę być bezstronnym — więc wy bądźcie sędzią
Swej własnej sprawy! Czy to świadek, księże?
Niech nam nasamprzód odsłoni oblicze,
A potem mówi.
Maryanna. Wybaczcie mi, książę,
Ale nie prędzej odsłonię oblicze,
Aż mi rozkaże mój małżonek.
Książę. Jakto?
Wyście mężatką?
Maryanna. Nie, książę.
Książę. Więc panna?
Maryanna. O nie, mój książę.
Książę. Więc wdowa?
Maryanna. Nie, książę.
Książę. Więc nie mężatka, dziewica, ni wdowa?

Lucyo. Mości książę, zapewne jest tłukiem, bo — niejedna z takich nie jest ani panną, ani mężatką, ani wdową.

Książę. Zamknąć mu gębę; oby miał sposobność
Paplać w swej własnej sprawie.
Lucyo. Owszem, panie.
Maryanna. Książę! wyznaję, nie jestem mężatką,
Wyznaję również, iż nie jestem panną;
Poznałam mego małżonka, choć on się
W tem nie wyznaje, że mnie poznał.

Lucyo. A zatem był pijany, mój książę; nie może być inaczej.
Książę. Ze względu na milczenie życzyłbym sobie, abyś i ty był pijany.

Lucyo. I owszem, mości książę.
Książę. To nie jest świadek dla lorda Angela.
Maryanna. A właśnie o tem chcę mówić, mój książę.
Ta, co go przyszła skarżyć o porubstwo,

Oskarża przez to i mego małżonka,
A taką książę zarzuca mu porę,
W której, jak pragnę udowodnić, w moich
Był on objęciach miłosnych.
Angelo. Oskarża
Kogo innego, oprócz mnie?
Maryanna. Nie sądzę.
Książę. Nie? Wszak o swoim mówiliście mężu?
Maryanna. Tak, mości książę, to właśnie Angelo.
Mniema, że wie to, iż nigdy nie poznał
Mojego ciała, lecz wie to, jak mniema,
Że Izabellę był poznał.
Angelo. A, tego
To już zanadto! Pokaż swe oblicze.
Maryanna. Małżonek każe, zdejmuję zasłonę.

(Odrzuca kwef).

Oto oblicze, ty srogi Angelo,
Które, jak ongi przysięgałeś, godne
Było twych spojrzeń; oto dłoń, co silnie
Ściskała twoją w czas świętych zaręczyn.
Oto jest ciało, które cię odwiodło
Od Izabelli uścisków, przybrawszy
W twojej altanie jej postać udaną.
Książę. Znasz tę niewiastę?
Lucyo. Zna cieleśnie, rzekła.
Książę. Ani słóweczka!
Lucyo. Dosyć, panie.
Angelo. Muszę
Wyznać, mój książę, że znam tę niewiastę.
Przed pięciu laty była między nami
Mowa o stadle; lecz to się zerwało
Częścią z przyczyny, że posag układom
Nie odpowiadał, a głównie dla tego,
Że lekkomyślność obniżyła wartość
Jej reputacyi; lecz od lat tych pięciu
Anim z nią mówił, ani ją widziałem,
Anim coś słyszał o niej — na mój honor
I mą uczciwość.
Maryanna. Jak to światło z nieba,
A słowo idzie z oddechu, cny książę,

Jak rozum w prawdzie, a prawda jest w cnocie,
Tak jam małżonką jego zaręczoną,
Jeśli coś znaczą przysięgi zrękowin.
W ostatni wtorek, nocą, on mnie poznał
W swojej altanie, jako swą małżonkę:
Jeśli to prawda, obym tutaj zdrowa
Wstała z tych klęczek, jeśli nie, na wieki
Niech tu uwięznę jak pomnik z marmuru.
Angelo. Dotąd na wszystko tylko-m się uśmiechał,
Lecz teraz, książę, daj mi prawo sądu,
Bo się przerwała ma cierpliwość; widzę,
Że te nieszczęsne, obłąkane dziewki
Są tu narzędziem kogoś silniejszego,
Co ich nasadził przeciw mnie; o książę,
Pozwól mi odkryć intrygę.
Książę. Z całego
Serca; i karę naznacz według woli.
Szalony mnichu, przewrotna kobieto,
Będąca w zmowie z tą, która odeszła!
Sądzisz, że twoje przysięgi, choć z nieba
Wszystkich z kolei wzywałabyś świętych,
Mogłyby świadczyć przeciw jego cnocie,
Nie jedną próbą przypieczętowanej?
Usiądźcie przy mym kuzynie, Eskalu,
Raczcie mu pomódz uprzejmie w odkryciu
Źródła, z którego wyszły te intrygi.
I drugi jeszcze podszczuł je braciszek —
Posłać po niego.
Zakonnik Piotr. Chciałbym, ażeby był tutaj, mój książę;
On tę niewiastę podszczuł do tej skargi;
Wie to wasz profos, gdzie on się ukrywa —
On go sprowadzi.
Książę (do profosa). Idź-że waść natychmiast.

(Profos odchodzi).

A wy, mój zacny i wypróbowany,
Drogi kuzynie, któremu zależy,
Aby wybadać tę sprawę, pomścijcie
Według uznania swą krzywdę; co do mnie,
Muszę na chwilę odejść; wy zostańcie

Aż z potwarzami nie zrobicie końca.

Eskalus. Wszystko zbadamy troskliwie, mój książę.

(Książę odchodzi).

Panie Lucyo, nie powiedzieliście, że według waszych wiadomości, to ów mnich Ludwik jest osobą nieuczciwą?
Lucyo. Cucullus non facit monachum; nie ma na nim nic uczciwego, prócz habitu; przytem wyrażał się o naszym księciu jak najniegodziwiej.
Eskalus. Prosimy was, abyście zostali tutaj aż do chwili, gdy on się zjawi, i świadczyli przeciw niemu; pokażemy, że ten mnich, to łotr osławiony.
Lucyo. Jak nikt inny w Wiedniu, na moje słowo!
Eskalus (do jednego z świty). Przywołać tutaj raz jeszcze ową Izabellę. Chcę z nią pomówić; proszę was, panie, pozwólcie mi ją badać; zobaczycie, jak jej dojadę.
Lucyo. Nie lepiej, panie, od tego, o którym sama mówiła.
Eskalus. Powiadasz?
Lucyo. Dalibóg, panie, gdybyście jej dojechali tak sam na sam, łatwiej by się wyspowiadała; bo publicznie, to będzie się może wstydziła.

(Wraca służha sądowa z Izabellą, książę w przebraniu mnicha i profos).

Eskalus. Wezmę się z nią do rzeczy po omacku.
Lucyo. To właściwy jest sposób; z kobietami najłatwiej o północy.
Eskalus (do Izabelli). Bliżej, panienko; ta oto szlachcianka przeczy wszystkiemu, coś powiedziała.
Lucyo. Panie, oto idzie ten łotr, o którym mówiłem — idzie tu z profosem.
Eskalus. W samą porę; ale nie gadajcie z nim, dopóki was nie wezwiemy.
Lucyo. Pst!
Eskalus. Zbliżcie się, panie; nie nasadziliście tych kobiet, aby spotwarzyły lorda Angela! Zeznały, że tak było.
Książę. To fałsz.

Eskalus. Cóż to? Wiecie wy, gdzie jesteście?

Książe. Poszanowania dla waszej godności!
Nieraz i dyabła trzeba czcić ze względu
Na płomienisty jego tron. Gdzie książę,
Bo tylko przed nim chcę się wytłumaczyć!
Eskalus. W nas macie księcia; my was wysłuchamy.
A mówcie prawdę.
Książe. Przynajmniej śmiało!... Lecz, o biedne dusze,
Cóż to? jagnięcia chcecie szukać w lisie?
Zatem dobranoc waszych krzywd naprawie!
Znikł książę? Znikła i wasza wygrana.
Niesprawiedliwy książę, że odrzucił
Tę waszą skargę i włożył wasz wyrok
W usta zbrodniarza, którego oskarżać
Przyszłyście tutaj!
Lucyo. Tak, to ten nędznik, o którym mówiłem.
Eskalus. Ty niegodziwy, ty bezbożny mnichu!
Nie dość, żeś podszczuł te oto niewiasty,
By dostojnego oskarżyły męża,
Lecz śmiesz bezecnie wobec jego uszu
Zwać go zbrodniarzem?
Śmiesz wzrok swój zwracać na samego księcia,
Niesprawiedliwość mu zarzucać? Precz z nim!
Precz, na tortury! Ha, staw ci za stawem
Wykręcać będziem, aż nieodkryjemy
Twojej intrygi. Co, niesprawiedliwy?
Książę. Nie tak gorąco! wasz książę nie więcej
Miałby odwagi wywichnąć mój palec,
Niżby się ważył własny storturować!
Nie jestem jego poddanym, nie jestem
Z waszej prowincyi. Me sprawy w tem państwie
Dały niejedno ujrzeć mi we Wiedniu:
Widziałem tutaj zepsucie tak wrzące,
Że aż kipiało; prawo na grzech każdy,
Ale grzech każdy tak protegowany,
Że wszystkie wasze surowe ustawy
Są pośmiewiskiem, jak powywieszane
Przepisy w sklepie balwierza.
Eskalus. Spotwarza państwo! Precz z nim do więzienia!
Angelo. Cóż przeciw niemu powiesz, sinior Lucyo?
Czy to jest człowiek, o którym-ś nam mówił?

Lucyo. Ten sam, panie. Bliżej, ty mój poczciwcze, ty łysa pałko! znacie mnie?

Książę. Przypominam was sobie po dźwięku waszego słowa, panie. Spotkałem się z wami w więzieniu, kiedy jeszcze nie było tu księcia.
Lucyo. O świcie spotkaliście się ze mną! A przypominacie sobie, coście mówili o księciu?
Książę. Jak najzupełniej, panie.
Lucyo. O, więc pamiętacie, panie? A więc książę to podwikarz, to głupiec i tchórz — jak mi to wtedy powiedzieliście?
Książę. Musimy wprzódy zamienić role, mój panie, nim to będzie moje zdanie; wyście to mówili tak o nim; i daleko więcej, daleko gorzej!
Lucyo. O, ty przeklęty łotrze! Czy ci nie dałem szczutka w nos za takie gadanie?
Książę. Zaprzeczam — kocham tak księcia, jak siebie samego.
Angelo. Słuchajcie tylko, jak ten nędznik chciałby się teraz wykręcić, popełniwszy tyle zdradą pachnących bezeceństw.
Eskalus. Z takim łotrem nie ma co się rozprawiać. Precz z nim do więzienia; a zaryglujcie go jak należy; zamknijcie mu gębę; zabierzcie i te tłuki i wiernego ich sprzymierzeńca!

(Profos zabiera się do księcia).

Książę. Zaczekaj waść, zaczekaj chwilę.
Angelo. Cóż to, opiera się? Dopomóżcie mu, Lucyo!
Lucyo. Dalej, mości panie, dalej, mości panie; dalej mości panie; fe, mości panie! Ha, łysa pałko, kłamcze szubrawy! Musisz być waść zakapturzony? musisz? Pokaż ino waść swą złodziejską gębę; a, do kata z waścią! Pokaż waść tę wilczą mordę i hejże na szubienicę! Nie zdejmiesz go?

(Zrywa mnichowi kaptur i odsłania księcia).

Książę. Pierwszy łotr z ciebie, który zrobił księcia.
Naprzód, profosie, ja za trzech tych ręczę.

(do Lucya).

Nie wymykaj się, mopanku, bo słówko

Ma jeszcze z tobą mnich do pogadania.
Pod straż go weźcie.
Lucyo. Będzie coś gorszego
Od szubienicy!
Książę (do Eskala). Siądźcie; przebaczamy
Wszystko, co tutaj mówiliście.

(Do Angela).

Od was
Wypożyczamy to miejsce — pozwólcie!
Masz jeszcze słowo, myśl lub też bezczelność,
Coby ci mogły dziś posłużyć? Jeśli
Masz je, to weź je na pomoc, dopóki
Mej opowieści nie skończę, bo potem
Będzie za późno.
Angelo. O, straszliwy książę!
Winniejszy byłbym, niźli moja wina,
Gdybym pomyślał, że ujdę bezkarnie;
Widząc, jak łaska wasza, by moc Boża,
Śledziła moje postępki; cny książę,
Niechciej przeciągać sądu na mą hańbę,
Niech skargą na mnie będzie me wyznanie,
Zaś bezpośredni wyrok i śmierć moja —
Oto jest wszystko, o co jeszcze błagam.
Książę. Chodź tutaj bliżej, Maryanno. — Powiedz,
Czy z tą niewiastą byłeś zaręczony?
Angelo. Byłem, mój książę.
Książę. A więc natychmiast pojmij ją za żonę.
Połącz ich, księże; a skoro to spełnisz,
Sprowadź ich tutaj... Idź z nimi, profosie.

(Wychodzą Angelo, Maryanna, zakonnik Piotr i profos).

Eskalus. Bardziej mnie, panie, dziwi jego hańba,
Niźli niezwykłość jej wykrycia.
Książę. Bliżej,
Ma Izabello. Tak jak wprzódy byłem
Waszym doradzcą, waszych spraw rzecznikiem,
Tak dziś, z odzieżą nie zmieniwszy serca,
Jestem do waszych usług.
Izabella. O, wybaczcie.
Że ja, poddanka wasza, śmiałam trudzić
I molestować nieznany majestat.

Książę. Wszystko-m przebaczył. Teraz, drogie dziewczę,
Zechciej i dla mnie być tak samo względną.
Wiem, że śmierć brata ciąży ci na sercu;
Zdziwisz się pewno, dlaczego-m się taił,
Gdym mu się starał uratować życie,
Czemum swej skrytej nie ujawnił mocy,
Miast dać mu zginąć. O, szlachetne dziewczę —
Tylko zbyt nagła szybkość jego śmierci,
Której leniwszą przypuszczałem stopę,
Unicestwiła moj powzięty zamiar.
Pokój mu teraz! Bo żyć lepiej życiem,
W którem obawa śmierci przeminęła,
Niż życiem, pełnem obawy. Pociechą
Niech ci to będzie, że twój brat tak szczęśliw!

(Wraca Angelo, Maryanna, Piotr i profos).

Izabella. Mam tę pociechę, mój książę.
Książę. A teraz
Nowożeńcowi, który się tu zbliża,
A który skrzywdził swą myślą rozpustną
Twą cześć, bronioną tak usilnie, przebacz
Dla Maryanny! Ale że on brata
Na śmierć ci skazał (sam podwójny zbrodniarz,
Bo świętą czystość zgwałcił i przysięgę,
Którą za życie brata ci poręczył),
Więc najłaskawsze woła dzisiaj prawo
Przez jego usta: „Angelo za Klaudya!
Śmierć żąda śmierci! Za pospiech pospiechem,
Zwłoką za zwłokę odpłacać należy —
Miarką za miarkę niechaj każdy mierzy!“
Zatem Angelo, że jasna twa zbrodnia —
A choćbyś przeczył, na nic twe przeczenie —
Na pniu tym samym położysz swą głowę.
Na którym Klaudyo zginął, i z tym samym,
Co on, pospiechem... Więc precz z nim!
Maryanna. O, panie!
Chybaś mi męża nie dał dla szyderstwa!
Książę. Nie! sam małżonek pragnął z was zaszydzić,
Dając wam męża. Mnie zaś dla czci waszej
Ślub się wydawał niezbędnym; inaczej
Mógłby was zarzut ścigać całe życie,

Źe on was poznał, i wszelkie w przyszłości
Tamować szczęście. Jego zaś majątki,
Przez konfiskatę choć nam się należą,
Wam przeznaczamy jako wiano wdowie,
Byście lepszego mogli kupić męża.
Maryanna. O, drogi panie, nie żądam innego,
Ani lepszego małżonka.
Książę. Daremne
Wasze żądanie; wyrok nasz niezmienny.
Maryanna (klęka). Szlachetny książę!
Książę. Płonne wszelkie trudy;
Precz z nim — na pieniek!

(Do Lucya).

Teraz ty, mospanie!
Maryanna. O, drogi książę!... Pomóż Izabello,
Użycz mi kolan, ja całego-ć życia
Na twe usługi użyczę!
Książę. Daremnie
Wbrew rozumowi nalegacie na nią.
Gdyby tu klękła, błagając o łaskę
Dla takiej sprawy, toby duch jej brata
Swoją kamienną rozsadził łożnicę
I z zgrozy siostrę stąd porwał.
Maryanna. O, słodka
Ma Izabello! Uklęknijcie przy mnie,
Podnieście ręce i milczcie, ja sama
Przemawiać będę. Z grzechów ulepieni
Wszyscy są ludzie i zwykle, jak mówią,
Tem się lepszymi stają, jeśli przedtem
Byli cokolwiek złymi; tak i mąż mój...
Nie użyczycie-ż kolan, Izabello?
Książę. On za śmierć Klaudya umrze.
Izabella. O, litośny,
O, drogi książę! Na skazańca tego
Raczcie tak patrzeć, błagani, jakby dzisiaj
Brat mój żył jeszcze. Niemal mi się zdaje,
Że póty w czynach swoich był uczciwy,
Póki nie ujrzał mnie; gdy tak się stało.
Niech nie umiera. Brat mój wedle prawa
Zginął, spełniwszy czyn, za który umarł.

Co do Angela,
To czyn zamiaru złego nie prześcignął,
Więc go też pogrześć trzeba jako zamiar,
Co padł, nim drogę swą przebył. Wszak myśli
Nie są czynami; a zaś tylko myślą,
I niczem więcej, jest zamiar.
Maryanna. O, panie!
Tak, niczem więcej.
Książę. Bezpłodne błagania.
Mówię wam, wstańcie; inny mi przychodzi
Na myśl występek... Profosie, powiedzcie,
Jak się to stało, że Klaudya ścięto
W niezwykłej porze?
Profos. Tak mi nakazano.
Książę. Macie-li na to piśmienne dowody?
Profos. Nie, dobry książę; to ustny był rozkaz.
Książę. Więc za to dzisiaj składam was z urzędu;
Oddajcie klucze.
Profos. Przebaczcie mi, książę!
Czułem, że błąd to, lecz nie byłem pewny;
Żal mnie ogarnął później, po rozwadze,
A w dowód tego jest w więzieniu człowiek,
Co również umrzeć miał na rozkaz ustny,
Alem przy życiu go zostawił.
Książę. Któż to?
Profos. Nazwisko jego Bernardyn.
Książę. Wolałbym,
Abyś tak samo był postąpił z Klaudyem.
Sprowadź go tutaj, niech mu się przypatrzę.

(Profos wychodzi).

Eskalus. Smutno mi wielce, że człowiek tak mądry
I tak uczony, jak wy, o Angelo,
Tak strasznie zbłądził przez swej krwi gorącość,
Potem tak mało miarkował się w sądzie.
Angelo. I mnie jest smutno, żem sprawił ten smutek,
I tak to rani me serce skruszone,
Że raczej błagam o śmierć niż o łaskę —
O śmierć więc proszę, bom zasłużył na nią.

(Wraca profos, Bernardyn, Klaudyo i Julietta).

Książę. Który to z nich jest Bernardyn?

Profos. Ten, książę.
Książę. Mówił mi o nim pewien mnich... Człowieku,
Słyszę o tobie, żeś jest zatwardziały,
Niczego za tym światem się nie lękasz
I według tego stosujesz swe życie.
Skazany jesteś, ale ci przebaczam
Twe ziemskie winy, a tylko cię proszę,
Abyś korzystał z mego miłosierdzia
I dbał o lepszą swą przyszłość. Nauki
Udziel mu, księże. Tobie go powierzam.
Cóż to za jeden ten zakapturzony?
Profos. To drugi więzień, którego-m ocalił,
A co miał umrzeć w dniu, gdy Klaudyo ginął;
Jak sam do siebie, tak on jest podobny
Do Klaudyusza.

(Odsłania Klaudya).

Książę (do Izabelli). Jeśli on podobny
Do twego brata, przebaczam i jemu
Przez pamięć jego. Teraz — przez twą lubość —
Podaj mi rękę, powiedz, żeś jest moją,
A on zostanie mym bratem. Lecz o tem
W porze właściwszej. Angelo więc widzi,
Że jest ocalon; snać radość dostrzegam
W jego źrenicach; grzech wam się odpłacił,
Mości Angelo; kochajcie swą żonę,
Jej zacność waszą zacnością. Me wnętrze
Pełne jest chęci przebaczenia wszystkim —
Jednemu tylko odpuścić nie mogę.

(Do Lucya).

Ty, ty, mopanku, coś tak dobrze wiedział,
Żem rozpustnikiem, tchórzem i głuptasem,
Że jestem osłem i szaleńcem — powiedz,
Czem zasłużyłem, żeś mnie tak wywyższył?

Lucyo. Na uczciwość, mój książę, wszystko to powiedziałem ot, tak sobie — z żartów. Jeżeli mnie chcecie kazać za to powiesić, to i owszem, wolałbym jednak, jeżeli łaska, abyście mnie kazali ochłostać.

Książę. Nasamprzód chłosta, potem szubienica.
Trzeba, profosie, obwieścić po mieście,
Że jeśli łotr ten skrzywdził jaką dziewkę,

(A sam przysięgał przede mną, że jedna
Zaszła przez niego w ciążę), niech się zjawi,
A on ją będzie musiał wziąć za żonę;
Po ceremonii ślubnej będzie chłosta
I szubienica!

Lucyo. Błagam waszej wysokości, nie każcie mi sie żenić z kurwą! Wasza wysokość powiedziała właśnie przed chwilą, że zrobiłem was księciem; dobry mój panie, nie chciejcie w nagrodę robić ze mnie rogala.

Książe. Nie, na mój honor, weźmiesz ją za żonę.
Twoim potwarzom przebaczam, zarazem
I wszystkie inne opuszczam ci grzechy. —
Wziąć go do kaźni i wypełnić rozkaz.

Lucyo. Żenić się z tłuczykijem, miłościwy panie, to znaczy skazanym być na śmierć, na chłostę, na szubienicę.

Książę. Potwarz na księcia zasługuje na to.
Pamiętaj Klaudyo, ażebyś naprawił
Krzywdę niewinnej wyrządzoną dziewce,
Ciesz się, Maryanno! Kochaj ją. Angelo!
Jej spowiednikiem byłem, znam jej cnoty...
Dzięki, mój dobry druhu Eskalusie,
Za twoją dobroć: większa cię zapłata
Czeka w przyszłości. Dzięki ci, profosie,
Za twą gorliwość i że tajemnicę
Chować umiałeś; dam ci lepsze miejsce.
Przebaczcie wy mu, Angelo, że przysłał,
Miast Klaudyusza, głowę Ragozyna.
Błąd ten sam siebie uniewinnia. Prośbę
Mam jeszcze do was, droga Izabello:
Jeżeli chętne znajdę posłuchanie,
Twem to, co mego, co twe, mem zostanie
Teraz do zamku, a tam należycie,
Co jeszcze trzeba, wszystko usłyszycie.

KONIEC.
TROILUS I KRESYDA.
Przekład
ST. ROSSOWSKIEGO.

OSOBY.

PRYAM, król Troi.

HEKTOR   jego synowie.
TROILUS
PARYS
DEIFOBUS
HELENUS

MARGARELON, nieprawy syn Pryama.

ENEASZ   wodzowie trojańscy.
ANTENOR

KALCHAS, kapłan trojański, po stronie Greków.
PANDARUS, wój Kresydy.
AGAMEMNON, naczelny wódz Greków.
MENELAUS, jego brat.

ACHILLES   greccy wodzowie.
AJAKS
ULISSES
NESTOR
DYOMEDES
PATROKLUS

TERSYTES, pokraka grecki.
ALEKSANDER, służący Kresydy.
SŁUŻĄCY Troila.
SŁUŻĄCY Parysa.
SŁUŻĄCY Dyomedesa.
HELENA, małżonka Menelausa.
ANDROMACHE, małżonka Hektora.
KASANDRA, córka Pryama, wieszczka.
KRESYDA, córka Kalchasa.

Trojańscy i greccy wojownicy; orszaki.
Rzecz odbywa się w Troi i w greckim obozie przed Troją.

Prologus.

Sceną jest Troja. Z wysp Grecy! książęta,
Gdy im zawrzała gniewem krew gorąca,
Do portu Aten statki swe wysłali
Z liczną załogą służby i rynsztunkiem
Okrutnej wojny. Sześćdziesiąt i dziewięć
Wodzów w książęcych mitrach odpłynęło
Z Atyki w stronę Frygii... Ślub ich święty,
Że zburzą Troję, gdzie pani Helena,
Menelausowi wydarta, z Parysem
Spi w jednem łożu: oto sedno wojny.
W stronę Tenedos spieszą;
Zrzucają z siebie wreszcie dzielny ciężar,
Głębokie statki; na równinach Ilium
Kipi świeżością, męstwem grecki obóz,
A gród Pryama, sześciobramna Troja.
(Dardania, Thymbrya, Ilias, Chetus, Troas,
Antenorides), potężne podwoje
W mig zatrzasnęła na ciężkich zawiasach,
By dać ochronę swym synom.
Oczekiwanie więc, niepokój niecąc
W burzliwych duchach i Greków i Trojan,
Wszystko na kartę kładzie... Tu ja staję
Jako prologus, w zbroi nie ufając
Poety pióru, głosowi aktorów, —
(Tylko ponieważ rzecz wymaga tego),
Śtaję, by zwieście wam, zacni słuchacze,
Ze sztuka, przeskakując walk początek,
Zacznie od środka i to tylko ruszy,
Co z sceny może przemówić do duszy.
Gańcież i chw alcie... Ja zniosę spokojnie
Czy złe, czy dobre, — całkiem jak na wojnie.





AKT PIERWSZY.

SCENA PIERWSZA
Troja.
Wchodzą TROILUS i PANDARUS.

Troilus. Giermka przywołaj, niech mi zdejmie zbroję!
Po co tam walczyć pod Troi murami
Mnie, który w sercu dziką noszę walkę?
Niechaj w bój spieszy, komu w łonie jeszcze
Zostało serce; Troil już go nie ma!
Pandarus. Wciąż zatem stara piosnka?
Troilus. Greczyn jest silny i wćwiczony w sile,
W zręczności śmiały i dzielny w śmiałości.
Jam zasię słabszy, niźli łzy niewieście,
Od snu korniejszy, głupszy od głupoty,
Lękliwszy niźli dziewica w noc ciemną

Pandarus. Dość ci już nagadałem z mojej strony; nie myślę się dalej wdawać w tę historyę. Kogo nęci placek pszenny, niech czeka zanim mąkę umielą.
Troilus. Czyż nie czekałem?
Pandarus. Tak, na zmielenie; ale teraz czekaj, aż mąkę spytluja...
Troilus. Czyż nie czekałem?
Pandarus. Tak, na pytlowanie, ale teraz czekaj, aż ciasto ukisnie.
Troilus. I na to czekałem.
Pandarus. Tak, na ukiszenie... Lecz czyż to już dosyć? A wmiesić placek, a formę nadać, a w piecu podpalić, a wypiec... Ba, ba, jeszcze po tem wszystkiem trzeba czekać, aż pieczywo ostygnie, jeśli nie chcesz ust sobie sparzyć...

Troilus. Cierpliwość nawet, chociaż to bogini,
Przed męką chyżej cofa się odemnie.
Ileż to razy u stołu Pryama,
Gdy nagle na myśl przyjdzie mi Kresyda —
Przyjdzie? Czyż wyszła kiedy z moich myśli?

Pandarus. Już to prawda: wczorajszego wieczoru była tak piękną, że piękniejszej dziewczyny trudno sobie nawet wyobrazić.

Troilus. Posłuchaj: serce chciało mi już pęknąć,
Tak je westchnienia rozsadzały ciche.
By nic nie poznał ojciec, ani Hektor,
Ukryłem w fałdach uśmiechu westchnienie,
Biorąc wzór z słońca, co świeci wśród burzy.
Lecz z troski zawsze, nawet kiedy miota
Pozory szczęścia — rodzi się zgryzota.

Pandarus. O, tak! Gdyby jej włosy nie były odrobinę ciemniejsze od włosów Heleny — chociaż co to szkodzi? — nikt nie potrafiłby odróżnić jednej od drugiej. Oczywista, niemogę zapominać, że Kresyda jest moją krewniaczką. Nie chciałbym jej, jak to się powiada, wymazać z pamięci. Ach, gdyby ją kto wczoraj, jak ja, słyszał mówiącą! Nie uwłaczam bynajmniej rozumowi twojej siostry Kasandry, w każdym atoli razie..

Troiuis. Pandarze, słuchaj, mówię ci, Pandarze!
Jeżeli twierdzę, że tam utonęła
Moja nadzieja, nie pytaj, na ile
Zapadła sążni... Mówię ci: szaleję
Z miłości dla Kresydy. Zwiesz ją piękną,
W otwartą ranę serca mego wglądasz,
Prawisz o licu, o włosie, o głosie,
O chodzie... Słuchaj, jej rączka tak biała,
Ze wszelka białość sama na ten widok,
Jakby atrament, wyrok sobie pisze:
A jaka mięka! Łabędzi puch nawet
Wobec niej cięży, muśnięcie zaś zda się
Twardem, jak zgrzebne dłonie. Prawisz o tem

Podczas gdy ja przysięgam ci, że kocham.
Pandarze! W każdą z ran, które mi miłość
Zadała, wkładasz mową swą nie balsam,
Jeno ukuty przez nią sztylet.

Pandarus. Mówię, co prawda.
Troilus. Mniej nawet!
Pandarus. Jako żywo, umywam ręce od wszystkiego. Niech ona sobie będzie, jaka jest! Jeśli jest piękną, tem lepiej dla niej; jeśli zaś nie jest piękną — nie bój się: potrafi dać sobie radę.
Troilus Drogi Pandarze... Co tobie, Pandarze?
Pandarus. Przejadła mi się ciągła mitręga. Nie umiesz ty mnie ocenić i ona nie umie mnie ocenić. Nabiegałem się tędy i owędy, a czy mi kto choć dobre słowo powiedział za to?
Troilus. Gniewasz się, drogi Pandarze? Czy na mnie?
Pandarus. Ponieważ to moja krewna, nie uchodzi więc za tak piękną, jak Helena. Gdyby jednak nie była moją krewną przyznałby każdy, że może być ładną Helena, lecz i jej nic nie brakuje. Cóż? Mnie to ani swędzi, ani boli! Niech nawet czarna będzie, jak murzynka, wszystko mi jedno!
Troilus. Czyż twierdzę, że Kresyda nie piękna?
Pandarus. Twierdź sobie, co ci się podoba! Głuptas z niej, że nie poszła za ojcem; do Greków powinna się udać — powiem jej to przy pierwszem widzeniu. Co do mnie, nie chcę się odtąd mięszać...
Troilus. Pandarze!
Pandarus. Powiedziałem.
Troilus. Poczciwy Pandarze!
Pandarus. Proszę cię, daj mi pokój! Zostawiam wszystko tak, jak zastałem — i basta!

(Pandarus odchodzi. Słychać w oddali trąby bojowe).

Troilus. Zmilknij surowca gro, przeklęty dźwięku!
Głupcy z głupcami walczą. Ze Helena
Piękna, nie dziwo, jeśli ją codziennie
Krwią różujecie własną... Mnie ten powód
W bój nie pociągnie... Wyżej miecz mój cenie.
Lecz Pandar — bogi, jakże mnie nękacie! —

Tylko przez niego przystęp do Kresydy...
Niech-że kto zdoła użyć go za swata,
Ona zaś głuchą jest na wszelkie prośby.
O, Apolinie, przez miłość twej Dafne,
Powiedz, czem jest Kresyda, Pandar, ja sam w końcu?
Indye jej łożem, ona zaś ich perłą...
Wszystko pomiędzy tronem jej, a Ilium,
Jest jakby dzikie, rozhukane morze;
Na niem ja kupcem, Pandar — sterownikiem,
Łodzią, załogą: niepewna nadzieja.

(Odzywają się surmy bojowe. Wchodzi Eneasz).

Eneasz. Książę Troilus — dla czego nie w boju?
Troilus. Bo nie! Odpowiedź godna ust kobiety,
Tak, jak kobieca rzecz nie być tam dzisiaj...
Jest coś nowego? Jaki przebieg walki?
Eneasz. Powrócił Parys, krwią oblany, ranny...
Troilus. Z czyjej-że reki padł cios?
Eneasz. Z Menelausa...
Troilus. To rzecz zabawna w tem spotkaniu srogiem:
Parys raniony Menelausa rogiem!
Eneasz. Słyszysz? Na ostro snać starli się! W drogę!
Troilus. Czemuż „chcę“ tyle nie znaczy, co „mogę!“
Eneasz. Choćby w tej chwili.
Troilus. Naprzód więc, a śmiało!

(Wychodzą).
SCENA PRAGA.
Tamże.
Wchodzi: KRESYDA i ALEKSANDER, jej służący.

Kresyda. Kto przeszedł tędy?
Aleksander. Hekuba z Heleną.
Kresyda. Którędy poszły?
Aleksander. W stronę wschodniej bramy,
Aby z jej szczytu, skąd widok rozległy.
Przyjrzeć się walce. Hektor, niezachwiany
Nigdy w spokoju, dzisiaj czegoś nie swój;
Wyburczał Andromache, zbił strażnika;

Jakgdyby wojna była gospodarką,
Wstał dziś przed świtem. Wstawszy wdział wnet zbroję,
I ruszył w pole, gdzie każda roślinka
Jak prorok płacze, przewidując skutki
Gniewu Hektora.
Kresyda. Cóż go rozgniewało?
Aleksander. Tak to tłumaczą: w szeregach heleń[skich
Walczył z trojańskiej krwi książę, Hektora
Krewniak, Ajaksem zwan.
Kresyda. Cóż mówią dalej?
Aleksander. Jestto mąż, twierdzą wszyscy, nadzwyczajny.
Stoi na własnych nogach.

Kresyda. To potrafi każdy mężczyzna, byle nie był chory lub pijany, naturalnie jeśli nóg mu nie brakuje.
Aleksander. Ten mąż jednak, o, pani, przybrał sobie właściwości różnych zwierząt; jest on śmiały jak lew, chytry jak niedźwiedź, wytrwały jak słoń. Natura nagromadziła w nim tyle przymiotów sprzecznych, że jego dzielność rozpływa się w niedorzeczność, a jego niedorzeczność nawet, zaprawdę, jest rozsądkiem. Nie masz takiej cnoty, która nie rzuciłaby nań przynajmniej odblasku i nie masz takiej przywary, której chociaż odrobinka nie przylgnęłaby do niego. Ten bohater wpada bez przyczyny zarówno w melancholię, jak w szał radości; umie wziąć się do wszystkiego, a jednak wszystko staje się w jego ręku do niczego. Istny to Bryareusz, gośćcem ubezwładniony, mający sto rąk, ale żadnego z nich pożytku; możnaby go także przyrównać do oniemiałego Argusa, który posiada wprawdzie oczy, ale nie posiada siły widzenia.
Kresyda. Jakże ten człowiek, którego sam opis mnie rozśmiesza, zdołał wywołać w Hektorze burzę gniewu?

Aleksander. Opowiadają, że we wczorajszej bitwie zmierzył się Ajaks z Hektorem i przyprawił go o pogiom... Owóż ten pogrom, ta hańba mają być przyczyną, iż Hektor odtąd jadła nie tknął i przez całą noc ani na chwilkę nie zmrużył oczu do snu.
(Wchodzi Pandarus).

Kresyda. Któż to idzie?
Aleksander. Stryj wasz panienko, Pandarus.
Kresyda. Już to z Hektora dzielny żołnierz!
Aleksander. Nie znaleść drugiego takiego, panienko.
Pandarus. Co mówicie? Co mówicie?
Kresyda. Dzień dobry, stryjaszku!
Pandarus. Dzień dobry, kochana Kresydo! O czem to rozmawiasz? Dzień dobry, Aleksandrze! — Jakże się miewasz, duszko? Dawno byłaś w Ilium?
Kresyda. Dziś rano, stryjaszku!
Pandarus. O czem rozmawialiście, gdym nadszedł? Czy Hektor miał już na sobie zbroję i wyruszył do boju, gdy stanęłaś w Ilium? Helena zapewne jeszcze nie wstała, nieprawdaż?
Kresyda. Hektor już poszedł, ale Helena jeszcze nie wstała.
Pandarus. Tak, tak, Hektor wcześnie dziś się zerwał!
Kresyda. Mówiliśmy właśnie o tem. Mówiliśmy również i o tem, że był wzburzony.
Pandarus. Był wzburzony?
Kresyda. Tak twierdzi Aleksander.
Pandarus. Naturalnie, że był wzburzony. Wiem nawet, dla czego. Skroi on im dzisiaj kurtę, można to z góry przepowiedzieć, Troilus zaś z pewnością nie da mu się zawstydzić. Niech się tylko mają na baczności przed Troilem — mnie przecie można wierzyć.
Kresyda. Cóż to? Miałby i on zionąć gniewem?
Pandarus. Kto, Troilus? Jemu stanowczo należy się pierwszeństwo.
Kresyda. Na Jowisza! Niepodobna przecie ich dwóch porównywać nawet.
Pandarus. Troila z Hektorem? Czyż nie poznasz mężczyzny z samego wejrzenia?
Kresyda. Od razu — jeśli przedtem widziałam go i znałam.
Pandarus. Bardzo słusznie! Ja zawsze powiadam swoje: Co Troilus, to Troilus!
Kresyda. W takim razie najzupełniej zgadzamy się z sobą, ja bowiem twierdzę, że co Troilus, to nie Hektor.
Pandarus. Stanowczo nie! A co Hektor, to nie Troilus — do pewnego stopnia.
Kresyda. Bądźmy więc sprawiedliwi: Każdy z nich jest samym sobą!
Pandarus. Samym sobą? O, ty biedny Troilu! Ja pragnąłbym, aby był  —
Kresyda. Jest przecie...
Pandarus. Z taką odpowiedzią mogę wybrać się na bosaki do Indyi.
Kresyda. Hektorem on przecie nie jest.
Pandarus. Ale sam sobą... Ba, w tem sęk właśnie, że on nie jest sam, to znaczy, ja pragnę, by on sam nie był. Istnieją jeszcze na szczęście bogi. Czas płaci, czas traci. Tak, Troilu! Szczęśliwy byłbym, gdyby ona miała moje serce w swem łonie. — Tego jednak stanowczo nie uznaję, by Hektor był czemś lepszem, niż Troilus.
Kresyda. Wybacz, stryjaszku!
Pandarus. Jest on starszy.
Kresyda. Przepraszam cię, stryjaszku!
Pandarus. Hektor młodszy jest od Troila. Nie dziwiłbym się tobie, gdyby Hektor był w jego wieku. Ale Hektor długo jeszcze czekać musi, nim będzie miał taki rozum, jak Troilus.
Kresyda. Na co mu tego, skoro on ma własny rozum? Pandarus. I jego zalety.
Kresyda. Obejdzie się bez nich.
Pandarus. I jego urodę.
Kresyda. Nie wyszłaby mu na dobre. Własna piękniej go zdobi.
Pandarus. Brak ci dobrego smaku, Kresydo. Helena sama zaklinała się niedawno, że Troilus, jeśli już o brunatnej cerze mowa — brunatny on bowiem bez kwestyi — chociaż znowu nie tak bardzo brunatny —
Kresyda. Nie, tylko brunatny.
Pandarus. Po prawdzie: i brunatny i nie brunatny.
Kresyda. Po prawdzie: i prawda i nieprawda.
Pandarus. Owoż Helena przyznała, iż ma kolory ładniejsze niż Parys.
Kresyda. O, Parys ma kolorów podostatkiem.
Pandarus. I jemu ich nie brakuje.
Kresyda. Chyba Troilus za wiele ma kolorów. A jeśli kolory jego stawia Helena ponad kolory Parysa, w takim razie mamy tu do czynienia z kolorową wyższością. Jeśli Parys jest dość czerwony, a Troilus bardzo czerwony, to pochwałę taką uważać należy jako zbyt jaskrawą, by mogło być z nią komu do twarzy. Tak samo może złoty język Heleny piać tryumfy pochwalne na cześć miedzianego nosa Troila.
Pandarus. Przysięgam, że jak mi się zdaje kocha go Helena bardziej niż Parysa.
Kresyda. Byłoby to ze strony Greczynki istotnie zabawne.
Pandarus. Ależ, naprawdę, duszko. Niedawno stanęła obok niego we framudze sklepionego okna, a wiesz zapewne, że Troilus ma wszystkiego trzy czy cztery włoski na brodzie...
Kresyda. Nie potrzeba umieć matematyki więcej, jak byle szynkarz, aby z tych jednostek skleić sumę.
Pandarus. Jest on, co prawda, jeszcze bardzo młody, a jednak jego ścięgna są jakby ze stali, tak dalece, że aż do wysokości dwóch lub trzech fantów uniesie taki sam ciężar, jak, dajmy na to, jego brat Hektor.
Kresyda. Taki młody, a tak już unosi?
Pandarus. Aby ci dowieść, jak zakochaną w nim jest Helena, przytoczę tylko jedno. Pomyśl, proszę, — ona, Helena, położyła białą swą rączkę na jego rozszczepioną brodę...
Kresyda. O, Juno, bądź nam miłościwa! Któż mu brodę rozszczepił?
Pandarus. Nie widziałażeś tam uroczego dołka? Mojem zdaniem, Troilus uśmiecha się milej, niż ktokolwiek inny we Frygii.
Kresyda. O, tak! On umie uśmiechać się.
Pandarus. Nieprawdaż?
Kresyda. Zupełnie jak deszczowa chmura w jesieni.
Pandarus. Cyt, cyt! Chciałem ci przecie wykazać, że Helena zakochaną jest w Troilu.
Kresyda. Troilus nie pogniewałby się, gdybyś tego dowiódł. Czy jednak potrafisz?
Pandarus. Troilus? Ba, jemu tyle zależy na Helenie, co mnie na pustem jaju.
Kresyda. Jeżeli lubuje się tak samo w pustych jajach, jak w pustych głowach, to chyba wyrzekniesz się piskląt.
Pandarus. Doprawdy, ciągle jeszcze nie mogę powstrzymać się od śmiechu, gdy wspomnę, jak go ona łechtała po brodzie. Bo nie ma gadania, że jej rączka posiada przedziwną białość; każdy musi to przyznać.
Kresyda. Bez przykrości nawet.
Pandarus. Nagle przychodzi jej chętka wyszukać biały włos na jego brodzie.
Kresyda. Biedna broda! Niejedna brodawka bogatsza od niej.
Pandarus. Było też śmiechu, było! Królowej Hekubie spadały łzy z oczu.
Kresyda. Jak młyńskie kamienie.
Pandarus. Śmiała się i Kasandra.
Kresyda. Ale pod garnkami jej oczu pałał zapewne łagodniejszy ogień. Czy i jej spadło co z oczu? Pandarus. Śmiał się także Hektor.
Kresyda. A on z czego?
Pandarus. Z białego włosa, który Helena odkryła na brodzie Troila.
Kresyda. Gdyby to był włos zielony, pośmiałabym się i ja chętnie.
Pandarus. Śmiali się oni zresztą nie tyle z białego włosa, ile z trafnej odpowiedzi Troila.
Kresyda. Cóż on odpowiedział?
Pandarus. Helena rzekła: Na twojej brodzie znajduje się pięćdziesiąt jeden włosów, a i z tych jeden jest biały.
Kresyda. To było jej pytanie?
Pandarus. Naturalnie, bez pytania! On na to: „Pięćdziesiąt jeden włosów, z tych zaś jeden biały? Ten biały włos, to mój ojciec, reszta zaś to pięćdziesięciu jego synów.“ „O, Zeusie, zawołała, któryż z pośród nich jest Parys, mój małżonek?“ „Ów rogaty, odparł, dajcie go Parysowi.“ Toż to było śmiechu! Helena spiekła raki, Parys posiniał ze złości, wszyscy zaś inni śmiali się bez końca.
Kresyda. Niechże teraz będzie koniec, czas już najwyższy.
Pandarus. Dobrze, duszko. Ale pamiętaj, co ci wczoraj mówiłem.
Kresyda. Dobrze.
Pandarus. Przysięgam, że to najszczersza prawda. Nieborak płacze, jakgdyby w kwietniu przyszedł na świat.
Kresyda. A ja, w jego łzach skąpana, wybujam, jak pokrzywa w maju.

(Trąby dają hasło do odwrotu).

Pandarus. Posłuchaj, oto wracają z bitwy. Może pójdziemy popatrzeć, jak ciągną do Ilium? Nuże, droga krewniaczko; nuże, słodka krewniaczko, Kresydo!
Kresyda. Jak ci się podoba...
Pandarus. Tutaj, tutaj, wyborne miejsce! Stąd pysznie widać będzie. Wymienię ci wszystkich po nazwisku, jak przechodzić będą; przedewszystkiem jednak miej Troiła na oku.
Kresyda. Ciszej!

(Przechodzi przez seenę Eneasz).

Pandarus. Oto Eneasz! Cóż? Nie dzielny rycerz? Powiadam ci, to kwiat Troi. Uważaj jednak na Troila; zobaczysz go zaraz!

(Przechodzi przez scenę Antenor).

Kresyda. Kto to jest?
Pandarus. Antenor, kaducznie bystra głowa, wierzaj mi; przytem bardzo dobry człowiek. Wodzi on rej wśród najmędrszych Trojan, a staturę ma, przyznasz, okazałą. Gdzież się podział Troilus? Uważaj tylko, jak głową kiwa, gdy mnie spostrzeże.
Kresyda. O, kiwnie głową?
Pandarus. Przekonasz się!
Kresyda. Czy tylko bardzo was wzbogaci to kiwanie!

(Przechodzi przez scenę Hektor).

Pandarus. To zaś jest Hektor, — ten tutaj — czy widzisz? To ci chłopiec! Bóg z tobą, Hektorze! — Dzielny człowiek, kochanko! — O, dzielny Hektorze! — Patrz, jak się ogląda; taka postawa — to rozumiem! Czy to nie dzielny człowiek?
Kresyda. O, dzielny!
Pandarus. Nie prawdaż? Aż przyjemnie robi się każdemu na sercu, kto go obaczy. Ale popatrz, ile śladów cięcia na jego hełmie! Popatrz: czy nie widzisz? Popatrz jeszcze. Z nim nie ma żartów; on zna się na rzeczy. Z nim zacząć, a guzy pewne!
Kresyda. Czyżby od miecza?
Pandarus. Od miecza, czy nie od miecza, wszystko mu jedno. Choćby sam dyabeł wyruszył przeciw niemu, Hektorowi wszystko jedno. Do stu tysięcy dyabłów, aż przyjemnie człowiekowi pomyśleć! —

(Przechodzi przez scenę Parys).

Tam idzie Parys, tam idzie Parys; spojrzyj tam jeno! Czy on nie piękny mężczyzna? Ba, teraz słynie nawet z męstwa! Kto to powiedział, że Parys wrócił dziś zraniony? Gdzie rany, jakie rany? Helena ucieszy się. — Ach, gdybym tylko zobaczył Troila. — Poczekaj; zaraz Troiła zobaczysz!

(Przechodzi przez scenę Helenus).

Kresyda. A to kto?
Pandarus. Helenus. Nie pojmuję gdzie podział się Troilus. — To jest Helenus. — Chyba, że pozostał dziś w domu. — To jest Helenus.
Kresyda. Umie Helenus bić się, stryjaszku?
Pandarus. Nie — a raczej, tak — o, on umie bić się. — Dziwi mnie tylko, gdzie Troilus. — Ale słuchaj! Czy lud nie woła: „Troilus!“ — Helenus jest przecie kapłanem.
Kresyda. Cóż to za ciura wlecze się?

(Przechodzi przez scenę Troilus).

Pandarus. Gdzie? Tam? Ach, to Deifobus. — Co? To Troilus! No! Rycerz całą gębą, kochanko! Hm... Dzielny Troilu, kwiecie rycerstwa!
Kresyda. Cicho! Wstydzilibyście się, stryjaszku! Cicho!
Pandarus. Uważaj, nie spuszczaj go z oka; o, dzielny Troilu! Przypatrz mu się dobrze, duszko! Czy widzisz: krew kapie z jego miecza, a jego szyszak jeszcze mocniej pozałamywany, niż hełm Hektora! A jak on patrzy, jak stąpa! O, młodzieńcze przedziwny, choć dwudziestu trzech lat nie skończyłeś jeszcze! Z Bogiem, Troilu, z Bogiem! Gdybym miał Gracyę za siostrę, albo boginię za córkę, pozostawiłbym mu wolny między niemi wybór! O, podziwu godny mężu! Parys? Parys wobec niego mucha. Idę o zakład, że Helena przemieniłaby się chętnie i dałaby sobie w dodatku wyjąć jedno oko, aby dostać Troila.

(Przechodzi przez scenę grupa wojowników)

Kresyda. Oto i inni idą.
Pandarus. Osły, woły, barany! Otręby i plewa; Musztarda po obiedzie! W obliczu Troila tylko żyć i umierać! Nie warto nawet, abyś patrzyła na innych; przeleciały już orły, reszta to same kawki i wrony, kawki i wrony! Wolałbym być mężem jak Troilus, niż jak Agamemnon lub którykolwiek z Greków.
Kresyda. Ależ jeśli o Grekach mowa, to u nich Achilles w każdym razie więcej znaczy, niż Troilus.
Pandarus. Achilles? Ot, potyradło dobre do pchania taczek i dźwigania worów, wielbłąd i nic więcej!
Kresyda. Dobrze już, dobrze!
Pandarus. Dobrze, dobrze? Czy ty nie masz głowy na karku, czy ty nie masz oczu w głowie? Czy ty nie wiesz, co to mężczyzna? Czyż ród, wykwintne obejście, cnoty, młodość, łagodność itd. nie są podstawą męskiej chwały?
Kresyda. Siekaniną na pasztet, który kością staje w gardle.
Pandarus. Co też za kobieta z ciebie! I niech tu kto zgadnie, na czem się opierasz.
Kresyda. Na plecach, by bronić łona: na dowcipie, by bronić mych kaprysów; na tajemnicy, by bronić mej dobrej sławy. Maska broni mej urody i wszystkiego, co mnie trwoży. Na takich więc opieram się podstawach, a tysiące straży mam na zawołanie.
Pandarus. Wymień że choćby jednego z nich.
Kresyda. Ani mi się nie śni — i to właśnie jeden z najważniejszych członków mojej straży. I choć bym nie zdołała już ustrzedz tego, co pragnę widzieć nienaruszonem, ustrzegę przynajmniej ciebie, stryjaszku, od wypaplania, jak się to stało, — chyba, że owe coś tak się rozrośnie, iż o tajemnicy nie będzie mogło być mowy, a wówczas i strzedz się byłoby zbytecznem.
Pandarus. Dobra-ś sobie!

(Wchodzi pachołek Troila).

Pachołek. Pan mój pragnie natychmiast mówić z wami.
Pandarus. Gdzież u licha?
Pachołek. W waszym domu, tam pan zdjąć chce rynsztunek.
Pandarus. Powiedz mu, kochanku, że zaraz przyjdę.

(Pachołek wychodzi).

Czy tylko nie raniony! Bądź zdrowa, duszko!
Kresyda. Bywaj zdrów, stryjaszku!
Pandarus. Zaraz tu wrócę, kochanko.
Kresyda. Aby mi przynieść —?
Pandarus. Zakład miłości od Troila.
Kresyda. Na ów zakład, stryjaszku, jesteś rajfurem!

(Pandarus wychodzi).

Przysięgi, słowa, łzy — miłości dary
W imieniu jego przynosi ten stary;

Lecz choć w mych oczach przerasta o głowę,
Troil pochlebstwa nawet Pandarowe —
Baczność! Przystraja nas w czar pożądanie,
Nasyć je tylko, a urok ustanie.
Niech o tem każda kochana pamięta,
Że w niepoddaniu się tkwi jej ponęta —
Że nie dorówna nigdy czar ziszczenia
Temu, co żądzę pragnień opłomienia.
Niechże mi świętą będzie ta maksyma:
Sługą, kto pragnie, — panem, kto otrzyma —
I choćby miłość owładła mną całą,
Nie zdradzi oko, co się z sercem stało!

(Wychodzi).
SCENA TRZECIA.
Część obozu greckiego przed namiotem Agamemnona.
Wchodzą AGAMEMNON, NESTOR, ULISSES, MENELAUS i inni.

Agamemnon. Książęta!
Od jakiej troski zżółkły wam oblicza?
Cel, który sobie zakreśla nadzieja,
Odkąd świat światem, spełnić się w całości
Nie może; trudność i przeszkody krążą
W najwznioślejszego nawet żyłach czynu.
Jako brodawki, płód zepsutych soków,
Wstrzymują rozwój smukłej, zdrowej sosny,
Aż się pokrzywi i skarleje w końcu —
Ani nas dziwić powinno, książęta,
Gdy nas nadzieje zwiodły i lat siedem
Nie wystarczyło, by obalić Troję,
Gdyż każdy atak przez nas ułożony
Uległ spaczeniu, nie osiągnął celu
Wbrew obliczeniom, które sobie skrzętnie
Poczynił umysł. Czemuż, o, książęta,
Z wstydem patrzycie na spełnione czyny,
Jakgdyby hańbą było, to co w gruncie
Jest tylko nazbyt długą próbą Zeusa
Żądnego wiedzieć, czy wytrwałość jeszcze

Nie znikła z ziemi? Bo nie sztuka wytrwać,
Gdy szczęście sprzyja; bo tchórz, czy bohater,
Mędrzec czy głupiec; doktor, czy bakałarz
Stoik, czy piecuch — są wówczas jednacy.
Lecz gdy Fortuna burzą, wichrem smaga,
Gdy wszystko wielką poruszy łopatą,
Wtedy dopiero odlatuje plewa,
A to, co ciężkie przez swoją zawartość,
Zostaje, zdobne w cnoty, niezmięszane.
Nestor. Nie uwłaczając boskiemu tronowi,
Który posiadłeś, cny Agamemnonie,
Objaśni Nestor ostatnie twe słowo.
Wśród przeciwności daje się mąż poznać.
Na cichem morzu drobna łódka fruwa,
Gładką swą piersią prując wodę obok
Szlachetnej, dumnej nawy.
W tem zawadyaka Boreasz rozgniewał
Cichą Tetydę; spójrz, jak wały wodne
Szybko przecina okręt o potężnych
Żebrach; jak skacze po wodnym żywiole
Podobny rumakowi Perseusza!
Gdzież łódź, co chciała wątłością swą sprostać
Onej potędze? Umknęła do portu,
Jeśli jej Neptun nie połknął po drodze.
Jakże oddziela groźna burza losu
Pozory siły od prawdziwej siły!
W piękny dzień mucha nawet strwoży trzodę,
Jakby sam tygrys; lecz gdy dzika burza
Ugnie kolano pękatego dębu,
A mucha schronu szuka, — wtedy tabun
Sam się wściekłością staje, rozwścieklony
I równie groźnym głosem odpowiada
Na onej furyi ryk.
Ulisses. Agamemnonie!
Władyko możny, praw y Greków wzorze,
Ty serce naszych hufców, wielki duchu,
W którym powinna zamknąć się istota
I myśl nas wszystkich, wysłuchaj Ulissa.
Hołd i cześć tobie, potężny swą władzą,

I tobie także wiekiem już czcigodny;
Cześć twoim słowom, wodzu, tak wybornym,
Iż Agamemnon i ręce Greczynów
Winne uwiecznić je w spiżu... A niemniej,
Mądre, Nestorze, twe słowa, srebrzyste,
Któremi niby węzłem eterycznym
Tak silnym jednak, jako oś niebiosów,
Przykułeś uszy Greków do swojego
Doświadczonego języka; — a jednak,
Przywódzco Greków i ty mężu światły
Pozwólcie ozwać się Ulissesowi.
Agamemnon. Władzco Itaki mów; rzecz równie pewna,
Że nigdy zbędne, beztreściowe słowo
Z ust twych nie wyjdzie, — jak to, że szczekania
Tersytowego psa wziąć niepodobna
Za dowcip, za muzykę, albo wieszczbę.
Ulisses. Dotąd nietknięta, runęłaby Troja
I miecz Hektora zostałby bez pana,
Gdyby nie jedno.
Służby publicznej upadło pojęcie.
Popatrzcie: ile próżnych tam namiotów,
Tyle też u nas próżności stronniczych.
Jeżeli w wodzu nie widzimy ula,
Któremu wszystkie roje kornie służą,
Skąd ma się miód wziąć? Gdy stopnie zniesiemy,
To i najlichszy wyda się szlachetnym.
Wszak same niebo, z gwiazdami i ziemią,
Zwraża na pewne stopnie i godności,
Na miejsce, bieg, stosunek, czas i formę,
Wedle dostojeństw ład swój utrzymując.
Jemu zawdzięcza Sol majestatyczny
Tron swój, Sol, z planet wszystkich najwspanialszy.
Jego uzdrawiające oko unicestwia
Wpływy złośliwych gwiazd; jego spojrzenie
Jak słowo króla potężnie, wszechwładnie
Na złe i dobre pada. Lecz niech kiedy
Planety się zmieszają bez porządku,
Co za okropność! Co za zgroza, popłoch!
Jakie na morzu burze! Jak drży ziemia!
Jak wiatr szaleje! Trwoga, przewrót, rozłam

Unosi, grzebie, druzgoce, porywa,
Obraca w niwec harmonię i spokój
Potrzebny państwom! Jeżeli wiec stopnie,
Te szczeble na drabinie wszystkich szczytnych
Planów, zburzymy, nic się nam nie uda.
Jak bowiem mogą gminy, szkół godności;
Miast cechy; brzegów morzem rozdzielonych
Bratnie handlowe węzły; lub jak może
Pierwszeństwo i przywilej pierworództwa,
Cześć dla starości, berła, tronu, laurów —
Odwieczne praw a zachować bez stopni?
Znieś stopnie, pozbaw dźwięku ową strunę,
I słuchaj, co za dysonanse! Wszędzie
Powstanie opór. Wzburzone wód tonie
Wylewem wały przesadzą i w błoto
Cały nam glob rozmiękczą; siła będzie
Tyranem słabej niezdarności; ojca
Zabije syn brutalny — siła bowiem
Nazwie się prawem; nie: prawo natenczas,
Jak i bezprawie utracą nazwisko.
Wszystko rozpłynie się bez śladu w gwałcie,
Gwałt w samowoli, samowola w żądzy,
A ona żądza, wilk uniwersalny,
Podwójnie mocny: rozjuszony gwałtem.
Porwie świat cały, jako łup, aż w końcu
Połknie i ciebie też, Agamemnonie!
Ten chaos — znieśmy tylko stopnie — wstanie
Zaraz z ich gruzów.
Brak czci dla stopni w tył cofa się zawsze,
Choć mu się zdaje, iż pospiesza naprzód.
Szydzi z dowódzcy najbliższy poddany,
Z tego, co po nim pierwszy, szydzi drugi,
A z następnego niższy znów; tak zwolna
Nieposłuch coraz dalej jad swój szerzy,
Każdego trując gorączką zazdrości,
Przez blade, nędzne współzawodniczenie.
Owa gorączka właśnie broni Trojan,
A nie ich oręż. Słowem: ocaliła
Troję niezdarność nasza, nie jej siła.

Nestor. Bardzo roztropnie wykazał Ulisses
Złe, co potęgę nasza podkopuje.
Agamemnon. W choroby sedno sięgnąłeś, Ulissie;
Lecz jak ją leczyć?
Ulisses. Dzielny Achilles, w którym sąd powszechny
Zastępów naszych uznaje prawicę,
Słuch napełniwszy sobie lotną sławą,
Stał się zuchwałym, kapryśnym i siedząc
W namiocie, szydzi z naszych czynów. Patrokl
Na tymże samym wyprawia barłogu
Figle całymi dniami
I z idyotycznie zabawnym patosem
(Naśladowaniem zowie go oszczerca)
Małpuje nas. Niekiedy bywa, królu,
Nawet twojego majestatu tyka,
Krocząc jakgdyby sceniczny bohater,
Który ma duszę w kolanie i który
Ma za rzecz wielką, gdy zbudzi drewniane
Odgłosy desek, tupiąc o nie nogą.
Jak on z przesadą nędzną tam przedstawia
Twoją wspaniałość! Głos jego gdy huknie,
Brzmi jakby z dzwonu zbitego pochodził,
A w słowach bombast raziłby nas, nawet
Gdyby z Tyfona wypadły gardzieli.
Achillesowi tylko graj w to; leżąc
Leninie na poduszkach, parska śmiechem
I w dłonie klaszcząc, woła: „Oh, cudownie!
Ależ to Agamemnon, jakby żywy!
Teraz udawaj Nestora! Odchrząknij,
Pogłaskaj brodę, jak on, nim się ozwie!“
A Patrokl trafia, jak południe trafia
Północ, i takie stwarza podobieństwa,
Jak wulkan jest podobnym do swej żony,
Ale przyjaciel Achilles znów woła:
„Cudownie! Cały Nestor! Mój Patroklu,
Pokaż mi jeszcze, jak podczas napadu
On się uzbraja w nocy!u I Patroklus
— Jakież to małe, skoro nawet wieku
Słabość za przedmiot śmiechu służy — kaszląc,
Chrząkając, chwyta gorączkowo ręką

Sprzączki u szyi pancerza, wśród czego
Pyszałek, ginąc prawie z śmiechu, woła:
Dość już, Patroklu! Daj mi żebra z stali,
Bo jeszcze pęknę!“ Tak to im obydwom
Zdolności nasze, natura i postać,
Szczególne cechy i wspólne przymioty,
Spełnione czyny, projekty, rozkazy,
Wojenny odzew, ofiara rozejmu,
Tryumf, czy pogrom, prawda i zmyślenie
Pochop do głupstw a dają i do żartów.
Nestor. Zły zasię przykład tych obu, na których,
Wedle Ulissa wskazuje opinia
Jako na przodowników — zatruł wielu.
Ajaks próżności pełen, nosi głowę
Tak dumnie, tak wysoko, jak rozparty
Achilles. W swoim też, jak on, namiocie
Siedząc, wydaje uczty swym stronnikom
I nas wykpiwa, jakby był wyrocznią.
On to podjudza głupca Tersytesa,
Co zwykł brać hańbę za dobrą monetę,
By nas sprośnemi lżył porównaniami,
I wciąż ośmieszał, niepomny strapienia,
Jakie nas gnębi pośród niebezpieczeństw.
Ulisses. Tchórzostwem dla nich nasza polityka,
Z wojennej rady, prawią, mądrość u s zła;
Drwiąc z ostrożności, uznają jedynie,
To pięść zdziała; cicha praca ducha,
Roztrząsająca, ile rąk ma działać,
Gdy przyjdzie chwila; praca, co oznacza
Mozolnie z góry siły przeciwnika,
To wszystko dla nich warte torby sieczki:
Zabawka śpiochów, bój piór, rzeź w pokoju —
Chyba więc taran, który łamie mury,
Chyba gwałtowność jego uderzenia
Pierwszeństwo ma przed ręką, co go wzniosła,
A nawet przed tą, co chytrze, roztropnie,
Bystro działanie jego obmyśliła!
Nestor. Jakże przewyższa w takim razie w cenie
Koń Achillesa, synów Tetis!

(Za sceną słychać trąbienie).

Agamemnon. Trąby?
Spójrz, Menelausie, kto przybył.
Menelaus. Ktoś z Troi.

(Wchodzi Eneasz).

Agamemnon. Co was sprowadza tutaj?
Eneasz. Wolno spytać
Czy w tym namiocie wielki Agamemnon?
Agamemnon. W tym właśnie.
Eneasz. Czy ktoś, co księciem jest i posłem razem,
Śmie się przybliżyć do królewskich uszu?
Agamemnon. Może — i pewniej niźli pod opieką
Achilla nawet — tu, gdzie książąt grono,
Z Agamemnonem na czele zasiada.
Eneasz. Taka uprzejmość daje bezpieczeństwo.
Lecz kto tym wzniosłym spojrzeniom jest obcy,
Jak zdoła poznać go?
Agamemnon. Jak poznać zdoła?
Eneasz. Pytam, by całkiem przejąć się szacunkiem
I na oblicze przywołać rumieniec,
Podobnie jak Aurora, gdy zziębnięta,
Patrzy w twarz Feba...
Gdzie jest potężny, wzniosły Agamemnon?
Agamemnon. Albo z nas drwicie, lub też nazbyt kwitnie
Dworskość wśród Trojan.
Eneasz. Dworskość łagodna, szlachetna, bezbronna,
Jak aniołowie — tak bywa w pokoju.
Lecz w gniewie nie brak nam wojennej cechy;
Żelazne ramię, wierny miecz, bóg w sercu
— Poszukać równych! Lecz cyt. Eneaszu!
Traci powaga sławy z swej wartości,
Gdy podziwiany sam sobie hołd składa;
Lecz kiedy sławę głosi wróg pobity,
Czyn, co ją zdradził, wart sięgać w błękity.
Agamemnon. Nazwałeś siebie księciem, Eneaszem?
Eneasz. Tak, Greku, to jest me imię.
Agamemnon. Co ciebie
Sprowadza do nas?
Eneasz. Wybacz; to powierzyć
Mogę jedynie Agamemnonowi.
Agamemnon. Sekretów nie chce on mieć z Trojanami.

Eneasz. Alboż z sekretem przychodzę do niego?
Czyż trąba w uszy jego nie zadąłem,
Aby je zbudzić i skłonić ku sobie?
Przemówię zatem.
Agamemnon. Mów, jak wiatr, swobodnie.
To nie czas drzemki u Agamemnona.
Dowiedz się, Trojańczyku, że on czuwa
I sam ci o tem mówi.
Eneasz. Nieście surmy,
Spiżowy dźwięk swój w ospałe namioty,
Każdemu z mężnych Greków obwieszczając,
Że Troja głośno myśl swą wypowiada

(Słychać trąby).

Agamemnonie, żyje w murach Troi
Książę Hektorem zwany, syn Pryama
Którego rozejm przydługi i głuchy
Rdzą pokrył. Oto rzekł on: Uderz w trąby
I tak mów: Króle, książęta, władyki,
Gdy jest ktoś wśród szlachetnych synów Grecyi,
Kto wyżej ceni honor niźli spokój,
Kto w imię sławy drwi z niebezpieczeństwa,
Kto zna odwagę swą, lecz nie zna trwogi,
Kto szczerzej kocha bogdankę, niż słowy
I przysięgami wyraził, a stwierdzić
Jej wdzięk i wartość potrafi nietylko
Bronią miłości — temu zapowiadam:
W obliczu Greków zarówno, jak Trojan,
Hektor dowiedzie, lub spróbuje dowieść.
Że ma kobietę mędrszą, milszą, droższą,
Niż którykolwiek Grek do piersi tulił.
Rankiem nazajutrz znowu trąby zabrzmią
W waszym obozie i u murów Troi,
By powstał Greczyn wytrwały w miłości.
Jeśli się znajdzie, to Hektor go uczci.
W przeciwnym razie mówić będzie w Troi:
Greczynki, słońcem spalone, niegodne
Ni drzazgi z włóczni. — Oto moja misya.
Agamemnon. Dosłownie zakochanym rzecz powtórzę.
Gdy nie wystąpi nikt tak pałający,

Widocznie szukać by ich trzeba w domu.
Lecz my rycerze, a w rycerzy gronie
Nie wart zasiadać, kto jeszcze nie kocha,
Albo nie kochał, lub kochać nie będzie.
Więc kto w kochanków zaplątał się rzesze,
Niech występuje, lub sam w bój pospieszę.
Nestor. Powiedz ty jemu w imieniu Nestora,
Co był już mężem, gdy dziadek książęcia,
Niemłodzik teraz, ssał piersi matczyne. —
Że jeśli w nikim pośród naszych hufców
Chęć nie zapłonie, bić się za kochankę:
Powiedz, że siwą brodę pod hełm skryję,
Żelazem zwiędłe osłonię ramiona
I pójdę rzec mu, iż moja małżonka
Urodą babkę jego prześcignęła,
Czystością — wszystkie. Zobaczycie sami,
Jak stwierdzę prawdę krwi mej ostatkami.
Eneasz. Niech Bóg zachowa. Czyż nie ma już młodych?
Ulisses. Amen!
Agamemnon. Szlachetny panie, podaj mi prawicę!
Wszak raczysz namiot nasz zaszczycić sobą?
Niech, o co idzie, dowie się Achilles,
I każdy z greckich rycerzy w namiotach.
Zjedz razem z nami, nim wrócisz do Troi;
Za przyjaciela zacny wróg nam stoi!

(Wychodzą, pozostaje Ulisses i Nestor).

Ulisses. Nestorze!
Nestor. Co mówi Ulisses?
Ulisses. Pod czaszką moją pewna myśl się rodzi,
Bądź czasem, który na świat ją dobędzie!
Nestor. Cóż to?
Ulisses. Posłuchaj mnie: siekierą tępą
Biją o twardy kloc. Nadmierną pychę,
Co wybujała wysoko w swawolnym
Achillu, sierp nasz niech skosi czemprędzej,
Bo gdy się posiew ten rozniesie w koło,
Zdusi nas wszystkich.
Nestor. Dobrze! lecz jak, powiedz!

Ulisses. Walka, do której dzielny Hektor wzywa,
(Chociaż wyzwanie obejmuje wszystkich),
W gruncie na Achillesa tylko dybie.
Nestor. Cel wpada w oczy; w skład ogółu zawsze
Wchodzą malutkie, poszczególne cząstki.
Niech tylko wieść rozniosą, a nie wątpię,
Że Achill, choćby mózg jego był suchszy
Od piasków Libii, (Apollo mi świadkiem,
Jak one suche), błyskawicznym sądem
Przejrzy natychmiast, jaki cel miał Hektor;
Pozna, że pił do niego.
Ulisses. I wystąpi?
Nestor. Tak, niezawodnie! Któż zresztą potrafi
W walce z Hektorem zdobyć sobie sławę,
Prócz Achillesa? Choć ten bój igraszką,
Od próby takiej zawisła opinia.
Trojańczyk naszym najlepszym przysmakiem
Połechce sobie czułe podniebienie;
I wierzaj mi, Ulissie — choć niesłusznie, —
Oceni wartość naszą wedle końca
Szalonej sprawy, gdyż tryumfu sława,
Chociaż jednostki tylko, za grunt służy
Powszechnej sławie, albo też niesławie.
Czyn taki — choć on będzie drobną głoską
W księdze, co z niego powstanie — wskazuje
W postaci dziecka to olbrzymie ciało,
Które ma uróść. Obaczą nasz wybór
W szermierzu, który spotka się z Hektorem:
A wybór, jednomyślny zbiór zdań wszelkich,
Wybrańca stroi w gloryę, wydobywa
Z całej wartości naszej, z całej siły
Sam ekstrakt męża. Gdy on nie dopisze,
Jak łatwo wówczas zwycięzca potrafi
W boju wzmóc jeszcze swą rzekomą wielkość.
Ambicya wszystkie poruszy narzędzia,
Niemniej potężna, jak ramię, co włada
Mieczem i włócznią.
Ulisses. Wybacz memu słowu:
Niech więc Achilles nie walczy z Hektorem.
Jak kramarz, naprzód pokażmy zły towar,

Może go zbędziem się; w przeciwnym razie
Zwiększy się blask towaru wybornego,
Gdy zły wprzód ujrzą. Toż nie nalegajcie,
Aby Achilles zmierzył się z Hektorem,
Bo w ślad za sława nasza, albo hańba,
Dwaj najgroźniejsi pomkną towarzysze.
Nestor. Próżno ich szuka stary wyrok: kto oni?
Ulisses. Gdyby nie pycha Achilla, to sława,
Którą zdobędzie, i nam by przypadła;
Lecz on za butny przecie i bez tego;
I raczej Libii słońce niech nas spali,
Niż jego ona pycha i szyderstwo,
Jeśli zwycięzcą wyjdzie. A gdy przegra,
Zburzyłby całą wiarę w nasze siły
Pogrom jednego z nas. Losujmy raczej.





AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA.
Inna część obozu greckiego.
Wchodzą AJAKS i TERSYTES.

Ajaks. Tersytesie!
Tersytes. Agamemnon — gdyby tak on miał wrzody — ale pełno wrzodów, na całem ciele? I gdyby wrzody pękać poczęły — przypuśćmy... Zali nie znaczyłoby to wówczas, że cały wódz pęka? Czy nie byłbyon rozgnojoną bolączką?
Ąjaks. Boże!
Tersytes. Pokazałoby się przynajmniej, że można z niego przecież coś wydusić, a dzisiaj nic.
Ajaks. Skurczybyku, nie słuchasz? Niechże twoja skóra posłucha!

(Bije, go).

Tersytes. Bodaj spadła na ciebie grecka zaraza, ty bękarcie, ty rycerzu z wołowym mózgiem!
Ajaks. No, ozwij-że się, ty gnijący zakisie; mów albo zbiję cię na kwaśne jabłko!
Tersytes. Prędzej ja tobie napędzę do łba moją żółcią trochę dowcipu i pobożności. Ale mnie się zdaje — że łatwiej przyszłoby twemu koniowi palnąć mówkę z głowy, niźli tobie wyuczyć się na pamięć paciorka. Walić ty mniesz, prawda? A końskie parchy na twoje końskie maniery!
Ajaks. Co ogłaszano?
Tersytes. Że-ś idyota, jak mi się zdaje.
Ajaks. Miej się na baczności, ty świnio morska, bo palce mnie swędzą!
Tersytes. Oh, czemuż nie swędzi całe ciało od stóp do głów i czemu ja nie mogę ciebie poskrobać! Wyszedłbyś z pod mych palców, jak trędowaty — ku urągowisku całej Grecyi. Czemu ty na placu boju nie umiesz bić lepiej od innych?
Ajaks. Pytam, co ogłoszono.
Tersytes. Ciągle boczysz się i rzucasz kalumnie na Achillesa; zazdrościsz mu sławy, jak Cerber zazdrości urody Prozerpinie; dla tego też szczekasz nań tak zawzięcie!
Ajaks. Ty, babo!
Tersytes. Czemu nie porwiesz się na niego?
Ajaks. Ty, rozlazłe ciasto!
Tersytes. Zmiażdżyłby cię on na okruszki, jak majtek kawał suchara.
Ajaks. Psia mać tobie była!

(Bije go).

Tersytes. Lepiej, lepiej!
Ajaks. Ty, stołku pod nogi czarownicy!
Tersytes. Nuże, lepiej, jeszcze lepiej, ty, głowo do pozłoty. Więcej u mnie rozumu w pięcie niż u ciebie we łbie. Dardański osieł mógłby nauczycielem być tobie, obskurny, bijący ośle! Twój psi obowiązek, młócić Trojan i to umiesz; ale spróbuj wejść pomiędzy ludzi z odrobiną oleju w głowie, a każdy sprzeda cię jak niewolnika. — Jeżeli dalej pozwolisz sobie bić mnie, to opiszę cię od piety po czub, wyłuszczę ci jak najdokładniej, czem jesteś, ty, kreaturo bez serca, ty!...
Ajaks. Psie!
Tersytes. Oberwańcze!
Ajaks. Brysiu!

(Bije go).

Tersytes. Idyoto w służbie Marsa. Lepiej, prostaku; lepiej, wielbłądzie; jeszcze, jeszcze!

(Wchodzi Achilles i Patroklus).

Achilles. Czemu, Ajaksie tak znęcasz się nad nim?
Tersytes. powiedzą mi, co tutaj zaszło?
Tersytes. Wszak widzisz go, nieprawdaż?
Achilles. Lecz co zaszło?
Tersytes. Spojrzyj nań jeno dobrze.
Achilles. Już spojrzałem.

Tersytes. A jednak nie przypatrzyłeś mu się jeszcze dobrze; kogokolwiek bowiem w nim widzisz, jestto zawsze tylko Ajaks.
Achilles. Głupiec! Wiem przecie o tem.
Tersytes. Tak, ale głupiec nie zna sam siebie.
Ajaks. Dla tego właśnie biję ciebie.
Tersytes. Pi-pi-pi! Patrzcie jeno, jak jego dowcip kuleje! A jakie długie uszy ma jego paplanina! Bardziej poturbowałem mu mózg, niż on mnie skórę. Za szeląg dostanę dziesięć wróbli, a jego pia mater nie warta dziesiątej części jednego wróbla. Ten rycerz, Achillesie — ten Ajaks nosi mądrość swą w brzuchu, a w głowie kiszki. Już ja ci powiem, co o nim sądzę.
Achilles. Mianowicie?
Tersytes. Mojem zdaniem ten Ajaks —

(Ajaks zamierza się, aby go uderzyć, nie dopuszcza jednak do tego Achilles).

Achilles. Daj spokój, dobry Ajaksie!
Tersytes. (ciągnąc dalej rozpoczęte zdanie). — nie ma nawet tyle rozumu, —
Achilles. Zaprzestań...
Tersytes (kończąc). — By wystarczyło na zalepienie uszka w igle Heleny, o którą przyszedł tu bić się.
Achilles. Cicho, ośle!
Tersytes. Co do mnie najchętniej byłbym cicho, ale nie pozwala mi ten osieł, ot, popatrz: ten, tam!
Ajaks. Przeklęty psie! Zobaczysz —
Achilles. Chcesz-że rywalizować w konceptach z błaznem?
Tersytes. Ręczę, ze nie: przyćmiłby go dowcip błazna.
Patroklus. Miarkuj się, Tersytesie!
Achilles. O cóż właściwie wam idzie?
Ajaks. Pytałem tę wstrętną sowę o treść ogłoszenia — on zaś obryzgał mnie w zamian przezwiskami.
Tersytes. Alboż jestem twoim sługą?
Ajaks. Otóż macie go!
Tersytes. Służę tu na ochotnika.
Achilles. Co prawda, przed chwilą wypadłeś z roli, bo nikt na ochotnika nie daje sobie garbować skóry. Ochotnikiem był w tym wypadku Ajaks; ty odrobiłeś swą cząstkę z musu.
Tersytes. Doprawdy! I u was rozum rezyduje przeważnie w ścięgnach. Tak przynajmniej świat twierdzi. Nie bardzo Hektor obłowi się, jeśli któremu z was rozwali czaszkę; gdyby rozłupał pusty orzech, znalazłby to samo.
Achilles. Bierzesz się teraz do mnie?
Tersytes. Macie tu Ulissesa i starego Nestora, któremu rozum spleśniał już wówczas, gdy waszym dziadom nie wyrosły jeszcze paznokcie u palców; oni zaprzęgli was jak wołów do jarzma, abyście zorali pole walki.
Achilles. Co? Co
Tersytes. To, co mówię! Nuże, Achillesie; nuże, Ajaksie!
Ajaks. Wytnę ci ozór!
Tersytes. Na nic to się nie zda: i wtedy jeszcze wymowniejszym hędę od ciebie!
Patroklus. Ani słowa więcej, Tersytesie! Daj spokój!
Tersytes. Ja miałbym dać spokój, ponieważ życzy sobie tego psiuk Achillesa? Ja?
Achilles. Dostało się i tobie, Patroklu!
Tersytes. Raczej dyndać będziecie na stryczku, jak para osłów, niżby noga moja postać miała w waszym namiocie. Trzymam się tylko ludzi, którym nie wypowiedział jeszcze rozum służby; z cechem głupców nie chcę mieć nic wspólnego.

(Wychodzi).

Patroklus. Prawdziwe szczęście, że sobie poszedł!

Achilles. Słuchajcie: ogłoszono dziś w obozie,
Że jutro rano o piątej godzinie
Hektor trąbami wśród naszych obozów
I murów Troi zawezwie do walki
Rycerza, który chciałby się z nim zmierzyć,
By — mniejsza, poco!
Głupstwo! Bądźcie zdrowi.
Ajaks. Bądź zdrów, któż przyjmie wyzwanie?
Achilles. Nie wiem. Rozstrzygnie to los. On najlepiej Wie, kto.
Ajaks. Ty, pewnie. Wybadać rzecz muszę.

(
(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Troja. Sala w pałacu Pryama.
Wchodzą PRYAM, HEKTOR, TROILUS, PARYS i HELENUS.

Pryam. Ileż krwi, czasu i słów zmarnowano!
A Grecya mówi dziś Nestora usty:
„Zwróćcie Helenę, resztę zaś szkód, wszelką
Stratę honoru, czasu, trudów, kosztów,
Stratę krwi druhów, ogółem wszystkiego
Co pochłonęła głodna żądza wojny,
Puścim w niepamięć“. I cóż Hektor na to?
Hektor. Choć nikt się Greków mniej niż ja nie lęka,
To z drugiej strony nie istnieje chyba,

Wzniosły Pryamie,
Kobieta bardziej wrażliwa i bardziej
Skłonna pod obaw naciskiem roztrząsać:
„Kto wie, co przyszłość przynieść jeszcze może? —“
Jak Hektor. Raną pokoju jest pewność,
Nadmierna pewność; roztropna wątpliwość
Przyświeca mądrym, służy lekarzowi
Za sondę przy badaniu ran. Zwróćcie Helenę
Odkąd zabłysnął pierwszy miecz nasz dla niej,
Każda dziesiąta dusza z śród tysiąca
Dziesiątek dusz nam była równie drogą,
Jak i Helena. Mam nasz lud na myśli.
Skoro-śmy zatem tyle postradali
Dziesiątek naszych dla tej, która dla nas,
Jeśliby nawet i nie była obcą,
Nie warta choćby jednej z tych dziesiątek —
Jakiż rozsądny zabrania nam powód
Wydać ją?
Troilus. Wstyd i hańba tobie, bracie!
Śmiałżebyś honor i powagę króla
Takiego, jak nasz ojciec, po kupiecku
Ważyć na uncye? Śmiałbyś na szelągi
Obliczać wartość jego nieskończoną?
Chcieć pojąć przestrzeń bez granic i murów
Łokciem i to tak nędznym, jak obawa,
Jak zimny rozum — czyliż to nie hańba?
Helenus. Gdy nawet rozum łajesz, nic dziwnego,
Że brak go tobie. Czy nasz rodzic nie ma
Budować władzy swojej na rozumie,
Ponieważ tobie chce się głupstwa pleść?
Troilus. Do mów i marzeń lgniesz, bracie kapłanie?
Masz rękawice podszyte rozumem.
Znam twoje argumenta: Wróg, wiesz o tem,
Grozi ci; ostry miecz jest niebezpieczny,
Rozum zaś wszelkiej uniknąć chce straty;
Nic więc dziwnego, jeżeli Helenus
Na widok miecza i Greka natychmiast
Skrzydła rozumu do swych pięt przypina,
I jak Merkury, złajany przez Zeusa,
Lub jak meteor, czmycha! Jeśli rozum

Kazania ma nam prawić, to zamknijcie
Bramy i dalej spać! Męstwo i honor,
Argumentami tuczone, dostaje
Zajęcze serce; twój rozum przechera
Wątrobę z barwy, młodość z sił odziera.
Hektor. Bracie, Helena nie w arta tych ofiar,
Które ponosim.
Troilus. Wartość, to rzecz zdania.
Hektor. Sama dowolność jednak jej nie stwarza.
Słuszność, powaga ceny tkwi zarówno
W własnej, wewnętrznej wartości przedmiotu,
Jak w zdaniu tego, który rzecz szacuje;
Szał bałwochwalczy tylko stawia wyżej
Obrzęd, niż Boga; szałem także klękać
Przed rzeczą, którą musi wprzód obrazić
Upodobanie w braku wszelkich zalet.
Troilus. Gdybym chciał dzisiaj wziąć sobie kobietę,
Wyborem, wola moja pokieruje;
Wolę mą rozogniły wzrok i uszy,
Dwa zuchy drwiące z groźnych raf rozumu
I chęci. Jakże miałbym zrzec się potem
— Gdyby mej woli złym wydał się wybór —
Kobiety raz wybranej? Wszelkie kruczki
Cofnąć się muszą tutaj przed honorem.
Wszakże jedwabiu, skoro już zużyty
Nikt nie odsyła kupcowi; z pogardą
Niedojedzonych potraw nie rzucamy.
Czując już sytość. Uznano za słuszne,
Ażeby Parys pomścił się na Grekach;
Ogólny poklask dał mu przecie żagle.
Nawet odwieczne dwa wrogi: wiatr z morzem,
Zgodnie go wsparli... Szybko dopadł portu
I zamiast starej ciotki, tam więzionej,
Porwał królowę, Greczynkę tak świeżą,
Iż starcem przy niej zmarszczonym Apollo,
A zwiędłym kwiatem ranek. Jakiem prawem
Porwał ją? Greczyn więzi przecie tamtą.
Czy zaś zachodu w arta? Czyż dla perły
Tysiące statków nie rzuca się w morze,

Albo kupcami nie zostają króle?
Gdy słuszną była wyprawa Parysa,
(A któż zaprzeczy? Wszak wszystko wołało:
„Idź! Idź!“) to przyznać musicie, iż cenny
Łup ją uwieńczył; musicie. Wszak ręce
Wznosząc, wołaliście: „Nieoceniona!“
Skądże więc dzisiaj depczecie wzgardliwie
Własnej mądrości wynik, wbrew fortunie,
A z poniżeniem tego, co wam było
Droższem niż ląd i morze! Sprośna kradzież!
Ukradłszy, boim się dziś łup zatrzymać,
Jak złodziej, skarbów skradzionych niegodny.
I chcemy chyba dowód dać w tej chwili,
Jak niecnie ongi Greków my skrzywdzili.
Kasandra (za sceną). Płacz, Trojo, płacz!
Pryam. Skąd krzyk ten? Skąd te jęki?
Troilus. Poznaję głos szalonej naszej siostry.
Kasandra (jak wyżej). Płacz Trojo!
Hektor. To Kasandra!

(Wchodzi szalejąca Kasandra).

Kasandra. Płaczcie, T rojanie! Dziesiątki tysięcy
Oczu mi dajcie, wszystkie trysną łzami!
Hektor. Cyt, siostro, cyt!
Kasandra. Dziewki i chłopcy, mężowie i starcy,
I niemowlęta, łkać jedynie zdolne,
Jęczcie wraz ze mną, z góry wypłacając
Haracz niedoli, która dybie na nas.
Płaczcie, Trojanie; wprawcie do łez oczy:
Zguba nad Troją, runie piękne Ilium!
Parys — to pożar, co nas wszystkich zniszczy.
Płaczcie! „Helena“ morze cierpień znaczy!
Płaczcie! Gród płonie. Wypędźcie ją raczej!

(Wychodzi).

Hektor. Cóż, młody bracie? Czy ta pieśń straszliwa
Proroczej siostry nie budzi w twem sercu
Uczucia skruchy? A może krew w tobie
Tak wre, iż żaden zgoła głos rozwagi,
Żadna obawa o zły kres złej sprawy,
Jej nie ostudzi.

Jej nie ostudzi.
Troilus. Mój bracie. Hektorze,
Czy sprawa dobra, nie sądzić nam po tem,
Jaki zabiegów wynik. I czy słuszna,
Z powodu szału Kasandry poddawać
Serca obawom? Jej szał nierozumny
Niech w nas nie tłumi ochoty do walki,
Z którą tak ściśle związany jest honor
Nas wszystkich. Wszakże mnie to nie obchodzi
Więcej, niż innych synów Pryamowych
I niech zachowa Żeus, abyśmy mieli
Walczyć, uczynić coś, obstawać przy czemś,
Co daćby mogło choć najmniejszy powód
Do zasłużonej nagany.
Parys. W przeciwnym razie swawolą świat nazwie
To, co-m ja zrobił, a wy doradzili.
Ależ na bogi! Wasze przyzwolenie
Było skrzydłami mego przedsięwzięcia
I nawet wahać się nie dozwalało.
Cóż znaczy samo moje słabe ramię?
Odwaga, zapał jednego rycerza
Czegóż dokona, tam gdzie trzeba czoło
Stawić tysiącom? A jednak, przysięgam,
Gdybym miał podjąć sam tę trudną walkę
I gdyby siła sprostać mogła chęciom,
Nie wyparłby się Parys swego czynu,
Ani by nie ustąpił.
Pryam. Z ciebie mówi
Oszołomienie rozkoszą, Parysie!
Gdy innym gorycz, tobie miód napływa;
Tak być walecznym — to chyba nie dziwa!
Parys. Nie myślę, królu, tylko o słodyczy,
Którą obdarza piękno swego pana;
Ja chciałbym także zarzut uwiedzenia
Stłumić zaszczytną obroną porwanej.
Co za piekielna byłaby to zdrada
Wobec Heleny; plama na czci waszej,
A dla mnie hańba, — wyrzekać się teraz
Jej posiadania pod naciskiem wroga.
Jak mogła nawet myśl równie wyrodna
Znaleść do waszych szlachetnych serc przystęp?

Tak małodusznym nikt u nas nie będzie,
Aby nie zechciał w obronie Heleny
Wydobyć miecza i nikomu pewnie
Z najszlachetniejszych ubliżyć nie może
Śmierć dla Heleny. Zaklinam was przeto;
Zaprawdę, boju zaniechać nie śmiecie
O tę, nad którą nic droższego w świecie!
Hektor. Nie brak wam swady, Troilu, Parysie,
A przecież muska ona ledwie wierzcha
Istoty sprawy — zwyczajem młodości,
Która, już zdaniem Arystotelesa,
Moralnej filozofii nie dorasta.
Wasze wywody pragną schlebiać raczej
Dzikim i krwawym żądzom — niż rozdzielić
Ściśle i jasno słuszność od bezprawia?
Bo na wołanie prawdy i rozsądku
Głuchszą jest żądza zemsty i rozkoszy,
Niż ucho węża. Sama Już natura
Żąda, by zwrócić rzecz właścicielowi.
A gdzież znajdziecie prawo bardziej słuszne,
Jak prawo męża do żony? Gdy przeto
Namiętność zdepcze to prawo natury,
A wielkie duchy rozbujałej żądzy
Zbyt się poddawszy, pójdą przeciw prawu,
To każdy jeszcze zakon ludu poda
Środki na poskromienie dzikich gwałtów,
Które szrank żadnych uszanować nie chcą.
Jeśli Heleny mężem jest król Sparty,
— A tak się rzecz ma — to prawo moralne,
Prawo natury i państwa, nam każe,
Porwaną zwrócić mężowi. Chcieć wytrwać
W złem — nie umniejsza to bynajmniej winy,
Zwiększa ją owszem. Tak przynajmniej Hektor
Sądzi, dochodząc prawdy. Mimo tego,
Ogniści bracia, ja pospołu z wami
Nie pragnę wcale, by Helenę wydać.
Sława nas wszystkich razem i każdego
Od rozstrzygnięcia sporu dziś zawisła.
Troilus. Dotknąłeś sedna wszech naszych zabiegów.
Gdyby tu nie szło o cześć, co nas silniej

Rozpala, niż dla zadośćuczynienia
Trzeba — nie dałbym utoczyć ni kropli
Trojańskiej za nią krwi. Ale, Hektorze,
Ona przedmiotem nam czci i honoru,
Pobudką męstwa i wspaniałych czynów;
Ona bicz kręci na najeźdźców barki,
W sławie zwiastuje nam nagrodę hojną,
A wiem na pewne, iż za żadne skarby
Hektor nie zrzekłby się sutego żniwa
Sławy, co z bojów tych spoziera ku nam
Z słodkim uśmiechem.
Hektor. Może ty masz słuszność,
Dzielna odrośli wielkiego Pryama.
Już wyprawiłem płomienne wyzwanie
Gnuśnym, niesfornym możnowładzcom greckim.
Rozbudzi ono ich ospałe duchy.
Podobno pierwszy ich bohater drzemie;
Zawiść, stronniczość opadła to plemię.
Głos mój podziała sądzę...

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Obóz grecki przed namiotem Achillesa.
Wchodzi TERSYTES.

Tersytes. Cóż dalej, Tersytesie? Tak-li gruntownie ugrzązłeś w labiryncie złości? Tryumfować więc ma ten słoń, Ajaks? On mnie bije, ja zaś mu urągam: piękna satysfakcya! Wolałbym pomieniać się za role; ja biłbym go, a on niech szydzi! Do stu kaduków! Nauczę się dyabłów zaklinać, aby zobaczyć, że przecie złorzeczeniem nie rzuca się na marne, jak grochem o ścianę! A potem ten Achilles! Ładny mi inżynier! Jeżeli Troja ma dopiero wtedy upaść, gdy ją ci dwaj podkopią, to mury stać mogą sobie spokojnie, aż się rozsypią ze starości! O, wielki Boże, sypiący piorunami z Olimpu, zechciej zapomnieć, że jesteś Jowiszem, królem bogów; a ty, Merkurze, pozbądź się całej wężowej przebiegłości twego kaduceusza — jeślibyście nie mieli zabrać im tej maluczkiej, maluczkiej — mniejszej od ziarna maku — odrobiny rozumu, jaką mają jeszcze; odrobiny tak nieznacznej, że byle głupca przerazi jej małość, bo nie wystarcza nawet na to, aby potrafili oswobodzić muchę od pająka, nie dobywając ciężkiego miecza dla rozcięcia siatki. Następnie życzę całemu obozowi porządnej zarazy, albo jeszcze lepiej — łamania w kościach; to należy się rycerzom, poczynającym wojnę dla spodnicy. Ot, i cały mój pacierz; szatan złości niech dopowie: Amen. Hejże, hola, mości książę, Achillesie!

(Wchodzi Patroklus).

Patroklus. Kto tu? Tersytes? Kochany Tersytesie, przyjdź-że i palnij sobie parę głupstw!
Tersytes. Gdybym myślał o fałszywej monecie, jużbyś nie wymknął się mej uwadze, ale to nic nie szkodzi. Życzę ci, abyś otrzymał sam siebie w prezencie! Powszechne przekleństwo ludzkości: ignorancya i głupota, dostały ci się w udziele sowicie! Niech cię strzegą nieba przed mentorem, a daleki bądź zawsze dyscyplinie! Niech krew tobą kieruje aż do grobowej deski! Jeśli potem babka karawaniarska nazwie cię pięknym trupem, to ręczę, że nie umywała innych nieboszczyków, jak tylko samych trędowatych. Amen! Gdzież Achilles?
Patroklus. Co? Stałeś się pobożnisiem? Odmawiałeś modlitwę?
Tersytes. Tak jest; oby tylko wysłuchały mnie nieba!

(Wchodzi Achilles).

Achilles. Kto to?
Patroklus. Tersytes, panie.
Achilles. Gdzie, gdzie? Więc to ty? Mój serku, mój proszku żołądkowy, dla czegóż to nie pokazałeś się tak dawno u mnie przy stole? Powiedz-no, czem jest Agamemnon?
Tersytes. Twym zwierzchnikiem, Achillesie. A teraz powiedz mi, Patroklu, czem jest Achilles?
Patroklus. Twym panem, Tersytesie. W zamian jednak wyjaśnij mi, czem ty sam jesteś?
Tersytes. Człowiekiem, który zna ciebie, Patroklu. Powiedz mi jeszcze, Patroklu, czem ty jesteś?
Patroklus. O tem powinieneś ty, ponieważ znasz mnie, najlepiej wiedzieć.
Achilles. A więc powiedz, proszę cię, powiedz.
Tersytes. Przejdę jeszcze raz łańcuch kwestyi. Agamemnon trzęsie Achillesem, Achilles jest moim panem, ja jestem znawcą Patrokla, a Patroklus jest błaznem.
Patroklus. Ty, łajdaku!
Tersytes. Cicho, błaźnie, jeszcze nie skończyłem.
Achilles. On ma przecie przywilej. Nuże dalej, Tersytesie.
Tersytes. Agamemnon jest błaznem, Achilles jest błaznem, Tersytes jest błaznem i — jak wspomniałem — Patroklus jest błaznem.
Achilles. Dowiedź-że tego! Prędko!
Tersytes. Agamemnon jest błaznem ponieważ zachciewa mu się wodzić Achillesa na pasku; Achilles jest błaznem ponieważ pozwala się wodzić na pasku Agamemnonowi; Tersytes jest błaznem, ponieważ służy takiemu błaznowi, a Patroklus jest błaznem, ponieważ jest błaznem.
Patroklus. Dla czego jestem błaznem?
Tersytes. Zapytaj o to swego twórcę, mnie wystarcza wiedzieć, czem jesteś. Ale popatrzcie-no, ktoś się zbliża.

(Wchodzą Agamemnon, Ulisses, Nestor, Ajaks i Dyomedes).

Achilles. Patroklu, nie chcę nikogo z nich na oczy widzieć. Chodź ze mną, Tersytesie.

(Odchodzi).

Tersytes. Bodaj was z taką nędzotą, z takiem szalbierstwem, takiem gałgaństwem! Cała rzecz kręci się około jednego durnia i jednej ladacznicy; bardzo, bardzo szanowny przedmiot dla rozdmuchania zawiści stronniczej i ambicyi, poczem oczywiście trzeba się na śmierć zarąbać. Bodajże trąd zjadł to tałałajstwo! Bodaj wojna i łajdactwo sprzątnęły ich co do jednego!

(Wychodzi).

Agamemnon. Gdzie Achilles?
Patroklus. U siebie; ale czegoś nieswój, panie!
Agamemnon. Powiedz, że-m przyszedł tu w własnej osobie.
Choć złajał naszych posłów, rezygnując
Z czci nam należnej, chcemy go odwiedzić.
Oświadcz mu to wyraźnie, by nie mniemał,
Ze praw nie znamy, nam przysługujących,
Ze poniżamy się sami.
Patroklus. Oświadczę!

(Wychodzi).

Ulisses. Widzieliśmy go: stał przed swym namiotem.
On nie jest chory.

Ajaks. Oh, i jak jeszcze! Choruje przecie na lwa; pycha rozsadza mu serce. Jeśli chcecie delikatnie wyrazić się o nim, nazwijcie to melancholią; głową jednak ręczę, że to pycha. Ale czem się on tak pyszni, czem? Żeby nam raz wyjaśnił. Słóweczko, władzco!

(Bierze Agamemnona na stronę).

Nestor. Co stało się Ajaksowi, że tak zajadle nań szczeka?
Ulisses. Achilles zdmuchnął mu z przed nosa błazna?
Nestor. Kogo? Tersytesa?
Ulisses. Właśnie jego.
Nestor. Gotowo Ajaksowi zamurować usta, bo zginął mu jedyny argument.
Ulisses. Otóż nie. Przekonacie się, że jego argumentem jest ten, który wszedł w posiadanie jego argumentu: Achilles.
Nestor. Nic nie szkodzi: Lepiej nam z ich frakcyą, niż z ich akcyą. Swoją drogą nie lada musiał to być sojusz, mógł rozejść się z powodu błazna.
Ulisses. Nic dziwnego. Przyjaźń nie zawiązaną pod znakiem przyjaźni, byle głupiec potrafi obalić. Otóż wraca Patroklus.

(Wchodzi Patroklus).

Nestor. Achillesa z nim nie ma.
Ulisses. Słoń ma wprawdzie kolana, lecz nie po to, by składać dowody dobrego wychowania; nogi służą mu do chodzenia, nie do ukłonów.

Patroklus. Achil oświadcza, iż mu bardzo przykro,
Jeśli coś więcej nad zwykłą rozrywkę
Przywiodło waszą miłość tu do niego
Wraz z przyjaciółmi; ma jednak nadzieję,
Iż to przechadzka zwykła dla strawności;
W sam raz po uczcie.
Agamemnon. Posłuchaj, Patroklu,
Znamy odpowiedź tę aż nazbyt dobrze.
Z wybiegów owych wyziera pogarda;
Trudno nam puścić ją płazem. Achilles
Niejedną rzadką posiada zaletę,
Trzeba to przyznać; ale jego cnoty
Zastosowane do niecnotliwości
Blask prawie cały tracą w naszych oczach;
Gdy talerz wstrętny, owoc — choć najlepszy —
Zgnije nietknięty. Idź że i zapowiedz,
Że przyjdziem go zobaczyć. I nie zgrzeszysz,
Jeśli mu powiesz, że się nam wydaje
Zanadto dumnym, a zanadto grzecznym;
Że pycha wznosi go wyżej, niż słuszna;
Godniejsi gną się przed zdziczeniem jego
I z własnej woli władzy świętej znamię
Kryją oględnie, aby nie zadrasnąć
Błędnych urojeń wyższości; przez palce
Patrzą na jego dziecinne kaprysy,
Na przypływ jego humoru i odpływ,
Jakby to miało naprawdę rozstrzygać
O losach walki. Powiedz m u to wszystko
I powiedz jeszcze, iż gdy się przecenia,
My nim gardzimy; niechaj leży sobie
Jak zbroja nazbyt ciężka, którą widząc,
Mówi się: „Lżejszą podajcie! Ta w bitwie
Na nic.“ Ruchliwy karzeł lepszy dla nas
Niż śpiący olbrzym. — Powiedz-że to jemu!
Patroklus. Powiem i zaraz przyniosę odpowiedź.

(Wychodzi).

Agamemnon. Mnie nie wystarczy odpowiedź przez posła,
Niechaj sam przyjdzie. Pójdź po-ń Ulissesie!

(Ulisses wychodzi).

Ajaks. Nie rozumiem, czem jest on większem, niż inni?
Agamemnon. W każdym razie nie jest większy od własnego wyobrażenia.
Ajaks. Miałżeby być aż tak wielki? Nie sądzisz, Agamemnonie, iż uważa on siebie za wyższego odemnie?
Agamemnon. To z pewnością.
Ajaks. A ty podzielasz to zdanie? Ty je potwierdzasz?
Agamemnon. Nie, szlachetny Ajaksie; ty jesteś równie, jak on, silny, mężny, roztropny, zacny, a nierównie bardziej okrzesany.
Ajaks. Jak właściwie można się pysznić? Skad pochodzi pycha? Ja nie wiem, co to pycha!
Agamemnon. Czem czystszy twój umysł, Ajaksie, tem silniej promienieją twe cnoty. Pycha sama siebie pożera; jest ona własnem zwierciadłem, własną trąbą, własną kroniką. A kto chwali siebie słowami więcej, niż czynem, ten niszczy swe czyny godne pochwał.
Ajaks. Żabi skrzek milszy mi od pyszałka.
Nestor (do siebie). A jednak jesteś w sobie zakochany; czy to nie szczególne?

(Wchodzi Ulisses).

Ulisses. Nie chce Achilles w bój wyruszyć jutro.
Agamemnon. Czy podał powód?
Ulisses. Nie podał go wcale.
Usposobienia swego tylko słucha,
Zresztą odmawia wszelkiej uległości,
Zakamieniały w poziomem sobkostwie.
Agamemnon. Czemuż, proszony przyjaźnie, nie wyszedł
Z swego namiotu, chwilkę spędzić z nami.
Ulisses. On z lada muchy, właśnie gdy go proszę,
Robi wnet wołu. Choruje na wielkość:

Nawet, gdy z sobą tylko mówi, pycha
Tak go nadyma, iż tchu mu brakuje.
Krew jego kipi od zarozumialstwa;
Duch z ciałem toczy walkę, a wzburzenie
Państwem Achilles tak wstrząśnie, że kiedyś
Obali jego samego. Cóż więcej?
Tak zżarł go pychy jad, że znaki śmierci
Zewsząd wołają: „Przepadł!“
Agamemnon. Mój Ajaksie,
Mój drogi książę, pójdź doń, pozdrów jego.
Mówią, że czci cię, może więc choć trochę
Przyjdzie do siebie, skoro go upomnisz.
Ulisses. Agamemnonie, błagam, cofnij rozkaz.
Błogosławiony niech będzie krok każdy,
Co od Achilla oddzieli Ajaksa.
Miałżeby on pyszałek, co podlewa
Własnym olejem swą dumę i nie chce
Wziąć na uw agę nic, prócz tego chyba,
W co sam się wmieszał, lub co sam przeżuwa,
Miałżeby hołdy odbierać od męża,
Który nam większem niźli on bożyszczem?
Nie, nie! Ten trzykroć zacny, dzielny książę
Niech zasłużonych swych laurów nie kala
I dobrowolnie niech się nie poniża,
By on, co równie sławny, jak Achilles,
Do Achillesa szedł.
Po co bo tuczyć dumę i tak tłustą,
Albo też żaru dorzucać Rakowi,
Gdy płonie w świetnym Hyperiona znaku.
Ajaks do niego iść! Niech Zeus zachowa
I grzmiąc niech powie: „Achil do Ajaksa!“
Nestor (do siebie). Wybornie! Skrobie właśnie, gdzie go swędzi.
Dyomecles (do siebie). Jak on łakomie chwalbę ssie w milczeniu!
Ajaks. Gdybym doń poszedł, musiałbym m u zaraz
Żelazną pięścią rozbić łeb!
Agamemnon. Nie pójdziesz!
Ajaks. Niech się czupurzy, już ja czub mu zmyję!
Puśćcie mnie tylko.

Ulisses. Nie — i za całą nawet zdobycz wojny!
Ajaks. Samochwał nędzny!
Nestor (do siebie). Sam sobie basuje?
Ajaks. Cóż to, czy on się nie zna na grzeczności?

Ulisses (do siebie). Że też kruk zawsze musi krakać na czarne!
Ajaks. Potrafię ja jego humorom dobrać się do żyły!
Agamemnon (do siebie). Chciałby leczyć, kto sam powinien ukłaść się do łóżka!
Ajaks. Gdyby tylko wszyscy tak, jak ja, myśleli...
Ulisses (na stronie). A dowcip odrazu przestałby być modnym.
Ajaks. O, wówczas nie uszłoby mu coś podobnego na zucha; powąchałby pismo nosem! Miałożby zuchwalstwo odnieść tryumf?
Nestor (na stronie). Gdyby tak było, pół tryumfu — twoje.
Ulisses (na stronie). Dziesięć dziesiątych przypadło by tobie.
Ajaks. Utrę mu nosa, giętkim go uczynię —
Nestor. Nie dość jeszcze gorący; nie żałuj mu pochwał, jak najwięcej; rozczyń go niemi, bo jego duma jest jeszcze sucha.
Ulisses (do Agamemnona). Mój władzco, przykrość zbyt bierzesz do serca.
Nestor. O, nie czyń tego, wodzu!

Dyomedes. W boju rzecz pewna, nie ujrzym Achilla.
Ulisses. Już wzmianka o nim niemile nas drażni
Wszak mamy męża — lecz on wśród nas, zatem
Wolę już milczeć.
Nestor. Dla czego? Dla czego?
Wszak nie choruje, jak Achil, na pychę.
Ulisses. Niech wie świat cały, że on równie dzielny!
Ajaks. Pies podły, kto się poważy z nas szydzić!
Gdyby tak Trojańczykiem był!
Nestor. Toby dopiero splamiło Ajaksa.
Ulisses. Pysznił się kiedy?
Dyomedes. Gonił za rozgłosem?
Ulisses. Szukał zwad?

Dyomedes. Sobkiem był, lub gwałtownikiem?
Ulisses. Szczęściem łagoduość twoją cnotą, książę!
Temu, co spłodził cię, tej, co karmiła,
Cześć! Mistrzom cześć twym! Przed twoim wrodzonym
Dowcipem, niech się w kąt schowają
Wszystkie nauki! Kto zaś twoje ramię
Wćwiczył do walki, sam Mars niechaj temu
Odda połowę ze swojej wieczności.
Milo, co woły naszał, musi tobie
Ustąpić co do siły. Nie wspominam
O twej mądrości, co myśl ci okala
Jak płot, wał, grobla. Spojrzyj na Nestora!
Już sam wiek musiał go uczynić mądrym.
Jakoż uczynił. Mogłoż być inaczej?
A jednak ojcze, przebacz; gdybyś ninie
W wieku Ajaksa miał był młodą głowę,
Nie stałbyś wyżej pod względem mądrości,
Jako nasz Ajaks.
Ajaks. Mam-że zwać cię ojcem?
Ulisses. Tak, dobry synu.
Dyomedes. Pozwól-no, Ajaksie!
Ulisses. Nie pora zwlekać; nie opuści lasu
Jeleń Achilles. Niech całą starszyznę
Zwoła nasz wzniosły wódz. Troja dostała
Posiłki od sąsiednich królów. Jutro
Z całym wysiłkiem czci swej musim bronić.
Oto jest mąż nasz! Ze wszystkich stron świata
Przyjdźcie szermierze: Ajaks was pozmiata!
Agamemnon. Proszę na radę. Spij, spij Achillesie.
Niech grzęźnie statek, prąd łodzie poniesie

(Wszyscy wychodzą).



AKT TRZECI.

SCENA PIERWSZA.
Troja. Sala w pałacu Pryama. Za sceną przygrywa muzyka.
Wchodzą PANDARUS i SŁUŻĄCY.

Pandarus. Przyjacielu — proszę cię — na słóweczko. Czy nie chadzasz ty z panem Parysem?
Służący. Z nim — nie, ale za nim.
Pandarus. Pytam się, czy należysz. do jego służby?
Służący. Tak jest.
Pandarus. Ano, to służysz zacnemu panu; niepodobna wyrażać się o nim inaczej, jak tylko z największemi pochwałami.
Służący. Niechże będzie pochwalony!
Pandarus. Znasz mnie, nieprawdaż?
Służący. No, tak — z wierzchu.
Pandarus. A więc poznaj mnie gruntowniej. Jestem pan Pandarus.
Służący. Mam nadzieję lepiej poznać waszą miłość.
Pandarus. Tego właśnie pragnę.
Służący. Pan bardzo łaskawy zatem?
Pandarus. Łaskawy? O, nie przyjacielu: jaśnie oświecony i dostojny — to moje tytuły.

(Odzywa się muzyka).

Co za granie?
Służący. Znam je tylko częściowo, bo ta muzyka podzielona jest na głosy.
Pandarus. A znasz muzykantów?
Służący. O, tych znam całkiem, panie.
Pandarus. Komuż oni grają?
Służący. Słuchaczom, panie.
Pandarus. Ale komu mianowicie?
Służący. Mnie i każdemu, kto lubi muzykę.
Pandarus. Z czyjego rozkazu, pytam.
Służący. Pan najlepiej wiedzieć musi, z czyjego rozkazu pyta.
Pandarus. Nie rozumiemy się, przyjacielu. Ja jestem zanadto uprzejmy, a ty zanadto z głupia frant. Kto zamówił muzykę?
Służący. Nareszcie rozumiem was, panie. Otóż grają wezwani przez księcia Parysa, mego pana, który sam przybył ich posłuchać, a z nim śmiertelna Wenus, serce piękności, niewidoma dusza kochania —
Pandarus. Kto? Moja krewniaczka, Kresyda?
Służący. Nie, panie: Helena; czyż trudno domyśleć się z jej honorowych tytułów?
Pandarus. Przekonywam się, przyjacielu, że nie znasz jeszcze panny Kresydy. Przybywam, aby z Parysem pomówić o księciu Troilu. Chciałbym dopaść go jak najprędzej, gdyż sprawa gorąca, aż kipi.

(Wchodzą. Parys, Helena i orszak).

Najpiękniejsze pokłony tobie, mości książę i pięknemu twemu otoczeniu! Piękne życzenia jak najpiękniej zdążają ku wam piękną drogą! Przedewszystkiem ciebie one szukają, najpiękniejsza królowo! Piękne marzenia niechaj będą wezgłowiem dla pięknych twych skroni!
Helena. Zacny panie, sypiesz pięknemi słowy, jak z rogu obfitości.
Pandarus. Cieszy mnie, że słyszę wyrazy najpiękniejszego zadowolenia, urocza królowo. Najpiękniejszy książę, pyszne kawałki tnie ta muzyka!
Parys. Wam panie, na szczęście nie ucięła głowy. Skorzystamy z tego: toż to będzie co słuchać, gdy utniesz którą z własnych kompozycyi. Musisz bowiem wiedzieć, Helenko, że jestto prawdziwy mistrz harmonii.
Pandarus. Nie wierz, królowo...
Helena. O, panie!
Pandarus. Głos mój ochrypły; doprawdy, bardzo ochrypły.
Parys. O, znamy się na figlach!
Pandarus. Mam interes do księcia, droga królowo. Czy pozwolisz na słówko, mości książę?
Helena. O, nie wymkniesz się nam, panie, tak łatwo. Nie darujemy ci: musisz nam zaśpiewać.
Pandarus. Wasza królewska mość jest tak łaskawą, żartować. Ale wracając do rzeczy, mości książę — mój najłaskawszy książę i wysoce czcigodny przyjaciel, wasz brat, Troilus...
Helena. Panie Pandarus! Miodowy panie Pandarus!
Pandarus. Pozwól, słodka królowo, pozwól! — poleca się uniżenie —
Helena. Nie damy się zbić z tropu, a jeślibyś tego dokazał, niech nasza melancholia spadnie na twą głowę!
Pandarus. Słodka królowo! To mi słodka królowa! Nie! Co za słodka królowa!
Helena. A czy godzi się słodką królowe rozgoryczać?
Pandarus. Nie, to mnie nie wyprowadzi w pole. To nie, z pewnością nie! Te słowa nie zamydlą mi oczu, nie, nie! — Otóż, mój łaskawy książę, Troilus prosi, byś usprawiedliwił jego nieobecność, gdyby król wieczorem u stołu zauważył, że go brakuje.
Helena. Najlepszy Pandarze!
Pandarus. Co mówi słodka królowa, najsłodsza królowa?
Parys. Co to znaczy? Co on zamierza? gdzie wieczerzać będzie?
Helena. Ależ, najlepszy Pandarze!
Pandarus. Co powiada najsłodsza królowa? — Moja krewniaczka także się nie pokaże. Ale to trudno; nie wypada pytać, gdzie wybiera się na noc.
Parys. Szyję dałbym za to, że do mojej lubej nieprzyjaciółki, Kresydy.
Pandarus. Ach, nie; cóż znowu? Książę jesteś w błędzie! Wasza luba nieprzyjaciółka jest chora.
Parys. A więc dobrze; usprawiedliwię go w razie potrzeby.
Pandarus. Ślicznie, drogi książę. Ale skąd też wpadła ci Kresyda na myśl? Nie! Wasza biedna, luba nieprzyjaciółka jest chora.
Parys. Domyślam się.
Pandarus. Domyślasz się, książę? Czego domyślasz się? Chodźmy, weźmy cytrę do ręki. A więc, słodka królowo?
Helena. To rozumiem, to pięknie z waszej strony.
Pandarus. Moja krewniaczka po uszy zakochała się w pewnej rzeczy, którą ty posiadasz, królowo.
Helena. Uczynię jej z owej rzeczy chętnie podarunek, jeśli tylko nie jestto mój małżonek Parys.
Pandarus. Parys? O niego ona nigdy nawet nie zapyta. Wszakże oddawna rozdwojeni...
Helena. Rozdwojeni na dwoje, a gdzie dwoje, tam nie trudno i o troje.
Pandarus. Coś także! Dajmy już temu spokój? Chcecie posłuchać, to zaspiewmm mą piosnkę.
Helena. I owszem — choćby zaraz. Jak-em Helena, masz drogi panie, piękne czoło.
Pandarus. Wolne żarty, wolne żarty!
Helena. Zaśpiewaj nam, panie, miłosną piosnkę. O, ta miłość! Ona zgubi nas wszystkich! O, Kupido, Kupido, Kupido!
Pandarus. Miłosną piosnkę? Ależ i owszem!
Parys. Tak, o miłości śpiewaj, o niczem więcej, jak o miłości.
Pandarus. Otóż i piosnka, której żądacie:

O, czar miłości, czar nierozwiany!
Czy jeleń, czy łania,
Już strzał ich dogania,
Lecz życia nie bierze:
Ściganej ofierze
Podaje balsam na rany.
Kochanek płacze: Co za rozpacze!
Ale po chwili, choć umrzeć chciał,
Miast radośnie: „Oh!“, „Hej!“ krzycząc, skacze;
Chęć śmierci w szczęścia zmienia się szał.
Miast: „Oh!“ smętnego, brzmi: „Ha-ha!“
I znowu: „Oh!“ — i znów: „Ha-ha!“
Hej-ha!

Helena. Otóż to znaczy być zakochanym po uszy.
Parys. On-bo, kochanko, nic nie je, krom gołąbków: z nich czerpie krew gorącą, a gorąca krew wytwarza gorące myśli, z gorących myśli, rodzą się gorące uczynki, wreszcie od gorących uczynków krok już tylko do miłości.
Pandarus. To więc jest genealogiczne drzewo miłości? Gorąca krew, gorące myśli gorące uczynki; pochodzenie dyablo gorące. — Kto dziś wyruszył na pole walki, najdroższy książę?
Parys. Hektor, Deifobus, Helenus, Antenor i całe rycerstwo Troi. Byłbym dziś chętnie dotrzymał im towarzystwa, lecz Helenka nie chciała żadną miarą pozwolić. Dla czego jednak nie stanął Troilus do szeregu?
Helena. Siadła mu na nos jakaś mucha; nie jest to zagadka dla ciebie, panie Pandarus.
Pandarus. Przeciwnie. O niczem nie wiem, słodsza od miodu królowo. — Ciekaw jestem, jak też im dziś poszło? — Będziesz książę pamiętał, by brata usprawiedliwić?
Parys. Niezawodnie.
Pandarus. Pozwól was pożegnać, słodka królowo.
Helena. Pozdrów odemnie twą krewniaczkę.
Pandarus. Uczynię to, słodka królowo.

(Wychodzi. Za sceną trąbią do odwrotu).

Parys. Wracają. Pójdźmyż do komnat Pryama,
By ich powitać; a ty, słodka żono,
Dopomóż Hektorowi zdjąć zbroicę.
Gdy jego puklerz uczuje twą rączkę,
To niewątpliwie chętniej jej ulegnie,
Niż ostrej stali wprawionej w ruch siłą
Muskułów greckich; czego nie dokaże
Cała Helada, zrób: rozzbrój Hektora!
Helena. Służyć mu, chlubą jest dla mnie, Parysie!
Spełniając względem niego obowiązki,
Uświetnim tylko palmę naszej krasy,
Zaćmimy siebie sami.
Parys. O, droga! Ciebie kocham ponad wszystko!

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Troja. Ogród Paniara.
Wchodzą PANDARUS i SŁUŻĄCY TROILA.

Pandarus. Hejże! Gdzie twój pan? Czy u mojej krewniaczki, Kresydy?
Służący. Nie, czeka na was, panie, abyś go tam powiódł.

(Wchodzi Troilus).

Pandarus. Otóż właśnie nadchodzi: Jakże tam? Jak tam?
Troilus. Możesz już odejść?

(Wychodzi).

Pandarus. Widziałeś może moją krewniaczkę?
Troilus. Nie, choć wałęsam się wciąż pod jej drzwiami
Jak sowa dzika nad brzegami Styksu,
Na przewoźnika czekająca. Bądź mi
Charonem, przewieź mnie w lot na brzeg szczęsny,
Gdzie mógłbym marzyć na liliowem polu,
Dla zasłużonych oddanem. Pandarze!
Weź od Amora nieścignione skrzydła
I nieś mnie na nich do Kresydy.
Pandarus. Zaczekaj tu w ogrodzie, pójdę po nią.

(Pandarus wychodzi).

Troilus. W kółko obraca mnie oczekiwanie.
Przeczuwam rozkosz tak słodką, iż może
Pozbawić zmysłów. Co stanie się ze mną,
Jeśli istotnie usta mi orzeźwi
Czysty miłości nektar? Chyba przyjdzie
Śmierć lub zagłada, omdlenie lub rozkosz,
Nazbyt subtelna, zbyt przenikająca
I nazbyt słodka dla mych grubych zmysłów.
O to się boję i boję się jeszcze,
By upojenie mnie nie oślepiło
Jak w wojnie, kiedy setnie rozjuszone
Wpadną na wroga uciekającego.

(Pandarus wraca).

Pandarus. Kończy ubierać się; tylko co jej nie widać; ale bądź roztropny. Biedaczka rumieni się ciągle, a oddech ma tak krótki, jakby ją nastraszyło jakieś widmo. Przyprowadzę ją, cudowna filutka, a trzęsie się cala, jak złapany wróbel.

(Wychodzi).

Troilus. I mnie też ten sam lęk ugniata piersi;
Serce mi bije szybciej, niż w gorączce,
A wszystkie soki, ruch swój zatrzymały,
Jakby wasale, kiedy niespodzianie
Ujrzą monarszy majestat.

(Pandarus wraca z Kresydą).


Pandarus. Chodź-że, chodź! Po co rumienić się? Wstyd — to głupiutkie dziecię. — Otóż i ona; przysięgaj tylko to, co wobec mnie zaprzysiągłeś. Co? Chcesz znowu dać drapaka? Trzeba cię dopiero za pomocą straży ubezwładnić? Przyjdź bliżej, prosimy. — Dla czego nie przemówi żadne do drugiego? Odrzuć-że tę zasłonę i pozwól podziwiać twój obraz. Biedny dniu! Jak ona boi się sprawić przykrość twemu światłu! Gdyby było ciemniej, znaleźlibyście już ku sobie drogę. Tak, tak! Teraz ty zaszachuj, a ty bierz damę! Patrzcie, ów pocałunek był zadatkiem. Nuże buduj, panie cieślo. Jakie miłe powietrze! Doprawdy, powinnibyście wygrać wszystkie karty, zanim pozostawię was samych sobie. Tylko odważniej, tylko raźniej. raźniej!
Troilus. Najdroższa, pozbawiłaś mnie całego zasobu wyrazów.
Pandarus. Słowami nie spłacisz żadnego długu; działać potrzeba; ale już ona podziała, gdy na ciebie przyjdzie pora do działania. — Co? Znowu cmokanie? Jakto się mówi: „Ku poświadczeniu czego, obie strony nawzajem“... Ale wejdźcie, wejdźcie. Zapalę.
Kresyda. Czy wejdziesz, panie?
Troilus. O, Kresydo, ileż razy pragnąłem tam się dostać!
Kresyda. Pragnąłeś, panie? Bogowie są dobrzy — o, panie...
Troilus. Dla czego są dobrzy? Dla czego to mówisz? Jakież ukryte zamącenie dostrzegła moja słodka pani na dnie czystego źródła naszej miłości?
Kresyda. Oh, gdyby moja obawa miała oczy, znalazłabym więcej mętów, niż wody.
Troilus. Obawa przemienia aniołów w dyabły; patrzy ona zawsze przez fałszywe okulary.
Kresyda. Ślepa obawa prowadzona przez jasnowidzący rozum trafi nierównie łatwiej, do celu, niźli ślepy rozsądek hasający bez obawy.
Troilus. Czegóż miałaby się obawiać moja ukochana! W orszaku Kupidyna nie znajdzie się żaden potwór.
Kresyda. Ani nic potwornego?
Troilus. Nic ponadto, do czego; sami rwiemy się, przysięgając wylać morze łez, żyć pośród płomieni, skały połykać, tygrysy poskramiać, ponieważ sądzimy, że trudniej jest pani naszego serca wymyśleć dość prób, aniżeli wykonać cokolwiek niemożliwego. W tem cała potworność miłości, że chęciom nie masz końca, a siły obracają się w ciasaem kole; że pragnienia w niej bezgraniczne, a czyn jest niewolnikiem ograniczenia.
Kresyda. Powiadają, że każdy kochanek więcej przyrzeka, niźli wykonać jest w stanie, a jednak wiele swych sił — zaoszczędza, nie wyzyskując ich wcale; powiadają, że przyrzeka działać za dziesięciu, a nie uczyni nawet dziesiątej części tego, co jeden mógłby wykonać. Kto zaś jak lew ryczy, a zachowuje się, jak zając — czyliż ten nie jest potworem?
Troilus. Alboż są tacy? Ja przynajmniej do nich nie należę. Dopiero po przejściu prób uznałbym się godnym pochwał, a sądzonym chcę być wedle tego, co zdziałam. Niechaj teraźniejszość nie wielbi żadnej przyszłej doskonałości; nie pragniemy wyprawiać chrzcin zasługi przed jej urodzeniem, a skoro na świat przyjdzie — jak najskromniejsze wybierzemy jej imię. Niezłomna wiara słowami nie szafuje. Troilus takim będzie dla Kresydy, iż cokolwiek niegodnego oszczerstwo nań wymyśli, śmiesznem to będzie wobec jego wierności, a cokolwiek naprawdziwszego odsłoni prawda, prawdziwszem nie okaże się jak Troilus!
Kresyda. Czy wejdziesz, panie?

(Wraca Pandarus).

Pandarus. Jakto? Rumienieniu się nie koniec? I nie skończyliście jeszcze czczej paplaniny?
Kresyda. Pamiętaj, stryju, że jeśli zrobię coś — niemądrego, pójdzie to na twój rachunek.
Pandarus. Najmocniej zobowiązany! Jeśli więc księciu podarujesz chłopaczka, niech on pójdzie na mój rachunek. Bądź wierną księciu, a gdyby cię zawiódł, to znowu obrachujesz się ze mną.
Troilus. Porękę masz więc już, pani; jest nią słowo twego krewniaka i moja niezachwiana stałość.
Pandarus. A teraz chciałbym coś powiedzieć i na jej korzyść. Dziewczęta naszego rodu lubią być długo wielbione; raz jednak pozyskane, dochowują na pewne wierności; formalne bodiaki, — powiadam ci — gdzie je rzucisz, tam się przyczepią, jak pijawki.

Kresyda. Śmiałość dodaje mi teraz otuchy:
Książę, nocami, dniami was kochałam
Od tylu, tylu miesięcy!
Troilus. Czemuż tak trudno przyszło mi cię zdobyć?
Kresyda. Pozornie tylko; byłam pokonana
Od pierwszej chwili, od czasu, jak — przebacz!
Za wiele mówię, zbyt mnie zawojujesz.
Kocham cię tedy, ale nie tak jeszcze,
Bym się nie mogła zaprzeć; lecz nie, kłamię!
Niesfornem dzieckiem, co matki nie słucha,
Było uczucie moje. — O, my biedne!
Co ja tu prawię? Któż nam wierny będzie,
Gdy same siebie zdradzamy tak łatwo?
A przecież zazdrościłam wam, mężczyźni,
I nieraz wasze pragnęłam mieć prawa.
By pierwsza mówić. — Luby, twe milczenie
Tak chytrze ciche, wydobywa ze mnie
Najskrytsze myśli. — O, zamknij mi usta!
Troilus. Chętnie, choć taką słodką brzmią muzyką.

(Całuje Kresydę).

Pandarus. Niezgorzej, daję słowo!
Kresyda. Usprawiedliwić zechciej mnie, mój książę,
Nie chciałam przez to wyżebrać całusa.

Wstyd mi. — O, nieba! Co ja uczyniłam!
Na teraz dość już, pożegnam cię, panie!
Troilus. Już mnie pożegnasz luba Kresydo?

Pandarus. Pożegnasz? Żegnajcież się, ale do białego rana...

Kresyda. Nie, nie, już dosyć?
Troilus. Co cię gniewa, luba?
Kresyda. To, że tu jestem.
Troilus. A przecież przed sobą
Uciec nie możesz.
Kresyda. Pozwól, że spróbuję.
Mam sobowtóra, dobrego, ten z tobą;
Inny sobowtór, zły, sam zdradza siebie
Ku pośmiewisku innych... Lecz gdzież byłam?
Muszę iść — sama już nie wiem, co mówię!
Troilus. Kto tak rozsądnie mówi, wie, co mówi!
Kresyda. Być może, książę, jestem bardziej chytra,
Niż zakochana i użyłam sztuczki,
Aby cię złowić. Lecz ty jesteś mądry,
Albo nie kochasz; bo-ć chyba bogowie
Mimo miłości, mają rozum w głowie.
Troilus. O, gdybym wierzył, że znajdę kobietę,
(A przedewszystkiem ciebie mam na myśli),
Zdolną na wieki zachować żar uczuć,
Młodość i czar swój uwieńczyć wiernością,
Urodę przechować sercem, świeżem zawsze
Nawet, gdy wiek podeszły krew ostudzi!
O, choćby tylko przez wzgląd na tę wiarę
Powinnaś zapał mój i szczerość moją
Nieuszczuploną odwzajemnić miarą;
O, jakby mnie to podniosło! Niestety;
Jestem tak szczery, jak prawdy prostota,
Tak prosty, jak w dziecięcia ustach prawda!
Kresyda. Idźmyż o zakład!
Troilus. O, czarowny boju,
O, walko dwóch praw o największe prawo!
Wierni w miłości na mnie kląć się będą
I śluby składać będą na Troila.
Kiedy ich wierszom pełnym szumnych przysiąg
Porównań braknie, gdyż nie zechcą użyć

Zbyt oklepanych: jakby stal, niezłomny;
Wierny, by słońce dniowi; kwiaty gwiazdom,
Gołąbka gołąbkowi; swej średnicy
Ziemia; lub jak żelazo magnesowi —
Wówczas po tylu pięknych komparacyach
Najwyższy szczyt wierności wskaże frazes:
„Wierny jak Troil“ i on wieńczyć będzie
Wiersze i pieśni.
Kresyda. Obyś był prorokiem!
Jeśli zawiodę ciebie choć na włosek,
To niech — gdy czas już zapomni o sobie,
Gdy deszcze całkiem spłuczą mury Troi,
Gdy ślepe zapomnienie pożre miasta,
A najmożniejsze królestwa bez śladu
W proch runą — niechaj nawet jeszcze wtedy
Przy wzmiance o fałszywych dziewkach, każdy
Moją fałszywość przypomni. I skoro
Powie już, tak fałszywa, jak powietrze,
Jak woda, wiatr, jak piasek grząskiej wydmy;
Jak lis dla owcy, jak wilk dla jałówki,
Pantera wobec sarny, lub macocha
Wobec pasierba, niech na zakończenie,
Godząc wprost w serce niewierności doda:
„Fałszywa, jak Kresyda!“

Pandarus. Doskonale. Układ zatem zawarty; pieczęci tylko jeszcze brakuje, więc pieczętnijcie, a ja świadkiem będę. Oto biorę twoją rękę, książę i twoją, Kresydo; gdyby które z was, z takim trudem skojarzonych przezemnie, sprzeniewierzyło się drugiemu, to niechaj wszyscy pośrednicy kochanków aż do końca świata nazywają się po mnie Pandarami; wytrwałych kochanków niech wołają per Troilus, każda zwodnica niech będzie nazywana Kresyda, a każdy swat Pandarus. Mówcież: Amen!
Troilus. Amen!
Kresyda. Amen!
Pandarus. Amen! Teraz zaprowadzę was do izby, a w izbie do łóżeczka; aby zaś łóżko nie wypaplało waszych cacanych figlów, duście je na śmierć. Nuże w drogę.

Amor zaś niechaj każdej czułej parze
Takiego swata z izbą, z łóżkiem wskaże.

(Wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Obóz grecki.
Wchodzi AGAMEMNON, ULISSES, DYOMEDES, NESTOR, AJAKS, MENELAUS, KALCHAS.

Kalchas. Książęta! Byłem do usług dość skory.
Dzisiaj stosunki zmuszają mnie, żądać
Żądać nagrodę za nie. Pamiętacie:
Proroczym duchem przewidując przyszłość,
Uszedłem z Troi, mienie porzucając.
Uciekłem z piętnem zdrajcy, by zamienić
Spokój, dostatek mozolnie zdobyty
Na mglistą przyszłość zdaleka od wszystkich
Których zrobiły mymi przyjaciółmi
Czas, znajomości, pożycie, nawyczka,
Jako nowicyusz w nieznanym mi świecie
Wam się oddałem całkiem na usługi.
Chyba więc prawo mam prosić: zechcecie
Uczynić mi dar mały, jako przedsmak
Tych nagród mnogich, które tylekrotnie
Zapowiadało wasze święte słowo.
Agamemnon. Czego chcesz od nas Trojańczyku? Powiedz!
Kalehas. Dostał się wczoraj w niewolę Trojańczyk
Zwany Antenor, bardzo od swych czczony.
Chcieliście nieraz — dzięki też wam za to —
Kresydę moją wymieniać; lecz Troja
Zawsze odmowną dawała odpowiedź!
Jak wiem, Atenor wiele w Troi znaczy
I gdy go braknie, zawiesić tam przyjdzie
Wszelkie działanie; toż w zamian, za niego
Wydadzą chętnie choćby nawet księcia,
Ba, królewica. Jego uwolnienie
Wróci mi córkę, a swoboda córki

Hojnie odpłaci mi, co kiedykolwiek
Zrobiłem dla was.
Agamemnon. Pójdź z nim, Dyomedzie,
I sprowadź tu Kresydę; niechaj Kalchas
Otrzyma, czego żąda. Ty, Dyomedzie,
Odświętnie przystrój się do swojej misyi;
Dowiesz się przytem, czy swoje wyzwanie
Hektor roztrąbi jutro. — Ajaks gotów.
Dyomedes. Chętnie tych zleceń biorę na się brzemię
I dumny jestem z nich.

(Wychodzi z Kalchasem).
(Achilles i Patroklus — wychodzą z namiotu).

Ulisses. Oto Achilles wyziera z namiotu;
Przejdź obok niego, wodzu mój, jakgdyby
Nie był ci znany; wy zasię, książęta,
Chłodne, niedbałe rzućcie nań spojrzenie.
Pójdę za wami. Spyta mnie zapewne,
Czemu patrzycie na niego z ukosa.
Jako lekarstwo podam mu ironię,
Tłumacząc chłód wasz i jego wyniosłość;
Chcąc nie chcąc, połknie gorżką tę pigułkę.
To nie zawiedzie. Pycha sama siebie
Ma za zwierciadło. Schyl przed nią kolana,
A będzie jeszcze bardziej rozwierzgana
Agamemnon. Posłuszni radzie twej, spojrzymy chłodno,
Jakby na widok obcego człowieka.
Zróbcie tak wszyscy. Albo go nie witać,
Albo też tylko wzgardliwie; to jeszcze
Srożej go dotknie. J a pospieszani przodem.
Achilles. Co? Czy naczelny wódz chce mówić ze mną?
Wszak wam wiadomo, że w bój iść nie myślę.
Agamemnon. Co rzekł Achilles? Czego od nas żąda?
Nestor. Czy pragniesz, książę, mówić z królem panem?
Achilles. Nie.
Nestor. Nie, mój panie!
Agamemnon. Tem lepiej!
Achilles. Bywajcie!
Menelaus. No, jak się mamy?
Achilles. Kpisz ze mnie, rogaczu?

Ajaks. A, pan Patroklus!
Achilles. Dzień dobry, Ajaksie!
Ajaks. Co?
Achilles. Nic, dzień dobry!
Ajaks. Niech będzie, dzień dobry

(Przechodzą).

Achilles. Co to? Czyż naród nie zna już Achilla?
Patroklus. Szczególne! Boczą się, a tak niedawno
Gięli się kornie, zdala już nabożny
Uśmiech szląc tobie, jakgdyby wkraczali
W świątyni progi.
Achilles. Zeszedłem na żebry?
Wprawdzie, rozstawszy się ze szczęściem, wielkość
Porzuca także człowieka. Strącony
W chwili, gdy pada, czyta równocześnie
Wyrok swój w oczach tłuszczy. Rzecz zwyczajna:
Ludzie są, jak motyle, co jedynie
Ku latu skrzydła swe barwne podnoszą;
Nie ma człowieka, któryby był czczony
Tylko dla swojej człowieczej godności.
Honory czyni się właśnie honorom,
Bogactwa, losu faworom, rodowi
— Owocom trafu, częściej, niż zasłudze.
Gdy te niepewne błyskotki odpadną,
Musi i fawor, niepewny, jak one,
A ściśle z niemi związany, ulecieć;
Jedno po drugiem rwie się po kolei.
Aż wszystkie prysną. Lecz ze mną rzecz inna;
Jestem w przyjaźni ze szczęściem, używam
Wszystkiego jeszcze, co mi było dane.
Tylko spojrzenia tych się odmieniły,
Którzy — przypuszczaćby potrzeba — nagle
Odkryli we mnie coś, co już niegodne
Takiej, jak ongi, czci. Widzę Ulissa,
Przerwę czytanie. —
Ulissie!
Ulisses. Witaj, wielki synu Tetis!
Achilles. Co czytasz?
Ulisses. Jakiś tu umysł niezwykły
Powiada: Człowiek, choćby jak wyborny,

Bogaty w ducha i ciała przymioty —
Próżno się chwali, że ma, co posiada,
Widzi to bowiem jedynie w odbłysku.
Zalety jego przyświecają innym
I żar dopiero w nich wzniecony, wionie
Ciepłem w nadawcę.
Achilles. To rzecz całkiem jasna.
Piękność wykwitającą na obliczu,
Właścicielowi nieznaną, wskazuje
Dopiero cudzy wzrok. Wszak nawet oko,
Ten zmysł ze wszystkich najbardziej duchowy,
Sam się nie widzi, lecz blaskiem wzajemnym
Oko naprzeciw oka wita siebie.
Siła widzenia nie wraca do siebie:
Ona ulata, kojarzy się z inną,
By siebie ujrzeć. To rzecz całkiem jasna.
Ulisses. Nie uderzyło też mnie sami zdanie.
Nie nowe ono — lecz, zajął mnie wniosek,
Gdyż autor na tej podstawie chce twierdzić,
Że nikt z nas nie jest panem żadnej rzeczy
(W nim, czy też na nim), a nie jest tak długo,
Aż jako daru, innym jej udzieli.
O jej wartości też pojęcia nie ma,
Póki się ona; nie wcieii w uznanie,
Które, jak wnętrze, sklepień wnęt odrzuca
Głos każdy lub też, jak stalowa brama
Chwyta promienie słońca i odbija
Twarz i żar jego. Byłem zagłębiony
W tej kwestyi, kiedy wpadł mi na myśl nagle
Ajaks niedoceniony.
O, nieba! Co za człowiek! Istny rumak
Nieświadom swojej wartości. Naturę,
Jak inne rzeczy, cenimy za mało,
Choć tak nam droga, kiedy jej potrzeba
Na odwrót, ileż nic nie wartych rzeczy
Cieszą się chlubą. Ujrzymy nazajutrz
Przez dzieło, które los jemu poruczył,
Ajaksa — sławnym. Co niejeden robi,
Gdy inni drwią z wszystkiego!
Jeden do progów szezęścia pełzać musi,

Gdy inny na nich spi i głupstwa płata.
Jeden wygryzać musi sobie sławę,
Gdy drugi pławi się w zuchwałej bucie.
Spójrz na książęta nasze. Spójrz, już dzisiaj
Klepią bałwana Ajaksa po plecach,
Jakgdyby zdeptał piersi Hektorowi
I zatrząsł Troją.
Achilles. Wierzę ci... Przeszli przedemną, jak skąpcy
Obok żebraka, nie darząc mnie słowem.
Ni wzrokiem.. Czyżby mnie już zapomnieli?
Ulisses. Czas na swych plecach duże sakwy nosi,
Okruchy zbiera w nich dla zapomnienia,
Co jest potwornym płodem niewdzięczności.
Owe okruchy, to przeszły czyn wielki;
Spożyty ledwie dojrzał, zapomniany
Wnet po spełnieniu. Kto chce cześć zachować,
Wytrwałym winien być; co się już stało,
Wychodzi z mody, jak rdzawa zbroica,
Nieszczęsny pomnik, przedmiot pośmiewiska.
Nie schodź więc z drogi, wytyczonej tobie:
Przesmyk, którędy honor zwykle chadza,
Dla dwóch za ciasny. Strzeż twojej kolei.
Tysiące synów liczy żądza sławy,
Jeden drugiego pcha naprzód; zejdź trochę,
Ustąp na stronę, a wszystko natychmiast
Nakształt wezbranej rzeki pomknie naprzód,
W tyle pozostawiając ciebie...
Albo jak rumak na czele upadniesz,
By, jak bruk depcąc, przebiegły po tobie
Zwyczajne ciury. Co oni uczynią,
O głowę wielkie twe przerośnie czyny.
Czas ma dzisiejszych zwyczaj gospodarzy,
Bo chłodno ściska ręce odchodzącym,
Nowych zaś gości ujrzawszy, wyciąga
Ramiona, jakby chciał lecieć.
Raduje: „Witaj!“ — „Żegnaj!“ smutne zawsze.
Na dank za przeszłość niech nie liczy cnota.
Bo piękność, dowcip,
Ród, sukces w boju, lub nawet animusz,
Przyjaźń, uczynki dobre — są to służki,

Czasu, co zawiść żywi i spotwarza.
Natura pod tym względem równa ludziom:
Byle błahostkę nową wszyscy chwalą,
Choćby z starszyzny była przerobioną.
Wyżej się ceni pył złocony trochę,
Niż szczere, nieco zapylone złoto.
Jedynie „Teraz“ wartość ma dla „Teraz.“
Nie dziw się przeto, sławny bohaterze,
Ze dziś Grek każdy patrzy na Ajaksa;
Wzrok silniej musi przykuć ruch do siebie,
Niż bezwład. Każdy szalałby za tobą,
I znów by szalał i jeszczeby szalał,
Gdybyś sam siebie nie zakopał żywcem
I sławy swojej nie schował w namiocie,
Ty, któryś świeżo jeszcze męstwem w boju
Zazdrość i rozdział wśród bogów wywołał
I zmusił Marsa do wkroczenia.
Achilles. Przecie
Nie bez powodu siedzę tu.
Ulisses. Powody
Jeszcze silniejsze przeciw temu świadczą.
Wiadomo, że-ś się zakochał, Achillu,
W córce Pryama.
Achilles. Co mówisz? Wiadomo?
Ulisses. Cóż tak dziwnego?
Ostrożność w państwie, które strzedz się umie,
Zna każde złote ziarenko Plutusa;
Zna najtajniejsze głębie; zna i bada
Myśli; tak, prawie jak bogi Olimpu
Przenika, głuchą, niemą ich kolebkę.
Tkwi w łonie państwa wielka tajemnica,
Której historya nawet nie odsłoni,
A której wpływ ma tak boski charakter,
Ze ni jej piórem określić, ni słowem.
Stosunki twoje z Troją, mości książę,
Są równie dobrze nam znane, jak tobie.
Lepiej przystałoby Achillesowi
Podbić Hektora, niźli Poliksenę,
Bo nie w smak będzie ci, młody Pirusie,
Gdy tuba famy rozebrzmi po wyspach,

I młode dziewki, skacząc, nucić będą:
„Hektora siostrę pokonał Achilles,
Lecz mężny Ajaks pokonał Hektora.“
Bądź zdrów, przyjaciel to rzekł. Gdy na lodzie
Potknie się głupiec, tobie to dobodzie.

(Wychodzi).

Patroklus. Jak często jam cię zachęcał, Achillu.
Bezwstydna baba z manierami mężczyzn
Nie jest tak wstrętną, jak mężczyzna-baba,
Gdy o czyn idzie. Mnie też łają o to.
Sądzą, że żądzą bojową nie pałam
I że twe względy krępują mi ręce.
Przeto, najdroższy, powstań! Zdejmij z szyi
Ściskającego cię ramię Amora
I niech on pryśnie, jak kropelka rosy
Strząśnięta z głowy lwa.
Achilles. Ajaks z Hektorem?...
Patroklus. Zetrze się, laury zbierze może sute.
Achilles. Widzę, że sława moja zagrożona,
Ze ciężko ranna.
Patroklus. A więc bacz na siebie!
Rana z rąk własnych leczy się najtrudniej!
Przez zaniedbanie tego, co konieczne,
Niebezpieczeństwa otwiera się furtę,
To też nachodzi nas ono, jak febra,
Nawet gdy grzejem się bezczynnie w słońcu.
Achilles. Sprowadź Tersyta, drogi przyjacielu,
Poszlę go do Ajaksa i poproszę,
Niechaj posprasza mi książęta Troi,
Aby po walce spokojnie pomówić:
Trapi mnie chorobliwa chęć, ot, kaprys,
Ujrzeć Hektora w domowem ubraniu,
Mówić z nim, patrzeć mu prosto w oblicze
Aż do sytości. — Patrz, już zostać możesz.

(Wchodzi Tersytes).

Tersytes. Cud prawdziwy!
Achilles. Cóż takiego?
Tersytes. Ajaks kroczy tam i sam po polu, szukając sam siebie.
Achilles. Jak to?
Tersytes. Nazajutrz ma on stanąć do pojedynku z Hektorem i tak proroczo pyszni się, jak to on go ogrzmoci, iż nie mówiąc ani słowa, szaleje.
Achilles. A to jak?
Tersytes. Oto paraduje tam i napowrót nakształt pawia; co krok zrobi, to stanie i mruczy, jak szynkarka, gdy nie mając prócz głowy żadnej tabliczki do rachunku, oblicza, ile jej się należy; przygryza usta z dyplomatyczną miną, jakby chciał powiedzieć: w tej głowie jest sporo dowcipu, tylko wywnętrzyć się biedak nie może; i kto wie, może tam istotnie jest dowcip, leży jednak tak zimny, jak ogień w krzemieniu, skąd go dopiero wykrzesać trzeba. Ten człowiek stracony na zawsze, bo jeśli nawet Hektor nie przekręci mu karku w pojedynku, to Ajaks sam to uczyni swą pychą. Mnie on całkiem już nie poznaje. Powiedziałem mu: „Dzień dobry, Ajaksie!“ on zaś odrzekł: „Serdeczne dzięki, Agamemnonie!u Cóż pomyślisz o człowieku, który widzi we mnie naczelnego wodza? Nieborak zmienił się formalnie w rybę lądową, w potwora. Bodaj tę opinię publiczną! Można ją nosić na obie strony, jak skórzaną kartę.
Achilles. Chcę cię użyć za posła do niego.
Tersytes. Kogo? Mnie? On przecie nikomu nie odpowiada; odpowiedzi — to nie jego rzecz. Niech żebracy mówią, jego językiem jest ramię. Chcę go wam przedstawić; niech Patroklus pyta mnie, a ja udawać będę Ajaksa.
Achilles. Przemów do niego, Patroklu. Powiedz, że pokornie każę prosić dzielnego Ajaksa, niech zaprosi także wielkodusznego Hektora, by nieuzbrojony zjawił się w mym namiocie i niech wyrobi mu list żelazny u najdzielniejszego i najzacniejszego, sześć, czy siedmkrotnie czcigodnego naczelnego wodza greckich zastępów, Agamemnona. Nuże zaczynaj.
Patroklus. Cześć wielkiemu Ajaksowi.
Tersytes. Hm!
Patroklus. Przybywam od szlachetnego Achilla.
Tersytes. Ha!
Patroklus. Który jak najpokorniej prosić cię każe, byś Hektora zaprosił do jego namiotu.
Tersytes. Hm!
Patroklus. I wyjednać mu glejt u Agamemnona.
Tersytes. U Agamemnona?
Patroklus. Tak, mości książę.
Tersytes. Ha!
Patroklus. Cóż sądzicie o tem?
Tersytes. Bóg z wami, z całego serca!
Patroklus. Ale wasza odpowiedź, panie!
Tersytes. Gdy jutro piękny dzionek mieć będziem, około godziny jedenastej pójdzie się tą, czy ową drogą; w każdym razie nim mnie kto dostanie, beknąć musi gotówkę.
Patroklus. Wasza odpowiedź, panie!
Tersytes. Bywajcie mi zdrowi, z całego serca!
Achilles. Czy on doprawdy tak nastrojony?
Tersytes. Nie! Raczej rozstrojony. Jaki w nim w ogóle ton pozostanie, gdy mu Hektor mózg wytrzęsie, nie w iem: przypuszczam, że pozostanie całkiem bez tonu, chyba, że skrzypek Apollo, z jego żył zrobi baranie struny.
Achilles. Pójdź teraz i oddaj mu ten list.
Tersytes. Daj mi jeszcze list dla jego konia, bo w każdym razie, jeśli już wybierać pomiędzy oboma, mądrzejsza ta bestya.

Achilles. Duch mój podobny zmąconemu źródłu.
Ja sam nie mogę przeniknąć go do dna.

(Achilles i Patroklus wychodzą).

Tersytes. Oby krynica twego źródła była znów czystą, iżbym mógł w niem osła napoić. Och, wolałbym raczej wszą być w owczej wełnie, niż taką waleczną głupotą.

(Wychodzą).



AKT CZWARTY.

SCENA PIERWSZA
Ulica w Troi.
Z jednej strony ENEASZ i służba z pochodniami; z drugiej PAKYS, ANTENOR, DEIFOBUS, DYOMEDES i orszak.

Parys. Hola! A kto tam?
Deifobus. To książę Eneasz.
Eneasz. Więc to ty jesteś, Parysie!
Gdybym, mój książę ja do snu długiego
Miał równie piękną, jak i ty, przyczynę,
Nie prędko mógłby mnie kto wygnać z łoża.
Dyomedes. I ja tak sądzę Bywaj, Eneaszu!

(Do Eneasza).

Parys. Oto Grek dzielny, podaj mu prawicę;
Opowiadałeś nam sam, jak Dyomedes
Przez cały tydzień wzywał ciebie co dnia
Do walki.
Eneasz. Cześć ci, dzielny bohaterze,
Dopóki pokój trwa i zawieszenie.
Na gniew zaciekły i dziką odwagę
Czas będzie, kiedy znów się zetrzem w boju.
Dyomedes. Co do mnie, zgoda na jedno, jak drugie.
Krew teraz nasza spokojna, więc witaj!
Lecz niech bój tylko sposobność nadarzy,
Zeus świadkiem, wznowi za tobą pościgi
Moja wytrwałość, siła i przebiegłość.
Eneasz. Goń wtedy lwa, co nawet uciekając,
Odwraca głowę. Teraz ciebie w Troi
Serdeczność wita; na głowę Anchiza,
Bądź pozdrowiony. Klnę się na Wenerę,
Że trudno chyba serdeczniej miłować
Tego, którego chce się wkrótce zabić.
Dyomedes. Zgoda! Daj Zeusie żyć Eneaszowi,
Gdy nie ma paść od miecza mego w sławie,
Co przetrwa tysiąc słońca biegów w koło.
Lecz ku czci ręki mojej daj, niech zginie,
Ranny na każdym calu i już jutro!

Eneasz. Znamy się tedy dobrze.
Dyomedes. I pragniemy
Poznać się także nieco gorzej jeszcze.
Parys. To się zwie czułe-srogiem powitaniem,
Najtkliwszą nienawiścią, jaką znałem!
Zkądże ty tutaj tak rano?
Eneasz. Król mnie przyzywa. Po co, nie wiem jeszcze.
Parys. Znam jego rozkaz: Prowadź tego Greka
W Kalchasa dom, by wolność Antenora
W zamian za piękną odzyskać Kresydę.
Pójdziemy razem, lub jeżeli pragniesz,
Udaj się naprzód. Przeczuwam przez skórę,
— Pewnością nawet nazwę to przeczucie —
Że brat mój, Troił, ściągnął się tam na noc.
Obudź go tedy i zwiastuj, że idziem
I cel wyjaśnim. Będziemy mu, myślę,
Niezbyt na rękę.
Eneasz. Jestem tego pewny:
Wolałby przenieść on Troję do Grecyi,
Niźli Kresydę do Greków.
Parys. Ha, trudno!
Nieubłagana tego chce konieczność,
Pójdź, mości książę, my za tobą w ślady.
Eneasz. Bądźcież mi zdrowi.

(Odchodzi).

Parys. Powiedz mi tedy, szlachetny Dyomedzie
Z szczerego serca i po przyjacielsku,
Kto zdaje ci się godniejszym Heleny:
Ja, czy Menelaus?
Dyomedes. Wy obaj zarówno;
Godzien jej dostać on, co o Helenę,
Niepomny nawet plam na jej honorze,
Walczy wśród trudów i cierpień piekielnych;
Tyś godzien ją zatrzymać, który wiernie.
Choć hańba razić musi smak wybredny,
Bronisz jej, mienia nie szczędząc, ni druhów.
On, wysilony rogacz, chciałby sączyć,
Chociażby męty ze spodu kielicha;
Ty, lubieżniku, cieszysz się nadzieją
Potomstwa swego z bioder wszetecznicy.

Równe więc prawo obu nas zaszczyca:
Gdy kto przeważy, to cudzołożnica!
Parys. Nazbyt pomiatasz rodaczką twą, panie.
Dyomedes. Bo ona klątwą kraju. Wiesz, Parysie,
Że każdą kroplę krwi jej rozszalałej
Przypłacił ktoś z nas życiem, a za każde
Włókienko ciała jej zgniłego nawskróś
Zginął ktoś z Trojan. Odkąd umie mówić,
Z ust jej snać tyle słów cnych nie uciekło,
Ilu nas i was poszło za nią w piekło.
Parys. Mój Dyomedzie, wzór bierzesz z kramarzy,
Hańbiących chętnie to, co nabyć pragną;
Lecz ja znam wartość Heleny dość ściśle,
A chwalę tylko, czego zbyć się myślę.
Tędy nam droga!

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Podwórzec przed domem Pandara.
TROILUS i KRESYDA.

Troilus. Pozostań, luba; poranek tak chłodny!
Kresyda. A więc, najdroższy, zawołam stryjaszka,
Aby otworzył bramę.
Troilus. Daj mu spokój,
Wracaj do łóżka! O, wy cudne oczy
Niechże was przymknie sen niewinnych dzieci.
Kresyda. Bądź zdrów, najdroższy!
Troilus. Wróć do łóżka, luba!
Kresyda. Czyżbym już zbrzydła tobie?
Troilus. Kresydo, pieniem skowronków zbudzony,
Spłoszył dzień czarne ptactwo: noc ospała
Nie może dłużej kryć naszych rozkoszy.
O, gdyby nie to...
Kresyda. Noc trwała zbyt krótko.
Ta czarownica zda się łotrom długą,
Jak męki w piekle; ale dla miłości
Mija, uchodząc pospieszniej od myśli.
Troilus. Ty się zaziębisz...

Kresyda. O, pozostań, proszę.
Żaden mężczyzna nie chce nigdy zostać.
Że też nie grałam komedyi uporu!
Byłbyś pozostał. — Lecz co to? Ktoś idzie...
Pandarus (za sceną). Co? Wszystkie drzwi otwarte?
Troilus. To twój stryjek.

(Wchodzi Pandarus).

Kresyda. A, niech go nie znam! Toż to drwić z nas będzie!
Śliczna historya!
Pandarus. No i co słychać? Po czemu dziewictwo?
Dziewico, gdzież ta Kresydzia kochana?
Kresyda. Zejdź-że mi z oczu, uszczypliwy stryjku!
Sam mnie podszedłeś i teraz drwisz ze mnie!

Pandarus. Ja? Ciebie? Radbym dowiedzieć się, jak to ja ciebie podszedłem?

Kresyda. Pfe, wstydź się, stryjku. Sam jesteś niedobry
I psujesz jeszcze innych.

Pandarus. Ha, ha! Moje biedactwo! Moje poczciwe głupiątko! Czyś nie spała tej nocy? Może ów niedobry człowiek spać ci nie dał? Niechże go wilkołak porwie.

(Słychać dobijanie się).

Kresyda. A co? Nie rzekłam? Rozwal-że mu głowę!
Kto tam? Kochany stryjaszku, pójdź, popatrz!
Ty, luby, wracaj ze mną do alkowy...
Nie śmiej się, jak-bym o czemś złem myślała.
Troilus. Ha, ha!
Kresyda. Nie, jesteś w błędzie! Ja o tem nie myślę!

(Pukanie coraz gwałtowniejsze).

Jak natarczywie pukają!

(Do Troila).

Chodź, luby!
Ni za pół Troi ja nie wydam ciebie.

(Wychodzą).

Pandarus. Kto to? Co to znaczy? Chcecie bramę rozwalić? Cóż tam nowego?

Eneasz. Dzień dobry, panie, dzień dobry!
Pandarus. Co widzę! Książę Eneasz? Na Boga,
Jam was nie poznał. Skądże tu, tak rano?

Eneasz. Czy nie zastałem Troila?
Pandarus. On tutaj?
Eneasz. Owszem, on jest tu. Nie próbujcie przeczyć,
O ważnych rzeczach pragnę z nim pomówić.

Pandarus. On tu. powiadacie? Wiadomo wam chyba więcej, niźli mnie, przysięgam. Sam przybyłem późno do dom. Lecz co miałby on tu do roboty?
Eneasz. On? Dajcież spokój. Mimowoli wyrządzacie mu krzywdę. Zdradzić go, wzbrania się wierność wasza. Udawajcież sobie i nadal, że nic o niczem nie wiecie, lecz dajcie go nam czemprędzej Nuże!

(Pandarus chce odejść. Wchodzi Troilus).

Troilus. A to co znaczy?
Eneasz. Książę! Nie silę się na powitania.
Tak spieszny rozkaz mam. Wnet tu przybędą
Szlachetny brat mój, Parys, Deifobus,
Greczyn Dyomedes. a wraz, wykupiony
Antenor. Otóż wiedz: za niego właśnie
Zaraz, przed rannych jeszcze ofiar porą,
Grekom w Dyomedesa mamy ręce
Wydać Kresydę.
Troilus. Taką jest uchwała?
Eneasz. Pryama i trojańskiej całej rady.
Już się zbliżają, czas spełnić wymianę.
Troilus. Jakże los z mego drwi szczęścia!
Spieszę naprzeciw nich. Lecz, Eneaszu,
Nie przypadkowo przyszedłeś tu po mnie.
Eneasz. Bez żalu, książę! Nawet i natura
Pilniej tajemnic swoich nie ukrywa.

(Troilus i Eneasz odchodzą).

Pandarus. Czy możliwe? Ledwie się zetknęli, już mają się rozejść? Niech wszyscy dyabli porwą tego Antenora! Młody książę wściekać się będzie. A bodaj-że spotkała Antenora ciężka choroba! Szkoda, że mu raczej nie skręcili karku!

(Wraca Kresyda).

Kresyda. Cóż więc? Co stało się? Kto był tu, stryjku?

Pandarus. Ach, ach!

Kresyda. Co za westchnienia? Gdzie mój Troil zniknął?
Nuże, mów stryjku; co zaszło?

Pandarus. Chciałbym znajdować się w tej chwili tak przynajmniej głęboko pod ziemią, jak wysoko jestem nad nią.
Kresyda. O, bogowie! A to co znowu?
Pandarus. Proszę cię wejdź do domu! Lepiej byłoby, gdybyś wcale się nie była narodziła. O, ja przeczuwałem, że staniesz się jego zgubą! Biedny książę! Przeklęty Antenor!

Kresyda. Patrz, na kolanach, błagam ciebie, stryju,
Powiedz mi raz już, co się tutaj stało?

Pandarus. Precz pójdziesz stąd, dziewko: precz pójść musisz; wymieniano cię za Antenora. Pójdziesz do ojca, a porzucisz Troila. To równa się dlań wyrokowi zagłady, to będzie jego śmiercią; tego on nie zniesie!

Kresyda. O, nieśmiertelni! Nie pójdę.
Pandarus. Pójść musisz.
Kresyda. Ja nie chcę, stryju! Zapomniałam ojca,
Związek krwi zgoła serca mi nie wzrusza.
Nikt z towarzyszy, żadne z serc mi nie jest
Tak bliskie, jak Troilus drogi. O, bogowie!
Wprzódy mnie zróbcie potworem obłudy,
Zanim opuszczę Troila. Czas, bieda,
Śmierć — to najgorsze, czem trapić możecie
Me ciało; miłość moja jest silniejsza:
Ona jest jako punkt środkowy ziemi.
Co wszystko dźwiga. — Idę, aby płakać.
Pandarus. O, płacz płacz!
Kresyda. Rwać włosy będę, lice uwielbiane
Podrapię; płacząc, aż ochrypnę; serce
Niechaj mi pęknie, wołając go... Chodźmy!

(Odchodzą).

SCENA TRZECIA.
Ulica przed domem Pandara
Wchodzą PARYS, TROILUS, ENEASZ, ANTENOR i DYOMEDES.

Parys. Słońce wysoko już. Nadeszła pora,
Aby ją wydać temu Greczynowi.
Drogi Troilu, twoja rzecz powiedzieć
Onej panience to, co stać się musi.
Przyzwij ją...
Troilus. Proszę wejdźcie do dom, panie.
Na miejscu zaraz oddam ją Grekowi.
Dłoń jego, który weźmie ją, niech będzie
Ołtarzem, brat zaś twój, Troil, kapłanem
Serce swe własne niosącym w ofierze.

(Odchodzą).

Parys. Ja wiem, co miłość znaczy:
Gdybyżem mógł ci dać zamiast współczucia
Pomoc! Panowie, wejdźmy.

(Odchodzą).
SCENA CZWARTA.
Pokój w domu Pandara.
Wchodzą PANDARUS i KRESYDA.

Pandarus. Panuj nad sobą, dziecię, panuj!
Kresyda. O panowaniu nad sobą nie mówcie!
Czuję głęboką, pełną, całą boleść,
Tak mi gniotącą serce bezlitośnie,
Jak jej przyczyna; jakże nią zawładnąć?
Ba, gdybym mogła stłumić moją skłonność,
Mniej ją ponętną uczynić, oziębić,
Wówczas bym mogła i ból opanować,
Ale zbyt silnie serce mi oplata
One uczucie i zbyt wielka strata!

(Wchodzi Troilus).

Pandarus. Otóż i on tu. Biedne gołębięta!
Kresyda. O, mój Troilu, Troilu!

(Całuje go).
Pandarus. Co za widok! Biedactwo! Pozwólcie, abym was uścisnął! O, serce! jak powiada piękna piosnka —

O, serce, serce! dziwne w samej rzeczy.
Czemu nie pękasz, gdyś pęknąć gotowo?

Poczem samo sobie odpowiada:

Ponieważ bolu twego nie uleczy
Ni przyjaźń czuła, ni wymowne słowo.

Nie zdarzyło mi się spotkać w wierszach więcej prawdy. Nie trzeba też odrzucać takich wierszy, bo przydać się mogą: wszakże widzimy, widzimy... Cóż, moje jagniątka?

Troilus. Taką cię kocham czystą i potężną
Miłością, luba, że bogowie mszcząc się
Za to kochanie, od modłów gorętsze,
Co z zimnych płyną ust — chcą mi cię porwać.
Kresyda. Mogąż zazdrosne być bóstwa?
Pandarus. Jest dowód!
Kresyda. I czy to prawda, że muszę iść z Troi?
Troilus. Szkaradna prawda!
Kresyda. Mam się z tobą rozstać?
Troilus. Z Troją i ze mną.
Kresyda. I to stać się może?
Troilus. To stać się musi — natychmiast. Los — wrogi
Nawet nam wzbrania żegnać się, odwłokę
Wszelką niweczy, nie pozwala ustom
Złączyć się z usty, wstrzymuje namiętne
Uściski, tłum i przysięgi miłości,
Zanim je oddech gorący wyrzuci.
My dwoje, którzy zdobyliśmy siebie
Tylu tysięcy westchnień długą męką,
Musimy nędznie sprzedać teraz siebie,
Za jedno, ledwie króciutkie, westchnienie.
Czas ze złodziejskim gromadzi pospiechem
Bogate łupy prawie nieświadomie;
Pożegnań tyle, ile gwiazd na niebie
Każde z pieczęcią całusów i westchnień
Zbija on razem w zimne: „Do widzenia!“
I ledwie jeden zostawia nam całus.
A i ten gorżki od łez utajonych.

Eneasz (za sceną). Książę, czy już gotowa?
Troilus. Słyszysz? O ciebie pyta. Nie inaczej
„Pójdź!“ woła anioł śmierci, gdy kto kona.
Niech poczekają jeszcze. — Zaraz przyjdzie!

Pandarus. Gdzież się podziały łzy me? Spadnijcie deszczem, by się układła ta burza; bo, dalibóg, jeszcze mi ona serce z korzeniem wyrwie.

(Odchodzi).

Kresyda. Mamże do Greków iść?
Troilus. Nieodwołalnie!
Kresyda. Płaczące dziewczę wśród buńczucznych Greków!...
Kiedyż ujrzymy się?
Troilus. Posłuchaj, droga. Bądź mi tylko wierną!
Kresyda. Wierną? O, co za wstrętne podejrzenie!
Troilus. Nie! Po dobremu pomówmy ze sobą,
Skoro się rozstać potrzeba.
To nie obawa prosi cię o wierność.
Zmiażdżę każdego, choćby to śmierć była,
Ktoby w twojego serca czystość wątpił.
To „Bądź mi wierną!“ było jeno przejściem
Do następnego zaklęcia: Bądź wierną,
A wnet cię znowu obaczę.
Kresyda. O, książę, szukać chcesz-że niebezpieczeństw
Licznych i ciężkich? Ja zostanę wierną.
Troilus. Lube niebezpieczeństwa! Noś tę kryzę.
Kresyda. Ty rękawiczkę tę... Kiedyż się ujrzym?
Troilus. Już ja przepłacę heleńskich strażników
I przyjdę nocą. Bądź mi tylko wierną!
Kresyda. O bogi, znowu to same: „Bądź wierną!“
Troilus. Zechciej zrozumieć, dlaczego.
Niebezpiecznymi są młodzieńcy greccy:
Duchowe dary ozdobą ich uczuć,
Opływających w sztukę i w ćwiczenie.
Nowość, sposobność mają dziwny urok,
Wybacz mi przeto, gdy zazdrość bez żółci
— Cnotliwym grzechem możnaby ją nazwać —
Każe mi, bać się...
Kresyda. Chyba mnie nie kochasz.
Troilus. Niech jak łotr zginę,
Jeśli w twą miłość, albo wierność wątpię

Tak, jak w to, bym ich godny był Nie umiem
Śpiewać, ni pląsać ja k tancmistrz, ni pieścić.
Nie znam wybrednych sztuczek; a w nich właśnie
Grecy mistrzami są wprawnymi wielce.
I wiem, że w każdym z onych darów siedzi
Przebiegły, nawet w milczeniu wymowny,
Szatan-kusiciel. Nie daj mu się olśnić!
Kresyda. Myślisz, że jemu ulegnę?
Troilus. Bynajmniej!
Ale niejedno czynimy wbrew woli,
Nieraz jesteśmy własnymi czartami,
Na zbytni hazard narażając słabość
I zbyt ufając swojej wytrwałości.
Eneasz (za sceną). cóż zacny książę?
Troilus. Całusa i żegnaj!
Parys (za sceną). Bracie Troilu!
Troilus. Wejdź, mój drogi bracie,
I wprowadź Eneasza wraz z Greczynem.
Kresyda. A ty, mój książę, będziesz-li mi wierny?
Troilus. Ja? Toż-to właśnie mój błąd, moja słabość.
Gdy o zaszczyty wzniosłe inni walczą,
Ja za prostaczka uchodziłem zawsze.
Inni wieżyce swe miedziane złocą,
Ja pozostawiam moją bez upiększeń.
Oby cię wszelkie troski unikały
O wierność moją: to-ć w niej skarb mój cały.

(Wchodzą Eneasz, Parys, Dyomedes i Deifobus).

Witaj, Dyomedzie! Oto jest panienka,
Którą wydajem wam za Antenora.
U progu w twoje powierzam ją ręce.
Bądź dla niej dobry, a zaprawdę Greku,
Gdybyś wpadł kiedy mi pod ostrze miecza,
Wymień jej imię tylko, byś był wolny,
Jak Pryam w Ilium.
Dyomedes. O, piękna panienko,
Szczędź podziękowań, których książę czeka.
Twe cudne oko na niebie lic cudnych
Zapewnia tobie szacunek. Dyomedes
Zwie cię swą panią ślepo chce cię słuchać.

Troilus. Nie nadto grzecznym jesteś, Greku, dla mnie,
Skoro ją tylko chwalisz, a pieczęci
Nie dajesz prośbie mej. Dowiedz się zatem:
Tak ona wyższą ponad twe pochwały,
Jak ty niegodny, by zostać jej sługą.
Bądź dla niej dobrym, gdyż ja tego pragnę:
W przeciwnym razie, klnę się na Plutona,
Choćby cię bronić chciał Achilles-olbrzym,
Ty mi nie ujdziesz.
Dyomedes. Bez uniesień, książę!
Chcę, korzystając z godności poselskiej,
Mówić swobodnie. Skoro stąd odejdę,
Będę mógł zrobić, co zechcę. — Ja, książę,
Nie zwykłem robić nic na rozkaz. Będę
Tak ją traktował, jak jest tego godną.
Lecz gdy: „tak musi być!“ powiadasz hardo,
„Nie!“ odpowiadam z dumą i pogardą.
Troilus. Ku bramie teraz. Za przechwałek słowa
Odpowie kiedyś, Dyomedzie, twa głowa.

(Do Kresydy).

Podaj mi rękę, nim dotrzem do bramy,
Tyle pomówić z sobą jeszcze mamy!

(Troilus, Kresyda, Dyomedes odchodzą. Odzywają się surmy).

Parys. Słyszycie? Hektor!
Eneasz. Szybko zszedł nam ranek.
Książę niesłowność gotów mi zarzucić,
Przyszedłem bowiem wyprzedzić go w polu.
Parys. To Troil winien. Pospieszmy-ż się teraz.
Deifobus. Nie rozprawiajcie, jeno chodźmy.
Eneasz. W ślady Hektora podążmy czemprędzej
Z niecierpliwością radosną kochanka.
Od tego, jak się Hektor tam ostoi,
Zawisła dzisiaj cała sława Troi!

(Wszyscy odchodzą).

SCENA PIĄTA.
Obóz grecki. Z przodu przestrzeń otwarta.
Wchodzą: AJAKS w pełnej zbroi, AGAMEMNON, ACHILLES, PATROKLUS, MENELAUS, ULISSES, NESTOR i orszak.

Agamemnon. Odważny, śmiały oto stoisz w zbroi,
Czas wyprzedzając gorącą dzielnością.
Niechże cię trąby zapowiedzą Troi.
Rzuć w przestrzeń trwogę, straszliwy Ajaksie,
Wielkiego przeciwnika porusz ucho
I tu go ściągnij!
Ajaks. Trębaczu, masz złoto.
Nadmij swe płuca, niech trąba aż pęknie:
Niech twe policzki, chłopie, jeszcze krągłej
Nadmą się, niźli pyzacza Akwila;
Niech się pierś nadmie, krew niech tryśnie z oczu:
Wszak trąbisz na Hektora.

(Odzywa się trąba).

Ulisses. Brak responsu.
Achilles. Wczesny poranek.
Agamemnon. Czy nie Dyomedes to z Kalchasa córą?
Ulisses. Istotnie, on to, poznaję po chodzie.
Na palcach wznosi się; duch bohaterski
Każe mu sięgać ciągle ponad ziemię.

(Wchodzi Dyomedes z Kresydą).

Agamemnon. Więc ta panienka, to Kresyda?
Dyomedes. Ona.
Agamemnon. Bądź pewna, dziewczę, żeś nam miłym gościem.
Nestor. Chciej pocałunkiem powitać ją, wodzu.
Ulisses. Zbyt jednostronny taki znak przyjaźni:
W tej sprawie wszyscy pójdziemy za wodzem.
Nestor. Oh, z przyjemnością, sądzę. Ja więc zacznę:
To dla Nestora.
Achilles. Z ust twoich zimę pragnąłbym usunąć;
To Achill cię pozdrawia.
Menelaus. Do pocałunku miałem ia przyczynę.
Patroklus. Ale to nie jest już przyczyną teraz,
Tak pięknie wcisnął się Parys wraz z Troją
Pomiędzy ciebie i przyczynę twoją.

Ulisses. O, hańbo, źródłem będąca hańb kroci!
Patroklus. Teraz on naszą krwią swe rogi złoci!
Patroklus jestem.
Menelaus. Stoję z gniewu niemy.
Patroklus. Parys, ja — zawsze my zań całujemy.
Menelaus. Daj moją cząstkę, panienko, a szczerze.
Kresyda. Ej, czy całusa daje się, czy bierze?
Menelaus. Jedno i drugie.
Kresyda. Więc o zakład, panie,
Lepszy bierzecie, niźli dać wy w stanie.
Nie, nic z całusa!
Menelaus. Dopłacę chętnie. Dam za jeden troje.
Kresyda. Że nie do pary, tem bardziej się boję.
Menelaus. Czy cet, czy liszka! Cóż zależy na tem
Kresyda. Oh, nawet wiele. Wszak to bajki stare,
Że ty jedynką, a Parys ma parę.
Menelaus. Pazurkiem drapiesz mi czoło.
Kresyda. Czy-m kotka?
Ulisses. Pazurek złamie się, bo róg tam spotka.
Wolno mi prosić o całus, panienko?
Kresyda. Czemu nie?
Ulisses. Pragnę go.
Kresyda. Wyżebrać trzeba.
Ulisses. Na Wenus, chęć ma tej radzie jest bliska,
Gdy on Heleny dziewictwo odzyska.
Kresyda. Gdy dług zapadnie, zgłoście się w terminie.
Ulisses. Na święty Nigdy wezmę go jedynie.
Dyoniedes. Przepraszam, chodźmy, panienko, do ojca

(Wyprowadza K resydę).

Nestor. Filut — dziewczyna!
Ulisses. Dajcie mi z nią pokój!
Wszystko w niej oczy. policzki i usta,
Ba, nawet noga, słowem każdy członek,
Ruch każdy, każdy gest, tchnie lubieżnością.
O, te zbyt chętne, te gładkojęzyczne,
Te iść gotowe już, zanim skiniemy,
Otwierające zaraz księgę serca
Każdemu, kto jej ciekaw! Są to, wiedzcie,
Ohydne łupy sposobności, służki
Ohydnej żądzy.

(Za sceną odzywają się trąby).

Wszyscy To trąby Trojan!
Agamemnon. Tam, patrzcie, ich orszak.

(Wchodzą: Hektor w pełnej zbroi, Eneasz. Troilus i inni Trojanie z orszakiem).

Eneasz. Cześć władzcom Grecyi! Jaki ma być honor
Dany zwycięzcy? I jak zamyślacie
Oznajmić, kto zwyciężył? Czy szermierze
Mają się ścierać aż do zupełnego
Sił wyczerpania, lub też, czyli mają
Odstąpić na znak dany z placu boju?
O to was pyta Hektor.
Agamemnon. Jakże sam chce?
Hektor. Wszystko mu jedno; uzna waszą wolę.
Achilles. To na Hektora patrzy i to świadczy
O wielkiem w własne siły zaufaniu,
Obok lekceważenia przeciwnika.
Eneasz. Musisz, być. mości książę, sam Achilles.
Achilles. On, lub nikt.
Eneasz. Achill więc, lecz mniejsza o to,
Czy to w wielkości, czyli też w małości —
Kto przeszedł w dumie, w odwadze Hektora?
Jego odwaga, jak wszechświat, bez granic,
A duma — pyłkiem. Poznajcie go jeno,
A zamiast dumy znajdziecie rycerskość.
Ponieważ Ajaks na wpół z krwi Hektora,
Pół siebie Hektor dlań zostawił w domu.
To pół wystarczy jeszcze w starciu dzikiem
Z tym, co wpół Grekiem jest, wpół Trojańczykiem.
Achilles. Ach, więc to tylko igraszka? Rozumiem.

(Wchodzi Dyomedes).

Agamemnon. Otóż bohater Dyomedes. Rycerzu,
Stań przy Ajaksie. Razem z Eneaszem
Oznacz warunki. Godzim się na wszystko:
Czy mają walczyć aż do upadłego,
Czy raz się zetrzeć? W tym boju, mój książę,
Zaczątek końcem już, bo-ć krew ich wiąże.

(Ajaks i Hektor stają naprzeciw siebie).

Ulisses. Oto gotowi są.

Agamemnon. Co za Trojańczyk tam taki pochmurny?
Ulisses. Najmłodszy syn Pryama, dzielny rycerz.
Jeszcze nie dojrzał, a już nie ma równych.
Niezłomny w słowie, w czynach jest wymowny,
Języka nie używa; zadraśnięty
Nie uspokaja się wnet; serce, ręka
Otwarte zawsze, bo co ma, to daje,
Co myśli, z tem się nie kryje; zaś daje
Tylko, gdy rozum z dobrocią mu każe
I nie ubiera złych myśli w frazesy.
Śmiały jak Hektor, jest groźniejszym jeszcze,
Gdyż Hektor w gniewie zbyt łatwo ulega
Podszeptom wzruszeń, on zaś w zgiełku boju
Mści się zacieklej niż zazdrośna miłość.
Zwą go Troilem i budują na nim
Równe nadzieje, jako na Hektorze.
Powtarzam tylko to, z czem się poufnie
Niegdyś Eneasz — o, zna go on dobrze! —
Zwierzył przedemną w Ilium przepotężnem.

(Sygnał do ataku. Hektor i Ajaks walczą).

Agamemnon. Otóż się starli.
Nestor. Trzymaj się, Ajaksie.
Troilus. Hektorze, nie spij, zbudź się!
Agamemnon. Świetnie naciera. Wybornie, Ajaksie!

(Trąby milkną).

Dyomedes. Dość, dość już!
Eneasz. Dość już istotnie, panowie!
Ajaks. Ledwie-m się rozgrzał dopiero. Raz jeszcze.
Dyomedes. Jeżeli Hektor zechce.
Hektor. Nie, ja nie chcę!
Siostrzeńcem ojca mego jesteś, książę;
Krewniakiem z rodu wielkiego Pryama.
Przez pamięć na tę wspólność krwi, nie możem
Aż do krwawego walczyć rozstrzygnięcia.
Gdyby się w tobie łączył Grek z Trojanem
Tak, iżbyś rzec mógł: Ta ręka jest grecka,
A ta trojańska; tego uda ścięgna
Są greckie, te zaś trojańskie; krew matki
Płynie w policzku prawym, krew zaś ojca
W lewym — to, klnę się na Zeusa, nie dałbym

Żadnego z greckich członków nie uniósłbyś
Bez krwawych znaków od mojego miecza.
Ale niech bogi bronią, abym miał ci
Strasznym orężem utoczyć choć kroplę
Z krwi matki — z krwi, co winna mi być świętą.
Pozwól, Ajaksie, niechaj cię uścisnę!
Na gromowładzcę! Masz potężne bary!
Cześć ci, krewniaku!
Ajaks. Dzięki ci, Hektorze!
Jesteś uczciwym i szlachetnym mężem.
Jam chciał cię zabić, krewniaku, i chciałem
W twej zgubie nową chwały mieć podporę.
Hektor. Neoptolemos nawet, arcy-szermierz,
któremu z pióropuszu fama woła:
„Patrzcie, to on jest!“ — nie mógłby swej sławy
Chcieć ugruntować na zgubie Hektora.
Eneasz. Z obu stron teraz pytają ciekawi,
Co też poczniecie?
Hektor. To odpowiedź nasza:
W uściskach kończym bój — niech żyje Ajaks!
Ajaks. Gdybym — co jednak rzadko mi się zdarza —
Mógł na mej prośby liczyć powodzenie,
Prosiłbym ciebie, cny krewniaku, do nas.
Dyomedes. I Agamemnon zaprasza cię, książę,
I Achil także chciałby cię obaczyć.
Hektor (do Eneasza). Wezwij tu brata mego, Troilusa,
I oznajm te przyjazne odwiedziny
Oczekującym Trojanom. Powrócić
Mogą do domu. — Ty, bracie, daj rękę,
Z tobą i z tymi zasiądę do stołu.
Ajaks. Oto się zbliża wielki Agamemnon.
Hektor. Wymień mi po imieniu najdzielniejszych,
Prócz Achillesa, którego me oczy:
Winne po członków poznać majestacie.
Agamemnon. Dzielny szermierzu! Witam ciebie, pragnąc,
By się takiego wroga zbyć najrychlej.
Czyliż to jednak powitanie? Jaśniej
Chcę się wyrazić: przeszłość, jak i przyszłość
Kryją mgły gęste i pył zapomnienia.

W tej chwili hołd ci składa tylko miłość
Wolna od wszelkich podstępnych zatajeń.
Witaj nam, witaj, przezacny Hektorze.
Hektor. Dzięki ci, wzniosły królu!
Agamemnon. Niemniej szczerze
Ciebie witamy, o, sławny Troilu!
Menelaus. Przyklasnąć tylko mogę memu bratu.
Rycerska paro, bądź nam pozdrowiona.
Hektor. Komu-ż mam złożyć dank?
Eneasz. Menelausowi.
Hektor. Tobie, mój książę? Na Maworsa, dzięki!
Wybacz mi to zaklęcie niepotrzebne.
Wasza nieboszczka żona klnie się zawsze
Na rękawice Afrodyty. — Zdrowa,
Lecz pozdrowienia przesłać wam nie myśli.
Menelaus. Daj spokój, książę; wstrętny dla mnie temat!
Hektor. Wybacz, jeżelim dotknął cię niemile.
Nestor. Nieraz widziałem ciebie, Trojańczyku,
Jak torowałeś drogę trupów pełną
Wśród młodzi greckiej; naksztalt Perseusza
Na swym frygijskim hulałeś rumaku.
Nieraz zwycięstwa zrzekając się, nieraz
Litośnie powstrzymując miecz w powietrzu,
Zamiast opuścić go na pokonanych.
Widząc to, zwykle mówiłem do druhów:
„Spójrzcie, tam Jowisz, który daje życie!“
Nieraz też ręce nagle zakładałeś,
Zewsząd hufcami Greków osaczony,
Jak olimpijski zapaśnik. O, znam cię,
Chociaż raz pierwszy widzę twe oblicze,
Zawsze zakute w stal. Ja znałem jeszcze
Twego praszczura, walczyłem z nim nawet.
O, dzielny był to rębacz, lecz — na Marsa,
Boga, nas wszystkich — nie dorównał tobie.
Pozwól, by starzec ucałował ciebie,
Serdecznie w naszych witając namiotach.
Eneasz. Jestto sędziwy Nestor.
Hektor. Dozwól uścisnąć się, stara kroniko,
Która szła z czasem tak długo w harmonii.
Szczerze cię witam, czcigodny Nestorze.

Nestor. Gdybyż-em w boju mógł dorównać tobie,
Któremu sprostam dziś chyba w uczuciu!
Hektor. I ja pragnąłbym.
Nestor. Na białą brodę klnę się: zaraz jutro
Biłbym się z tobą. — Witaj. — Znam ja czasy...
Ulisses. Dziwna, jak miasto mogło tam pozostać,
Gdy tutaj mamy jego grunt i filar.
Hektor. Poznaję twoje rysy, Ulissesie!
Niejeden Grek padł, niejeden Trojańczyk,
Odkąd raz pierwszy ciebie i Dyomeda
Ujrzałem jako wysłanników Grecyi.
Ulisses. Nie przewidziałem wówczas, co się stanie?
Już do połowy spełniła się wróżba,
Aż w końcu mury, co obwiodły miasto,
Wieże, co dumnie piętrzą się w obłoki,
Własne swe stopy ucałują!
Hektor. Wątpię!
Wszak stoją jeszcze; śmiem zaś może mniemać,
Ze każdy kamień wykruszony z muru,
Kosztować będzie kroplę krwi. Ujrzymy!
Przedwieczny sędzia wszystkich nas zarówno,
Czas — rozstrzygnięcia moc ma.
Ulisses. Niech rozstrzyga!
Witaj mi, dzielny i zacny Hektorze!
Pierwszy po wodzu, ja zaproszę ciebie,
Byś do mojego zagościł namiotu.
Achilles. Jam już wyprzedził ciebie, Ulissesie!
W końcu nasycił się tobą, Hektorze,
Wzrok mój i nawskróś przeszył ciebie bystro,
Członek po członku badając.
Hektor. Achilles?
Achilles. Tak! Jam Achilles.
Hektor. Stań tak, bym dobrze mógł obejrzeć ciebie.
Achilles. Napatrz się, ile chcesz.
Hektor. To mi wystarczy.
Achilles. Czy nie zaprędko? Ja chcę cię obejrzeć
Jeszcze raz pilnie, jakbyś był na sprzedaż.
Hektor. Przejrzyj mnie nakształt książki pełnej figlów;
Tkwi we mnie więcej coś, niż widzieć można.
Czemuż mnie wzrokiem chcesz przygnieść do ziemi?

Achilles. W którym-że punkcie jego ciała, bogi,
Ja mam go zabić: tu, tu, czy też ówdzie,
Abym mógł rany oznaczyć siedlisko,
Abym szczelinę wskazać mógł, którędy
Duch jego ujdzie? Odpowiedzcie, bogi!
Hektor. Zuchwalcze! Bogom nie wypada może,
Przyjmować takich pytań. Słuchaj jeno:
Chcesz-że mnie życia pozbawić tak snadnie,
Iż nawet z góry punkt pragnąłbyś wskazać,
W który ugodzi śmierć?
Achilles. Właśnie chcę tego.
Hektor. Gdyby przemawiał z ciebie głos wyroczni,
Jeszcze nie dałbym ci wiary. Uważaj,
Bo na kowala, co kuł hełm Maworsa,
Zewsząd zabójcze zadam tobie ciosy.
Wy, mądrzy Grecy, chwalby mej nie gańcie,
Bo z jego pychy to szaleństwo płynie!
Lecz słowom moim niechaj czyn dopisze,
Albo niech wprzódy...
Ajaks. Uspokój się, bracie!
Ty zaś, Achilu, powstrzymaj pogróżki,
Nim je chęć twoja, albo losu, spełni.
Wszak co dzień możesz użyć na Hektorze,
Ile zapragniesz; boję się jedynie,
Iż cała Grecya nie potrafi ciebie
Skłonić do tego, byś starł się z Hektorem.
Hektor. Dajże obaczyć raz już siebie w boju.
Mizerna walka, odkąd w niej nie bierzesz
Udziału.
Achilles. Zrobię, jak żądasz, Hektorze!
Jutro mnie ujrzysz, niż śmierć, groźniejszego.
Dziś przyjaciółmi bądźmy.
Hektor. Daj mi rękę!
Agamemnon. Do mych namiotów wprzód, książęta greccy,
Chodźmy wieczerzać. Potem, po wieczerzy,
Każdy ugościć może go, jak pragnie
I jak pozwoli na to czas Hektora.
Teraz niech bębnów i surm gędźba dzika
Zabrzmi, by uczcić gościa-Trojańczyka!

(Wychodzą wszyscy z wyjątkiem Troiła i Ulissesa).

Troilus. O, bohaterze Ulissie, wskaż proszę,
Gdzie mógłbym spotkać kapłana Kalchasa?
Ulisses. W namiocie Menelausa, mości książę!
Tam z nim codziennie wieczerzę zajada
Dyomed, któremu już nie w głowie ziemia,
Ani też niebo, odkąd szle ukradkiem
Czułe spojrzenia Kresydzie.
Troilus. Czy chcesz mnie, zacny książę, zobowiązać?
Gdy już wyjdziemy od Agamemnona,
Kacz mnie tam zaprowadzić.
Ulisses. O, najchętniej!
W zamian mi powiedz, jak się obchodzono
Z Kresydą w Troi? Czyli tam nie płacze,
Za nią kochanek jaki?
Troilus. Książę! Kto chełpi się swymi czynami,
Godzien jest tylko wzgardy! Cóż? Pójdziemy?
Kochała ona, była, jest kochaną,
Lecz do miłości zazdrość dziś przydano.

(Wychodzą).



AKT PIĄTY.

SCENA PIERWSZA.
Część obozu greckiego przed namiotem Achillesa.
Wchodzą: ACHILLES i PATROKLUS.

Achilles. Dziś mu rozgrzeję krew heleńskim winem,
Jutro zaś mieczem moim ją ochłodzę.
Patroklu, pijmy więc doń, co się wlezie!
Patroklus. Jest i Tersytes.

(Wchodzi Tersytes).

Jak się masz, jaszczurko?
Spalony placku natury, co słychać?

Tersytes. Podobizno tego, czem być się zdajesz, bożku bałwochwalców głupoty, oto list do ciebie.

Achilles. Skądże to, niedogryzku?
Tersytes. Z Troi, pełna miso niedorzeczności!
Patroklus. Kto pozostał w namiotach?
Tersytes. Felczer z plastrem i chory z raną.
Patroklus. Nieźle, obrzydliwcze. Lecz cóż znaczy ta złośliwość?
Tersytes. Proszę cię, milcz, chłopczyno. Ja przecie z twojej gadaniny, nic się nie nauczę. Mówią, że Achilles używa ciebie za dziewczynę.
Patroklus. Nędzniku, co to znaczy?
Tersytes. To znaczy, że jesteś męską nierządnicą. Niechaj mu za te praktyki sprzeczne z naturą, spadnie cała kompania zgniłych chorób, przylatujących z wiatrem południowym, a więc: kurczenie się żołądka, przepukliny, upławy, kamień, wyschnięcie szpiku, śpiączka, apopleksya, kaprawe oczy, ropienie wątroby, suchoty, czyraki, podagra, sztywność palców, nieuleczalne trupieszenie kości, wreszcie dar honorowy najohydniejszego świerzbu!
Patroklus. Pfe, ty dyabelska apteczko trucizn, do czego zdążają twoje przekleństwa?
Tersytes. Alboż ja ciebie przeklinam?
Patroklus. Nie, spróchniała beczko, osławiony psi bękarcie, nie!
Tersytes. Nie? Czegóż więc tak się rzucasz, rozczepierzona nitko jedwabna, zielony daszku na chore oczy, kutasie u sakiewki rozrzutnika! Ach, jakże zakażają świat podobne jętki, podobne śmiecia!
Patroklus. Precz ty ekstrakcie żółci!
Tersytes. Ty, droździe jajko!

Achilles. Drogi Patroklu! List ten udaremnia
Me plany, co do jutrzejszego boju.
Ten list przesyła królowa Hekuba,
A wraz jej córa, piękna ma kochanka.
Łają mnie one i napominają,
Abym dotrzymał przysięgi. Dotrzymam!
Co mi tam Grecy, zaszczyty i sława!
Pierwszych mych ślubów złamać nie mam prawa.

Patroklu, chodźmy ozdobić namioty;
Przebankietujem noc, pełni ochoty.

(Achilles i Patroklus wychodzą).

Tersytes. Mając tak dużo krwi, a tak mało oleju w głowie, gotowi jeszcze obaj zwaryować. Jeśliby doprowadzili do tego nadmiarem mózgowej substancyi, a ubóstwem krwi, to gotów jestem zostać ich nadwornym psychiatrą. Otóż i Agamemnon — wcale porządny człowiek, lubi on przepiórki, ale za grosz nie ma rozumu. A do tego jeszcze ta niezrównanie zaszczytna metamorfoza Jowisza — ten jego brat bykiem, pierwowzorem i prototypem wszystkich rogaczy! W jakąż inną postać, niż tę, którą posiada, mógłby go przyoblec dowcip nadziany złośliwością i złośliwość tryskająca dowcipem? Czy w postać osła? To byłby zbytek, bo on jest już bykiem i osłem zarazem. Więc może w woła? Znowu zbytek, bo on jest osłem i bykiem zarazem. Gdybym musiał być psem, mułem, kotem, szczurem, ropuchą, jaszczurką, sową, jastrzębiem, śledziem, zniósłbym to jakoś, ale być Menelausem? — O, przeciw temu zaprotestowałbym do Opatrzności. Nie pytajcie, czem być mógłbym, gdybym nie był Tersytesem; ja bowiem chętnie zostałbym nawet wszą na ciele trędowatego, byle nie być Menelausem. Hejże, duchy i płomienie!

(Wchodzą: Heitor, Troiłoś, igamemnon, Ulisses, Nestor, Menelaus i Dyomedes, z pochodniami).

Agamemnon. Myśmy zbłądzili.
Ajaks. Ależ to tam właśnie,
Gdzie światło widać.
Hektor. Trudzę was.
Ajaks. Bynajmniej.
Spójrzcie: on sam wychodzi naprzeciwko.

(Zjawia się Achilles).

Achilles. Witaj. Hektorze; witajcie, książęta!
Agamemnon. Zacnemu księciu Troi szlę: dobranoc!
Ajaks dostarczy honorowej straży.
Hektor. Dzięki! Dobranoc wodzowi wszech Greków!
Menelaus. Dobranoc!
Hektor. Wam dobranoc, drogi książę.

Tersytes. Drogi wychodku! Drogi — powiada? Drogi ustępie, drogi kauale!

Achilles. Dobranoc odchodzącym, powitanie
Tym, co przychodzą!
Agamemnon. Dobranoc.

(Agamemnon i Menelaus odchodzą).

Achilles. Ojcze Nestorze i ty Dyomedzie,
Zostańcie, towarzyszyć Hektorowi.
Dyomedes. Nie mogę, książę, z powodu spraw ważnych.
Dobranoc życzę księciu Hektorowi.
Hektor. Podaj mi rękę.
Ulisses (do Troiia). On do Kalchasa idzie, pospiesz za nim.
Ja z tobą.
Troilus. Nazbyt wiele czci w tem dla mnie.
Hektor. Dobranoc zatem.
Achilles. To mój namiot. Wejdźmy!

(Odchodzi z Hektorem w towarzystwie Ajaksa i Nestora).

Tersytes. Fałszywy szelma ten Dyomedes, nicpoń! Gdy daje, tak samo mu nie wierzę, jak wężowi, gdy syczy. On rozdziawia pysk swój tak szeroko dla przyrzeczeń, jak pies, gdy szczeka; ale gdy spełni którą ze swych obietnic, augurowie mówią: „Zdarzył się cud, niezawodna wróżba wielkiego przewrotu“. Słońce zapożycza się w światło u księżyca, gdy Dyomedes dotrzyma słowa. Wolę raczej wyrzec się widoku Hektora, a tropić tego gagatka. Powiadają, że ma on dla siebie trojańską dziewkę, a trzyma ją w domu zdrajcy, Kalchasa. Pójdźmy za nim — Ze też wszędzie patrzeć tu muszę na nierząd i widzieć samych tylko oczajduszów.

(Odchodzi).
SCENA DRUGA.
Przed namiotem Kalchasa.
Wchodzi DYOMEDES.

Dyomedes. Nie spicie jeszcze. Hejże! Odpowiedzcie!
Kalchas (ze środka). Kto tam?

Kalchas (ze środka). Kto tam?
Dyomedes. Nie poznajecie? Dyomedes.
Witaj Kalchasie! Gdzie jest wasza córka?
Kalchas. Wyjdzie tam do was.

(Troilus i Ulisses wszedłszy, pozostają w pewnem oddaleniu. Za nimi Tersytes).

Ulisses. Stańcie! Gotowe nas zdradzić pochodnie.

(Wchodzi Kresyda).

Troilus. Patrzcie! Wychodzi doń.
Dyomedes. Droga pupilko!
Kresyda. Mój opiekunie, mam wam coś powiedzieć.

(Szepce mu kilka słów do ucha).

Troilus. Tak poufale?
Ulisses. Dla wszystkich jednako.

Tersytes. I każdy na niej zagrać może, kto dorwie się smyka. To fakt notoryczny!

Dyomedes. Będziesz o tem myślała?
Kresyda. Myśleć? Tak!
Dyomedes. Serce więc dla słów nastrój.
Troilus. Myśleć? I o czem?
Ulisses. Słuchaj!
Kresyda. Słodki Greku,
Nie kuś-że ty mnie dłużej do szaleństwa!
Tersytes. Co za szelmostwo!
Dyomedes. A więc?
Kresyda. Chciej posłuchać!
Dyomedes. Nie! Dość wykrętów! Dotrzymaj już słowa.
Kresyda. Doprawdy, trudno. Czegóż chcesz właściwie?
Tersytes. Fraszki: witrycha — wiemy już do czego!
Dyomedes. Co mi przyrzekłaś, co mi przysięgałaś?
Kresyda. Błagam cię, zwolnij mnie, ty, słodki Greku,
Po zatem wszystko zrobię, czego zechcesz.
Dyomedes. Dobranoc.
Troilus. Cierpliwości!
Ulisses. Cyt.
Kresyda. Dyomedzie!
Dyomedes. Dość ju ż! Ja nie dam siebie wodzić za nos.
Troilus. Wciąż lepiej!
Kresyda. Jedno słóweczko do ucha!
Troilus. Umrę lub oszaleję!

Ulisses. Książę, wzburzony jesteś. Pójdźmy, proszę,
By gniew twój tutaj nie szukał upustu
W gwałtownych słowach. To byłoby groźne:
Noc porą morderstw. Chodźmy, błagam, książę!
Troilus. Nie, nie, zostańmy.
Ulisses. Ależ, mości książę,
Jesteś szaleństwa bliski; chodźmy, chodźmy!
Troilus. Chwileczkę jeszcze!
Ulisses. Nie zawładniesz sobą!
Troilus. Zostańmy! Klnę się na potęgi piekieł,
Że pary z ust nie puszczę!
Dyomedes. Więc dobranoc!
Kresyda. Wszak nie odchodzisz w gniewie?
Troilus. Co ci po tem?
Taka jej wierność!
Ulisses. Książę!
Troilus. O, na Zeusa,
Jestem cierpliwy.
Kresyda. Mój obrońco, Greku!
Dyomedes. Ba, ba! Ty sobie żarty stroisz ze mnie!
Kresyda. Nie, nie! Przekonasz się. Przyjdź innym razem.
Ulisses. Drżysz, mości książę. Czy nie lepiej, pójść stąd,
Byś nie wybuchnął?
Troilus. Głaszcze go po twarzy.
Ulisses. Chodźmy.
Troilus. Zostaniem. Na Zeusa, już milczę.
Cierpliwość stoi na straży pomiędzy
Żalem a gniewem. Jeszcze chwilka jeno.

Tersytes. Jak tych dwoje łechce dyabeł lubieżnością o tłustym brzuchu i palcach kartoflanych! Nierządzie, możesz sobie kipieć do syta.

Dyomedes. Zgadzasz się tedy?
Kresyda. Jeśli nie, nigdy mi już nie wierz wcale!
Dyomedes. Jakiż mi zakład dasz dla upewnienia?
Kresyda. Zakład? Przyniosę zaraz.

(Odchodzi).

Ulisses. Przysiągłeś być cierpliwym...
Troilus. Dobrze, książę.
Nie chcę być sobą, nie chcę zgoła wiedzieć,
Co czuję: chcę być cały cierpliwością.

(Wraca Kresyda).

Troilus. Otóż i zakład jest, jest!
Kresyda. Tę kryzę noś, Dyomedzie!
Troilus. O, urodo,
Gdzie twoja wierność?
Ulisses. Ależ, mości książę!
Troilus. W szakże-m spokojny, na zewnątrz przynajmniej.
Kresyda. Widzisz tę kryzę? Przypatrz się jej dobrze.
On kochał mnie obłudną... Nie, zwróć kryzę!
Dyomedes. Od kogo masz ją?
Kresyda. Dość, że mam ją znowu!
Czekać nie myślę jutro w noc na ciebie
Proszę cię, Dyomedzie, nie powracaj!
Tersytes. Ostrzy go! Brawo, kamieniu szlifierski!
Dyomedes. Ja muszę mieć ją!
Kresyda. Co?
Dyomedes. Ano, tę kryzę!
Kresyda. O, wielkie bogi! — O, droga pamiątko!
Twój pan śni teraz w łożu z myślą o mnie;
Wzdychając, tuli moją rękawiczkę
Niejednym słodkim darząc ją całusem,
Jak i ja ciebie. — Nie, nie bierz mi kryzy,
Bo kto ją weźmie, serce mi zabierze!
Dyomedes. Mojem już serce twe, a to przyczynek!
Troilus. Przysiągłem być cierpliwym.
Kresyda. O, nie! Ty nie dostaniesz jej, Dyomedzie!
Dam tobie co innego.
Dyomedes. A ja chcę właśnie jej. Czyje to?
Kresyda. Moje.
Dyomedes. Ale od kogo dostałaś?
Kresyda. Od kogoś, co mnie silniej, niż ty, kochał.
Lecz masz tu... weź...
Dyomedes. Skąd mogłaś to otrzymać?
Kresyda. Na wszystkie służebnice Dyany, na nią samą,
Nigdy ci tego nie powiem, Dyomedzie!

Dyomedes. Jutro do hełmu przypnę te ozdobę,
Ku hańbie tego, kto jej nie odbierze!
Troilus. Gdybyś był nawet dyabłem i do rogów
Przypiął tę kryzę, odbiorę ją tobie.
Kresyda. Więc kwita z nami! Lecz nie! Wiedz to z góry,
Że nie dotrzymam słowa.
Dyomedes. Zobaczymy!
Żartować dłużej nie pozwolę z siebie.
Kresyda. Nie odchodź jeszcze proszę... Byle słówko,
Wnet cię oburza.
Dyomedes. Ja nie znoszę kpinek.

Tersytes. I ja nie, na Plutona! Ale to szczególne, że czego ty nie — znosisz, mnie właśnie najlepiej się podoba.

Dyomedes. Cóż? Czy mam przyjść! I kiedy?
Kresyda. Przyjdź, na Zeusa!
Przyjdź. — Co ja pocznę?
Dyomedes. A więc do widzenia!
Kresyda. Dobranoc, proszę cię, przyjdź!

(Dyomedes odchodzi).

Ach, Troilu
Patrzy z ócz jedno jeszcze w twoją stronę,
Drugie już jednak gdzie indziej zwrócone.
Biedne my! Trudno zaprzeczyć... O, biada!
Przez oczy zamęt do duszy się wkrada.
W błąd wprowadzone nagle spojrzeniami
Serce bezwiednie upadkiem się plami.

(Odchodzi).

Tersytes. Pysznie! Lecz można rzec także inaczej,
Treściwiej: serce moje się łajdaczy.
Ulisses. Koniec.
Troilus. Niestety!
Ulisses. Po co stać tu dłużej?
Troilus. By moja dusza zważyła raz jeszcze
Każdą sylabę tu wypowiedzianą!
Lecz, gdy powtórzę, co tutaj oboje
Wyrzekli, czy nie skłamię, mówiąc prawdę?
Bo w sercu mojem wciąż jeszcze otucha,
Nadzieja samolubna, niezmożona,
Skłonna zaprzeczyć wzrokowi i uszom,

Jak gdyby celem zmysłów była potwarz,
Jakby stworzone były li dla fałszu.
Czyliż to była Kresyda?
Ulisses. Dalipan,
Duchów nie umiem jpszcze wywoływać.
Troilus. Nie, to nie była ona
Ulisses. Ależ ona.
Troilus. Czyliż szalonym chcesz mnie zwać, gdy przeczę?
Ulisses. Nie, lecz z pewnością była to Kresyda.
Troilus. Przez pamięć na cześć niewiast, nie mów tego!
Pomyśl, że matki mieliśmy; nie poprzej
Nędznych oszczerców, którzy bez powodu
Świętości w błocie tarzają i w czambuł
Hańbią kobiety. Mów, że to nie ona.
Ulisses. Czemże czci matek ona ubliżyła?
Troilus. Niczem, jeżeli to nie była ona.
Tersytes. Chciałżeby on sam mydlić sobie oczy?
Troilus. To ona?
Nie, to Kresyda jest Dyomedesowa.
Gdy piękno duszę ma, nie moja ona.
Gdy dusza ślub uznaje, gdy ślub święty,
Gdy świętość sprawia bogom słodką rozkosz,
Gdy ład i miara dzierżą panowanie,
Wówczas nie była to ona. Szaleństwo
Wytacza „za“ i „przeciw“ argumenty.
Dwoisty system, gdzie rozum wzburzony
Nie ginie, strata zaś udaje rozum
Bez oburzenia rozważając jeno:
Ona — nie ona?! W mej duszy szczególna
Wre walka, wprowadzając w niepodzielnej
Istocie większy rozdział, niźli przepaść
Pomiędzy niebem i ziemią. A jednak
Nawet w przepaści owej niezgłębionej
Nie ma dość miejsca, by przyjąć najmniejszy
Punkcik subtelny, jak przędza Arachny.
Ot, dowód silny, jak brama Plutona:
Niebieski węzeł łączy mnie z Kresyda.
Ot, dowód silny, jakby same niebo:
Niebiański węzeł rozluźnia się, pęka.

Inny, spleciony pięcioma palcami,
Trzyma dziś w kupie strzępy jej miłości,
Kruszki, ogryzki, wstrętne niedojadki
Już wietrzejących uczuć dla Dyomeda.
Ulisses. Mógłżeby zacny Troil choć w połowie
Czuć to, co mówi szał przez jego usta?
Troilus. Tak, Greku. Niechaj to spisane będzie
Pismem czerwonem, jak serce Maworsa,
Gdy je płomieniem ogarnęła Wenus.
Silniej i wierniej nie płonął miłością
Żaden młodzieniec. Posłuchaj mnie, Greku:
Dawnej miłości mojej dla Kresydy
Równa nienawiść dziś dla Dyomedesa.
Tą moją kryzą chce on hełm swój ubrać.
Choćby sam Wulkan ukuł dlań zbroicę,
Miecz mój rozwali ją... Bardziej nie bije
O słuch Neptuna straszliwy wał morski,
Mocą słoneczną w wodną wzrosły górę,
A przez żeglarzy zwany „Hurricano“ —
Niźli rozmachem zabójczym upadnie
Miecz mój na kark Dyomeda.
Tersytes. Pięknie go połaskocze za rozpustę!
Troilus. Fałszywa, stokroć fałszywa Kresydo,
Sprzeniewierzenie lśni jak czystość sama
Wobec twych plam.
Ulisses. Spokojnie, mości książę!
Burza twych słów przynęca uszy.

(Wchodzi Eneasz).

Eneasz. Całą godzinę szukam ciebie, książę,
Hektor już pewnie przywdział zbroję w domu,
Ajaks zaś czeka, by was odprowadzić.
Troilus. Dzięki ci, książę, drogi przyjacielu!
Zdrajczyni żegnaj! Tobie zaś, Dyomedzie,
Troilus pewnie końca wnet dojedzie!
Ulisses. Do bramy pójdziem wraz.
Troilus. Z czcią winną, składam dank.

(Troilus, Eneasz i Ulisses odchodzą).

Tersytes (występuje naprzód sceny). Ach, gdybym dopadł tego opryszka Dyomeda! Chciałbym jak kruk krakać, aby mu udzielić przepowiedni! Patroklus da mi, czego tylko zapragnę, gdy go objaśnię co do tej ladacznicy; papuga nie zrobi tyle dla zdobycia sobie migdała, ile on, by posiąść jakąkolwiek dziewczynę. Rozpusta! Wojna i rozpusta i nic więcej! Nie ma nic modniejszego! Niech to wszystko gorejący dyabeł porwie!

(Odchodzi).
SCENA TRZECIA.
Troja. Przed pałacem Pryama.
Wchodzą: HEKTOR i ANDROMACHA.

Andromacha. Kiedyż to mąż mój był tak nie w humorze,
By zatkać uszy przed wszelką przestrogą?
Złóż zbroję, proszę, nie idź dziś do walki.
Hektor. Zmuszasz mnie, bym cię złajał. Wejdź do domu!
Na wszystkich nieśmiertelnych, pójdę bić się!
Andromacha. Mój sen niedobrą wróżbą nam na dzisiaj...
Hektor. Ni słówka więcej!

(Wchodzi Kasandra).

Kasandra. Gdzie jest brat mój, Hektor?
Andromacha. Tu siostro, stoi zbrojny, z krwawą myślą.
O, złącz się ze mną w gorącem błaganiu!
Na klęczkach prośmy, by został. Noc całą
Śniłam o krwawej walce i noc całą
Straszne nękały mnie widziadła mordów.
Kasandra. Jak to się zgadza!
Hektor. Niech ozwą się trąby!
Kasandra. Nie do ataku jednakże, na bogi!
Hektor. Niech trąbią! Bogom złożyłem przysięgę!
Kasandra. Oni na śluby nierozważne głusi!
Taki ślub profanacyą jest wstrętniejszą,
Niźli ofiara ze zgniłej wątroby.
Andromacha. Posłuchaj rady. Nie jest to pobożność
Poczuciem obowiązków szkodzić sobie.

Z równą słusznością możnaby zaprawdę
To, co się skradło, rozdawać w jałmużnie,
Lub też rabować, by módz biednych wesprzeć,
Kasandra. Przysięga dobry tylko cel uświęca.
Wszystkich przyrzeczeń ona nie popiera.
O, złóż, Hektorze, zbroję.
Hektor. Dość już tego!
Mój honor losów opiera się burzy.
Cenne jest życie, lecz wzniosłe pojęcie
Stawia wysoko ponad życiem honor.

(Wchodzi Troilus).

I cóż, młodzieńcze? Pójdziesz dziś do boju?
Andromacha. Kasandro, poproś ojca, niech go wstrzyma.

(Kasandra odchodzi).

Hektor. Kaczej ty odłóż młodzieńcze twą zbroję,
Do rycerskości czuję się dziś skłonnym.
Niech wprzódy wzmocnią się wstęgi twych ścięgien,
Na burzę bitwy masz jeszcze dość czasu!
Tak, zdejmij puklerz z wiarą, pisklę moje,
Ze dziś ja bronię siebie, ciebie, Troję!
Troilus. Wiem, bracie, grzechem twym wspaniałomyślność,
Bardziej przystojna lwu, niźli mężowi.
Hektor. O jakim grzechu prawisz? Złaj mnie jeno...
Troilus. Często, gdy w boju padają Grekowie,
Na sam już widok i błysk twego miecza,
Wołasz: Powstańcie i żyjcie!
Hektor. Tak czynią
Bohaterowie.
Troilns. Szaleńcy!
Hektor. Co znowu?
Troilus. Przez miłość bogów,
Pozostaw ową litość naszym matkom;
Z chwilą gdy pancerz okryje pierś mężną,
Niechaj kieruje mieczem zemsta dzika,
Szafując bólem, a hamując litość.
Hektor. Pfe, co za dzikość!
Troilus. Hektorze, to wojna!
Hektor. Chciałbym, Troilu, byś nie bił się dzisiaj.

Troilus. Któżby mnie wstrzymać śmiał?
Los nie dokaże tego, ni mój posłuch,
Ni Mars, chociażby kazał mi się cofnąć —
I nie dokaże Hekuba, ni Pryam,
Choćby na klęczkach błagali mnie, płacząc.
Nie powstrzymałbyś mnie nawet ty, bracie,
Mieczem mi drogę zamykając. Może
Wstrzymać mnie tylko śmierć.

(Wraca Kasandra z Pryamem).

Pryam. Hektorze,
Zostań. Twą żonę sny, matkę widziadła,
Kasandrę wróżby trwożą, ja sam w końcu,
Jakgdyby prorok w ekstazie nadziemskiej,
Mówię ci: dzień ten przyniesie nieszczęście.
Więc zostań.
Hektor. Czeka mnie Eneasz w polu,
Na honor zresztą obiecałem Grekom
Ze dzisiaj rano stanę niezawodnie
Do walki.
Pryam. Niemniej jednakże pozostań.
Hektor. Słowa nie wolno mi łamać!
Wszakże mnie znacie. Nie zmuszaj mnie, ojcze,
Abym naruszał szacunek dla ciebie,
Chciej przyzwolenie raczej dać na drogę,
Której mi wzbraniasz, o, wspaniały władzco.
Kasandra. Nie zezwól, królu!
Andromacha. Nie ulegnij, ojcze!
Hektor. Daj spokój, Andromacho! Wróć do domu!
Uczyń to, jeśli istotnie mnie kochasz.

(Andromacha odchodzi).

Troilus. To ta szalona, zabobonna dziewka
Wymyśla wszystko.
Kasandra. Bądź więc zdrów, Hektorze!
Patrz, jak umierasz, jak twe oko gaśnie!
Patrz, krew czerwona z ilu ran ci spływa!
Słuchaj, jak jęczy Troja i Hekuba,
Jak Andromacha wije się w żałości!
Patrz, jak szaleństwo, rozpacz, przerażenie,
Kręcą się nakształt oszalałych błaznów,
Wołając: „Hektor, Hektor poległ! Hektor!“

Troilus. Precz, precz z nią!
Kasandra. Bądź zdrów — lecz cyt! — ja żegnam cię, Hektorze!
Łudząc się, ściągasz na nas sądy boże.

(Odchodzi).

Hektor. Jękjej w zdumienie wprawia ciebie, władzco!
Pójdź, niech twe słowa lud nam rozochocą,
A wrócim z wieścią pomyślną przed nocą.
Pryam. Bądź zdrów! Mech bogi mają cię w swej pieczy!

(Pryam i Hektor rozchodzą się w różne strony. Słychać trąbienie).

Troilus. Walczą już. Niech mnie dobre bóstwo wiedzie:
Dasz mi szyszaka ozdobę, Dyomedzie!

(Chce odejść. Zjawia się Pandarus).

Pandarus. Posłuchaj, mój najlepszy książę, posłuchaj!
Troilus. Co się stało?
Pandarus. Oto liścik od twej biednej dzieweczki.
Troilus. Pokaż go.
Pandarus. Zapowietrzona astma, zapowietrzona, dyabelska astma tak mi dojadła, a przytem doprawił mi nieszczęsny los tej dziewczyny; to jedno, to drugie, tak mnie dręczą, że maluczko, a zadrę nogi. Przytem oczy mi skaprawiały i w kościach mnie łamie, jakby kto zadał mi uroki, bo inaczej nie umiem sobie tego wytłumaczyć. — Cóż ona pisze?

Troilus. Czcze słowa tylko, ani trochę serca!

(Drze list).

W rzeczywistości szuka innej drogi.
Wietrze, do wiatru pędź, wirujcie serca!
Słówka ma dla mnie, jako dar jedyny,
A dla tamtego stroi miłość w czyny.

(Obaj rozchodzą się w przeciwne strony).

SCENA CZWARTA.
Pole pomiędzy Troją a obozem greckim.
Wrzawa bojowa. Wchodzi TERSYTES.

Tersytes. A to walą w siebie i walą. Warto popatrzeć. Obłudny, złośliwy chłystek Dyomedes, przypiął sobie do hełmu kryzę tego szurgota, tego zakochanego żółtodzióba trojańskiego z mokrą głową. Tożbym cieszył się, żeby natarli na siebie; żeby młody trojański osiołek, zakochany w owej ladacznicy, odesłał greckiego dziewko-łowcę razem z kryzą do tej podłej, gruchającej samiczki, podziurawionego, jak sito. Z drugiej strony pokazuje się, że złamanego szeląga nie warta cała wielka polityka zwietrzałego, suchego, nadgryzionego przez myszy serka, jakim jest Nestor i szczwanego lisa Ulissesa. Polityka ich na tem się zasadza, iż podjudzają kąśliwego buldoga Ajaksa, przeciwko równie zażartemu brytanowi, Achillesowi — i oto teraz pies Ajaks jeszcze większe stroi fumy, niż pies Achilles i nie chce już pokazać się w polu. Dojdzie do tego, że Grecy jechać będą na jednym wózku z barbarzyńcami, a ich polityka popadnie we wzgardę. Lecz, cyt... Właśnie zbliża się mąż z kryzą i mąż bez kryzy.

(Wpada Dyomedes ścigany przez Troila).

Troilus. Próżno uciekasz, rzuć się w fale Styksu,
A ja popłynę za tobą!
Dyomedes. Wybaczaj —
To nie ucieczka, to fortel jedynie,
Że przed przeważną cofnąłem się liczbą.
Bacz ty na siebie!

Tersytes. Broń twej ścierki, Greku! — Walcz o twą ścierkę, Trojańczyku! — O kryzę idzie tu, o kryzę!

(Dyomedes i Troilus nacierają wzajem na siebie i znikają za sceną).
(Wchodzi Hektor).

Hektor. Ktoś ty, o, Greku! Czy-ś godzien Hektora?
Czy krew twa czysta i cześć?

Tersytes. Nie, nie, jam urwis, obdartus, pokraka, pędziwiatr!

Hektor. Wierzę ci: żyj więc sobie!

(Hektor wychodzi).

Tersytes. Bogu najwyższemu dzięki, że mi wierzysz. Niechaj jednak zaraza kark skręci tobie za to, iż tak mnie przestraszyłeś. — Cóż dzieje się z tymi dwoma nędznymi wartogłowami? Zapewne połknęli się nawzajem. Ach, jakże śmiałbym się z całego gardła! No, i nie byłoby to nic nadzwyczajnego: wszakże łajdactw o samo siebie pożera. Muszę przecie ich wytropić.


SCENA PIĄTA.
Tamże.
Wchodzi DYOMEDES z służącym.

Dyomedes. Pójdź, chłopcze, zabierz konia Troilowi
I do Kresydy wiedź tego rumaka,
Oświadcz jej pięknu usługi me korne,
Dodaj, że ukarałem Trojańczyka,
Jako jej rycerz.
Służący. Idę do niej, panie.

(Odchodzi).
(Wchodzi Agamemnon).

Agamemnon. Hej, naprzód! Szalejący Polydamus
Pobił Menona; bastard Margarelon
Zdeptał Doreusa
I jakby kolos stoi, dzierżąc sztandar
Ponad krwawemi zwłokami poległych
Książąt Cediusa i Epistropusa.
Poliksen trupem padł; Amfimach, Thoas —
Śmiertelnie ranni; Patroklus pojmany,
Może zabity; sromotnie zmiażdżony
Palamed; straszny łucznik trwogę sieje
W naszych szeregach. Nuże, Dyomedzie,
Posiłków trzeba czemprędzej, lub po nas!

(Wchodzi Nestor).

Nestor. Zwłoki Patrokla nieście do Achila!
Niech gnuśny Ajaks przez sam wstyd się ruszy.
Dzisiaj Hektorów tysiąc chyba walczy.
Tutaj z rumaka swego, Galatei,
Zmiata nam hufce; wnet zjawia się pieszo,
A gdzie postąpi, Grek pierzcha, lub ginie,
Jak roje rybek w paszczy wieloryba;
Nagle gdzieindziej wypływa i zaraz
Całe zastępy Greków upadają,
Jakgdyby zboże pod sierpem kosarza.
Tu, tam i ówdzie porywa on, miażdży,
Zapał swój łącząc z przedziwną zręcznością.
Co zechce, czyni wnet, a czyni tyle,
Iż niemożliwem zda się to, co czyni.

(Wchodzi Ulisses).

Ulisess. Odwagi jeno! Bohater Achilles
Już za broń porwał, klnie i zemsty łaknie.
Ruszył ospałą krew zgon Patroklusa,
I widok posiekanych Myrmidonów,
Którzy rąk, nosów pozbawieni, biegną
Ze skargą na Hektora. Ajaks stracił
Jednego z druhów i pieniąc się z gniewu,
Zakuty w zbroi szuka Troilusa,
Co, jak szaleniec morduje dziś wszystko
Z nadludzką, nie do uwierzenia siłą,
To w tłum wpadając, to znów w okół siekąc,
Tak swego męstwa nic nie oszczędzając,
Jakby los, gardząc rozsądkiem, sam jemu
Gotował tryumf!

(Wchodzi Ajaks).

Ajaks. Hej, tchórzu, Troilu...

(Odchodzi).

Dyoinedes. Tam, tam!
Nestor. Pokażcie naszą sztukę!
Achilles. Nuże!
Pokaż się dziatek zabójco, Hektorze!
Spróbuj, co znaczy, gdy Achilles w gniewie.
Hektor! Gdzie Hektor? Chcę tylko Hektora!

SCENA SZÓSTA.
Inna część pola w alki.
Wchodzi AJAKS.

Ajaks. Troilu! Tchórzu! Troilu, gdzie jesteś?

(Wchodzi Dyomedes).

Dyomedes. Troilu! Gdzie on, pytam.
Ajaks. A to czego?
Dyomedes. Chcę go wychłostać.
Ajaks. Gdybym ja był wodzem,
Raczej mą godność tobie dałbym, niźli
Prawo tej chłosty. Gdzież u licha Troil?

(Wchodzi Troilus).

Troilus. Fałszywy Dyomedzie! Wystąp, zdrajco!
Gardłem odpowiesz mi za mego konia!
Dyomedes. Ha, jesteś wreszcie!
Ajaks. Mnie go pozostaw, proszę cię, Dyomedzie!
Dyomedes. Nie mogę, za nim rozbijam się wszakże.
Troilus. Obaj tu do mnie, podstępni Grekowie.

(Walcząc oddalają się).
(Wchodzi Hektor).

Hektor. To Troił? Dobrze masz, najmłodszy bracie!

(Wchodzi Achilles).

Achilles. A, mam cię w końcu, m am! Broń się, Hektorze!

(Walczą).

Hektor. Wytchnij, gdy pragniesz.
Achilles. Precz z tą grzecznością, dumny Trojańczyku!
Masz szczęście jeszcze, że-m odwykł od zbroi:
Na dobre wyjdzie ci mój odpoczynek.
Ale niebawem ujrzymy się znowu,
Tymczasem żegnaj!

(Odchodzi).

Hektor. Żegnaj, Achillesie!
Gdybym był wiedział, że spotkam cię, pewnie
Sił nie trwoniłbym...

(Wraca Troilus).

Cóż słychać, mój bracie?

Troilus. Ajaks wziął Eneasza do niewoli.
Jak śmiał on! Klnę się na niebiosa jasne,
Że albo oswobodzę Eneasza,
Albo zostanę sam jeńcem. Mój Boże,
Choćbym dziś zginąć miał, tem się nie strwożę!

(Odchodzi).
(Wchodzi Grek w bardzo pięknej zbroi).

Hektor. Stój tutaj, celem jesteś przewspaniałym.
Nie chcesz? Podoba mi się taka zbroja;
Skruszę ją, wszystkie rozerwę spojenia,
Gdy cię dostanę. — Ty nie chcesz stać, jagnię?
Więc goń! Twej zbroi tylko Hektor pragnie.

(Obaj oddalają się).
SCENA SIÓDMA.
Tamże.
Wchodzi ACHILLES w otoczeniu MYRMIDONÓW.

Achilles. Wkoło otoczcie mnie, me Myrmidony,
Na każde słowo bacząc! Gdzie się zwrócę,
Wy za mną. Siły zachowajcie świeże,
A skoro krwawy napotka nas Hektor,
Odgródźcie go parkanem waszych włóczni
I bez litości płatajcie go mieczem.
Za mną! Gdzie wskażę, spieszcie w zwartym rzędzie.
Hektor dziś musi trupem być i będzie!

(Odchodzą).
SCENA ÓSMA.
Tamże.
Zjawiają się: MENELAUS i PARYS. Później wchodzi TERSYTES.

Tersytes. A! Wpadł więc rogacz na fabrykanta rogaczy! Bardzo dobrze, byku; bardzo dobrze, ośle! Dziarsko tnij, Parysie, dziarsko, wróblu z dwumężną samiczką; dziarsko Parysie, dziarsko! O, byk górą! Uważaj, by cię nie wziął na rogi!

(Walcząc, znikają).
(Wchodzi M argarelon).

Margarelon. Wstań, niewolniku, broń się!
Tersytes. Kto ty?
Margarelon. Bastard Pryama.
Tersytes. I ja jestem bastardem; urodziłem się jako bastard i jako bastard dałem się wychować; jako bastard na duchu, na sercu, w każdym calu nieślubny. Niedźwiedź nigdy nie kąsa drugiego niedźwiedzia, dlaczegóż mieliby inaczej postępować bastardzi? Miej się na baczności, walka mogłaby być dla nas złym horoskopem: syn nierządnicy, walcząc dla nierządnicy, musi ściągać na się sąd niebios. Bądź zdrów, bastardzie!
Margarelon. Niech cię dyabeł porwie, ty tchórzu!

(Odchodzą).
SCENA DZIEWIĄTA.
Inna część pola walki.
Wchodzi HEKTOR.

Hektor. Zgniłka na wewnątrz, choć tak piękna z wierzchu!
Wspaniałość zbroi przypłaciłeś życiem,
Skończyłem dzienną już pracę. Na bogi,
Dość utoczyłeś krwi, mój mieczu, srogi!

(Zdejmuje hełm, odkłada miecz).
(Wchodzi Achilles z Mynnidonami).

Achilles. Hektorze, oto słońce już zapada,
Zdyszana, wtacza się noc w jego szlaki,
A gdy zagaśnie słońce na błękicie,
Wraz z dniem skończonym, Hektor skończy życie.
Hektor. Nie zaczniesz walki, gdy złożyłem zbroję.
Achilles. Walcie weń, chłopcy! Oto przy was stoję.

(Hektor pada).

Ilium! To samo oby cię spotkało!
Wszak w nim twe serce, twe nerwy, twe ciało!
Nuż, Myrmidony, krzykiem zwieście pora,
Że dłoń Achilla zabiła Hektora.

(Trąbią do odwrotu).

Słyszycie? Grecy trąbią do odwrotu!
Myrmidony. Tem samem hasłem brzmią trojańskie trąby.
Achilles. Smoczemi skrzydły noc osłania ziemię,
Rozdziela wojska, jak herold buławą:
Wpółnasycony, po ostatniem dziele
Możesz, mój mieczu, także spocząć śmiele.

(Wsuwa miecz do pochwy).

Przywiążcie trupa do ogona konia,
Abym go powlókł przez trojańskie błonia.

(Wszyscy odchodzą).
SCENA DZIESIĄTA.
Tamże.
AGAMEMNON, AJAKS, MENELAUS, NESTOR, DYOMEDES i inni wkraczają w tryumfalnym pochodzie. Za sceną okrzyki radości.

Agamemnon. Słyszycie wrzawę?
Nestor. Niech umilkną bębny!
Wojownicy (za sceną). Niech żyje Achil, pogromca Hektora!
Dyomedes. Wołają: Hektor padł z ręki Achilla.
Ajaks. Gdyby tak nawet, nie krzyczcież — do biesa!
Hektor, co najmniej, wart był Achillesa.
Agamemnon. Przejdźcie po cichu: doniosła to chwila.
W namiocie moim czekam na Achilla.
Gdy poległ Hektor, czas już mieć na względzie,
Iż runie Troja i koniec walk będzie.

(Odchodzą).
SCENA JEDENASTA.
Tamże.
Wchodzą: ENEASZ i TROJAŃCZYCY.

Eneasz. Wstańcie. My pola jesteśmy panami.
Niech nikt nie wraca do dom, tu nasz nocleg,

(Wchodzi Troilus).

Troilus. Hektor zabity!
Wszyscy. Hektor? Wielki Zeusie!
Troilus. Trup u końskiego wlecze się ogona
Po zawstydzonych owym czynem polach.
Chmurni bogowie, dajcie rychły koniec!
Z tronów swych, szydząc, patrzcie na srom Troi
I ulitujcie się, męczarnie skróćcie,
A z ostateczną nie zwlekajcie zgubą!
Eneasz. Nie rabuj, książę, otuchy rycerstwu!
Troilus. Nie zrozumiałeś mnie, skoro tak prawisz.
Nie mówię o ucieczce, trwodze, śmierci.
Oprę się wszystkim straszliwym zrządzeniom,
Któremi grożą bogi. Lecz padł Hektor!
Co na to powie Pryam, co Hekuba?
Kto się odważy na to, by jak puszczyk
Wnieść w mury Troi krzyk: „Hektor zabity!“
W kamień przemieni Pryama wieść owa,
W źródła, w Nioby — dziewki i kobiety;
W statuy — młodzież; całą wprawi Troję
W szaleństwo. Bogi słońce Troi gaszą:
Zguba Hektora jest zagładą naszą.
Lecz, stójcie! O, namioty wy przeklęte,
Tak dumnie ziemię frygijską depczące,
Niechaj powstaje sobie Tytan; muszę
Nawskróś was przetrząść! Tchórzliwy olbrzymie,
Zawiści naszej wszechświat nie rozdzieli:
Pognam za tobą, jakby złe sumienie,
Co stwarza widma na równi z obłędem.
Nuże, ku Troi, wojownicy krwawi,
Nadzieja zemsty niech wam boleść zdławi.

(Eneasz z Trojańczykami odchodzi).
(Wchodzi Pandarus).

Pandarus. Posłuchajcie mnie, posłuchajcie!
Troilus. Precz mi ohydne rajfurstwa narzędzie!
Hańba niech wieczną twą nagrodą będzie!

(Odchodzi).

Tersytes. Ładny balsam na łamanie w mych kościach. O, świecie, świecie! Oto, jak nagradzają biednego pośrednika! O, rajfurzy i uwodziciele, jakże gorąco zachęca się was do usług, a jak szkaradna czeka was potem zapłata! Dla czego zabiegi nasze spotyka tak miłe powitanie, a taka hańba idzie krok w krok za dokonanem przez nas dziełem? Jaką na to znaleść maksymę, jakie porównanie? Ach, otóż i ono:

Brzęczy rozkosznie pszczółka pracowita,
Póki ma żądło i miodu do syta.
Lecz skoro kolca pozbawią ją psotki,
Już niczem dla niej pieśń, niczem miód słodki.

Handlarze mięsa ludzkiego wypiszcie to sobie serem w kominie:

Ilu was jest tu z gildy Pandarowej,
Do łez wzruszeni bądźcie jego słowy.
W braku łez, westchnień niech tysiącem zagra
Współczucie wasze, lub choćby — podagra.
Bracia i siostry w rajfurskiem rzemiośle,
Niedługo przyszłość mój zapis wam pośle.
Mógłbym testam ent ów dać, choćby zaraz,
Lecz w wiódłbym gąski z Winczestru w ambaras.
Niech więc wprzód łaźnia ulgi trochę da mi,
Nim wam zapiszę gościec z dodatkami.

KONIEC.

CYMBELIN.
Przekład
STANISŁAWA ROSSOWSKIEGO.

OSOBY.

CYMBELIN, król Anglii
KLOTEN, jego pasierb.
LEONATUS POSTUMUS, szlachcie, małżonek Imogeny.
BELARYUSZ, banita, żyjący pod nazwiskiem Morgana.

GWIDERYUSZ, zwany Polidorem   synowie Cymbelina.
ARWIRAGUS, zwany Kadwalem

FILARYO, przyjaciel Postuma.
JACHIMO, rzymski szlachcie.
KAJUSZ LUCYLJSZ, rzymski poseł, wódz.
PISANIO, sługa Postuma.
KORNELIUSZ, lekarz.
DWAJ DWORZANIE Cymbelina.
FRANCUSKI SZLACHCIC, przyjaciel Filaryona.
DWAJ SENATOROWIE RZYMSCY.
RZYMSKI OFICER.
TRYBUN.
WRÓŻBITA.
DWAJ ANGIELSCY OFICEROWIE.
DWAJ DOZORCY.
KRÓLOWA, druga żona Cymbelina, matka Klotena.
IMOGENA, córka Cymbelina z pierwszego małżeństwa.
POKOJOWA Imogeny.

Szlachta, damy dworu, widziadła, muzycy, oficerowie, żołnierze, posłańcy, orszak.
Rzecz dzieje się naprzemian w Anglii i w Rzymie.

AKT PIERWSZY.

SCENA PIERWSZA
Anglia. Ogród w pałacu Cymbelina.
Wchodzą dwaj DWORZANIE.

Pierwszy dworzanin. Wszyscy tu chmurni. Krew tak nie podlega
Odmianom aury, jak w lot przybierają
Dworzanie minę króla.
Drugi dworzanin. Cóż się dzieje?
Pierwszy dworzanin. Córze, dziedziczce swojej, król na męża
Upatrzył syna żony, którą świeżo
Poślubił jako wdowę. Lecz tymczasem
Panna wybrała sobie sama męża,
Biednego wprawdzie, ale szlachetnego.
Ledwie złączonych rozdzielił gniew króla,
Ją szląc do kaźni, jego na wygnanie.
Stąd ów udany smutek dworzan. Sądzę,
Ze tylko pan nasz cierpi.
Drugi dworzanin. Tylko pan nasz?
Pierwszy dworzanin. I ten, co stracił ją; królowa również,
Żarliwa związku tego protektorka.
Lecz co do dworzan, to choć w ślad za królem
Czoło i twarz swą chmurnie marszczą, każdy
W głębi raduje się z tego.
Drugi dworzanin. I czemu?

Pierwszy dworzanin. Ów, odrzucony przez księżnę — to człowiek
Z gruntu bezecny, a ten, co ją posiadł,
(Raczej poślubił i wygnany został),
Równego nie ma chyba na tym świecie,
Bo i najlepszy jeszcze w tyle za nim.
Nie wyobrażam sobie nawet, aby
Zdołał ktoś drugi połączyć z urodą
Tyle cnót razem.
Drugi dworzanin. Nie przesadzasz, waszmość?
Pierwszy dworzanin. Za mało jeszcze pochwał mam dla niego.
Miasto rozwinąć całą jego wartość,
Ściągam ją raczej.
Drugi dworzanin. Jego ród, nazwisko?
Pierwszy dworzanin. Genealogii, wyznam, nie zbadałem
Aż do początków. Syn to Sycyliusza,
Który, jak wiecie, pod Kasybelanem
Wsławił się w walce z Rzymem, a godności
Od Tenancyusza dostał był za służbę
Równie chwalebną, jak wierną. Stąd właśnie
Przydomek jego „Leonatus“. Śtary
Dwóch jeszcze synów miał, obydwaj jednak
Zginęli mężnie w walce, z mieczem w dłoni.
Zabił go żal za nimi, których kochał
Całą potęgą serca. Pozostawił
Wdowę brzemienną. Dając życie temu,
O którym właśnie mowa — sama zmarła.
Wówczas król bierze w swą opiekę dziecko,
Daje mu imię Leonat Postumus,
Sam wychowuje go, bierze za pazia
I kształcić każe we wszystkiem, do czego
Nada się tylko. A chłopiec naukę
Chwytał, jak my, powietrze; każdy przedmiot,
Ledwie podany, wnet opanowywał.
Już wiosna żniwo dała mu. Żył tedy
U dworu jako wzór młodzieży, jako
Pacholę, starych poprowadzić zdolne.
A dla małżonki swej, z powodu której
Banicyą został obłożony, — wszakże

W nagrodę cnoty oddała mu siebie!
Co to być musi za człowiek, osądźcie
Po jej wyborze!
Drugi dworzanin. Chylę przed nim czoło
Po tem, co słyszę. Lecz powiedz mi, waszmość,
Nie ma król więcej, prócz niej, dzieci?
Pierwszy dworzanin. Nie ma!
Wprawdzie dwóch synów miał. Jeśli-ś ciekawy,
Posłuchaj: starszy trzy lata ukończył,
Młodszy zaś jeszcze w powijakach leżał,
Gdy ich skradziono... Nikt po dziś dzień nie wie,
Gdzie się podzieli.
Drugi dworzanin. Dawno to się stało?
Pierwszy dworzanin. Jakoś przed laty dwudziestu.
Drugi dworzanin. Czyż to możebne, by królewskich dzieci
Tak źle strzeżono i tak źle szukano,
Iż się nie znalazł ślad?
Pierwszy dworzanin. Prawda! To dziwne.
Niedbalstwo prawie śmieszne, lecz — niestety —
Prawdziwe.
Drugi dworzanin. Muszę wam wierzyć na słowo.
Pierwszy dworzanin. Cyt! Oto właśnie szlachetny pan idzie
Z królową i księżniczką...

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Tamże.
Wchodzą: KRÓLOWA, POSTUMUS, IMOGENA.

Królowa. Wierzaj mi, córo, ja zwyczajem macoch
Koso na ciebie nie popatrzę nigdy.
Mam stać na straży twej kaźni; ten strażnik
Sam ci podaje klucze od więzienia.
Tobie zaś, panie, pragnę być rzeczniczką,
By jak najrychlej uśmierzyć gniew króla.
Gniew ten jaskrawo jeszcze wciąż goreje,
Najlepiej przeto będzie, gdy się poddasz
Sądowi króla z tą cichą pokorą,
Jakiej wymaga rozsądek.

Postumus. Dziś jeszcze
Wyjadę.
Królowa. Znane ci niebezpieczeństwo.
Współczując z wami, zostawiam was samych.
Przejdę się po ogrodzie, choć surowo
Król mi nakazał wzbronić wam rozmowy.

(Wychodzi).

Imogena. Nędzna obłudo! Jak to ona umie
Pogłaskać, raniąc! Mój najdroższy mężu,
Trwoży mnie wprawdzie potroszę gniew ojca,
Ale nie skutki gniewu, byle-m jeno
Przysięgi wiernie dochowała tobie.
Teraz czemprędzej uchodź. Ja zostanę
Jako niezmienny cel złowieszczych spojrzeń.
Pociechą całą będzie mi nadzieja,
Że nie przepadniesz, drogi skarbie, w świecie;
Że cię obaczę znowu!
Postumus. O, ty moja
Królowo, pani! Nie płacz ty już dłużej!
Większą, niżeli mężczyźnie wypada,
Odsłaniam czułość. Ja tobie zostanę
Mężem tak wiernym, jak drugiego nie ma.
W Rzymie osiędę, w domu Filaryona,
Który w przyjaźni żył niegdyś z mym ojcem,
Choć mnie, co prawda, zna on tylko z listów.
Tam, o, królowo moja, szlij pisanie.
Oko me będzie z goryczy inkaustu
Dobywać słodkie słowa, które skreślisz.
Królowa (wracając). Proszę was, prędzej! Gdyby tak król nadszedł,
Bóg wie, jak ciężko tknąłby mnie gniew jego.

(Do siebie).

Trzeba go tutaj sprowadzić. On hojnie
Każdą mi krzywdę nagradza dla zgody,
I za zmartwienie każde suto płaci.

(Wychodzi).

Postumus. Gdyby się żegnać nawet i tak długo,
Jak życia starczy, męczarnia rozstania
Wzrosłaby jeno. Bywaj-że mi zdrowa!

Imogena. Nie odchodź jeszcze!
Za krótkiem byłoby to pożegnanie,
Gdybyś się wybrał tylko na przechadzkę.
Spójrz, luby, na ten brylant, on pochodzi
Od mojej matki, przyjm go, drogie serce —
I noś, dopóki nie poślubisz innej,
Gdy Imogena umrze.
Postumus. Co? Co? Innej?
O wielkie bogi, tę mi tylko dajcie,
Którą posiadam już; więzami śmierci
Uściskom innej wydrzejcie mnie. Oto

(Nasadzając pierścień na palec).

Bądź ze mną zawsze, jak długo potrafi
Świadomość ciebie utrzymać na palcu.
Najdroższa i najlepsza! Jak za ciebie
Zmieniłem me ubogie „ja“, wyjść muszę z zyskiem
I przy zamianie symbolów uczucia.
Jako pamiątkę miłości noś więzy,
Które nakładam najcudniejszej z wszystkich
Więzionych istot.

(Wkłada jej naszyjnik).

Imogena. O, wszechmocne bogi.
Kiedy-ż znów ujrzym się?

(Wchodzi Cymbelin z orszakiem).

Postumus. Król tutaj... Biada!
Cymbelin. Ty, kreaturo nędzna! Precz z mych oczu!
Zginiesz, jeżeli pomimo zakazu
Dłużej się ważysz dwór nasz kalać sobą.
Trucizną jesteś dla mej krwi.
Postumus. Niech bogi
Ciebie i co dobrego jeszcze jest przy tobie,
Mają w swej pieczy. Idę!

(Wychodzi).

Imogena. Mniej okropną
Śmierć by mi była!
Cymbelin. O, ty zaślepiona,
Zamiast mi młodość wznowić, zdwajasz jeszcze
Liczbę lat moich.
Imogena. Nie szkodź sobie, panie,
Zbytniem wzruszeniem. Gniewu się nie zlęknę...

Od trwogi, bolu chroni mnie, jak pancerz,
Głębsze uczucie...
Cymbelin. Drwisz? Gardzisz mą łaską?
Imogeiia. Czem dla mnie łaska, gdy nie mam nadziei?
Cymbelin. Mogłaś za męża mieć syna królowej!
Imogena. Mogłam! Na szczęście nie musiałam! Orła
Nie rzucę dla jastrzębia!
Cymbelin. Lepszy tobie
Żebrak... Nad moim tronem dzięki tobie
Hańba zawisła.
Imogena. Bo mi zabroniono
Nowym go blaskiem oblec.
Cymbelin. O, nędznico!
Imogena. Z twojej to winy, panie, kocham jego,
Wychowywana przezcię z nim pospołu.
Każdej kobiety godzien on być mężem...
Czem-że ja w obec niego?
Cymbelin. Oszalała!
Imogena. Tak, prawie! Niechaj bogi mnie uleczą.
Czemuż nie jestem ja pasterską córą,
A Leonatus mój, synem pasterza!

(Wchodzi królowa).

Cymbelin. O, bezrozumna!

(Do królowej).

Znowu byli razem!
Nie posłuchałaś mnie! Bierzcie ją zaraz —
I do ciemnicy!
Królowa. Cierpliwości, królu.
Ty, pani córo, milcz... Mój drogi władzco,
Zostaw nas samych i szukaj rozrywki,
Jakiej zapragniesz.
Cymbelin. Nie! Niechaj wysycha
Kropla po kropli krwi w niej co dnia; niechaj
Wyschnięta, stara, zginie przez swe głupstwo.

(Wychodzi. — Wchodzi Pisanio).

Królowa. Fe! (Do Imogeny). Daj-że spokój! — Oto jest wasz sługa.
Cóż tam nowego przynosisz nam, waszmość?
Pisanio. Syn twój królowo, napadł mego pana.

Królowa. Co? Lecz nie przyszło przecie do nieszczęścia?
Pisanio. Nie brakowało wiele, ale pan mój
Nie bił się z przeciwnikiem, igrał jeno,
Wolny od gniewu, aż ich rozdzieliło
Kilku pobliskich panów...
Królowa. To mnie cieszy!
Imogena. Tak! Syn wasz, ojca mojego przyjaciel,
Ujął się za nim! Co za bohaterstwo,
Napaść banitę! Gdyby tak w Afryce
Spotkać się mogli i gdybym ja przy nich
Stać mogła z igłą w ręku, aby przekłuć
Nędznika, który cofnie się... — Pisanio!
Czemu swojego opuściłeś pana?
Pisanio. Bo mi pójść kazał, surowo wzbraniając,
Bym towarzyszył mu chociaż do fortu.
Tutaj zaś podał mi przepisy służby,
Jaką mam pełnić przy waszej miłości,
Jeśli zażądasz.
Królowa. Wiernym był ci zawsze
Pisanio sługą. Ze będzie nim nadal,
Masz na to słowo me.
Pisanio. Wasza wysokość
Raczy podziękowanie przyjąć.
Królowa (do Imogeny). Przejdź się ze mną!
Imogena (do Pisania). Zgłosisz się waszmość do mnie w pół godziny.
Pragnę, byś jeszcze na pokładzie statku
Pomówił z moim panem. — Teraz odejdź.

(Wszyscy wychodzą).
SCENA TRZECIA.
Plac publiczny.
KLOTEN, DWAJ LORDOWIE.

Pierwszy lord. Mości książę, należałoby zmienić koszulę. Z powodu bowiem gwałtownej walki, ziejesz wasza książęca mość parą, jak ofiara. Skąd powietrze wychodzi, tam ono i wchodzi, a zaprawdę nie masz pod stropem tak dobrego powietrza, jak to, które wasza książęca mość wydajesz.
Kloten. Przebrałbym koszulę, gdyby była skrwawioną. — Cóż, zraniony?
Drugi lord (na stronie). Eh, nawet jego cierpliwość nie poniosła szwanku.
Pierwszy lord. Zraniony? Jego ciało jest chyba fantazmatem lub powietrzną pochwą dla ostrza, jeśli nie został zraniony.
Drugi lord (na stronie). Rapier uciekał w tył, jak dłużnik za miasto.
Kloten. Nędznik, nie dotrzymał mi placu.
Drugi lord (na stronie). Biegł ci ciągle do twarzy.
Pierwszy lord. Bo też kto wam dotrzyma placu, mości książę? Macie podostatkiem gruntu, ale on jeszcze ustąpił wam pola.
Drugi lord (na stronie). Na tyle cali, ile masz oceanów pod sobą. — Lizuny!
Kloten. Żałuję, że waszmość panowie wpadliście pomiędzy nas.
Drugi lord (na stronie). Ja niemniej. Byłbyś przecie raz wymierzył na ziemi, ile długości ma twoja głupota.
Kloten. Tego człowieka kochać, a mnie dać kosza!
Drugi lord (na stronie). Księżniczka w piekle smażyć się będzie, jeśli grzechem jest uczynić dobry wybór!
Pierwszy lord. Zawsze to twierdziłem, mości książę, że jej rozsądek nie może dotrzymać kroku jej urodzie. Jest ona jak piękny obrazek, z którego jednak nie promienieją blaski ducha.
Drugi lord (na stronie). Pięknie wyszłaby na tem, gdyby chciała blaski swe roztaczać przed głupotą.
Kloten. Pójdźcie, mości panowie, na moje komnaty. Szkoda, że obeszło się bez wypadku.
Drugi lord (na stronie). Chyba z oślą skórą!
Kloten. Cóż, pójdziecie panowie z nami?
Pierwszy lord. Do usług, mości książę.
Kloten. Chodźmyż wszyscy razem.

Drugi lord. Dobrze, panie!
SCENA CZWARTA.
Komnata w pałacu.
IMOGENA, PISANIO.

Imogena. Na wałach portu stój, jak wmurowany
I badaj każdy okręt. Stratą, równą
Stracie zbawienia, byłoby to dla mnie,
Gdyby list jego nie doszedł. Mów, jakie
Były ostatnie słowa twego pana?
Pisanio. Rzekł: „O, królowo droga!“
Imogena. Wionął chustką?
Pisanio. I do ust swoich tulił ją gorąco.
Imogena. Płótno bez czucia szczęśliwsze odemnie!
Czy to już wszystko?
Pisanio. Nie! Jak długo jeszcze
Okiem i uchem mogłem go rozróżnić,
Stał na pokładzie, szląc wciąż znaki chustką,
Rękawiczkami, kapeluszem, pragnąc
Wyrazić niemi, co czuł w głębi serca:
Jak dusza jego uchodzi powoli,
A jak pospiesznie okręt.
Imogena. Było trzeba
Zostać, aż wyda ci się jak ptak małym
I jeszcze mniejszym.
Pisanio. Tak też uczyniłem.
Imogena. Byłabym nerwy oczu wytężyła
Aż do pęknięcia, by śledzić go póty,
Póki nie zmalał jak koniuszek igły
I jako punkcik nie zniknął w przestworzu —
Potem zaś oczy odwrócić i płakać. Pisanio,
Kiedy od niego wieść przyjdzie?
Pisanio. Najbliższą
Pewnie okazyą.
Imogena. Nie miałam dość czasu
Na pożegnanie; tyle pięknych rzeczy
Chciałam mu jeszcze opowiedzieć o tem,
Jak myśleć o nim będę tu w godzinach,
Które wyznaczy; chciałam, aby przyrzekł,
Że i wśród Włoszek wiernym mi zostanie;

Chciałam go prosić, aby się w modlitwach
Spotykał duchem ze mną co dnia rano,
W południe, w wieczór, w onych porach bowiem
Wznosi się dusza moja ku niebiosom.
W końcu ujęłabym jeszcze w dwa słodkie
Słowa me usta przez pocałowanie.
Lecz właśnie ojciec nadszedł, niby mroźny
Powiew północy, który pączki warzy,
Zanim rozkwitną.

(Wchodzi dama dworu).

Dama. Najjaśniejsza pani
Przyzywa waszą wysokość.
Imogena. Pamiętaj
O mych rozkazach!
Pisanio. Wypełnię je święcie.


SCENA PIĄTA.
W Rzymie, w domu Filaryona.
FILARYO, JACHIHO, FRANCUZ, HOLENDERCZYK, HISZPAN.

Jachimo. Wierzaj mi, panie, znałem go w Anglii. Znaczenie jego rosło; spodziewano się po nim wielkich rzeczy, a że nie zawiódł oczekiwań, dowodem późniejsza sława. Byłbym jednak wówczas patrzył nań bez podziwu, chociażby nawet miał na pokaz spis swych wysokich przymiotów tak, iżby je można jeden po drugim wyczytać.
Filaryo. Mówisz o czasach, gdy nie dojrzał jeszcze ciałem, ani duchem.
Francuz. Widziałem go we Francyi. Tam było więcej takich, którzy równie bystro potrafili patrzeć w słońce.
Jachimo. Pojął za małżonkę córkę swego monarchy; jej wartość także obniża jego szalę. Dlatego to fama przedstawia go świetniej w swych barwach, niż rzeczywistość.
Francuz. A przytem banicya...
Jachimo. I aprobata tych, którzy pod sztandarem księżniczki stojąc, płaczą nad żałosnem rozdzieleniem, przedziwnie wznosi go ponad słuszną miarę — może być dla tego tylko, by ją utwierdzić w postanowieniu. Jakże łatwo bowiem mogłoby ono runąć pod atakiem byle kolubryny, gdyby pojęła za mąż żebraka, którego ubóstwa nie zrównoważą najwyższe przymioty! Jakimże to jednak stało się sposobem, iż zamieszka on u was? Skąd data?
Filaryo. Ja i jego ojciec byliśmy towarzyszami broni; ileż to razy ocalił mi on życie!

(Wchodzi Postumus).

Otóż i mój Anglik! Wciągnijcie go do waszego grona, jak przystoi ludziom stojącym na wyżynie waszego wykształcenia, wobec tak znakomitego cudzoziemca. Proszę was bardzo, zaznajomcie się waszmoście z tym panem, z którym wiążą mnie węzły zaszczytnej przyjaźni.
Francuz. Miałem sposobność poznać pana już w Orleanie.
Postumus. Istotnie. Od tego też czasu jestem dłużnikiem pańskim i chociaż długi zawsze staram się płacić, nie wiem jak wyrównam rachunek doznanej ze strony waszmość pana uprzejmości.
Francuz. Zbyt wysoko cenicie, panie, drobne moje przysługi. Sprawiło mi to prawdziwą przyjemność, iż mogłem pogodzić pana z moim rodakiem. Czyż nie należałoby ubolewać, gdybyście w przystępie zabójczego rozgoryczenia stanęli naprzeciw siebie z powodu takiej drobnostki.
Postumus. Wybaczcie, panie; byłem wtedy młodym jeszcze podróżnikiem. Kierowała mną raczej chęć samodzielności, niźli rozsądek, który nakazuje we wszystkiem podlegać cudzym doświadczeniom. Lecz i dzisiaj, gdy zapatrywania moje już dojrzały — choć nie wiem, żali nie jest pyszałkostwem, przypisywać sobie coś podobnego — i dzisiaj nie wydaje mi się to, o co nam poszło, taką drobnostką.
Francuz. W każdym razie, powód do rozprawy był za drobny; zwłaszcza dla ludzi, z których jeden drugiego byłby zabił niezawodnie, a kto wie, może nawet obaj byliby zginęli.
Jachimo. Czy wolno, nie narażając się na zarzut natręctwa, zapytać, o co poszło?
Francuz. Bagatela! Sprzeczka była publiczną, a treść jej można opowiedzieć bez obawy o nieprzyzwoitość. Poruszono mianowicie sprawę bardzo podobną do tej, o której rozprawialiśmy wczoraj wieczorem, gdy mianowicie każdy z nas chwalił kobiety swego kraju. Ten pan utrzymywał wtedy i oświadczył gotowość poprzeć sąd swój krwią z pod serca, iż jego pani piękniejszą jest, cnotliwszą, roztropniejszą, czystszą, stalszą i mniej dostępną pokusom, niż którakolwiek z najznaczniejszych dam Francyi.
Jachimo. Wasza pani zapewne zmarła, albo też zmieniłeś waszmość sam pierwotne swe zdanie.
Postumus. Bynajmniej. Ja trwam równie silnie przy mem zdaniu, jak ona przy swej cnocie.
Jachimo. Nie powinniście, panie, stawiać jej tak wysoko ponad nasze Włoszki.
Postumus. Nie opuściłbym nic z pochwał nawet wówczas, gdyby mnie znowu tak podrażniono, jak we Francyi. Mój podziw dla tej damy jest większy, aniżeli nawet miłość dla niej.
Jachimo. Nic łatwiejszego, jak nazwać którą z dam angielskich równie piękną i dobrą, a przecie za piękne to i za dobre byłoby wobec rzeczywistości. Gdyby nawet pańska dama przewyższyła inne znane mi kobiety tak samo, jak ów brylant na pańskiej ręce przyćmiewa inne brylanty, to jeszcze i wtedy przyznałbym jej tylko wśród wielu pierwszeństwo. Lecz podobnie, jak mnie nie zdarzyło się widzieć najcenniejszego z pośród wszystkich brylantów, trudno przypuszczać panie, jakobyś miał poznać kobietę, której żadna inna nie dorówna.
Postumus. Chwalę ją tak, jak ją cenię: na równi z mym brylantem.
Jachimo. To znaczy?
Postumus. Wyżej, niźli wszystkie dobra tego świata.
Jachimo. Ha, chyba niezrównana ukochana pańska nie żyje, albo też warta tyle, co lada błyskotka.
Postumus. Waszmość pan jesteś w błędzie. Ten kamień sprzedanym być może w razie, gdyby znalazł się nabywca dość bogaty, aby go kupić, lub też dość zasłużony, aby go otrzymać w prezencie. Natomiast dama, o której mowa, nie jest na sprzedaż, jako prawdziwy dar bogów.
Jachimo. Czy dar wam, panie, zesłany przez bogów?
Postumus. Co więcej: dar, który przy ich pomocy mam nadzieję ustrzedz.
Jachimo. Nie przeczę; może ona prawnie do was należeć, jako żona; ale czyż kaczki nie zapędzają się i na cudze stawy? Wszakże i pierścień wasz może paść ofiarą kradzieży. Tak więc z dwóch nieporównanych dóbr, jakiemi się waszmość pan szczycisz, jedno jest niepewne, drugie zawisło od przypadku. Przebiegły złodziej, zręczny uwodziciel bez trudu pozbawiliby was obu skarbów.
Postumus. Na szczęście nie masz we Włoszech nikogo równie zręcznego, by owładnąć zdołał czcią mej ukochanej — jeżeli to miałeś waszmość na myśli, nazywając ją dobrem niepewnem. Nie wątpię, że złodziei macie w tym kraju podostatkiem, a jednak o pierścień swój jestem zupełnie spokojny.
Filaryo. Mości panowie, przejdźmy do innego przedmiotu.
Postumus. I owszem. Czcigodny signor, wasz przyjaciel, panie — za co szczerą żywię dlań wdzięczność — traktuje mnie bynajmniej nie jak obcego; odrazu jesteśmy z sobą na poufałej stopie.
Jachimo. Pozwml mi waszmość tylko pięć razy tyle słów wymienić z waszą piękną władczynią, a już dam sobie z nią radę. Zmuszę ją do kapitulacyi, do poddania się, bylebym jeno znalazł przystęp i sposobność.
Postumus. Nie, nie!
Jachimo. Zakładam się o połowę mego majątku, jeśli waszmość ze swej strony założysz się o pierścień, który wedle mego szacunku wart jest jeszcze więcej; zakładam się raczej jednak dla zburzenia twej naiwnej ufności, niż dla naruszenia twego honoru. Aby zaś w niczem go nie obrazić, utrzymuję mój zakład wobec wszystkich kobiet tego świata.
Postumus. Uwodzi waszmość pana zbytnia pewność i nie wątpię, że spotka cię to, na co zasługuje podobna próba.
Jachimo. A mianowicie?
Postumus. Zawód, chociaż w gruncie próba owa zasługuje na coś więcej jeszcze: na karę.
Filaryo. Dość już, mości panowie! Cała rzecz wykłuła się zbyt raptownie; niechże pójdzie, jak przyszła — a was proszę, poznajcie się z sobą dokładniej.
Jachimo. Chętnie moje i mego sąsiada mienie postawiłbym na udowodnienie tego, co powiedziałem.
Postumus. Którą-ż kobietę obrałbyś, panie, za przedmiot swego zamachu?
Jachimo. Tę właśnie, mój panie, w której wierność wierzysz tak niezłomnie. Stawiam naprzeciw pańskiego pierścienia dziesięć tysięcy dukatów, pod warunkiem, że polecisz mnie u dworu, na którym przebywa owa dama. I niczego nie żądam więcej ponad to, jak dwukrotnej z nią roznmwy, a przywiozę stamtąd cześć jej, twojem zdaniem, tak nieugiętą.
Postumus. A więc złoto stawiam naprzeciw pańskiego złota. Co się tyczy pierścienia, jest mi on równie drogi, jak mój palec, który jest jego częścią.
Jachimo. Ostrożność zdradza w waszmości panu gorącego kochanka. Ale chociażbyś kupił ciało niewieście płacąc miliony za łut każdy, nie ustrzeżesz go od zepsucia. Podoba mi się jednak pańska trwożliwość, bo wskazuje na człowieka religijnego.
Postumus. Mówisz tak, panie, z nawyczki; przypuszczam, że uczciwe są twe zamiary.
Jachimo. Jestem panem i mistrzem słów mych, i przysięgam, że nie cofnę się przed wykonaniem tego, co rzekłem.
Postumus. Czyżby naprawdę? Pożyczę waszmości panu mój pierścień aż do czasu powrotu. Zróbmy-ż ugodę. Cnota mojej damy wyższą jest od niegodziwości twych myśli. Wyzywam cię, panie; zakład stoi. Oto mój pierścień.
Filaryo. Nie, nie ma zakładu!
Jachimo. Na bogi, zakład stoi; jeśli nie przyniosę panu dostatecznych dowodów, iż posiadłem najcenniejszy skarb twej ukochanej, to otrzymasz odemnie razem ze zwrotem pierścienia dziesięć tysięcy dukatów. Jeśli zostanę pokonany, jeśli owa dama obroni swój honor, na którym tak budujesz, to ona, pański klejnot, ten klejnot i moje złoto należeć będą do ciebie. Ale, powtarzam raz jeszcze: wszystko to pod warunkiem, iż zostanę przez waszmość pana poleconym.
Postumus. Przyjmuję warunki. Spiszemy punkta ugody i tylko stosownie do nich będziesz waszmość pan odpowiedzialnym. Jeśli potrafisz, panie, wykonać swe przechwałki, jeśli dowiedziesz mi niewątpliwie, że zwyciężyłeś, nie wezmę ci tego wcale za złe, byłby to bowiem dowód, że szło o kobietę niegodną sporu; jeśli jednak ona nie da się uwieść, jeśli nie zdołasz waszmość pan wykazać się sukcesem, w takim razie odpowiesz mi, panie, z mieczem w ręku za niecne myśli i zamach na jej niewinność.
Jachimo. Podaj, panie, rękę: zgoda! Umowę zawrzemy wobec sądu, a potem niezwłocznie wyruszam do Anglii, by przedsięwzięcie nasze nie ostygło, nie zamarło. Pójdę po pieniądze i każę zakład nasz utrwalić pisemnie.
Postumus. Dobrze.

(Postumus i Jachimo wychodzą).

Francuz. Czyżby mieli naprawdę obstawać przy tem?
Filaryo. Signor Jachimo nie ustąpi. Pójdźmy za nimi!

(Wychodzą).

SCENA SZÓSTA.
Anglia. W pałacu Cymbelina.
Wchodzą: KRÓLOWA, DAMY DWORU, KORNELIUSZ.

Królowa. Zrywajcie kwiaty, póki na nich rosa.
Gdzie spis jest?
Dama dworu. U mnie, najjaśniejsza pani.
Królowa. Możecie odejść.

(Damy dworu wychodzą).

Czy mi przyniosłeś, doktorze, te proszki?
Korneliusz (podając proszki). Wasza wysokość raczy je odebrać.
Czy wolno jednak — słuchając sumienia —
Spytać, do czego najjaśniejszej pani
Tych trucizn, które wprowadzone w ciało
Muszą sprowadzić śmierć, powolną wprawdzie,
Lecz niezawodną?
Królowa. Dziwi mnie, doktorze,
Twoje pytanie. Czy-żem nie dość długo
Twą uczenicą? Czy mnie nie uczyłeś
Jak się esencye robi, jak wyciągi,
Kadzidła — tak iż nawet król nasz wielki
Prosił mnie nieraz o próbki mej sztuki?
Cóż więc dziwnego, gdy kształcąc się dalej,
(Wszak za dyablicę nie będziesz mnie trzym ał),
Rozszerzyć pragnę zakres mojej wiedzy
Nowych szeregiem prób? Nauki siłę
Wybadać pragnę na tworach tak nędznych,
Ze szkoda na nie stryczka, (nie na ludziach!)
Próbując skuteczności owych środków,
Chcę zastosować potem antidota,
By poznać cechy i siły substancyi.
Korneliusz. Stwardnieje serce waszej wysokości
Skutkiem tych badań. Sam widok działania
Bywa w podobnych razach równie wstrętny,
Jak i szkodliwy.

(Wchodzi Pisanio).

Królowa. Bądź waszmość spokojny

(Do siebie).

Otóż pochlebca ów nędzny! Nasamprzód
Na nim spróbuję; sprzyja swemu panu,
A mego syna nie cierpi.

(Do Pisania).

Pisanio!

(Do Korneliusza).

Już nie potrzeba mi ciebie, doktorze.
Możesz pójść.
Korneliusz (do siebie). Mam cię, pani, w podejrzeniu!
Lecz nie dopuszczę do złego.
Królowa (do Pisania). Posłuchaj!
Korneliusz (do siebie). To nie podoba mi się. Ona sądzi,
Że jad trawiący dostała: o, znam ją,
I nie ważyłbym się piekielny środek
Dawać osobie, jak ona, przewrotnej...
Ten na czas krótki tylko oszałamia.
Być może, zechce ona go próbować
Naprzód na kotach, psach, potem wciąż wyżej...
Ale w pozornej śmierci z tej trucizny
Niebezpieczeństwa brak; na krótko tylko
Dusza popada w senną martwość, aby
Zbudzić się tem raźniejszą... W błąd ją wwiedzie
Fałszywy pozór; a ja tem wierniejszy,
Iż fałsz popełniam.
Królowa. Możesz pójść, doktorze,
I czekać aż cię wezwiemy.
Korneliusz. Do usług!

(Odchodzi).

Królowa. Wciąż jeszcze płacze? Jak sądzisz: czy z czasem
Nie uspokoi się i z rezygnacyą
Głupstwa nie zrzeknie się? Czyń, co możliwe.
W chwili, gdy rzekniesz mi, iż ona kocha
Mojego syna, staniesz tak wysoko,
Jak twój pan; wyżej jeszcze: padła bowiem
Trafem szczęśliwość jego, a nazwisko
Wkrótce ostatni oddech wyda. Wrócić
Nie może, ani zostać tam, gdzie bawi,

Zmieniając miejsce, zmieni jedną biedę
Na drugą; każdy dzień burzy mu tylko,
Co stworzył w dniu poprzednim. Jakaż
Korzyść z człowiekiem wiązać się, co runął,
I już nie wstanie; bo nawet przyjaciół
Nie ma, gotowych poprzeć go!

(Opuszcza puszkę, którą Pisanio podejmuje).

Podjąłeś,
Nie wiedząc, co to; przyjmże za twe trudy.
Własny to wyrób rąk mych; pięciokrotnie
Króla ocalił od śmierci i nie znam
Nic, coby bardziej wzmacniało. Zachowaj
Dar, jako zakład znaczniejszej nagrody,
Którą gotuję tobie. Twojej pani
Powiedz, od siebie, jak się rzeczy mają.
A pomyśl, jak się zmienią twoje losy;
Przychylność księżnej zachowasz, a zyskasz
Przychylność mego syna — nie zapomni
On tej przysługi. Króla ja już skłonię,
By wszystko, czego zapragniesz, uczynił,
Najbardziej jednak mnie tem do wdzięczności
Zobowiązałbyś. Przyszlij mi fraucymer
I rozważ dobrze, coś słyszał.

(Pisanio odchodzi).

Lis szczwany
I nieugięty, swego pana rzecznik,
Jej zasię mentor, baczący wciąż na to,
By zachowała serce małżonkowi.
Jeśli spożyje tylko, co mu dałam,
Nie będzie miała Imogen nikogo,
Ktoby się podjął poselstwa miłości,
A jeśli ona przecie nie ulegnie,
Skosztuje w końcu także tych przysmaków.

(Pisanio wraca z damami dworu).

Tak, doskonale! Te fiołki, dzwonki,
Pierwiosnki, wnieście do mojej sypialni.
Bądź zdrów, Pisanio! A nie zapominaj
O moich słowach.

(Królowa i damy dworu wychodzą).

Pisanio. O, tak! Nie zapomnę!
Nim pana zdradzę, raczej wprzód na ścięcie,
Oddam mą głowę... To przyrzekani święcie!

(Wychodzi).
SCENA SIÓDMA.
Inny pokój w pałacu.
Wchodzi IMOGENA.

Imogena. Ojciec surowy, fałszywa macocha,
Głupi zalotnik zamężnej kobiety,
Banita mąż jej — o, ten mąż, ten drogi,
Mąk mych korona, bo-ć dla niego wszystko
Cierpię! Dlaczegóż mnie nie ukradziono
Tak, jak mych braci? Czyz to nie szczyt nędzy
Żałość na tronie? O, błogosławieni
Maluczcy, którym jest okrasą życia
Spełnienie godnych życzeń. — Któż tam znowu?

(Wchodzi Pisanio i Jachimo).

Pisanio. Księżno, ten rączy kawaler przybywa
Z Rzymu z listami pana.
Jachimo. Nie drżyj, pani!
Zacny Leonat zdrów i żyw, pozdrawia
Waszą wysokość.

(Wręcza Imogenie list).

Imogena. Dziękuję wam, panie,
Mój miły gościu.
Jachimo. Jakież bogactwo ozdabia ją z zewnątrz!
Jeśli i dusza jej równie wspaniała,
Wówczas unikat widzę w niej. Feniksa,
I wiem, że przegram. Wspieraj mnie, odwago,
A ty, zuchwalstwo, uzbrój mnie! Inaczej
Przyjdzie mi walczyć na sposób partyjski:
W ucieczce — ba, bez walki uciec!

Imogena (czyta:) „Jestto szlachcic znakomitej familii, którego przyjaźń niezmiernie mnie zobowiązuje. Ceń go w równej mierze, jak ci drogą twoja wierność.

Leonatus.“

Dalej nie czytam głośno:
Lecz owo „dalej“ płomieniem napełnia
Głąb mego serca i wdzięczność w niem wznieca.
Witajże, zacny panie — z serdecznością,
Na jaką tylko stanie mnie i jaką
We wszystkiem znajdziesz.
Jachimo. Dzięki, zacna pani!
Co? Poszaleli ludzie? Czyż natura
Dała wzrok tylko do patrzenia w niebo,
W ten sklep wspaniały nad morzem i lądem?
Czyli też po to, by gwiazdę od gwiazdy
Zdołać rozróżnić, kamyk od kamyka?
Zali-ż ten cenny ap arat nie pozna,
Co brzydkie, a co piękne?
Imogena. Skąd te myśli?
Jachimo. Nie, tu nie oko w grze. Pokażcie małpie
Tak różne dwie kobiety, a powita
Jedną zgrzytaniem, drugą pieszczotami.
I nie w rozsądku rzecz — matołek nawet
Mądrym piękności będzie sędzią; zatem
Lubieżność? Ależ brud przeciwstawiony
Takim urokom, zmusiłby wnet żądze
Wyżygać nawet czczość — a jakże mógłby
Wzniecić łakomstwo?
Imogena. Co wam, zacny panie?
Jachimo. Pragnienie przetężone; żądza syta,
A głodna; beczka dziurawa, a pełna —
Nie dosyć pożreć jagnię, chce się jeszcze
Jelit...
Imogena. Gdzież myśl was unosi, mój panie?
Może wy chorzy?
Jachimo. Nie, księżno, jestem zdrów. Mój przyjacielu,
Zechciej popatrzeć, gdzie jest mój służący.
Nie zna on miejsca, a głupi!
Pisanio. Właśnie wyjść chciałem na jego spotkanie.

(Wychodzi).

Imogena. Jakże powodzi się mojemu panu?
Jachimo. Wybornie, księżno!
Imogena. A czy wesoły?

Jachimo. Nieinaczej, sądzę.
Bardzo wesoły. Nikt go nie prześcignie
W figlach i żartach. Zwą go też powszechnie
Swawolnym synem Anglii.
Imogena. Będąc tutaj,
Objawiał skłonność do smutku, jakkolwiek
Przyczyn sam nie znał.
Jachimo. Ja go nie widziałem
Nigdy poważnym. Leonat ma druha
Francuza, pan to znakomity wielce;
Serce zostawił, zdaje się, w ojczyźnie,
Okrutnie wzdycha więc. Wesoły Anglin,
Wasz cny małżonek, śmieje się i woła:
Pęknę, doprawdy, gdy pomyślę sobie,
Że człowiek, który z słuchu i doświadczeń
Wie, czem kobiety są i czem być muszą,
Będąc swobodnym, tęsknić jeszcze może
Do jarzma.
Imogena. Tak powiada mój małżonek?
Jachimo. Tak — i aż płacze ze śmiechu. Prawdziwa
Rozkosz, posłyszeć go, jak kpi z Francuza.
Ano, bywają wśród mężczyzn czasami
Nagany godni.
Imogena. Nie on jednak, sądzę.
Jachimo. Zachowaj Boże! Choć za łaskę niebios
Mógłby wdzięczniejszym być. On mnie zadziwia.
Ale co do was, księżno, (w której widzę,
Zyskał Leonat więcej, niż zasłużył),
Podziw z współczuciem łączą się.
Imogena. Dla kogo?
Jachimo. Dla dwojga istot.
Imogena. Czy ja jedna jestem?
Tak dziwnie patrzysz. Cóż we mnie takiego
Widzisz, co litość wzbudza?
Jachimo. Rzecz to smutna!
Gdy ktoś porzuca słońce i szczęśliwym
Czuje się w norach ohydnych przy blasku
Łojówki.

Imogena. Bardzo proszę was, mój panie,
Chciejcie się jaśniej nieco wytłumaczyć,
W czem źródła waszej litości nademną?
Jachimo. Bo inna dziś —
Chciałem rzec — z waszych praw — lecz nie? Już dosyć!
Bogów jest rzeczą grzech taki ukarać,
Nie moją, mówić o nim...
Imogena. Wnosić muszę,
Że wam wiadomo coś, co mnie obchodzi.
Gdy zaś przeczucie złego często silniej
Dręczy, niż pełna świadom ość; (złe bowiem
Samo się nieraz naprawia, lub jeśli
W czas je poznamy, daje się naprawić)
Proszę: powiedzcie, co was równocześnie
Gna i wstrzymuje?
Jachimo. O, gdybym te usta
Miał dla kąpania mych ust, a tę rękę,
Której dotknięcie jedno już wymusza
Śluby wierności; to lice, co więzi
Nieokiełzane loty moich spojrzeń,
Ku sobie tylko żar ich ciągnąc; czyżbym
Zdołał ust dotknąć zużytych, ja k schody
Na Kapitolu? Hańbo! Czyżbym ręce
Twarde od płatnych, fałszywych uścisków,
(Bo fałsz ich pracą), tulił; albo, czyżbym
Mógł spojrzeć w oczy nędzne i opełzłe,
Tak migające, jak światełko knotu,
Co siedzi w starym łoju? Ach, zaprawdę,
Rzecz słuszna, aby na taki upadek
Runęło całe piekło przekleństw!
Imogena. Mąż mój
Chyba zapomniał Anglię.
Jachimo. A z nią — ciebie?
Niechętnie tylko przynoszę wiadomość
O sprosnej jego zmianie; gorżkie słowa
Dostały się na usta z głębin smutku,
Zwabione tylko wdziękiem twoim, pani!
Imogena. Dosyć już! Nie chcę więcej słyszeć o tem?

Jachimo. Boska istoto! Twa hańba, jak febra,
Wstrząsa mem sercem. Kobieta tak piękna,
Spadkobierczyni królestwa, podwójnie
Mogłaby godność króla podnieść. On zaś
Twymi pieniądzmi płacąc, nierządnice
Ściąga, zepsuciem nawskróś przetrawione,
Za grosz z chorobą igrające każdą,
Jaka powstaje z gnicia; te zbiorniki
Jadu, truciznę nawet zatruć zdolne.
Musisz się zemścić, pani, jeśli jesteś
Istotnie córą królów, nie wyrzutkiem
Wielkiego rodu...
Imogena. Co? Ja — mścić się?
Jakim sposobem? Jeżeli to prawda,
(Ale mam serce, które się nie łatwo
Da w błąd wprowadzić uszom); jeśli prawda,
Jakże się zemścić mam?
Jachimo. On tobie, pani,
Każe żyć w zimnem łożu, jak westalce,
A sam, ku hańbie twej, za twe pieniądze,
Wśród najszpetniejszych żądz nurza się! Zemsta!
Ku pocieszeniu oto masz mnie, pani,
A szlachetniejszym będę, niźli zbieg ów,
I lepiej wytrwać potrafię w miłości,
Korny, dyskretny.
Imogena. Pisanio, Pisanio!
Jachimo. Z mych ust zdejm, pani, śluby wiernej służby!
Imogena. Precz, precz! Przekleństwo mym uszom, że dotąd
Słuchały ciebie. Gdybyś był uczciwy,
Opowiedziałbyś to w imię słuszności,
A nie dla celu, który wart nędznika.
Cień na szlachetność rzucasz tak daleką
Od twych opisów, jak ty od honoru.
Osidlić chcesz kobietę, która tobą
Gardzi, jak czartem. Nuże, wejdź, Pisanio!
Niech król, mój ojciec, otrzyma wiadomość
O tym zamachu, a gdy za przystojną
Uzna rzecz, aby tu, na jego dworze,

Zuchwały intruz śmiał się zachowywać,
Jak w rzymskiej łaźni i bydlęcej chuci
Folgować — to o dwór swój chyba nie dba,
A córkę swoją ma za nic. — Pisanio!
Jachimo. Szczęśliwy Leonacie! wołam teraz.
Niezłomna wierność twej zacnej małżonki
Tak zasługuje na twe zaufanie,
Jak twoje cnoty na jej wierność. Żyjcie
Długo szczęśliwi! O, godna małżonko
Najzacniejszego z małżonków na świecie!
Bo też jedynie taki godzien ciebie!
Przebacz, sam chciałem tylko wypróbować,
Jak też daleko ufność twoja sięga.
Mąż twój, o, pani, czem jest, niech na nowo
Będzie przezemnie! A jest on, zaprawdę,
Niepokalany i jest czarodziejem,
Który porywa tłumy i serc wszystkich
Połowę posiadł.
Imogena. Jestem przejednana.
Jachimo. Jak Bóg, wielbiony, bawi pośród ludzi.
Cześć, jaką posiadł, wyższa ponad zwykłe
Uznanie ludzkie; nie gniewaj się na mnie
Dostojna pani, za wybryk zuchwalstwa,
Za owe kłamstwo dla próby; twa mądrość
Znalazła nowe w stałości stwierdzenie,
Wprzód objawiwszy się w wyborze męża,.
Który jedyny wolny jest od przywar.
Jam się z miłości dla niego jedynie
Ośmielił na to; ale ciebie, pani,
Stworzyły bogi nie taką, jak inne:
Bez skazy zgoła! Chciej mi więc przebaczyć!
Imogena. Wszystko już dobrze; u dworu, czem mogę
Chętnie wam służę.
Jachimo. Dziekuję pokornie.
Byłbym zapomniał poprosić o łaskę
W sprawie, acz drobnej, lecz ważnej niezmiernie
A dotyczącej i waszego pana.
W sprawie tej ja wraz z kilku przyjaciółmi
Bierzemy udział.
Imogena. Cóż to jest takiego?

Jachimo. Gromadka Rzymian razem z Leonatem,
(Same wybrane pióra naszych skrzydeł).
Wspólnie kupiliśmy dar dla cesarza...
Z ramienia reszty nabyłem go w Francyi.
Jestto rzecz srebrna przedziwnej roboty
Zdobna w kamienie, o formie misternej,
Znacznej wartości. Obcym będąc tutaj,
Lękam się nieco o ten skarb. Czy wolno
Prosić cię, pani, byś go w swą opiekę
Wzięła łaskawie?
Imogena. Ależ jak najchętniej!
Za nietykalność ręczę własnem słowem.
Skoro zaś w sprawę w dał się mój małżonek,
W sypialni skarb umieszczę.
Jachimo. Moi ludzie
Skryli go w skrzyni. Jeżeli więc wolno
Przyszlę ją tutaj, na jedną noc tylko,
Już bowiem rano muszę ruszyć w drogę.
Imogena. O, nie!
Jachimo. Niech wasza wysokość wybaczy:
Muszę, bo dałem słowo. Przypłynąłem
Od strony Francyi, by swemu życzeniu
I przyrzeczeniu posłuszny, was, pani,
Obaczyć.
Imogena. Dzięki serdeczne za trudy!
Lecz zostań jeszcze jutro, panie...
Jachimo. Muszę,
Muszę powracać! Proszę więc, gdy pragnie
Wasza wysokość pozdrowić listownie
Swego małżonka, zrób to, księżno, w wieczór.
I tak za długo już bawię, a ważna
Rzecz doręczenie daru.
Imogena. Pójdę pisać.
Waszmość zaś przyślij skrzynię; strzedz jej będę,
Aby nietkniętą zwrócić. Żegnaj, panie!

(Wychodzą).


AKT DRUGI.

SCENA PIERWSZA
Brytania. Dziedziniec pałacowy.
Wchodzi KLOTEN Z DWOMA DWORZANAMI.

Kloten. Czy bruździł komu los do tego stopnia? Być już tak blisko celu i znowu ujrzeć się zmuszo nym do odwrotu! Szło o sto funtów — to nie bagatela! A tu mi taki obmierzły rarog śmie wymawiać moje klęcia, jakbym je od niego pożyczył i nie miał prawa szafować niemi wedle upodobania!
Pierwszy dworzanin. Co mu potem, skoro wasza kula, mości książę, łeb mu roztrzaskała?
Drugi dworzanin (do siebie). Gdyby ten łeb nie miał więcej oleju, niźli mózgownica księcia, wylałby się odrazu do szczętu!
Kloten. Jeśli znakomita persona kląć ma ochotę, nie uchodzi przecie, byle komu z obecnych repliko wać w podobny sposób. Czy nie tak?
Drugi dworzanin. Z pewnością, mości książę. (Do siebie). Ale zaaplikować porządną nauczkę, to nale żałoby się.
Kloten. Psie ścierwo! Ja miałbym jemu dać satysfakcyę! O, gdyby mógł równać się ze mną co do rodu!...
Drugi dworzanin (do siebie). Przybyłby nowy członek rodowi szubrawców!
Kloten. Nic pod słońcem bardziej nie może mnie gniewać! Niech to wezmą dyabli! Wolałbym, doprawdy, nie być tak wysoko urodzonym... Lęk ich zbiera, bić się ze mną — lęk ze względu na moją matkę, królowę. Byle błazen może mieć bójek wyżej uszu, a ja biegam, jak kogut, którego nikt tknąć się nie waży.
Drugi dworzanin (do siebie). Słyszałem dużo kogutów, ale żaden nie piał tak głupio!
Kloten. Co waść mówisz?
Pierwszy dworzanin. Nie wypada waszej miłości bić się z lada chłystkiem, który go urazi.
Kloten. Wiem o tem, niestety; ale wypada przecie, bym tych uraził, co są niżsi odemnie.
Pierwszy dworzanin. To istotnie wypada tylko waszej książęcej mości.
Kloten. A ja co mówię?
Pierwszy dworzanin. Czy słyszałeś książę — o tym cudzoziemcu, który dziś wieczorem zgłosił się u dworu?
Kloten. Cudzoziemiec? Jako żywo, pierwszy raz. — słyszę!
Drugi dworzanin (do siebie). Wielkie dziwo! Sam jest bestyą zagraniczną, a nie wie o tem!
Pierwszy dworzanin. Włoch to, jak powiadają, przyjaciel Leonata.
Kloten. Leonata? Ależ to łotr nad łotry. I on więc jest łotrem. Chciałbym go poznać. Skąd wiecie o tym cudzoziemcu?
Pierwszy dworzanin. Od jednego z paziów waszej książęcej mości.
Kloten. Czy wypada, bym poszedł go zobaczyć? Czy to nie będzie poniżeniem dla mnie?
Pierwszy dworzanin. Ależ książę nie możesz poniżyć się.
Kloten. Całkiem moje zdanie.
Drugi dworzanin (do siebie). Jesteś skończonym głupcem, a to samo poniża cię już do tego stopnia, że o większem poniżeniu nie może być mowy!
Kloten. Chodźcież, zobaczyć pragnę tego Włocha! Muszę odbić na nim, co dziś przegrałem w kręgle. Nuże, mości panowie!
Drugi dworzanin. Do usług waszej książęcej mości.

(Kloten i pierwszy dworzanin wychodzą).

Że też mógł czart tak chytry, jak mamusia,
Zrodzić takiego osła! — Swym rozumem
Ujarzmia ona świat, a jej synalek
Nie umiał nigdy w życiu trzech policzyć!

O, biedna księżno, zacna Imogeno,
Co też ty wszystko ścierpieć musisz! Ojcem
Włada macocha, wiecznie coś knująca;
A ten zalotnik, bardziej nienawistny
Niźli banicya nawet przeciw mężu;
A ów rozwodu grzeszny pomysł... Boże!
Opiekuj ty się grodem jej honoru,
Zbeszcześcić nie daj świątyni jej duszy.
Za te wierności męki niezliczone
Powróć jej męża, a z mężem koronę!

(Odchodzi).
SCENA DRUGA.
Sypialnia. W rogu widać ustawioną dużą skrzynię. IMOGENA wypoczywa w łożu, zajęta czytaniem. PANNA RESPEKTOWA.

Imogena. Kto tu? Heleno!
Panna. Oto jestem, pani!
Imogena. Która godzina?
Panna. Dochodzi już północ.
Imogena. Od trzech więc godzin czytam. Wzrok się znużył...
Zagnij tę kartkę, dotąd przeczytałam.
Idź więc, lecz świecy nie bierz, niech się pali;
Gdybyś zbudziła się o czwartej rano,
Zbudź i mnie także... Usypiam już całkiem.

(Panna respektowa wychodzi).

Bogi, oddaję się waszej opiece!
Od elfów równie, jak od pokus nocnych,
Strzeżcie mnie, błagam...

(Usypia. Jachimo wychodzi ze skrzyni).

Jachimo. Ćwierkają świerszcze, utrudzony człowiek
W spoczynku szuka nowych sił; tak samo
Niegdyś Tarkwiniusz wchodził, by niewinność
Zbudzić i zranić potem. — Cytereo,
Jak cudnie zdobisz twe łoże! Ty, lilio,
Bielsza od płócien! O, gdybym cię tknąć mógł!
I ucałować raz tylko! Jak lekko
Zwarły się cudne rubiny ust; balsam

Niesie ich tchnienie. Oto promień świecy
Schyla się ku niej i wejść usiłuje
Pod rąbek powiek, aby tam podziwiać
Gwiazdy zakryte teraz, biel i lazur
Niebiańskim mrokiem otoczone w koło.
Lecz cel mój, cel mój?
Spójrzmy na pokój — trzeba spisać wszystko;
Takie a takie obrazy; tam okno;
Taki nad łożem baldachim; dywany,
Figury takiej treści; ten — to pierwsze —
Jakiś na ciele znak od urodzenia!
Silniej on, niźli tysiące szczegółów
Mego zeznania potwierdzi prawdziwość.
Śnie, małpujący śmierć, przywal ją mocno!
Niech w niej uczucia nie zostanie więcej,
Niźli w kościelnym posągu... To dla mnie...

(Zdejmuje Imogenie naramiennik).

Tak ślizki, jak gordyjski węzeł — mocny.
Moim on teraz, by świadczyć na zewnątrz
Tak silnie, jak poczucie wewnątrz świadczy.
Ach, do szaleństwa ja go przyprowadzę!
Na lewej piersi znaczek pięciodzielny,
Jak dno czerwone w kielichu pierwiosnka.
Dowód pewniejszy niż z wyroku sądu.
Gdy mu wymienię znak ten, pewny będzie,
Iż gród zdobyłem i zabrałem skarby.
Dosyć już tego!
Na co spisywać to, co jakby wbite,
Jak wszrubowane w mą pamięć? Ot, właśnie
Czytała Tereusza — na tej karcie
Oddaje Filomela siebie. Dosyć, dosyć!
Wracam do skrzyni, zatrzask niechaj spadnie.
Pędźcie, wy smoki nocy, świt krukowi
Niechaj otworzy oczy! Czuję trwogę wściekłą:
Tam wypoczywa anioł, a tu — piekło!

(Zegar wydzwania godzinę).

Raz, dwa, trzy... Czas już najwyższy!

(Wraca do skrzyni).

SCENA TRZECIA.
Przed oknami komnat Imogeny.
Wchodzi KLOTEN Z DWOMA DWORZANAMI.


Pierwszy dworzanin. Podziwiam łagodność waszej książęcej mości przy graniu; nikt z zimniejszą krwią nie rzuca asa.
Kloten. Ano, komuż nie zrobi się zimno, gdy przegrywa?
Pierwszy dworzanin. Nie każdy jednak potrafi tak nad sobą zapanować, jak to waszym jest zwyczajem, mości książę; namiętność rozpala cię i czyni rozpieczonym dopiero wówczas, gdy wygrywasz.
Kloten. Wygrana dodaje animuszu. Gdybym tylko posiadł tę głupią Imogenę, złota miałbym podostatkiem. Już dzień niebawem będzie, nieprawdaż?
Pierwszy dworzanin. Owszem, już dnieje, miłościwy panie!
Kloten. Niechże tu przyjdzie kapela. Wszak radziliście mi, bym ją obudził muzyką. Powiadacie, że to nie zawiedzie.

(Schodzą się grajkowie).

Chodźcież raz i nastrójcie gęśle. Jeśli uda si wam poruszyć ją przebieraniem palców po strunach spróbujemy nastroić także język; jeśli i to nie pomoże, niech ją dyabli wezmą; nie myślę jednak dać za wygranę. Naprzód świetna i świetnie wykonana przygrywka, potem przedziwnie słodki śpiew w zdumiewającym, nadzwyczajnym takcie. — A potem niech cna pójdzie po rozum do głowy.

Pieśń.

Ptaszyna śpiew poczęła swój,
Gna Feb po nieboskłonie;
Wśród kwiatów ujrzał czysty zdrój,
Napoił tam wnet konie.

Złocisty jaskier z poza mgły
Spoziera w dal po łanie;
O, luba, luba, rzuć już sny
I przyjm to powitanie.


Kloten. Tylko tak dalej. Jeśli to poskutkuje, tem wyżej cenić będę waszą sztukę; jeśli nie, w takim razie jest widocznie winą błąd jej słuchu — błąd, którego naprawić już nie zdoła ani włosień koński, ani baranie jelita, ani głos rzezańca.
(Grajkowie odchodzą).
(Wchodzą król z królową).

Drugi dworzanin. Zbliża się król...
Kloten, Bardzo mi przyjemnie, że do tak późna byłem na nogach, dzięki bowiem tylko temu, mogłem wstać tak rano. Dzień dobry, wasza królewska mości, dzień dobry, moja matko.

Cymbelin. Czekasz przed dumnej naszej córki drzwiami?
Czyliż nie wyjdzie?

Kloten. Zaalarmowałem ją muzyką, ale ona nie raczyła zwrócić na to uwagi.

Cymbelin. Zbyt świeże jeszcze wygnanie jej gacha.
Dłuższy dopiero czas zatrze w jej duszy
Obraz miłego, a wtedy, Klotenie,
Zostanie twoją.
Królowa. Podziękuj królowi
Za to, że nic nie zaniedbuje, by ci zjednać
Córkę swą; dołóż jeno także starań,
Zalecaj się; wyzyskuj pilnie, synu,
Każdą minutę; odmowa niech tylko
Podsyca w tobie zapał, by się zdało,
Iż cię wszechwładna wola ducha zmusza
Do wszelkich dla niej przysług; że wykonasz
Wszystko, co każe, a jedynie rozkaz,
Byś się oddalił, wprawia cię w szaleństwo.
Kloten. Szaleństwo! Tego jeszcze brakowało tylko!

(Wchodzi posłaniec).

Posłaniec. Posłowie z Rzymu zjawili się* właśnie,
Jednym z nich Kajusz Lucyusz.
Cymbelin. Mąż to dzielny;
Choć przykra sprawa przywiodła go tutaj,
Lecz cóż on winien? Przyjąć go wypada
Stosownie do czci tego, czyim posłem;
Przy tem pamiętać o przysługach trzeba,

Jakie niedawno oddał nam. — Mój synu!
Gdy swą władczynię powitasz, pójdź za mną
I za królową; potrzebny mnie będziesz
Wobec tych rzymskich gości. Pójdź, małżonko!

(Cymbelin, królowa, posłaniec i dworzanie odchodzą).

Kloten. Jeśli już wstała, pomówię z nią zaraz,
Jeśli nie, niechaj spi dalej. — Hej, hola?

(Puka).

Wciąż się otacza fraucymerami. Czyby
Nie posmarować której łap? Wszak złoto
Otwiera w stęp; wszak Dyany leśniczowie
Dla złota sami nieraz kłusownikom
Napędzą zwierza; złoto nieraz gnębi
Najsprawiedliwszych, a ochrania zbójów —
Nieraz i tych i tamtych darzy stryczkiem.
Czegóż nie stworzy ono i nie zniszczy?
Niechże mi złoto zjedna protektora
W osobie której z dam dworskich... Sam jeszcze
Nie umiem sobie dać rady? Hej!
Panna. Kto tam?
Kloten. Szlachcic.
Panna. Nic więcej?
Kloten. Syn dostojnej damy.
Panna. No, to już więcej, niż mógłby powiedzieć
Niejeden z tych, co mają równie drogich
Krawców. I czegóż książę pan pożąda?
Kloten. Twej zacnej pani; czyli już gotowa?
Panna. O, tak, gotowa... nie wyjść z swej komnaty.
Kloten. Masz tu garść złota, sprzedaj mi twą miłość.
Panna. Miłość, czy tylko życzliwość we wzmiankach
O twej miłości, gdzie należy? Księżna...

(Wchodzi Imogena).

Kloten. Dzień dobry, luba siostrzyczko, daj rączkę...
Imogena. Dzień dobry, książę; szkoda waszych trudów,
Bo zawód będzie ci zapłatą. Wdzięczność
Tkwi u mnie cała w wyznaniu, że dzięków
Nie mam za wiele, że przeto ich trwonić
Nie mogę.
Kloten. Ach, przysięgam: kocham ciebie!

Imogena. Dośćby rzec było, gdyż na jedno wyjdzie.
Ja zaś przysięgam, że na twe przysięgi
Zważać nie będę.
Kloten. To nie jest odpowiedź.
Imogena. Jedynie, abyś nie mógł wziąć milczenia
Za cichą zgodę — mówię. Daj mi spokój!
Najwyszukańsze twe grzeczności spotka
Zawsze ta sama odprawa. Kto mądry,
Powinien umieć zrzec się, czego trzeba.
Kloten. Na łup szaleństwa pozostawić ciebie
Byłoby grzechem.
Imogena. Głupcy nie szaleją.
Kloten. Masz mnie za głupca?
Imogena. Tak, bo-m jest szalona.
Bądź mądrym, ja przestanę być szaloną.
Dla nas obojga lek w tem. Wybacz, książę,
Lecz sam mnie zmuszasz do tej niekobiecej
Szczerości. Oto, zbadawszy me serce,
Oświadczam raz na zawsze pod zaklęciem,
Iż się o ciebie nigdy nie zapytam.
Co gorsza, miłość bliźniego w mem sercu
Zmarniała, sama czuję — tak dalece,
Iż nienawidzę ciebie; gdybyś umiał
Uznać to, jabym nie potrzebowała
Mówić wprost w oczy.
Kloten. Brak ci posłuszeństwa,
Którego słusznie żąda ojciec. Wszakże
Małżeństwo twoje z niegodnym nicponiem,
Który się karmił jałmużną, zimnemi
Ze stołów dworskich odpadkami — nie jest
Związkiem, jak my to pojmujem, małżeńskim.
I chociaż nawet nie bronią prostakom
(No, że on prostak, o to nie ma sporu),
Z których nic zresztą wywieść się nie może,
Jak tylko nowa nędza — wchodzić w związki,
Wedle upodobania; tobie przecież
Tej samowoli zabrania stanowczo
Prawo do tronu. Togo prawa nie śmiesz
Kalać do spółki z nędznym niewolnikiem,

Sługą sług, potyradłem — kreaturą
Nawet tych nazw niegodną...
Imogena. Oh, nędzniku!
Gdybyś był synem Zeusa, lecz wraz niczem
Nad to, czem jesteś — nie byłbyś zaprawdę,
Godnym, pachołka jego nosić szaty.
I należałoby zazdrościć tobie,
Zasługi was obydwóch zestawiwszy,
Gdybyś był kata podręcznym u niego,
Znienawidzonym za ten honor.
Kloten. Pomsta
Niechaj go bierze!
Imogena. Największą dlań hańbą,
Być wymienionym przez ciebie; najmniejsza
Cząstka odzieży, jaką miał na sobie,
Więcej mi warta od twej całej głowy,
Choćby włos każdy był człekiem twej miary.
Pisanio!

(Wchodzi Pisanio).

Kloten. Cząstka odzieży! Do dyabłów!...
Imogena. Pobiegnij prędko po moją Dorotę.
Kloten. Odzieży?
Imogena. Waryat ściga mnie, jak zmora,
Większy gniew budząc, niż trwogę. Dziewczyna
Niechaj klejnotu szuka, co z ramienia
Spadł mi niespostrzeżenie; to dar męża.
Za wszystkie skarby najmożniejszych królów
Ja nie oddałabym tego klejnotu.
Jeszcze dziś rano, tak mi się wydaje,
Miałam go, w każdym zaś razie wieczorem.
Wiem, gdyż tuliłam do ust mych obrączkę.
Miałażby uciec, aby zdradzić pana,
Iż całowałam coś, co nim nie było?
Pisanio. Znajdzie się pewnie.
Imogena. I ja mam nadzieję.

(Pisanio odchodzi).

Kloten. Taka obraza... Co? Jego odzieży?
Imogena. Rzekłam, nie przeczę.
Chcesz mnie zaskarżyć, to przywołaj świadków!

Kloten. Powiem twojemu ojcu.
Imogena. I twej matce.
Ona tak dobra dla mnie! Niezawodnie
Coś najgorszego wnet o mnie pomyśli.
A teraz pozostawiam ciebie, książę,
Na pastwę złego humoru.
Kloten. Oh, zemsty!
Jego odzieży? Dobrze!

(Odchodzi).
SCENA CZWARTA.
Rzym. Dom Filaryona.
Wchodzą: POSTUMUS i FILARYO.

Postumus. Nie bój się; obym mógł tak pewnie liczyć
Na przebaczenie króla, jak-em pewny
Czci jej!
Filaryo. Czy obmyśliłeś już sposób, jak króla
Przebłagać?
Postumus. Wcale nie! Cierpliwie ufam,
Iż czas odmieni wszystko i drżę z zim na
W oczekiwaniu ciepłych dni. W niemocy
Cóż dać wam mogę dziś więcej nad — wdzięczność?
Gdy los zawiedzie, umrę twym dłużnikiem.
Filaryo. Sama twa przyjaźń, twoje towarzystwo,
Hojną zapłatą tego, co zrobiłem.
Augustus posły szle waszemu panu.
Ostro przemówić ma don Kajusz Lucyusz.
Przepaszczon haracz wraz z zaległościami
Spłacony będzie, gdyż w przeciwnym razie
Król wasz obaczy znowu nasze hufce,
Których wspomnienie dlań tak przykre.
Postumus. Sądzę,
(Choć mężem stanu nie jestem, nie będę),
Że wojna musi wybuchnąć — i prędzej
Gallijskie legie wasze wylądują
W naszej ojczyźnie, obcej trwogom, niźli
Choć grosz haraczu dostaniecie stamtąd.

Lud nasz dziś więcej ma wojennej wprawy,
Niż wówczas, kiedy Cezar, z jego klęski
Szydząc, przyznawał jednak, iż odwagą
Może zaniepokoić; owóż ład ten,
Gdyby spróbować kto zechciał, dowiedzie,
Iż postęp go nie minął.

(Wchodzi Jachimo).

Filaryo. Patrz! Jachimo!
Postumus. Najszybsze sarny snać miałeś w zaprzęgu,
I żagle twoje były całowane
Od wszystkich wiatrów.
Filaryo. Jakże mi się miewasz?
Postumus. Twój szybki odwrót ma, zgaduję, źródło
W klęsce tak samo szybkiej.
Jachimo. Nie widziałem
Kobiety równie pięknej, jak twa żona.
Postumus. Ni równie dobrej; bo w przeciwnym razie
Jej czar patrzałby przez okna, by wabić
Fałszywe serca w fałszywą igraszkę.
Jachimo. Tu od niej list.
Postumus. Czy dobre wieści?
Jachimo. Sądzę!
Postumus. Czy Kajusz Lucyusz na brytańskim dworze
Za was już gościł?
Jachimo. Był oczekiwany,
Nie wylądował jednak jeszcze...
Postumus. Dobrze.
A cóż pierścionek? Czy błyszczy, jak dawniej,
Czy też niegodny już ciebie?
Jachimo. Przegrawszy,
Straciłbym tylko jego wartość w złocie.
Lecz znów podjąłbym podróż tak daleką,
By drugą noc mieć tak krótką, tak słodką,
Jaką w Brytanii miałem. Mój jest pierścień!
Postumus. Zbyt ciężki, abyś wziął go w posiadanie!
Jachimo. Twa żona dość go oceniła lekko!
Postumus. Bez żartów; boli cię zawód; nie zechcesz,
Byśmy sie znali nadal.

Jachimo. Owszem, panie!
Znajmy się, byłeś dotrzymał umowy.
Gdybym poddania się twojej małżonki,
Nie przywiózł z sobą, wówczas co innego.
Lecz ja zdobyłem cześć jej i twój pierścień.
Nie miej urazy do mnie. Wszak działałem
Zarówno wedle twojej woli, panie,
Jak po jej myśli.
Postumus. Jeśli mi dowiedziesz,
Że ją tuliłeś w łożu do swej piersi,
Podam ci rękę, a wraz z ręką pierścień.
W przeciwnym razie za to, iż masz czelność,
Tak myśleć o niej, musi paść skruszony
Miecz twój, lub mój; a może padną oba,
Bezwolnie padną, by czekać znalazców.
Jachimo. Już w tem, co powiem, znajdziesz prawie dowód;
Każdy ci szczegół wskaże, iż nie zmyślam.
A nie dość na tem, pragnę jeszcze wszystko
Przysięgą stwierdzić, za twą, ufam zgodą,
Choćbyś przysięgę uznał za zbyteczną.
Postumus. Słucham was.
Jachimo. Naprzód rzecz o jej sypialni,
(Snu tam zaprawdę nie zaznałem wcale,
Lecz warto czuwać, by zyskać, co-m zyskał).
Sypialnię zdobią dokoła dywany.
Haft na nich srebrny w jedwabiu, przedstawia
Jak Kleopatra czeka Rzymianina;
Rozmiar okrętu, czy też może duma
Wypiera Cydnu fale. Świetne dzieło!
Sztuka i przepych doszły w niem do szczytu.
Zaprawdę, niepojęty trud i zręczność.
Formalny odblask życia.
Postumus. Tak, lecz o tem
Mogłeś odemnie słyszeć, lub od innych.
Jachimo. Dowód mój wzmocnią niemało, przypuszczam,
Inne szczegóły.
Postumus. Proszę, chciej go wzmocnić
Pod grozą hańby!

Jachimo. Kominek się mieści
Od strony południowej; nad kominkiem
Dyana w kąpieli. Nie widziałem figur,
Któreby same tak się tłumaczyły.
Artyzm naturą stał się, choć milczącą;
Ba, poszedł dalej nawet, chociaż musiał
Ruchu i tchnienia zrzec się.
Postumus. I to jednak
Mogłeś od innych słyszeć. Głośną była
Moja Dyana.
Jachimo. Rzeźbiona powała
Roi się od Cherubów. Zapomniałem
Rzec ci o wilkach jeszcze przed kominkiem.
Są to dwa srebrne, skrzydlate amorki,
Każdy dotyka ziemi jedną nogą
I o pochodnię opiera się z gracyą.
Postumus. I to jest honor!
Być może, wszystko to widziałeś, (pamięć
Masz doskonałą!) ależ, abyś wygrał,
Nie dosyć jeszcze wiedzieć, jak wygląda
Sypialna jej komnata.
Jachimo. A więc zblednij!

(Wydobywa naramiennicę).

Jeżeli łaska, spojrzyj na ten klejnot.
Chowani go znowu, niechaj się połączy
Z twoim pierścieniem. Oba mą własnością.
Postumus. Na Zeusa! Jeszcze raz niech się popatrzę.
Więc to ta sama jest naramiennica,
Którą jej dałem?
Jachimo. Dzięki jej, ta sama.
Zdjęła obrożę, jeszcze dziś to widzę;
A z jakim wdziękiem dała mi ją! Wdzięk ten
Przyćmił i podniósł dla mnie wartość daru.
Dając, przyznała, iż niegdyś ów klejnot
Drogim był dla niej.
Postumus. Zdjęła go, być może,
Lecz by mnie przysłać.
Jachimo. Tak? Zajrzyj do listu.
Postumus. Nie, nie, to prawda. Weź-że i to razem!

(Daje mu pierścień).

[trzę.

i

On dla mnie odtąd jest, jak bazyliszek,
Co wzrokiem swym zabija. Czci nie szukać,
Gdzie jest uroda; wierności, gdzie pozór,
Ani miłości, gdzie drugi mężczyzna.
Kobiecych przysiąg stałość równie krucha,
Jak ich do cnoty przywiązanie! Głupstwo!
O, tam obłudy bezmiar!
Filaryo. Przyjacielu!
Odbierz ty pierścień, on jest twoim jeszcze.
Kto wie? Twa żona mogła zgubić klejnot,
Mogła jej zresztą ukraść go przekupna
Służebna.
Postumus. Tak jest. Tylko taką drogą
Mógł on go dostać. Oddajże mi pierścień.
Wskaż, jakie znamię ona ma na ciele.
To mi ważniejsze, bo klejnot — skradziony.
Jachimo. Na Zeusa, mam go prosto z jej ramienia.
Postumus. Słyszycie? On się zaklina — na Zeusa!
Więc dobrze, oto pierścień. To rzecz jasna.
Jak ona mogła zgubić to? Jej sługi,
Wierne, kto mógłby skłonić do kradzieży?
I jeszcze obcy! Nie! Ona musiała
Oddać się jemu. Oto herb ohydny
Jej nędznych chuci. Drogo, moja pani,
Kupiłaś tytuł ścierki! Ty, zapłatę
Weź umówioną; niechaj wszystkie dyabły
Piekło rozdzielą między was oboje!
Filaryo. Uspokój się! To wszystko nie wystarcza
Dla przekonania, jeśli jesteś pewny,
Ze ona...
Postumus. Nie trać słów na darmo! Ona
Oddała mu się.
Jachimo. Jeśli żądasz jeszcze
Silniejszych na to dowodów, przypomnę,
Ze pod jej piersią — oh, godną uścisku —
Kryje się plamka, dumna z swej siedziby.
Na honor, usta me spłonęły na niej.
Ta plamka po biesiadzie uniesienia
Nowy głód we mnie wzbudziła. Tę plamkę,
Czyli pamiętasz?

Postumus. Dziś ona jest plamą,
Tak niezmierzoną, jak przepaści piekła,
Gdzie dla niej jeszcze mało miejsca.
Jachimo. Słuchaj...
Postumus. Szkoda twych trudów. Po co tutaj liczyć?
Wszystko to jedno, raz, czy milion razy!
Jachimo. Przysięgam.
Postumus. Tylko bez przysiąg, mój panie
Przysięgniesz, że nie było tak, to skłamiesz;
A zamorduję ciebie, gdy zaprzeczysz,
Jak-eś mnie zhańbił.
Jachimo. Ja też nie chcę przeczyć!
Postumus. O, gdybym mógł ją poszarpać na strzępy
Ale ja pójdę. Przed oczyma ojca,
Wobec całego dworu to uczynię...
Coś zrobić muszę!

(Przechadza się gwałtownym krokiem).

Filaryo. Odchodzi od zmysłów,
Wygrałeś zakład! Podążmy w trop za nim,
Aby poskromić gorączkę wściekłości,
Którą sam przeciw sobie zwraca.
Jachimo. Chętnie!


SCENA PIĄTA.
Tamże.
Wchodzi POSTUMUS.

Postmnus. Nikt li nie może powstać na tej ziemi
Bez współdziałania kobiety? My wszyscy
Same bękarty i ten najzacniejszy
Człowiek, którego zwałem ojcem, Bóg wie,
Gdzie był, gdym został poczęty; mennicza maszyna.
Wydała we mnie fałszywą monetę.
Lecz moją matkę uważali wszyscy
Za Dyanę doby swej; podobnie dzisiaj
I moja żona wyższą jest nad inne.
O, zemsty, zemsty! Nieraz mi wzbraniała
Miary prawego szczęścia i żądała
Umiarkowania, różana od wstydu.

Jej słodki obraz zdołałby rozpalić
Nawet Saturna, a gdy dla mnie była
Czystszą od śniegu, nietkniętego okiem, —
Żółty Jachimo, w przeciągu godziny —
Czyż nie tak? O, nie — zaraz, bez mówienia...
Jak wypasiony, spieniony odyniec,
Ledwie: oh, krzyknął — i było po wszystkiem.
Doświadczył tylko, że to, co go miało
Powstrzymać, sama ona mu podała
Jako zwycięzcy. O, gdybym mógł znaleść
W ciele mem cząstkę, która jest z kobiety —
Bo, dziś przysięgnę, że wszystko cokolwiek
Drga zbrodniczymi popędy w mężczyźnie,
Kobiecą cząstką jest; kłamstwo — popatrzcie,
To rzecz kobiety; pochlebstwo — kobiety,
Fałsz, chuć zwierzęca, żądza zemsty krwawa,
Skąpstwo, szyderstwo, pycha, wietrzność zmienna,
Oszczerstwo, dziwne zachcianki i chwiejność —
Wszystko, co zbrodnią; wszystko, znane piekła,
Są w części, gdy nie całkiem — od kobiety.
Ba, wszystko to jest całkiem od kobiety.
Gdyż nawet w zbrodni,
Stałemi one nie są, owszem, zbrodnię,
Niestarszą nad minutę, zamieniają
Na taką, która o połowę młodsza.
Pisać przeciwko nim i kląć je będę
I nienawidzić... Nie! Prosić potrzeba,
By, czego pragną, dawały im nieba,
A sam czart sroższej nie wymyśli kary.

(Wychodzi).


AKT TRZECI.

SCENA PIERWSZA
Brytania. Sala w pałacu Cymbelina.
Wchodzą: z jednej strony CYMBELIN, KRÓLOWA i KLOTEN z orszakiem, z drugiej KAJUSZ LUCYUSZ i jego towarzysze.

Cymbelin. Czegóż więc od was chce Augustus Cezar?
Lucyusz. Gdy Juliusz Cezar, który dotąd żyje
W pamięci ludzi i nigdy nie zejdzie
Z ich ust, ni uszu — bawił tu w Brytanii
Jako zwycięzca — przyrzekł Kasybelan,
(Zawdzięczający pochwałom Cezara
Chwałę swą, prawda, nie mniejszą od zasług),
W imieniu własnem i swojego rodu
Rzymowi płacić haracz: trzy tysiące
Funtów. — Ten haracz jednak od lat kilku
Zalega, panie.
Królowa. Co więcej: i nadal
Zalegać będzie.
Kloten. Dość jeszcze Cezarów
Minie się, zanim przyjdzie nowy Juliusz.
Toż nie myślimy bynajmniej opłacać
Prawa do naszych nosów.
Królowa. Inne czasy!
Los, co pozwolił Rzymowi nas podbić,
Dzisiaj nam sprzyja. Wspomnij, królu-panie,
Dzielnych swych przodków i to, jak natura
Obwarowała nam wyspę. Wśród morza,
Brytania istnym jest Neptuna fortem,
Skał otoczona dzikich palisadą,
Falami morza i ławami piasku,
Co raczej pożreć mogą niż dopuścić
Czyjkolwiek najazd. Ujarzmił nas Cezar,
Lecz grą słów znanych: veni, vidi, vici,
Nie tu się chełpił. Przeciwnie, dwa razy
Cofał od brzegów swą flotę — bezsilną
Igraszkę w ręku owych mórz straszliwych.

Jakby łupami jaj miotały flotą
Pale, bez trudu rozbijając statki
O nasze skały. Szczęśliwy z tryumfu,
Który mu niemal „pogromcy Cezara“
Sławę już dawał — o, zwodnicze szczęście! —
Radości ogniem oświecił gród Luda,
Co w Brytyjczyków serca wlał odwagę.

Kloten. Krótko a węzłowato: nikomu tu ani w głowie, płacić haracz. Państwo nasze, jak powiedziano, urosło w potęgę, a nowych Juliuszów Cezarów ani śladu. Dzisiejsi mogą mieć także krzywe nosy, nie mają jednak jego potężnych ramion.
Cymbelin. Synu, daj matce przyjść do słowa.
Kloten. Znajdziemy jeszcze wśród nas takich, którzy potrafią niegorzej od Kasybelana wziąć się do rzeczy. Nie powiadam tego bynajmniej o sobie, chociaż i ja mam pięści niczego. Skąd haracz? Za co haracz? Jeśliby Cezar potrafił słońce zakryć firanką, lub schować księżyc do kieszeni, no, to mógłby zażądać, byśmy płacili mu za światło, ale tak, panie, złamanego grosza na haracz nie damy i basta!

Cymbelin. Wspomnijcie jeno:
Zanim wymusił na nas Rzym daninę,
Byliśmy wolni. Ambicya Cezara
(Ambicya tak nadęta, iż o mało
Nie rozsadziła żeber tego świata),
Bez żadnych przyczyn zakuła nas w jarzmo;
Zrzucić je znowu, to-ć powinność ludu,
Co, jak my, chlubić się pragnie — i słusznie —
Dzielnością...
Kloten. O, tak!
Cymbelin. Rzeknij Cezarowi:
Nadał nam prawa nasz praszczur Mulmucyusz,
Ciężko je pokaleczył Cezar. Moc ich wznowić,
Odzyskać znowu władzę utraconą,
Choćby się nawet Rzym miał o to gniewać,
Jest obowiązkiem naszym. Prawa nasze
Nadał Mulmucyusz, pierwszy z Brytyjczyków,
Który koronę złotą wdział na skronie
I nazwał siebie królem.

Lucyusz. Cymbelinie!
Z ubolewaniem muszę w takim razie
Przyjaźń Cezara wypowiedzieć tobie;
Przyjaźń Cezara, który więcej królów
Ma na usługi, niżeli ty — dworzan.
Usłysz więc: oto wojnę i zniszczenie
Zwiastuję tobie w imieniu Cezara;
Niech na cię spadnie gniew jego straszliwy,
Któremu nic się nie oprze. — To rzekłszy,
Za mnie samego dank składam.
Cymbelin. Kajuszu!
Miłym mi gościem bądź; wszak na rycerza
Twój pan pasował mnie; pod nim spędziłem
Młodość, zaszczyty sobie zdobywając;
Teraz bój stoczyć mam na śmierć i życie.
Wiem: Pomorzanie wraz z Dalmatyńcami
Również się zbroją, — wzór, którym pomiatać,
Słabego serca byłoby dowodem.
Tego nie znajdzie w nas nikt.
Lucyusz. Bój pokaże!

Kloten. Jego królewska mość wita was uprzejmie. Zabaw tu z nami dzień, dwa dni, lub jeszcze dłużej. Później, gdy inaczej zechcesz złożyć wizytę, znajdziesz nas za pasem słonej wody, który ci chętnie odstąpimy, jeśli potrafisz go zabrać. Jeśli zaś polegniesz przy tej awanturze, krukom naszym ciało twe z pewnością wybornie smakować będzie. No, a potem, będzie po wszystkiemu.

Lucyusz. Tak, mości książę.
Cymbelin. Znam wolę twego pana, on zna moją,
A co do reszty — witaj!


SCENA DRUGA.
Tamże. Inna sala w pałacu.
Wchodzi PISANIO z listem w ręku.

Pisanio. Co? Wiarołomstwo? Czemuż mi nie wskażesz
Oszczercy? Jakież to zatrute tchnienie
Zdołało wcisnąć się w twe uszy, panie?

Co za fałszywy Włoch (o, umią oni
Zatruwać ręką i językiem) zdołał
Tak łatwo zaufanie twe ogłupić?
Niewierna? Stokroć nie! Za wierność chyba,
Bardziej podobna do wzniosłej bogini,
Niźli do zwykłej kobiety — dziś znosi
Burze, co żelazną cnotę pobić zdolne.
O, panie, stoisz dziś swym charakterem
Tak nisko wobec niej, jak przedtem stałeś
Swoją godnością. Co? Miałbym ją zgładzić?
W imię miłości i wierności, którą
Jako twój sługa ślubowałem? Zabić,
Przelać jej krew — gdy to zwiesz wierną służbą,
Bodajbym nigdy nie był wiernym sługą.
Jakże wyglądać muszę, skoro sądzą,
Ze zdolny jestem spełnić coś takiego.

(Czyta:)

„Zrób to. Sposobność poda ci jej rozkaz
Po moim liście“. Oh, przeklęte pismo,
Czarne, jak ten atrament; bez uczucia,
Współwinny sprzysiężenia, chociaż z wierzchu
Wyglądasz tak niewinnie. — Cyt! To ona!

(Wchodzi Imogena).

Niezdatny jestem do tego rzemiosła.
Imogena. I cóż nowego, Pisanio?
Pisanio. Oto jest list od mego pana, księżno.
Imogena. Od twego pana? Mój pan?... Leonatus?
Co za astronom byłby ten, kto znałby
Gwiazdy, jak ja znam owe pismo.
Przyszłość nie byłaby dlań tajemnicą.
Dajcie, bogowie, by ten list mi mówił
O szczęściu, zdrowiu, o miłości męża;
Nie o rozłące jednak, co go boli.
Lekiem ból bywa, i w tym jest też razie;
Bo wzmacnia miłość — niechże się pogodzi
Mój mąż ze wszystkiem, byle nie z tem jednenu
Nie bierz mi za złe, wosku, a wy bądźcie
Błogosławione, pszczoły, których dziełem
Ten zamek słodkich tajemnic. Kochanek,
A biedny dłużnik prośbę szlą odmienną

Lecz pod podobna pieczęcią spotyka
Bankrut aresztowania rozkaz, amor zasię
Zwierzenia kryje. — Bogi, dobrej wieści!

(Czyta:)

„Surowość sądu, jaka spotkałaby mnie ze strony twego ojca, gdyby mnie przychwycono na jego terytoryum, nie mogłaby jednak być tak okrutną, by twój widok, najdroższa, nie powołał mnie napowrót do życia. Wiedz, że znajduję się w Kambrei, w porcie Milfordskim. Pójdź za radą. jakiej ci udzieli miłość. Kończąc, życzę ci wszelkiej pomyślności, wierny swej przysiędze i we wzrastającej miłości wiernie tobie oddany Leonatus Postumus“.

Hej, skrzydlatego rumaka! — Pisanio,
Słyszysz? On w porcie Milford, czytaj! Powiedz,
Jakto daleko? Gdy ktoś dla drobnostki
Leci tam tydzień, czyżbym ja w dniu jednym
Dotrzeć nie mogła? Przeto, sługo wierny,
Spragniony pana widoku tak samo,
Jak ja — nie, przecie mniej — nie, jak ja, przecie,
Bo me pragnienie bez granic) — mów prędko,
{Powiernik uczuć, winien w okamgnieniu
Przebytki słuchu napełnić po brzegi),
Mów, jak daleko stąd szczęśliwy Milford,
I skąd to szczęście Walii kraj spotkało,
Iż taki port ma? Ale przedewszystkiem,
Jak się wymkniemy stąd, jak uzasadnić
Czas między pójściem, a powrotem naszym?
Nie; naprzód powiedz, jak się stąd wydostać?
Wprzód począć trzeba, zanim się porodzi,
Poród już przyjdzie Na to później pora...
Proszę cię, ile tuzinów mil zrobisz
W ciągu godziny.
Pisanio. W przeciągu dnia — tuzin.
Dość będzie dla was, księżno, ba, za wiele.
Imogena. Ależ, kto idzie na stracenie, jeszcze
Dążyłby spieszniej; słyszałam o koniach,
Co na wyścigach pędzą szybciej, niźli
Piasek w klepsydrze. Lecz to jest dzieciństwem.
Do mej służebnej pójdź, niech uda słabą

I żąda pójścia do dom; ty tymczasem
Spraw mi podróżną suknię, lecz niedrogą,
Ot, jak dla chłopki...
Pisanio. Zważ, mości księżniczko...
Imogena. Ja patrzę naprzód, ni w lewo, ni w prawo,
Ni poza siebie; tam bowiem mgły wszędzie
Grożą mi przysłonięciem oczu. Proszę ciebie,
Uczyń, co rzekłam. Nie chwiej się, jak trzcina::
Milford, to dzisiaj meta ma jedyna.

(Odchodzą).
SCENA TRZECIA.
Górska okolica w Walii. W głębi jaskini.
Wchodzą: BELARYUSZ, GWIDERYUSZ i ARWIRAGUS.

Belaryusz. Cudny dzień! Trudno usiedzieć w kryjówce
Tak niskiej. Chłopcy, trzeba ugiąć karku!
Ta brama niech was uczy, jak się modlić,
Jak modły ranne odprawiać do nieba.
Bramy monarchów tak wysokie zwykle,
Iż śmiało olbrzym nawet przejść je może,
Turbana bezbożnego nie zdejmując
Dla powitania ranku. Cześć ci, niebo!
My skał mieszkańcy szanujem cię szczerzej
Niźli panowie dumni,
Gwideryusz i Arwiragus. Cześć ci, niebo!
Belaryusz. Teraz na łowy! Wy pnijcie się w górę,
Bo macie młode nogi. Ja tu będę.
Gdy mnie ujrzycie nakształt ptaszka małym,
Zważcie, że przestrzeń tak zmienia rozmiary,
Większym lub mniejszym czyniąc — i wspomnijcie,.
Co wam o dworach, książętach, o zmiennem
Na wojnie szczęściu prawiłem. Tam służba
Służbą nie wedle tego, czy spełniona,
Lecz czy uznana. Takie roztrząsanie
Daje nam korzyść z wszystkiego, co widać;
I nieraz człek się przekonywa o tem,
Że bezpieczniejszy chrząszcz w swej twardej łusce,
Od niejednego orła. — O, zaiste,

Lepiej tak żyć, niż w służbie panów zbierać
Niewdzięczność; myśmy bogatsi, niż ludzie,
Którzy darmują i dają się kopać.
I mamy więcej powodu do dumy
Niż ci, co chełpią się jedwabiem cudzym;
Takiemu wprawdzie ukłoni się kupiec,
Ale to jeszcze rachunku nie maże.
Nie pomieniałbym, się doprawdy, z nikim!
Gwideryusz. Ty z doświadczenia mówisz. My jednakże
Biedne, bezpiórne pisklęta — my nigdy
Nie wylecieliśmy za obręb gniazda,
Nie wiemy przeto, jaki wiatr powiewa
W oddali. Życie to pewnie najlepsze,
Jeżeli spokój jest najlepszem życiem.
Tobie smakuje ono, bo-ś znał inne,
Ostrzejsze; ono zresztą zgodne z wiekiem
W pół niedołężnym; lecz dla nas to życie
Klatką nieświadomości jest, podróżą w łóżku,
Kaźnią za długi, z której wyjść nie wolno
Za pewien obręb.
Arwiragus. Gdy twych lat dożyjem,
O czem wspominać będziemy, gdy w grudniu
Jak zwykle zimny wiatr z deszczem, w jaskiń
Najdzie nas w kącie wciśniętych? Cóż bowiem
Znamy? Jesteśmy całkiem jak zwierzęta:
Chytrzy w szukaniu zdobyczy; zajadli,
Gdy o żer idzie. Animusz nasz cały
Polega na ściganiu tego, co ucieka;
Jak ptaszki w klatce uczymy się nucić
Pienia wolności.
Belaryusz. Co tu wiele gadać!
Gdybyście tylko lichwę miast poznali
Na własnych skórach i sztukę dworactwa
I jak u dworu trudno się uczepić,
Jak trudno potem zostać na nim, (bowiem
Szczyt łaski pewną jest wróżbą upadku,
A przytem śliski jest tak, że obawa
Już zgubie równa); i gdybyście znali
Wojenne plagi, żądze niebezpieczeństw,
Bo w nich cześć, sława, które wśród szukania

Giną najczęściej; gdybyście widzieli,
Jak często obelżywe epitety
Miast czci, nagrodą są szlachetnych czynów;
Jak często winą zowie się zasługa
I karku jeszcze zgina za tę łaskę!
Ja, dzieci, sarn dowodem tego jestem.
Me ciało miecze posiekały rzymskie;
Wśród najgodniejszych mnie też wymieniano.
Cymbelin miłość mi swą ofiarował.
Pierwszym z rycerzy byłem ja w opinii;
Podobny drzewu, któremu owoce
W dół uginają gałąź; aż raz nagle
Burza, czy kradzież — zwijcie to, jak chcecie
Owoce, nawet liście mi zabrała
Co do jednego,
Gtwideryusz. Zbyt niepewna łaska!
Belaryusz. Mą całą winą było — jak już wiecie
Że dwaj łotrzyki przysięgli fałszywie,
Jakobym tajne miał stosunki z Rzymem,
Nad czcią mą tryumf odniosło zwycięstwo.
Poszedłem na wygnanie; lat dwadzieścia
Są owe lasy, skały, moim światem.
Dzięki szlachetnej tej swobodzie, więcej
Spłaciłem długów pobożnych niebiosom,
Niżeli w całem mem poprzedniem życiu.
Lecz nieprzystojna to dla łowcy mowa.
W góry! Kto pierwszy ubije mi zwierza,
Biesiady królem będzie, przez dwóch innych
Obsługiwanym. A trucizny bać się,
Zbyteczna, darzą nią tylko w pałacach.
Idźcie już! Potem zejdziem się w dolinie.

(Gwideryusz i Arwiragus odchodzą).

O, jakże trudno stłumić skry natury!
Chłopcy nie wiedzą, że są dziećmi króla
I nie przeczuwa Cymbelin, że żyją.
Za ojca mają mnie. A jednak, chociaż
W niskiej jaskini wychowani, myśl ich
Ku dachom pnie się królewskiego zamku.
Na tle szaroty tej i powszedniości
Królewskie piętno widoczniejsze na nich,

Niźli u ludzi, co kuszą się o to.
Naprzykład ten Polidor — spadkobierca
Tronu Brytanii i syn Cymbelina,
Zwany przez niego Gwideryuszem. — Bogi!
Gdy na trój nożnym stoiku siedzę, prawiąc
O moich czynach wojennych, z zapałem
Wciska uwagi swoje w mą opowieść.
„Tak zginął wróg mój, mówię, tak mu stopa
Ugniotłem karku!“ Jemu krew królewska
Tryska do twarzy — spocony, wytęża
Mięśnie, przybiera stosowną postawę
A Kadwal (Arwiragus), młodszy z braci,
Niemniej ognisty — ileż może wetchnąć
Życia w me słowa, bardziej rozpalony,
Niźli wsłuchany... Lecz cyt! Zwierz tu przemknął,
O, Cymbelinie! Bóg i me sumienie
Wiedzą, jak to wygnanie jest niesłuszne;
Dla tego synów twych, (jeden dwa lata,
Drugi, trzy liczył) skradłem, porywając
Tobie dziedziców, jak ty moje dobra.
Ty, Euryfilo karmiłaś ich; ciebie
Czczą, jak rodzoną matkę; co dzień grób twój
Stroją. A we mnie, Belaryuszu, (niegdyś
Zwałem się Morgan), rodzonego ojca
Uznają obaj... Lecz czas począć łowy!

(Wychodzi).
SCENA CZWARTA.
W pobliżu portu w Milfordzie.
IMOGENA i PISANIO wchodzą.

Imogena. Gdyśmy zsiadali z koni, powiedziałeś,
Że cel już blisko. Nigdy chyba matka
Tak nie tęskniła za mną, jak ja za nim.
Pisanio, człeku, mów gdzie jest Postumus?
Tak dziwnie patrzysz... co ty masz na sercu
Skąd to głębokie bierze się westchnienie?
Gdybyś był malowany, każdy w tobie
Uznałby milczkiem obraz pizerażenia;

Przybierz mniej straszną minę, jeśli nie chcesz,
Abym odeszła od zmysłów. Co tobie?
Dlaczego wpijasz oczy w owe pismo?
Uśmiechnij się, gdy wieść to godna wiosny;
Gdy zimą trąci, masz stosowną minę.
Ależ to pismo mego męża. Czyżby
Włoch go zatruło jadowite tchnienie?
W biedzie je st? Człeku, mów! Niechaj twój język
Wprzód zdejmie grozę, która przy czytaniu
Może mnie zabić.
Pisanio. Czytaj, pani, proszę!
Ujrzysz, jak strasznie nademną nieszczęsnym
Znęca się przeznaczenie.

Imogena (czyta:) „Twa pani, Pisanio, skalała me łoże. Krwawią mi serce dowody. Nie jestto ułomna podejrzliwość; co mówię, opiera się na świadectwie tak silnem, jak ból mój, tak pewnem, jak moja zemsta. Tę ostatnią musisz ty, Pisanio, spełnić w mem imieniu, jeśli jej wiarołomstwo nie splamiło także twej wierności. Własną ręką odbierz jej życie; daję ci sposobność uczynić to w pobliżu portu w Milford; w tym też celu otrzyma ona list odemnie. Jeśli zawahasz się, ciosem w nią ugodzić i mnie pewną przesłać wiadomość, że tak się stało — wówczas przekonasz mnie, iż byłeś rajfurem tej hańby i równie jak ona, niewiernym dla mnie“.

Pisanio. Mamże dobywać jeszcze miecza? Po co?
List ten już przeszył jej serce. Oszczerstwo
Od miecza silniej rani; głos oszczercy
Ma więcej jadu, niźli gady Nilu;
Burzą oszczerstwo pędzi w świat na kłamstwach;
Królów, królowe, dziewice i matki,
Ba, tajemnice nawet grobów ono
Oplwa i zbrudzi... Posłuchaj mnie, pani!
Imogena. Skalane jego łoże! Co to znaczy?
Skalałam, leżąc w niem z myślami o nim,
Pomiędzy biciem godzin płacząc rzewnie!
Ze snu, gdy wreszcie pokonał znużoną,
Zrywając się z okrzykiem przerażenia,

Który nazwiskiem jego mnie rozbudzał
To znaczy, kalać łoże? Kalać łoże?
Pisanio. O, dobra pani!
Imogena. Niewierna? Na twe sumienie, Jachimo!
Gdyś go oskarżał o rozpustę, łotrem
Wydałeś mi się — lecz teraz gotowa-m
Sądzić inaczej! Przemawia snać przezeń
Grzęznąca w szmince jakaś rzymska sroka;
Ja biedna ozdób nie mam, jestem szatą,
Co wyszła z mody — a za dobrą jeszcze,
Aby na śmiecie pójść; pociąć mnie trzeba
W drobne kawałki... O, przysięgi męskie,
Jesteście kobiet zdrajcami. Twe własne
Odstępstwo, mężu, uznaje najczystsze
Objawy za zbrodniczą maskę; ono
Nie jest wypływem natury, kobiecej
Przynęty dziełem.
Pisanio. Posłuchaj mnie, pani!
Imogena. W najzacniejszego zwierzeniach mężczyzny
Fałsz uznawano w czasach Eneasza;
Z niejednej szczerej łzy szydzono przecie,
Pomnąc o kłamnych łzach Sinona; równie
Ty, Postumusie, wszystkich zacnych mężów
Musisz zniesławić. Odkąd ty upadłeś,
Dobroć za fałsz, rycerskość za niewiarę
Uchodzić będą. Bądźże choć ty wiernym,
Wykonaj pański rozkaz. Gdy go ujrzysz,
Zechciej pochwalić trochę mą uległość.
Patrz: sama miecza dobywam... Nuż, przeszyj
To serce, czysty dom szczerej miłości;
Nie bój się — ono próżne, ból w niem tylko;
Ni śladu dawnych skarbów, twego pana.
Bądźże posłuszny! Mógłbyś wprawdzie męstwo
W lepszej okazać sprawie, lecz nie wolno
Być tobie tchórzem, Pisanio!
Pisanio. Precz z oczu,
Nędzne narzędzie! Nie przeniosę tego,
Byś mi splamiło dłoń!
Pisanio. Wszak umrzeć muszę,
A skoro z reki twojej dziś nie padnę,

Nie jesteś wiernym sługą. Samobójstwa
Zabrania rozkaz Boży, powstrzymując
Słabą mą rękę; nastawiam ci serce...
Lecz cóż to przed niem? Nie, nie chcę puklerza!
Niech ostrze wejdzie bez trudu, jak w pochwę.
To prawowierne listy Leonata.
Wszystkie-ż kacerstwem one? Precz, precz z wami,
Sprawcy mej złudy! Ani chwili dłużej
Nie chcę was czuć na sercu! Tak zawierza
Niejedno dziecię fałszywym swym mistrzom,
I choć zwiedzeni czują żądło zdrady,
Zdrajca bezkarnie dalej zgubę szerzy.
A ty, coś skłonił był mnie do oporu
Wobec rodzica; dla którego książąt,
Proszących o mą rękę, odtrącałam —
Sam przyznasz jeszcze, iż podobne czyny
Nie codzień rodzą się, że nie są zwykłe.
Sama boleję, gdy pomyślę o tem,
Jak kiedyś, skoro już się przeje tobie
Kobieta, wspólnie z tobą dziś grzęznąca
W toni upojeń — torturować ciebie
Będzie wspomnienie moje... Prędko, prędko!
Rzezaka ma-ż zachęcać jeszcze jagnię?
Gdzie masz nóż? Jesteś ty nazbyt leniwy
W spełnianiu tego, co pan ci nakazał.
A teraz ja ci każę!
Pisanio. Zacna pani!
Odkąd dostałem ten rozkaz, na chwilę
Ócz nie zmrużyłem...
Imogena. Więc zgładź mnie i — spać idź!
Pisanio. Niech raczej wprzódy sam siebie oślepię!
Imogena. Dla czegóż jąłeś się wiec takiej sprawy?
Nadarmo-ż gnałeś tyle mil? A pretekst,
Miejsce i trudy, umęczenie koni,
I wybór czasu, strach o mą ucieczkę
Z dworu, (na który nigdy już nie wrócę),
Wszystko to po co? Warto-ż było, przyznaj,
Aż tyle przebyć, by wreszcie na miejscu,
Gdy sarna sama nastawia swe łono,
Łuk cofnąć?

Pisanio. Chciałem ja zyskać na czasie,
By się uwolnić od haniebnej misyi.
Wśród tego wymyśliłem coś. Chciej, pani,
Wysłuchać mnie cierpliwie.
Imogena. Ach, mów sobie.
Aż język ci się wystrzępi. Słyszałam,
Że-m nierządnicą; głębszej chyba rany
Niebezpieczeństwo słuchowi mojemu
Nie może grozić. Nie ma nawet sondy
Dość długiej, aby tę ranę zmierzyła.
Więc mów, mów!
Pisanio. Byłem o tem przekonany,
Że pani już nie wrócisz.
Imogena. Bystry domysł!
Alboż nie na śmierć wiodłeś mnie?
Pisanio. Bynajmniej!
Gdybym miał w głowie tyle, co i w sercu,
Mój plan przyniósłby ubawienie... Ha, trudno!
Haniebnie pana mojego podeszli!
Łotr, który mistrzem jest snać w tym zawodzie
Na was obojgu dokazał swej sztuki.
Imogena. To kurtyzana rzymska.
Pisanio. Nie wierz, pani!
Ja zawiadomię go, że już nie żyjesz,
Na dowód zaś, posłuszny rozkazowi,
Poszlę mu krwawy szal... Brak twej osoby
Na dworze — będzie potwierdzeniem.
Imogena. Dobrze!
Lecz cóż ja pocznę? Gdzie skryć się, jak żyć mam?
Czem życie dla mnie, gdy przestanę istnieć
Dla męża?
Pisanio. Chcesz na dwór powrócić, pani?
Imogena. Nie, nie chcę dworu, nie chcę ojca; dłużej
Nie zdołam patrzeć na to szorstkie, dumne,
A tak potwornie głupie „nic“, jakiem jest Klotem
Wszystkie męczarnie oblężenia niczem
Wobec umizgów jego.
Pisanio. W takim razie,
Trudno pozostać w Brytanii.

Imogena. Gdzież pójdę?
Ach. czyż tylko tu słońce, dnie i noce?
Wobec ogromu świata czyż Brytania
Nie jest okruchem ledwie; czyli-ż nie jest
Jakby łabędziem gniazdem pośród stawu?
Wszak i gdzieindziej żyją ludzie.
Pisanio. Dobrze,
Iż pani onem „gdzieindziej“ nie gardzisz.
Lucyusz, wysłannik Rzymu, jutro pono
Zawita tutaj. Chciej się pani zniżyć,
Jak twoje szczęście poniżono; ukryj
To, co dobyte na jaw, co ci grozi
Niebezpieczeństwem; jedną tobie drogę
Roztropność każe obrać: tajemniczą;
Może też spotkasz na niej Postumusa,
Zbliż się do niego, byś, nie wiedząc wprawdzie,
Co czyni, mogła zawsze choć z oddali,
Wybadać prawdę.
Imogena. O, wskaż mi ten sposób!
Byle nie ranił śmiertelnie skromności,
Zaraz spróbuję go.
Pisanio. Posłuchaj, pani!
Zapomnij, że-ś kobietą; zamiast władać,
Spełniaj rozkazy: lękliwość, nieśmiałość,
(Niewiast ozdobę główną, ba istotę),
Zmień na zuchwalstwo; nie szczędź ciągłych drwinek,
Przekorna, szybka w słowach, a gderliwa,
Jak sroka; nawet najdroższy twój klejnot,
Usta — o, biada, ale tak być musi —
Trzeba powierzyć łakomstwu Tytana,
Całującego wszystko — trzeba wreszcie
Zbyć się pieszczonych tych splotów, co budzą
Zazdrość Junony.
Imogena. Na co tu słów tyle?
Zgaduję myśl twą; jestem już w połowie
Mężczyzną.
Pisanio. Braknie jednak cech zewnętrznych.
To-ż przewidując, przywiozłem w tobołku
Kurtę, kapelusz, spodnie, słowem wszystko.
Ubrana, jak przystoi młodzieńcowi

W twym wieku, poproś Lucjusza o miejsce
W rzędzie sług jego; powiedz, że wnet pozna.
Twoje zdolności, gdy ma zmysł muzyczny.
Ręczę, że chętnie przyjmie cię. To człowiek
Zacny — co więcej: to człowiek pobożny.
A co się tyczy wydatków na życie,
Czerp je z zasobów mych; wystarcza, sądzę,
Na długo.
Imogena. Jesteś jedyną pociechą,
Jaką bogowie mi dają, Pójdziemy,
Niejedno jeszcze wypada pokonać,
Lecz da Bóg, wszystko wreszcie pokonamy,
Co czas przyniesie. Myśl twą podejmuję;
Z odwagą, godną mojej krwi królewskiej,
W czyn ją wprowadzę. A teraz — do dzieła!
Pisanio. Pozwól, księżniczko, abym cię pożegnał
Bo gdy spostrzeże dwór mą nieobecność.
Mnie twą ucieczkę przypiszą. Księżniczko!
Oto flaszeczka, dar królowej dla mnie.
Zawiera ona arcy-cenny środek;
Parę kropelek siły ci przywróci,
Gdybyś zasłabła na morzu, lub lądzie.
W tej gąszczy możesz, księżniczko, swobodnie
Przedzierzgnąć się w mężczyznę. Niechaj bogi
Wszystko na dobre wnet obrócą.
Imogena. Amen!

(Wychodzą).
SCENA PIĄTA.
Sala w pałacu Cymbelina.
Wchodzą: CYMBELIN, KRÓLOWA, KLOTEN, LUCYUSZ i orszak.

Cymlbelin. Dość na tem. Bywaj zdrów!
Lucjusz. Dzięki ci, królu!
Cesarski list mnie znagla do powrotu.
Żałuję, że przedstawić mi wypada
Was, królu, jako wroga mego pana.
Cymbelin. Tak lud mój żąda, udręczony jarzmem,
Ja sam niegodny byłbym krwi królewskiej,
Gdybym w ustępstwach szedł dalej.

Lucyusz. Chciej, panie,
Przydać mi orszak, by mnie odprowadził
Do portu w Milford. Przyjmij, o, królowo,
Życzenia szczęścia — i w am go też życzę.
Cymbelin. Panowie, wras obrałem do tej służby.
Jak najsumienniej spełńcie obowiązek.
Żegnaj, Lucyuszu!
Lucyusz. Książę, wasza ręka!
Kloten. Po raz ostatni daję ją w przyjaźni.
W przyszłości będzie inaczej.
Lucyusz. Opatrzność
Czyni zwycięzców. Bądź zdrów, mości książę!
Cymbelin. Nie opuszczajcie panowie Lucyusza
Aż za Sewrernem. Szczęśliwej podróży!

(Lucyusz z orszakiem odchodzi).

Królowa. W gniewie odchodzi, ale to jest właśnie
Honorem dla nas.
Kloten. Tem lepiej; spełniono
Życzenia dzielnych naszych Brytańczyków.
Cymbelin. Lucyusz już listem cesarzowi doniósł,
Jak stoją rzeczy. Czas przeto najwyższy,
Sposobić nasze konie, nasze wozy;
Wojska cesarskie w Galii bardzo prędko
Zbiorą się; stamtąd najazd jego hufców
Uderzy na nas.
Królowa. Nie uchodzi zwlekać.
Szybko, z energią musimy się zbroić.
Cymbelin. W przewidywaniu tego, już zaczęto
Przygotowania. Lecz, droga królowo,
Gdzie nasza córka? Nie widział jej Lucyusz,
Ani nie przyszła mnie powitać rano;
Więcej snać złości, niźli posłuszeństwa
Tkwi w niej. Wezwijcie ją... Trudno nam dalej
Pobłażać.

(Jeden ze służących wychodzi).

Królowa. Wielki królu! Odkąd poszedł
Postumus na wygnanie, wiedzie ona
Samotny żywot; takich ran lekarzem
Jeden czas tylko. Nie zrażaj jej, panie,

Swą surowością; dla niej jest nagana
Ciosem, co zabić może.

(Służący wraca).

Cymbelin. Cóż, gdzie ona?
Czem się usprawiedliwia.
Służący. Królu-panie!
Komnata córki twej zamknięta, z wewnątrz
Nie odpowiedział nikt na me pukanie.
Królowa. Prosiła mnie o usprawiedliwienie
Jej samotności wobec ciebie, panie.
Smutek, prosiła, zmusza ją do tego,
By zaniedbywać nawet wobec ciebie
Codziennych obowiązków. I prosiła,
Bym ci to rzekła. Niestety, gwar dworski
Pamięć osłabił mi.
Cymbelin. Zamknięte, mówisz,
Drzwi — jej zaś nie ma. Bogi, kłam zadajcie
Moim przeczuciom!

(Wychodzi).

Królowa. Synu, pójdź za królem!

(Kloten — wychodzi).

Pisanio, powierniku Postumusa!
Dałam mu dekokt; miałżeby tu nie być
Skutkiem zażycia kropel? Mniema o nich,
Iż to cudowny lek. Ale — gdzie ona?
Może nakoniec rozpacz ją porwała?
M:oże, miłości szał kazał jej pomknąć
Do Postumusa? Dosyć, że jej nie ma;
Dość, że zhańbiona; to na młyn mój woda.
Czy się zabiła, czy żyje zhańbiona,
W mojem dziś ręku Brytanii korona.

(Wraca Kloten).

I cóż, mój synu?
Kloten. Naprawdę uciekła.
Pospiesz do króla; on wścieka się, nie chce
Nikogo widzieć.
Królowa. Krwią serce mu broczy;
Gdyby-ż do jutra zamknąć zechciał oczy!

(Królowa odchodzi).

Kloten. Kocham i nienawidzę! Ona piękna,
Ona królewna; ma u dworu więcej
Estymy, niźli którakolwiek dama,
Niż wszystkie damy; co dobrego która
Ma w sobie, ona wszystko łączy, przeto
Przewyższa wszystkie i przeto ją kocham,
Lecz to, że mnie odtrąca, że się rzuca
W ramiona chłopu, to tak jej uwłacza,
Iż pryska cały czar; to w niej uznaję
Za godne nienawiści, godne pomsty.
Bo jeśli głupcy mają —

(Wchodzi Pisanio).

Kto to? Co to?
Intrygi, łotrze? Do mnie, do mnie, bliżej!
Przekupny ty rajfurze, oczajduszo,
Gdzie księżna pani? Raz, dwa — lub cię poszlę
Do wszystkich dyabłów!
Pisanio. Miłościwy książę...
Kloten. Gdzie księżna? Prędko mów, bo, na Jowisza,
Nie spytam drugi raz! Ty, skryty szelmo;
Wyrzuć ze serca sekret, lub, dalibóg,
Wnet je rozpłatam i sekret wygrzebię.
U Postumusa ona? Mów, u Postumusa?
Co za wstyd; tyle cetnarów prostactwa!
Kto zeń wydusi choćby gram szlachectwa?
Pisanio. Jakżeby, książę, mogła być u niego?
Kiedy-ż zniknęła? On zaś bawi w Rzymie.
Kloten. Wiec gdzie jest ona? Mów, a bez wykrętów
Dokładnie wiedzieć chcę, co z nią się stało.
Pisanio. Najmiłościwszy książę!
Kloten. Zacny łotrze!
Mów, gdzie twa pani? Zaraz mi to powiedz!
Bez „miłościwych książąt“ — wyduś z siebie
Słowo, na które czekam, bo milczenie
Zasądzi ciebie na śmierć.
Pisanio. Mości książę,
To pismo wszystkie poda ci szczegóły
O jej ucieczce.

(Podaje mu list).

Kloten. Ja pobiegnę za nią
Choćby przed tron Augusta.
Pisanio (do siebie). Trudna rada.
W przeciwnym razie przypłaciłbym głową;
Ona daleko! List ten co najwyżej
Da mu mitręgę, jej zaś nie zaszkodzi.
Kloten. Ha!
Pisanio (do siebie). Panu śmierć doniosę. Imogeno,
Gdybyżeś z kraju cało wyszła jeno!
Kloten. List autentyczny.
Pisanio. Ile mi wiadomo...

Kloten. To Postumusa ręka, znam ją przecie! Słuchaj-no. Chcesz ty, łotrzyku, zaprzestać łotrostw, wiernie mi służyć, załatwiać moje interesa, o ile ja do tego podam ci sposobność? Czy chcesz poświęcić mi się z całym zapałem, to znaczy: każde łotrostwo, jakie ci polecę, spełniać akuratnie, sumiennie? Jeśli tak, mieć cię będę za porządnego człowieka. Będziesz, mógł wtedy liczyć na moją wydatną pomoc, na to, że skoro tylko przyjdzie do mowy o twym awansie, głos mój padnie stanowczo na twą korzyść.
Pisanio. Dobrze, jaśnie panie!
Kloten. Chcesz-że mi służyć? Skoro tak cierpliwie, tak po męsku wytrzymałeś dotąd w służbie łysej fortuny tego żebraka, Postumusa, to chyba z wdzięcznością tem gorliwiej przystaniesz do mnie. Chcesz mi służyć.
Pisanio. Chcę, jaśnie panie!
Kloten. Podaj mi twą rękę — a tutaj moja kieska. Czy pozostały może pod twą opieką ubiory Postumusa?
Pisanio. Mam u siebie w mieszkaniu ten sam ubiór, w którym żegnał mą panią.
Kloten. Otóż i pierwsza usługa, której żądam od ciebie: przynieś mi to ubranie.
Pisanio. Natychmiast, mości książę.

(Odchodzi).

Kloten. O, gdybym cię — dopadł w porcie Milfordzkim — o jedno tylko zapomniałem go jeszcze zapytać, lecz pomyślimy zaraz o tem — owóż tam właśnie zgładzić chcę ciebie, nędzny Postumusie. Ale najpierw muszę mieć tu jego suknie. Ona raz powiedziała — dotąd mi gorycz słów tych odbija się w sercu — powiedziała, że więcej ceni choćby tyłku suknię Postumusa, niźli moją własną, szlachetną postać wraz z wszystkiemi ozdobami i zaletami mej osoby. W tym samym więc stroju gwałt jej zadam — wprzód jednak jego zgładziwszy i to przed jej oczyma; niechaj zobaczy moje męstwo, będzie to najsroższą karą dla jej pychy. Widzę już, jak to będzie: on powalony o ziem, nad jego martwemi zwłokami palę pełną szyderstwa mówkę — a potem, zadowoliwszy me żądze — co to wszystko chcę ja dla większego jej udręczenia, załatwić w jego sukniach! — zawrócę ją do dworu; kopiąc, popychać będę do powrotu. Pozwoliła ona sobie żartować ze mnie, musi być tedy i moja zemsta wyuzdanie wesołą.

(Pisanio w nosi odzież).

Więc to ów ubiór?
Pisanio. Tak, miłościwy panie!
Kloten. Jak dawno temu do Milfordu uszła?
Pisanio. Zaledwie mogła tam dotrzeć.
Kloten. Strój ten zanieś do mego pokoju, oto drugi mój rozkaz; trzeci będzie tej treści, byś z całego serca milczał o mych zamiarach Przykładaj się tylko gorliwie, a ręczę ci za wysoki awans. — Moja zemsta mieszka teraz w Milfordzie. O, gdybym miał skrzydła, by ją ścigać!

(Kloten odchodzi).

Pisanio. Ja, wiernym tobie być? O, wierny panie,
Wierność ma tylko przy tobie ostanie!
Niech do Milfordu idzie — na stracenie!
Oby sprzyjały nieba Imogenie.
Głupca zaś udawanie me omami:
Pójdzie, by tylko walczyć z przeszkodami!

(Odchodzi).

SCENA SZÓSTA.
W Walii Przed jaskinią Belaryusza.
Wchodzi IMOGENA. w stroju męskim.

Imogena. Rzecz to nie łatwa, widzę, być mężczyzną.
Jakże-m zmęczona! Ziemia przez dwie noce
Była mem łożem; zasłabłabym pewnie,
Gdyby nie silna wola. — Gdy Pisanio
Wskazał cię z góry, Milfordzie, tak blisko
Byłeś mym oczom. Na Jowisza! Chyba
W dal nawet domy uchodzą przed biednym.
Który wytchnienia szuka. Dwaj żebracy,
Rzekli, że zbłądzić nie mogę. Skłamali.
Więc nawet nędza kłamie, choć wie dobrze,
Jak ciężką karę wycierpieć potrzeba?
Ha, trudno, skoro możni stale stronią
Od prawdy; gorsza zaś wina, w dostatku
Grzeszyć, niż kłamać z biedy; fałsz podlejszy
W królu, niżeli w żebraku. — Mój mężu!
Ty-ś jednym z tych fałszywych... Przed chwileczką
Ginęłam z głodu, lecz dość wspomnieć ciebie,
By mi obmierzła nawet myśl o jadle.
O, dokąd, ścieżko? Tam schron dzikich ludzi?
Przejdę na palcach... Nie... To wygłodzenie,
Nim strawi siły, wprzód je rozzuchwala.
Przesyt i spokój — to rodzice tchórza;
Śmiałków wyradza troska. — Hejże, kto tam?
Jeśliś rozumną istotą, odpowiedz;
Gdyś dziki, daj lub weź!... Milczenie... Wejdźmy...
Lecz wprzód dobędę miecza; jeśli wróg mój
Tak miecza boi się, jak ja, wnet zamknie
Ze strachu oczy... Takiego chcę, bogi!

(Wchodzi do jaskini).
(Zjawiają się Belaryusz, Gwideryusz i Arwiragus).

Belaryusz. Palma pierwszeństwa twoja, Polidorze.
Ty więc przy uczcie króluj... Ja i Kadwal
Kuchnią zajmiemy się, wedle umowy.
Zapał i sztuka musiałyby zmarnieć,
Gdyby im brakło nagrody... Pójdziemy...

Głód nam przyprawi ubogą biesiadę.
Po trudach chrapie się i na kamieniu,
Podczas gdy gnuśnym puch nawet za twardy,
Bądź pozdrowiony ubożuchny domku,
Co sam się strzeżesz.
Gwideryusz. Z nóg upadam prawie.
Arwiragus. I mnie brak sił już, głosu wszakże nie brak.
Gwideryusz. Trochę zimnego mięsiwa jest w grocie;
Dobre i to, nim pieczeń się uskwarzy.
Belaryusz (zaglądając do wnętrza jaskini). Stójcie! Myślałbym, że to elf się zjawił,
Jeśliby „ktos“ ten nie raczył się właśnie
Naszem mięsiwem.
Gwideryusz. Co powiadasz, ojcze?
Belaryusz. Na bogów, anioł! A jeśli nie anioł,
To chyba obraz cudowny! Popatrzcie:
Bóstwo w chłopięcych kształtach!

(Z jaskini wychodzi Imogena).

Imogena. Zacni panowie, nie krzywdźcie mnie, proszę.
Wchodząc, wołałem, z tym szczerym zamiarem,
By kupić lub wyżebrać to, co wziąłem.
Bóg świadkiem, jam nie złodziej; nic nie skradłbym,
Choćbyście złotem wysypali ziemię.
Oto pieniądze za strawę, na stole
Byłbym je złożył, głód mój nasyciwszy,
I byłbym jeszcze pomodlił się za was.
Gwideryusz. Pieniądze, chłopcze?
Arwiragus. Zanim je przyjmiemy,
Niechaj wprzód stanie się błotem i złoto
I srebro wszystkie; jak już jest niem zresztą,
Cenne jedynie dla tych, których Bogiem
Błoto.
Imogena. Ach, wy się gniewacie, jak widzę.
Gdy chęć wam przyjdzie zgładzić mnie za winę,
Wiedzcie, że zginę, choć jej nie spełniłem.
Belaryusz. Gdzie idziesz?
Imogena. Do Milfordu...
Gwideryusz. Twe nazwisko?

Imogena. Fidelio. Jeden z mych krewnych mnie wziąć ma
W Milford na okręt, by do Włoch popłynąć.
Do niego spieszę. Jeżeli zgrzeszyłem,
Wiedzcie, że-m ginął z głodu.
Belaryusz. Piękny chłopcze,
My-śmy nie dzicy; nie chciej o nas sądzić
Po tej jaskini. Bądź nam pozdrowiony!
Noc już się zbliża; lepszego posiłku
Potrzeba tobie, nim wyruszysz dalej.
Nam tem przyjemność tylko zrobisz; nuże,
Serdecznie gościa powitajcie, chłopcy!
Gwideryusz. Gdybyś dziewczyną był, szedłbym w zaloty,
Wiernie ci służąc. A wierz mym uczuciom,
Na wiatr nie mówię!
Arwiragus. Mnie to owszem cieszy,
Ze on mężczyzną; kochać go jak brata
Mogę i kocham, radując się w sercu,
Jakbym po długiej powrócił rozłące.
Masz tutaj samych przyjaciół.
Imogena. Przyjaciół?

(Do siebie).

Czemu nie braci? Jeśliby tak było,
Byliby ojca mojego synami;
A ja na równi z tobą, Postumusie,
Straciłabym na cenie.
Belaryusz. Jaki smutny!
Gwideryusz. Gdybyż-em mógł mu dopomódz!
Arwiragus. O, bogi!
Trudu, ni mienia, ani niebezpieczeństw
Nie żałowałbym dlań!
Belaryusz. Słuchajcie, chłopcy!

(Prawi im coś szeptem)

Imogena (do siebie). Wielcy mężowie,
Gdyby za dwór im służyła jaskinia,
Gdyby obsługiwali się sami i gdyby
Jedynie takim hołdowali cnotom,
Które sumienie im wskaże, nie bacząc
Na niezliczonych tłumów czcze uznanie —

Jeszcze nie staliby, jak ci dwaj, wyżej.
Chętnie zmieniłabym płeć, aby zostać
Ich towarzyszem, gdy mnie zwiódł Leonat.
Belaryusz. Tak! Czas dziczyznę sprawić. Pójdź, mój synu!
Głód w rozhowory nie lubi się bawić,
Toż po wieczerzy dopiero, gdy łaska,
Opowiesz nam z swych przygód, co sam uznasz,
Jako stosowne.
Gwideryusz. Wejdź z nami do groty.
Arwiragus. Milszy nam jesteś, niźli noc puhaczom,
A skowronkowi dzień.
Imogena. Stokrotne dzięki!
Arwiragus. Skończcie już. Chodźmy.

(Znikają w głębi jaskini).
SCENA SIÓDMA.
Rzym.
Wchodzą dwaj SENATOROWIE i TRYBUNOWIE.

Pierwszy senator. Oto jest cesarskiego treść dekretu:
Ponieważ właśnie lud stoi pod bronią,
Celem podbicia Panonii, Dalmacyi —
Legiony nasze zaś w galijskiej ziemi
Nazbyt są słabe, by wojnę rozpocząć
Ze zbuntowaną Brytanią — należy
Powołać szlachtę. Prokonsulem będzie
Lucyusz; wam zasię, trybunowie, cesarz
Daje zupełną swobodę w zbieraniu
Rycerskich hufców. Niechaj żyje cesarz!
Trybun. Czy wodzem będzie Lucyusz?
Drugi senator. Tak jest, Lucyusz.
Trybun. On teraz bawi w Galii.
Pierwszy senator. Z tym legionem,
Który, jak rzekłem, macie uzupełnić.
Czas rozpoczęcia walki, liczbę wojska,
Wszystko to wasza rzecz będzie, obmyślić.
Trybun. Spełnimy, co nam obowiązek każe.

(Odchodzą).


AKT CZWARTY.

SCENA PIERWSZA
W pobliżu jaskini Belaryusza.
Wchodzi KLOTEN.

Kloten. Jeśli Pisanio nie zełgał, musi miejsce ich spotkania znajdować się tu gdzieś w pobliżu. — Strój jego w sam raz dla mnie; nigdzie nie gniecie, leży jak ulany. Dlaczego więc nie miałaby się nadać — dla mnie także jego narzeczona, pochodząca od tego samego stwórcy, który stworzył krawca, tych szat stwórcę. Już ja dam z nią sobie radę. Nie darmo przecie powiadają — mam cały respekt dla tej gadki — że kobieta pewnie się z tym zgodzi, kto jej dobrze dogodzi. To będzie też mojem zadaniem. A mogę sobie chyba przyznać — czyż godzi się zwać próżnością, jeśli mężczyzna manipuluje z lusterkiem, w swoim oczywiście pokoju — owóż mogę sobie przyznać, że linie mego ciała nie zarysowują się ani odrobinę mniej delikatnie, niż u niego; jestem równie młody, a silniejszy; fortunie bardziej odeń miły, przytem wyższy poważaniem, jakiego obecnie doznaję, wyższy rodem, co najmniej równie zręczny w służbie rycerskiej w ogólności, a zręczniejszy w pojedynku. No, i proszę kogo, to uparte stworzenie na złość mnie, kocha jego! Ach, jakże nędzną kreaturą człowiek! Twa głowa, Postumusie, za małą godzinkę spaść musi ci z karku, choć tak silnie na nim siedzi w tej chwili; twa narzeczona uledz będzie musiała gwałtowi; przed oczyma podrę ci suknie na drobne kawałki — a skoro to się stanie, kopiąc, za pędzę ją do ojca. Być może, iż go trochę ubodzie zbyt surowe postępowanie moje; lecz mama, robi z nim, co jej aię żywnie podoba, z pewnością więc obróci wszystko na mą chlubę. Konie uwiązałem silnie — za błyśnij mój mieczu i spełnij straszliwe dzieło! Fortuno, wydaj ją w moje ręce! — To jest najniezawodniej miejsce ich spotkania; nie ważyłby się Pisanio, prawić mi bajek.

SCENA DRUGA.
Przed wejściem do jaskini.
BELARYUSZ, GWIDERYUSZ, ARWIRAGUS i IMOGENA wychodzą z jaskini.

Belaryusz. Gdy niezdrów czujesz się, pozostań w grocie.
Skończywszy łowy, powrócimy tutaj.
Arwiragus. Bracie, pozostań. Wszak jesteśmy braćmi.
Imogena. Wszak braćmi wszyscy powinni być ludzie.
To tylko kasta rozdziela te pyłki.
Ja to, naprawdę, co się zowie, chory.
Gwideryusz. Idźcie polować, ja zostanę przy nim.
Imogena. Tak jeszcze chory nie jestem, choć źle mi.
Tylko się miejskie niewieśeiuchy mażą,
Ginąc ze strachu, nim jeszcze zasłabną.
Bez troski idźcie do swych zwykłych zajęć;
Kto nawyknienia burzy, wszystko burzy.
Nie jest mi dobrze, lecz to się nie zmieni,
Gdy zostaniecie. Komu brak ochoty
Do towarzystwa, nie wzmocni go ono.
Choroba moja niezbyt groźna jeszcze,
Gdy mówię o niej. Zostawcie mię, proszę;
Nic nie ukradnę wam, prócz siebie chyba,
A choćbym umarł — nie wielka to kradzież!
Gwideryusz. Kocham cię, rzekłem. Uczuć się nie mierzy,
Lecz kocham ciebie tak, jak oprócz ciebie,
Kocham jedynie ojca.
Belaryusz. Co ty mówisz?
Arwiragus. Jeśli to grzechem, podzielam go z bratem;
Nie wiem, dla czego tak gorąco kocham
Tego młodzieńca. Sam raz rzekłeś, ojcze,
Ze głąb uczucia bezdenna... Przyjmijmy,
Iż u drzwi mary już stoją, że musi
On umrzeć, lub ty, ojcze, powiedziałbym:
„Raczej już ojciec, niż on!“

Belaryusz (do siebie.) O, wzniosłości!
O, ty szlachectwo natury i rodu!
Złe z złego rodzi się, z podłości podłość,
Mąki i plewę, cnoty i występki
Natura daje... Nie jestem ich ojcem,
Musi jednakże dziwić mnie, gdy słyszę,
Że jego bardziej, niźli mnie kochają...
To już dziewiąta!
Arwiragus. Żegnaj, drogi bracie.
Imogena. Szczęśliwych łowów.
Arwiragus. Tobie: zdrowia. — Idźmy!
Imogena (do siebie). Jacy poczciwi! Boże, jak świat kłamie!
Dworzanie mówią: za dworem dzicz sama!
Wręcz o czem innem ty pouczasz, życie!
Z głębi mórz wstają potwory, gdy potok
Niejedną słodką rybą nas uracza.
Lecz jam na prawdę chora — czas, Pisanio,
Skosztować twego środka.
Gwideryusz. Nic nie zdradził.
Powiedział, że los wrogi pchnął go w nędzę,
Że hańba spadła nań, choć nie zawinił.
Arwiragus. I mnie to mówił, lecz przyrzekł zarazem,
Iż kiedyś więcej dowiem się.
Belaryusz. Do lasu!
Pozostawiamy ciebie, wypoczywaj.
Arwiragus. Nie zabawimy długo.
Belaryusz. A nie choruj!
Wszak ty-ś gosposią naszą...
Imogena. W złem, czy dobrem,
Wierzę wam.
Belaryusz. Obyś zachował tę wierność!

(Imogena oddala się).

Chociaż zbiedzony, chłopiec ten niechybnie
Szlachetną krew ma w żyłach.
Arwiragus. Śpiewa, jak anieli.
Gwideryusz. A jak gotuje!
Arwiragus. Korzonki tnie zgrabnie
W figury, tak zaś przyprawia polewkę,
Jakby był chorej Junony lekarzem.

A cóż dopiero mówić o tem lubem
Mieszaniu westchnień z uśmiechem, jakgdyby
Westchnienia wzdychać zbierała ochota,
Ze uśmiechami nie są, lub jakgdyby
Uśmiech drwił z westchnień, co z świątyni bogów
Wychodzą, aby wiatrów stać się łupem,
Które przeklina żeglarz.
Gwideryusz. W nim cierpliwość
Zrosła się z smutkiem tak, iż w jedno splotły
Swoje korzenie.
Arwiragus. Wzrastaj, cierpliwości!
Ty zasię smutku, przeklęte nasienie,
Uwolnij winnej macicy korzenie!
Belaryusz. Czas już najwyższy. Chodźcież. — Któż to znowu?

(Wchodzi Kloten).

Kloten. Nigdzie tych łotrów nie mogę wyszukać.
Wziął mnie na kawał. O, jakżem strudzony!
Belaryusz. „Łotrów?“ Czy do nas pije? Skąd ja znam go?
Ach, toć to Kloten, syn królowej. Przebóg!
Coś w tem się święci! Dawno-m go nie widział,
Poznałem jednak... Najlepiej zniknijmy!
Gwideryusz. On przecie sam. Wy dwaj na zwiady pójdźcie.
Czy wiedzie kogo z sobą? Prędko, prędko!
Ja tu go spotkam.

(Belaryusz i Arwiragus oddalają się).

Kloten. Stój! Kto tam ucieka?
Ach, to zapewne rozbójnicy górscy...
Słyszałem o nich... Kto ty, niewolniku?
Gwideryusz. Istotnie byłbym chyba niewolnikiem,
Gdybym nie odparł obrazy...
Kloten. Rabusiu!
Łotrze, opryszku, poddaj się, złodzieju!
Gwideryusz. Komu-ż? Czy tobie? Któżeśty? Masz może
Silniejsze ramię, lub mężniejsze serce?
W języku, prawda, nie dorównam tobie,
Nie zwykłem bowiem nosić miecza w zębach.
Ktożeś ty, który tak przemawiasz?

Kloten. Chamie,
Czy nie poznajesz mnie z szat?
Gwideryusz. Nie, nicponiu!
Ni ciebie, ani twego krawca, twego dziadka;
Bo on ci suknie te dał, w których, widno,
Cała twa wartość.
Kloten. Kłamiesz, arcyszelmo!
Nie zrobił ich mój krawiec.
Gwideryusz. Precz więc z oczu,
I dziękuj temu, kto ci dał je. Głupców
Nie warto nawet bić.
Kloten. Ha! Usłysz, drabie,
Moje nazwisko.
Gwideryusz. Jakże się nazywasz?
Kloten. Kloten, brygancie!
Gwideryusz. „Kloten, brygancie!“ — Niechaj i tak będzie!
Mnie to nie strwoży; ni tyle, co żaba,
Lub pająk...
Kloten. Otóż, ku tem większej grozie,
Ku zupełnemu zgnębieniu, wiedz o tem,
Ze mi królowa matką.
Gwideryusz. Wielka szkoda!
Podlejszy jesteś, niż twój ród.
Kloten. Ty nie drżysz?
Gwideryusz. Drżeniem przejmuje mnie jedynie mądrość,
A głupcom puszczam wszystko płazem.
Kloten. Giń więc!
Gdy własnoręcznie ubiję cię, pomknę
Za wspólnikami twymi, którzy uszli.
Na bramach ludu zatknę wasze głowy.
Poddaj się, nędzny rozbójniku górski.

(Wychodzą, walcząc).
(Wracają Belaryusz i Arwiragus).

Belaryusz. Sam jeden przybył.
Arwiragus. Prócz niego nikt zresztą
Musiałeś się pomylić, ojcze.
Belaryusz. Nie przypuszczam.
Dawno to wprawdzie, jak go widywałem,
Lecz ani jeden rys jego oblicza
Nie zatarł się w pamięci z biegiem czasu.

Tak samo zresztą jąka się, tak samo
Bryzga słowami... Nie! To niezawodnie
Kloten we własnej osobie.
Arwiragus. Tu byli...
Gdyby brat tylko poradził z nim sobie.
Zły to, powiadasz, człowiek.
Belaryusz. W nim poprostu
Człowieka nie ma; jak pomnę, on nie wie,
Co lęk, co zgroza; często brak poznania
Chadza z zuchwalstwem. Lecz oto i brat twój.

(Wchodzi Gwideryusz z głową Klotena w ręku).

Gwideryusz. Kloten, to mieszek całkiem pusty,
Bez grosza. Mózgu nie byłby mu ze łba
Wycisnął sam Herkules, bo tam mózgu
Nie było wcale. Musiałem to zrobić,
Bo byłby głupiec ten poniósł mą głowę,
Tak jak ja jego.
Belaryusz. Przebóg, co zrobiłeś?
Gwideryusz. Wiem, co: uciąłem głowę Klotenowi,
Synowi, jak sam rzekł, królowej-pani.
Lżył mnie on łotrem, opryszkiem; przysięgał,
Że sam was wszystkich połapie; że głowy
Zdejmie nam stamtąd, gdzie wyrosły z karków,
I u bram ludu zawiesi!
Belaryusz. Już po nas!
Gwideryusz. Cóż więcej stracić, mój ojcze, możemy,
Nad to, co on chciał zabrać: życie? Prawo
Nas nie ochrania; więc żali się wahać,
Gdy taki dumny kloc mięsa nam grozi,
Na własną rękę grając sąd i kata?
Czyż praw nie czcimy? Widzieliście wielu,
Którzy z nim przyszli?
Belaryusz. Ani żywej duszy
Nie widać nigdzie, ale — naturalnie —
Musiał mieć orszak. Bo choć jego humor
Był ciągłą zmianą — i to jeszcze zmianą
Z złego na gorsze, to-ć do tego stopnia
Nawet on chyba nie upadł na głowę,
By sam się wyrwał. Zapewne u dworu
Coś zasłyszano, iż jacyś tam ludzie

W jaskiniach żyją tutaj i polują;
Bano się może, iż wzrośniemy w bandę;
Wówczas on, (patrzy to całkiem na niego)
Przysiągł, że nas wyłapie... Ale trudno
Przypuszczać, aby sam szedł tu; nie byłby
Ważył się, jem u by nie pozwolono.
Słuszna obawa więc, że miał groźniejszy
Ogon, niż głowę.
Arwiragus. Ha, niechaj się dzieje,
Jak bogi zechcą; lecz brat mój postąpił.
Jak należało.
Belaryusz. Nie miałem ochoty
Polować dzisiaj; choroba Fidelia
Drogę mi przedłużała.
Gwideryusz. Ja mu głowę
Uciąłem własnym jego mieczem, który
Wydobył na mnie; rzucę ją do wody
Za naszą skałą, niech płynie do morza;
Niechaj rybakom teraz opowiada.
Ze jest Klotenem, synalkiem królowej.
Co mi tam!

(Odchodzi).

Belaryusz. Boję się zbyt rychłej pomsty.
O, Polidorze, czemuś to uczynił?
Mimo odwagi —
Arwiragus. Ja bym go wyręczył,
Jeśliby zemsta tylko mnie spotkała.
Kocham cię, bracie, ale ci zazdroszczę;
Ten czyn tyś skradł mi. O, pragnę, by zemsta,
O ile czoło jej stawić możliwem,
Przyszła tu z nami obliczyć się...
Belaryusz. Ano,
Stało się! Żadnych dziś łowów! Nie trzeba
Niebezpieczeństwa wyzywać bez celu.
Do groty! Zajmij się z Fideliem kuchnią,
Na Polidora ja zaczekam tutaj...
Przyjdziem wnet oba.
Arwiragus. Biedny, chory chłopiec!
Chętnie doń pójdę. Aby mu przywrócić
Rumieniec, bez wahania krew puściłbym

Całemu miastu Klotenów i jeszcze
Chlubiłbym się z dobrego czynu!

(Odchodzi).

Belaryusz. Boska
Naturo, jakże cudnie się objawiasz
W królewskich tych potomkach! Są łagodni,
Jak zefir, kiedy całuje fiołki,
Nie chyląc nawet im czółek; lecz nagle —
Krew ich królewska umie stać się wrogą,
Jak dzika burza, która jodłę górską,
Za czub porwawszy, zgina do stóp. Instynkt
Niespostrzeżenie, bez żadnych pouczań
W monarszą w nich się przeradza wspaniałość,
Honor i wzniosłość budzi niezrównaną,
Odwagę wznieca, krzewiącą się dziko,
Zapewnia żniwo bez siewu. — Szczególna!
Czego zwiastunem to przyjście Klotena?
Co nam śmierć jego przyniesie?

(Wraca Gwideryusz).

Gwideryusz. Gdzie brat mój?
Głowa Klotenowego kloca w dół popłynie
W poselstwie do królowej; zakładnikiem
Aż do powrotu będzie jego ciało.

(W jaskini odzywa się uroczysta muzyka).

Belaryusz. To mój misterny instrument. Posłuchaj.
Skąd też Kadwala grać wzięła ochota?
Gwideryusz. On tam — w jaskini?
Belaryusz. Wszedł przed chwilą właśnie.
Gwideryusz. Co to? Od śmierci mej najdroższej matki
Milczała gęśl... Solenność znamionuje
Solenną tylko chwilę. Cóż to znaczy?
Tryumf lub skarga z byle błahych przyczyn
Przystoi małpom chyba albo dzieciom.
Oszalał Kadwal?

(Wchodzi Arwiragus, niosąc Imogens jakgdyby martwą).

Belaryusz. Patrz, właśnie nadchodzi,
Dźwigając na ramionach powód smutku,
Z którego drwiliśmy.
Arwiragus. Zginęło ptaszę,
Pielęgnowane przez nas czule. Raczej

Wolałbym z lat szesnastu w sześćdziesiątkę
Przeskoczyć nagle, raźny krok młodości
Zmienić na znojny pochód z kul pomocą,
Niż to obaczyć.
Gwideryusz. O, ty słodka lilio.
Ani w połowie nie jesteś tak piękną
Na brata mego ramionach, jak byłaś,
Dopóki żywa rosłaś.
Belaryusz. Melancholio!
Kto zbadał twoje głębie, dno wymierzył,
By miejsce wskazać, gdzie twa łódź leniwa
Najłatwiej spuścić mogłaby kotwicę?
Błogosławione dziecię, wiedzą bogi
Na jak zacnego urosłabyś męża,
Gdybyś był nie padł pastwą melancholii.
Jak go znalazłeś?
Arwiragus. Już zesztywniałego;
Ale z uśmiechem na ustach, jakgdyby
Nie strzała śmierci zmiotła go — on drwił z niej,
A chyba muszka na śmierć załechtała.
Prawy policzek przytknął do poduszki...
Gwideryusz. Gdzie?
Arwiragus. Na podłodze; skrzyżował ramiona;
Że spi, sądziłem; podkute obuwie
Z nóg zdjąłem, aby nie czynić stukotu.
Gwideryusz. On też spi; jeśli zaś umarł, mogiłę
W łoże przemieni, przy którem rusałki
Pląsy wieść będą. Czerw się tam nie zbliży.
Arwiragus. Przez całe lata, jeśli żyć tu będę,
Ślubuję sypać najpiękniejsze kwiaty
Na twą mogiłę; nie zabraknie tobie
Pierwiosnków bladych, jak bladem twe liczko,
Hiacyntów sinych, jak twe żyłki sine,
Ani róż, które chlubić się powinne,
Iż woń ich słodką, by twój oddech... Ptaszki
Dziobkami znosić ci będą to wszystko,
Ku zawstydzeniu onych spadkobierców,
Którzy nie pomną o grobie ojcowskim.
Gdy zaś niestanie już kwiatów, niech mirta
Grób twój ustroi na zimę.

Gwideryusz. Dość! Przestań!
Słowa, to godne ust dziewcząt, nie igraj
Z powagą śmierci. Zwłoki zwróćmy ziemi,
Niech obowiązku nie opóźnia zachwyt.
Do grobu nieśmy go.
Arwiragus. Gdzie ma on spocząć?
Gwideryusz, Obok najlepszej matki, Euryfili.
Arwiragus. Dobrze, a chociaż głosy nam zgrubiały,
Już prawie męski przybrawszy charakter,
Pieśń mu zanućmy tę, co niegdyś matce,
Zmieniając tylko imię Euryfili
Na jego imię: Fidelio.
Gwideryusz. Kadwalu!
Nie mogę śpiewać; mógłbym chyba, płacząc,
Wymawiać słowa... Śpiew bólem stłumiony
Gorszem bluźnierstwem nawet, niż w świątyni
Kłamstwo kapłańskie...
Arwiragus. Więc wtóruj nam, mówiąc.
Belaryusz. Przy wielkim bolu milkną niniejsze. Kloten
Poszedł w niepamięć; a to-ć syn królowej
I chociaż wrogiem okazał się naszym,
Zważcie, iż winę już odpokutował.
Jakkolwiek każdy: wysoki, czy niski,
Jednako prochem staje się — szacunek,
Anioł-stróż świata oddziela potężnych
Od zwykłych śmiertelników. Nasz przeciwnik
Księciem był, chociaż zaś jego wróg poległ,
Trzeba jak księcia pochować go.
Gwideryusz. Dobrze.
Trup Tersytesa godzien jest Ajaksa,
Gdy obaj martwi.
Arwiragus. Zechcesz go tu przynieść?
My pieśń tymczasem zanucim. — Zaczynaj.

Śpiew.

Gwideryusz. Już cię słońce nie ogrzeje,
Już nie wtargnie chłód do łona;
Zakończone twe koleje,
Należytość uiszczona.

Lube dziewczę, chłopcze miły,
Czeka na was głąb mogiły.
Arwiragus. Już ci bać się nie potrzeba
Żadnej władzy, ni mocarzy;
O strzęp sukni, o kęs chleba
Troska ciebie już nie zwarzy.
Króle, mędrcy — równi tobie:
Wszak i oni spoczną w grobie.
Gwideryusz. Czem dla ciebie błyskawice?
Arwiragus. Co dla ciebie grom dziś znaczy?
Gwideryusz. Fałsz nie spojrzy ci już w lice.
Arwiragus. Drwisz z rozkoszy i rozpaczy.
Obaj. Kochanka luba, kochanek miły,
Pospołu z tobą pójdą w mogiły.
Gwideryusz. Niech nie tknie czarodziej ciebie.
Arwiragus. Niech w różka nie zwodzi ciebie.
Gwideryusz. Niech upiór nie nęka ciebie.
Arwiragus. Niech minie ból, męka, ciebie.
Obaj. Niech nad tobą spokój wionie,
Hołdy zbieraj i po zgonie.

(Belaryusz powraca ze zwłokami Klotena).

Gwideryusz. Obchód skończony, złóż go ojcze, tutaj.
Belaryusz. Ot, parę kwiatów... Więcej po północy,
Bo zioła, nocną zwilgocone rosą,
Najlepiej zdobią mogiły. U strójcie
Twarz zmarłą w kwiaty; wam wyziera z twarzy
Zwiędłość, co wkrótce i te kwiaty zwarzy.
Chodźcie modlitwę odmówić na klęczkach.
Co nieba zrządzą, człowiek nie odmienia;
To koniec szczęścia, ale i cierpienia.

(Odchodzą).

Imogena (budząc się). Tak, panie, do Milfordu. Tędy droga?
Dzięki. — Przez krzaki? — A daleko jeszcze?
Ktoby to myślał! — Bez mała sześć milek?
Maszerowałam całą noc... Spać pragnę.
Cyt! Bez nikogo! — Bogi i boginie!

(Spotrzega trupa).

Kwiaty są, jakby rozkosze na ziemi,
A krwawy trup pod niemi, jakby boleść...

Tak... Ciągle jeszcze śni mi się zapewne...
Bo śniło mi się, żem strażnikiem groty
I zacnych ludzi kucharzem; niedorzeczność,
Filar, z niczego na nic przeniesiony,
A zbudowany z mgły, przez wyobraźnię;
Wzrok nawet może stać się, jak myśl, ślepym.
Drżę, taki lęk mnie zbiera. Ależ w niebie
Została przecie kropelka litości!
Drobna, jak ziarno maku; z niej, bogowie,
Dajcie mi cząstkę... Ja śnię jeszcze ciągle...
Nawet na jawie sen przy mnie i we mnie,
Nie urojony, bo czuję go. Bogi!
Ten trup bez głowy — w szatach Postumusa!
Jego kształt nogi, a to jego ręka;
Stopa Merkura, uda godne Marsa,
Herkulesowe ramię — lecz gdzie głowa?
Mord nawet w niebie? — Co? — Brak jej. — Pisanio!
Wszystkie przekleństwa szalonej Hekuby
Rzucone Grekom, rzucam, by cię zmiażdżyć.
W spółce z Klotenem, tym dzikim szatanem,
Zgładziłeś mego męża tu! Czytanie,
Pismo niech zwie się odtąd nieinaczej,
Jak zdradą stanu. — Przeklęty Pisanio!
Fałszywem pismem — przeklęty Pisanio,
Zwaliłeś główny maszt najwspanialszego
Okrętu. — Biada mi, o, Postumusie,
Gdzie twoja głowa? Gdzie ona? Gdzie ona?
Niechby Pisanio przeszył ci był serce,
Byle zostawił głowę... Czy-ż możebne?
On wraz z Klotenem, złość w spółce z chciwością
Sprawili to nieszczęście. Tak, to jasne, jasne!
Ten trunek, co go dał mi, nakazując,
Jako dla ukojenia serca świetny,
Czyż nie odurzył mnie, nie zabił prawie!
Zgadza się jedno z drugiem. Oto dzieło
Pisania i Klotena, obu. — Ach!
Twa krew niech różem będzie dla lic moich,
Byśmy tem straszniejszymi się wydali,
Gdy kto nas znajdzie. — O, mężu, mój mężu!

(Wchodzą: Lucyusz, kapitan, kilku oficerów i wróżbita).

Kapitan. Galijskie legie przebyły już morze,
Jak im kazano i w porcie Milfordu
Czekają na was razem z okrętami
Całkiem gotowe.
Lucyusz. Jakie wieści z Rzymu?
Kapitan. Szlachtę i ludność graniczną powołał
Senat. Gorącym ożywieni duchem
Z pewnością dzielnie się spiszą. Są w drodze
Pod rozkazami mężnego Jachima,
Brata Sienny.
Lucyusz. Kiedyż wylądują?
Kapitan. Przy pierwszym wietrze pomyślnym.
Lucyusz. Ten pospiech
Piękne rokuje nadzieje. Zlustrować
Należy wojska, które już przybyły.
Każdy przywódzca niech pamięta o tem.
Teraz mi powiedz, ty, panie, co tobie
O naszej wojnie śniło się w tycii czasach.
Wróżbita. Ubiegłej nocy dały mi znak bóstwa;
Pościłem, modląc się o objawienie.
Ptak Jowiszowy, orzeł Rzymu, wzbił się
Z orjentu ziem wilgotnych tu, na zachód,
I znikł w słonecznem świetle; to oznacza,
Jeśli stan grzeszny nie mąci mi wzroku,
Zwycięstwo Rzymu.
Lucyusz. Śnij, tak panie, zawsze —
Byle sprawdzały się sny. Ale stójcie!
Czyż to pień został pozbawiony wierzchu?
Szczątki to jakiejś szlachetnej budowy.
Patrzcie: paź — martwy, czy we śnie. Zmarł pewnie.
Wzdryga się życie szukać łoża sobie
Przy nieboszczykach, albo spać na grobie.
Chciałbym zobaczyć twarz chłopca.
Kapitan. On żyje!
Lucyusz. Wyjaśni więc nam rzecz całą. Młodzieńcze,
Opowiedz swe przygody; bo, przypuszczam,
Godne poznania; kogoż to obrałeś
Jakby za krwawą poduszkę? Kto, powiedz,
Śmiał zburzyć dzieło szlachetnej natury?

A ty, jak wiele też sam utraciłeś
W tej katastrofie? Co stało się? Kto to?
Kto ty?
Imogena. Jam nic, i lepiej by mi było,
Gdybym w nic zapadł. Ten człek był mym panem
Dzielny Brytańczyk, miłowania godny,
Padł tu od ciosów zbójeckich góralów.
Równego jemu pana nie ma; gdybym
Z wschodu na zachód poszedł, służby żebrząc,
Znalazłbym wielu, może — wszystkich dobrych,
Służyłbym wiernie, ale nie znalazłbym
Równego jemu.
Lucyusz. Poczciwy młodzieńcze!
Niemniej mnie skargi twe wzruszają smętne
Jak widok twego pana. Jak go zwano?
Imogena. Ryszard de Champ.

(Do siebie).

Choć kłamię, to-ć nikomu
Nie szkodzę; choćby więc słyszały bogi,
Przebaczą.
Lucyusz. Ty zaś zowiesz się?
Imogena. Fidelio.
Lucyusz. I nie zawiodłeś bynajmniej imienia,
Owszem, przez wierność zasłużyłeś na nie.
Może spróbujesz ze mną? Chociaż pewnie
Równie dobrego nie znajdziesz już pana,
Kochać cię będę niemniej, jak on, pewnie.
Gdyby sam cesarz list pisał i gdyby
List ten przez senat został mi przysłany,
Nie zaleciłoby to ciebie bardziej
Niż twoja własna wartość. Pójdź-że ze mną.
Imogena. Pójdę, gdzie każesz, panie. Ale przedtem
Chciałbym te zwłoki ukryć przed muchami,
Jak tylko może głęboko ten rydel
Wkopać się. Skoro już kwieciem i liściem
Grób ten obsypię, gdy zmówię sto modlitw,
Każdą dwukrotnie — płacząc i wzdychając,
Opuszczę jego służbę, by pójść z wami,
Jeśli mnie zabrać chcesz.

Lucyusz. Tak, dobry chłopcze!
Będę ci raczej ojcem, niźli panem.
O, przyjaciele.
Nas to pacholę uczy, nas, jak męże
Mają swe obowiązki spełniać. — Najpiękniejszy
Kawał murawy wybierzcie; włóczniami
Wykopać grób. Nieboszczyk ten przez ciebie
Stał mi się drogim, chłopcze. Weźcie zwłoki
I pochowajcie je w rycerski sposób.
Rozpogódź lice. Nieraz — rzec to mogę —
Wyższemu szczęściu ból torował drogę.

(Odchodzą).
SCENA TRZECIA.
W pałacu Cymbelina.
Wchodzą: CYMBELIN, DWORZANIE i PISANIO.

Cymbelin. Nuże, przynieście mi wieść jaką o niej.
Istne deliryum nęka ją z obawy
O syna — szał, co życiu grozi. Bogi,
Jakże mnie ciężko karzecie! Imogena,
Pociecha moja cała, znikła; żona
Na łożu śmierci; w czasie, kiedy wojna
Zagraża mi straszliwie, syn jej przepadł,
Niezbędny właśnie; zewsząd ciężkie ciosy,
I ani krzty otuchy. — Lecz ty, panie.
Który widziałeś dobrze, iż uciekła,
A chcesz udawać, jakbyś nic nie wiedział,
Poczekaj, musisz ty mi na torturach
Wyśpiewać wszystko!
Pisanio. Moje życie, królu,
Pokornie składam u twych stóp, jednakże
Ani gdzie moja pani bawi, nie wiem,
Ani dlaczego znikła, kiedy wróci.
Błagam cię nie wątp, najjaśniejszy panie,
O mej wierności.
Pierwszy dworzanin. Dostojny monarcho!
W dniu, gdy uciekła, on był przecie tutaj,

Klnę się sumieniem. Wiem zresztą, jak szczerze
Swe obowiązki pełni on. Klotena
Gorliwie wszędzie poszukują. Pewnie
Znajdzie się on.
Cymbelin. Burzliwe przyszły czasy!
Tym razem niech ci ujdzie to na sucho,
Lecz podejrzenie nasze dalej wisi
Nad twoją głową.
Drugi dworzanin. Najjaśniejszy panie!
Wylądowały już legiony rzymskie,
Wysłane z Galii, a wzmocnią się jeszcze
Szlachtą przez senat rzymski powołaną.
Cymbelin. Teraz rad trzeba królowej i syna!
Za wiele na mnie jednego!
Pierwszy dworzanin. Mój królu!
Wróg nie przyćmiewa twego wojska liczbą;
A choćby więcej ich przyszło, my także
Wystawmy więcej, trzeba tylko hufce
Wieść w pole. Same przecie o to proszą.
Cymbelin. Dzięki wam. Idźmy na spotkanie chwili,
Która nas czeka; nie Włochy nas trwożą,
Jeno najbliższa troska. Dość już! Pójdźmy.

(Cymbelin i dworzanie odchodzą).

Pisanio. Ni słówkiem pan mi nie dał odpowiedzi
Na ów list, w którym donosiłem jemu,
Ze Imogena padła z mojej ręki.
Dziwne! Nic nie wiem też, co z nią się dzieje,
Choć mi przyrzekła donieść; o Klotenie
Także nie sposób zasięgnąć języka.
Wszystko to razem wprawia mnie w ambaras.
Dopomagajcie, bogi; przez fałszywość
Zacność salwuję, niewiernością wierność.
W wojnie okażę miłość dla Brytanii,
Gdy nie polegnę, sam mnie król pochwali.
Co ciemne, przyszłość wyjaśni po burzy;
Bezsternym łodziom szczęście za ster służy.


SCENA CZWARTA.
Przed jaskinią.
Wchodzą: BELARYUSZ, GWIDERYUSZ ARWIRAGUS.

Gwideryusz. Hałas w około.
Belaryusz. Skryjmy się zawczasu.
Arwiragus. Cóż warto życie, gdy kryć się wciąż mamy
Przed czynem i niebezpieczeństwem?
Gwideryusz. Zresztą,
Co wam pomoże ucieczka? Rzymianie
Jako Brytanii synów nas zabiją,
Albo też, mając nas za rozbójników,
Za barbarzyńców, zabiorą nas z sobą,
A potem zgładzą.
Belaryusz. Słuchajcie, synowie,
Pospieszmy w góry, tam będzie bezpieczniej.
Do królewskiego wojska iść nam trudno.
Klotena śmierć nowiną, nas nikt nie zna,
Nie należymy do żadnego wojska;
Zaczną nas przesłuchiwać, gdzie mieszkamy,
I dojdą w końcu, co się tutaj stało,
Przyznanie będzie śmiercią, przedłużoną
Przez straszne męki.
Gwideryusz. Ojcze, te obawy
Chyba przystojne nie są w takich czasach.
I co nam po nich?
Arwiragus. Jak przypuszczać nawet,
Ze gdy usłyszą rżenie rzymskich koni,
Gdy ujrzą ognie obozowe, kiedy
Wzrok ich to olśni, a słuch oszołomi,
Czasu nie będą mieli, by wybadać,
Co my za jedni.
Belaryusz. Wielu zna mnie w wojsku
Z dawnych lat; Kloten był wówczas też młody,
A jednak czas go bynajmniej nie zatarł
W mojej pamięci. Przytem król, wierzajcie,
Nie wart mych usług, a waszej miłości;
Skutkiem wygnania nie mogłem was kształcić;
Rośliście nakształt dzikich zwierząt. Szczęście,

Co przy kolebce waszej stało, znikło,
Na łup was zdając skwaru latem, w zimie
Niewolnikami czyniąc mrozu.
Gwideryusz. Lepiej
Umrzeć, niż żyć tak. Oh, pójdźmy do wojska;
Mnie ani brata żywa dusza nie zna,
O tobie dawno musiano zapomnieć,
Wypadłeś przeto ludziom całkiem z głowy,
I nikt o ciebie nie spyta.
Arwiragus. Na słońce!
Ja tam pójść muszę. Jakto? Żebym dotąd
Konającego nie widział, krwi żadnej
Prócz krwi tchórzliwych zająców i wrącej
Krwi gemz, jeleni? Bym dotąd nie dosiadł
Konia, z wyjątkiem jednego, na którym
Bywali jeźdźce nielepsi odemnie;
Konia, co nie znał wędzideł, ni podków?
Wstyd mi świętemu słonku patrzeć w oczy,
Chłonąć blask jego święty i pozostać
Marnem nic.
Gwideryusz. Ojcze, ja także pójść muszę.
Błogosławieństwo daj, puść po dobremu,
A tem-ci chętniej pójdę; gdy nie, niechaj
Niebezpieczeństwo spadnie tylko na mnie
W postaci rzymskich mieczów.
Arwiragus. Mówcie: Amen!
Belaryusz. Ody wam tak mało na życiu zależy,
Dlaczegóż ja troskliwiej miałbym bronić
Resztek dni moich! Pójdę razem z wami!
Gdy dacie żywot ojczyźnie w ofierze,
Niech i mnie taka sama śmierć zabierze!

(Do siebie).

Czas im za długi... Krew wre w nich szalenie;
Czynami chcą stwierdzić swe pochodzenie.





AKT PIĄTY.

SCENA PIERWSZA
Brytania. Przed obozem Rzymian.
POSTUMUS — wchodzi z zakrwawioną chustką w ręku.

Posumus. Zachowam ciebie, chustko; wszak sam chciałem
Ujrzeć na tobie tę czerwień. — Mężowie,
Jeśli z was każdy zechce tak postąpić,
Iluż natenczas zgładzi swoje żony,
Zgładzi za byle drobny błąd. — Pisanio!
Nie każdy rozkaz spełnia dobry sługa.
To tylko obowiązkiem jest, co słuszne.
Gdybyście bogi i mnie tak karali,
To nie dożyłbym dnia, w którym wydałem
Nieszczęsny rozkaz; żyłaby Imogena
Dla odpokutowania winy swojej,
Mnie zaś nędznego tknąłby gniew wasz słusznie.
Lecz niejednego wy stąd zabieracie
Z łaski, by drobną splamiwszy się winą,
Nie popadł w większe; gdy tymczasem inni,
Liczbę swych grzechów mnożą wciąż gorszemi —
I grozę siejąc, czują się bezpieczni.
Imogena u was już, bogi; uczyńcie,
Co wam najlepsze zda się; dziś pokora
Jedynem mem zbawieniem. Z włoską szlachtą
Przybyłem tutaj, walczyć przeciw państwu
Mojej małżonki. — Ale dość, Brytanio,
Ze-m zabił twą księżniczkę; bądź spokojna,
Więcej ran tobie nie zadam. Bogowie,
Raczcie wysłuchać mych zamiarów: oto
Włoski strój składam, a wdzieję brytańską
Odzież wieśniaka, by przeciw tym walcząc,
Z którymi tutaj przyszedłem, módz zginąć,
Zginąć dla ciebie, Imogeno, przez którą
Życie me, każde tchnienie, równe śmierci;
Nieznany, nie znienawidzony, — zgoła nawet

Nie żałowany, sam siebie poświęcę.
Chciałbym odwagi dowieść, o, bogowie,
Więcej, niżeli ten mój strój zapowie.
Dajcież mi, błagam, siły Leonata.
Wbrew światu, nową modę wnieść jam skory:
Wielkością małe uzacnić pozory.

(Wychodzi).
SCENA DRUGA.
Tamże. Pole pomiędzy obozem rzymskim i brytańskim.
Z jednej strony wchodzą: LUCYUSZ, JACHIMO i wojsko rzymskie: z drugiej strony wojsko brytańskie, a w niem POSTUMUS, jako prosty żołnierz. Przeszedłszy scenę, znikają za nią. Zgiełk bojowy. Wracają, walcząc z sobą JACHIMO i POSTUMUS. Ten ostatni, pokonawszy i rozbroiwszy Jachima, odchodzi.

Jachimo. Poczucie winy pozbawia mnie męstwa.
Jam pewną panię oczernił niegodnie,
Dziedziczkę tego państwa; dziś za karę
Osłabia mnie wiatr ziem jego; gdyby nie to,
Czyżby pokonał mnie ten chłop od roli
W rycerskim boju? Cześć, godność wrodzona —
Ciężarem hańby są dla mego łona.
Jeśli, Brytanio, o tyle twa szlachta
Przewyższa chłopa, jak on nas tu wali,
Chyba z bogami my się w walkę wdali!

(Odchodzi. Bój wre dalej: Brytańczycy pierzchają; Cymbelin dostaje się do niewoli; Belaryusz, Gwideryusz i Arwiragus przybywają mu na pomoc).

Belaryusz. Stójcie! Korzystne mamy stanowisko.
Dzierżymy przełęcz; jedynie tchórzostwo
Rzuciło popłoch.
Gwideryusz i Arwiragus. Trzymajcie się jeno!

(Postumus pospiesza na pomoc Brytańczykom, którzy oswobodziwszy Cymbelina, oddalają się. Wchodzą: Lucyusz, Jachimo i Imogena).

Lucyusz. Uciekaj z tłumu i ratuj się, chłopcze!
Druh rąbie druha, niesłychany zamęt...
Rzekłbyś, oślepło i pogłuchło wszystko.
Jachimo. To Brytańczykom przybył sukurs świeży.
Lucyusz. Szczególny obrót; posiłków nam trzeba,
Lub jak nie pyszni tył podamy wkrótce!

(Wszyscy odchodzą).
SCENA TRZECIA.
Inna część pola walki.
Wchodzi POSTUMUS i brytański SZLACHCIC.

Szlachcic. Czy od tych idziesz, co wytrwali?
Postumus. Od tych.
Lecz wy snać od tych, co pierzchnęli?
Szlachcic. Od tych.
Postumus. Ha, prawda, wszystko tam było stracone
Oprócz nadziei na niebie. Król nawet
Odbiegł od skrzydeł, szeregi przerwane;
Gdzieś spojrzał, plecy tylko widać naszych,
Tłumnie uciekających do wąwozu.
Rozochocony w róg, krwi świeżej żądny,
Na zapas rąbał, więcej rąbał prawie,
Niż mu starczyło mieczów, dobijając
Śmiertelnie rannych i tych ledwie tkniętych,
Którzy ze strachu tylko padli. Wąwóz
Trupami zatkał się i ranionymi
Sromotnie w plecy — nakoniec tchórzami,
Ocalonymi, aby zginąć w hańbie.
Szlachcic. Gdzie to ów wąwóz?
Postumus. Tuż przy polu walki,
Oszańcowany rowem i nasypem,
Dzieło starego rycerza — przysięgam —
Zacnego wielce. Zasłużył, zaprawdę,
By za to, co dziś zrobił dla ojczyzny,
Późnego dożył wieku, białych włosów.
On to w wąwozie wraz z dwoma chłopcami,
(Pacholętami, co raczej do pląsów
Niźli do takiej nadają się rzezi;
Piękniejsze liczka ich, niżeli owe,
Które czar chroni wstydliwość pod maski);
On tedy zajął drogę, gromiąc zbiegów:
„Brytański jeleń pierzcha, nie wojownik!
W piekło pędzicie wy, uciekający!
Stójcie, bo jak Rzymianie rzezać będziem
Na sposób bydła was, płochliwe bydło!
Zbawi was jeden wstecz rzut oka groźny!
Stójcie!“ I z trzech tych, jakby trzy tysiące

Zdziałała pewność siebie i zaprawdę,
Za trzy tysiące byli siłą, czynem.
(Trzech bohaterów nie stanowi-ż wojska,
Ody reszta niczem?) Tak wołając: „Stójcie!“
Podporę w miejscu mając, bardziej jednak
Czarując własną szlachetną postawą,
(Taki czar kądziel nawet zmieni w włócznię);
Ogień na nowo rozpalali w oczach,
Wstyd i odwagę wskrzeszali, i wielu
Tchórzów — przez przykład sam (stokroć przeklęty,
Kto w wojnie pierwszy stchórzy), powracało,
Aby nastawić piersi tak zuchwale,
Jak lwy, bieżące wprost na oszczep łowca.
I oto pościg zatrzymał się; atak
Przeszedł wnet w odwrót, w zamęt, wreszcie w klęskę.
Rzekome orły, uszły gołębiami;
Tryumfatorzy zmienili się w jeńców,
A nasi tchórze — jak okruchy chleba
Dla wygłodniałej załogi okrętu —
Urośli nagle w zbawców. Gdy spostrzegli
Serc drzwiczki tylne ledwie odchylone,
Toż to rzucili się, rąbiąc, co Bóg dał,
Nawet zabitych, konających, trupów,
Których porwała z sobą pierwsza fala.
Z dziesięciu, których pędził przedtem jeden,
Każdy był teraz zabójcą dwudziestu;
A ci, co wprzódy paść woleli raczej,
Niżeli walczyć — nagle przerażenie
Roznieśli wokół.
Szlachcic. Nie do uwierzenia:
Ten wąwóz, tych dwóch chłopców i ten starzec.
Postumus. Nie dziw się, panie, chyba, że sam wolisz
Podziwiać, niźli brać udział w zdarzeniach
Podziwu godnych. Jeśli chcesz, posłuchaj
Żarciku w rymach, który rzecz tę streszcza:
„Kto pobił Rzymian, a nam dał blask chwały?
Wąwóz, dwaj chłopcy, starzec osiwiały!“
Szlachcic. Bez złośliwości!
Postumus. Ach, nie myślę o niej;
Mym przyjacielem, kto od wroga stroni.

By gdy mu pośpiech wrodzoną pobudką,
Będzie mnie i przyjaźnią ścigał krótko.
Ależ ja w rymach brodzę.
Szlachcic. Znów złośliwość?

(Odchodzi).

Postumus. Więc poszedł!
Oto jest szlachta! To są koryfeje!
Wśród bitwy pytać, co się w bitwie dzieje!
Iluż tak samo cześć swą dziś splamiło,
By trupa tylko módz ocalić! Uciekł,
A przecie zginął! Mnie chronił a boleść.
Próżno szukałem śmierci, gdzie jęczała,
Anim ją ujrzał, gdzie miotała ciosy.
Szczególna, że ten potwór, tak okrutny,
W puharach uciech nieraz się ukrywa,
Wśród puchów łoża, w muzyce słów słodkich —
Więcej tam mając sług, niż u nas nawet,
Którzy dla niego pracujemy mieczem.
Ale ja muszę dopaść go! Jakkolwiek
Walczyłem dzisiaj po stronie brytańskiej,
Toć Brytańczykiem przestałem być. Nuże,
Wiem już, jak sobie najlepiej usłużę.

(Zmienia strój).

Nie walczę więcej. Poddam się, chociażby
Prostemu chłopu, jeśli wpadnie na mnie.
Rzeź tu nielada wyprawił Rzymianin,
Musi też srodze pomścić się Brytańczyk.
Śmierć — to łup cały, dla mnie przeznaczony;
Chciałem jej, walcząc z tej i z tamtej strony.
Że mi nie umknie wreszcie, mam nadzieję;
Tak za Imogenę krew moją przeleję.

(Wchodzą dwaj oficerowie brytańscy na czele orszaku żołnierzy).

Pierwszy oficer. Dzięki wam, bogi; Lucyusz w naszych rękach;
Starca i chłopców mają za aniołów.
Drugi oficer. Był z nimi czwarty człowiek, w lichym stroju.
On także wrogów odpędzał.
Pierwszy oficer. Tak mówią.
Lecz wszyscy znikli bez śladu. — Stój, kto tam?

Postumus. Rzymianin,
Który nie włóczyłby się tutaj, gdyby
Szli w jego ślady inni.
Drugi oiicer. Trzymać tego łotra!
Ni kostka z niego do Rzymu nie wróci,
Aby powiedzieć, jak kruki go żarły.
O, jak się pyszni! Przed króla go wiedźcie!

(Wchodzą: Cymbelin z orszakiem, Belaryusz, Gwideryusz, Arwiragus, Pisanio i jeńcy rzymscy. Oficerowie prowadzą Postuma przed króla, który powierza go dozorcy więzienia, poczem wszyscy odchodzą).
SCENA CZWARTA.
Więzienie.
Wchodzi POSTUMUS z dwoma DOZORCAMI.

Pierwszy dozorca. Teraz już nikt go nie skradnie z pod klucza.
Paś się, gdy znajdziesz gdzie trawkę.
Drugi dozorca. Smacznego!

(Odchodzą).

Postumus. Błogosławione bądźcie mi łańcuchy;
Przez was odzyskam wolność. Jam szczęśliwszy
Niźli reumatyk, który woli stękać
Bóg wie, jak długo, zamiast radykalnie
Śmiercią wyleczyć się. Dla mnie śmierć kluczem,
Który otworzy te kłódki. — Sumienie,
Ty-ś skrępowane od rąk i nóg silniej.
O, bogi, niechaj pokuta odsunie
Rygle, bym został już wolnym na wieki.
Lecz czy to dosyć, że cierpię? W ten sposób
Dziecię rozzbraja gniew ojca, bogowie
Łaskawi... Mam-że dopełnić pokuty?
Gdzież lepiej zdołam zdziałać to, jak w kaźni,
Nie pod przymusem, jeno z własnej woli?
Głównym warunkiem zadośćuczynienie?
Przyjmcież je, bogi, zabierzcie mi wszystko!
Wiem, litościwsi wy, niż chciwi ludzie,
Co jedną trzecią biorą bankrutowi,
Szóstą, dziesiątą część, aby mógł jeszcze
Podnieść się zczasem. Tego ja nie żądam.

Za życie Imogeny mojem płacę,
A choć nie warte ono tyle, zawsze
I to jest życiem. Nie każdą monetę
Waży się: biorą i lekkie — dla stempla.
Zabierzcież moje — i na niem wasz stempel.
Niechaj to będzie, przedwieczne potęgi,
Zamknięciem mych rachunków. Weźcie życie,
A weksel w dwoje przedrzejcie. Imogeno!
Z tobą w cichości chcę mówić.

(Usypia).
(Odzywają się czarodziejskie dźwięki muzyki. Zjawia się duch Sycyliusza Leonata, ojca Postuma, starca w rynsztunku, prowadzący pod ramię ducha matrony, jego małżonki, a matki Postuma. Za nimi postępują dwaj młodzi Leonaci, bracia Postuma, z broczącemi ranami, tak jak padli na polu walki. Całe grono ustawia się kręgiem dokoła Postuma).

Sycyliusz. O, gromowładzco, gnębić muszkę
Nie godzi ci się wcale;
Na Marsa gniew swój zwróć, na Juno,
Która w zazdrosnym szale
O zemście przemyśliwa.
Cóż ci zawinił syn mój biedny,
Nieszczęsne, drogie dziecię,
Którego nie znam, zmarłszy przedtem,
Nim zjawił się na świecie.
To-ć jako ojciec (sierot ojcem
Czyż ciebie lud nie zowie?)
Odpędź ty od mojego dziecka
Doczesnych cierpień mrowie!
Matka. Nie ocaliła mnie Lucyna;
Rodząc, uległam męce.
Po toż mój płód dobyto sztuką,
By wpadł dziś wrogom w ręce?
O, biedny, biedny!
Sycyliusz. Otrzymał godne przodków ciało,
Szlachetna jego dusza;
Całego świata cześć pozyskał
Potomek Sycyliusza.
Pierwszy brat. Gdy dorósł w męża, czy ktokolwiek
Dorównał mu w Brytanii?
Czy kto cnót tylu chwałą jaśniał?
Toż się poznała na niej

Imogena, jego cnót czcicielka
I jego serca pani.
Matka. Dlaczegóż przez ten związek popadł
W banicyę, poniżenie —
Pozbawion włości Leonata,
Miejsca przy Imogenie,
Swej żonie słodkiej?
Sycyliusz. Dlaczegóż panie, przez Jachima,
Mistrza we frantów szkole,
Taki nań zamęt zsyła zazdrość
I takie serca bole,
Iż nie wie nawet nieszczęśliwy,
Jak dał się wywieść w pole?
Drugi brat. Z sfer świętej ciszy zstępujemy,
Drużyna rozżalona;
Rodzice, my dwaj, którym w boju
Wróg mieczem przeszył łona.
Odparcie krzywdy naszym celem,
Rycerskiej czci obrona!
Pierwszy brat. Jakże odważnie brat nasz stanął
W obronie Cymbelina.
Czy-ż się nagrody, władzco bogów,
Czyn ten nie dopomina?
Gdy mu zapłatą ból, jak wówczas
Płaconą będzie wina?
Sycyliusz. Twe kryształowe otwórz okno
I zeszlij nam nadzieję,
Że ród tak stary, tak szlachetny
Przez gniew twój nie zm arnieje!
Matka. Naszego syna wwiedź, Jowiszu,
Na szczęsne znów koleje!
Sycyliusz. Spojrzyj z twych gmachów marmurowych
Na dolę tę sierocą,
Bo rady bogów przywołamy,
By przyszła nam z pomocą.
Matka. Bo zaskarżymy nawet ciebie,
Gdy losy go zdruzgocą.

(Wśród gromów i błyskawic zstępuje Jowisz, siedząc na orle. Pada piorun. Duchy rzucają się na kolana).

Jowisz. Milcz. Zuchwałością tchnie ten twój krzyk dziki!
Jeden grom z wyżyn rzucić mi wystarczy,
By zgładzić wszystkie świata buntowniki.
W Elizyum cienie podążcie z powrotem,
Gdzie duchy wiecznych kwiatów łan zaprasza.
Co wam do ziemskich zdarzeń? Wiecie o tem,
Że troska o nie, moja rzecz, nie wasza.
Doświadczam, kogo kocham, by nagroda
Tem słodszą była. Nie sarkajcie próżno;
Dłoń ma ratunek zgnębionemu poda,
Dość prób! On szczęścia odbierze dań dłużną.
Pod moją gwiazdą zrodzon, w mej świątyni,
Zawarł małżeństwo... W drogę duchy, dalej!
Nikt Imogenie krzywdy nie uczyni,
Nic już tych dwojga szczęścia nie obali.
Złóżcie tabliczkę tę na jego łonie;
Mej życzliwości dowód w niej się mieści...
A potem precz stąd, precz stąd, nim — zatonie
Cierpliwość moja w łzach waszej boleści.
W gmach kryształowy unieś mnie stąd, orle!

(Ulatuje w górę i znika).

Sycyliusz. Przybył wśród gromów i czuć było siarkę,
Gdy święty orzeł spuścił się tu groźnie;
Lecz ulatując, rozsiał wkoło wonie
Pól elizejskich, ptak zasię królewski
Tak wiekuiste swe rozpostarł skrzydła,
Tak dziobem kręcił, jakby chciał wyraźnie
Dać do poznania nam, że bóg się czuje
Zadowolonym.
Wszyscy. Dzięki ci, Jowiszu!
Sycyliusz. Zatrzasła brama w pałacu z marmuru.
Do promiennego dotarł już bóg domu.
Nuże, uszczęśliwieni nagłą zmianą,
Spełnijmy zaraz, co nam nakazano.

(Duchy znikają. Postumus budzi się).

Postumus. O śnie, tyś mym praszczurem był, tyś stworzył
Mojego ojca, a z nim moją matkę
I moich braci; lecz jak dla ironii,
Bo oto, gdzie są? Ledwie się zbudziłem,

Znikli, zabrani rychlej, niż stworzeni.
Biedni to ludzie, co się opierają
Na łasce możnych, co śnią, jak ja śniłem;
Zbudzeni, nic nie znajdą. — Urojenie!
Bywają ludzie, którzy nawet we śnie
Nie znają zasług (a szczęście to wielkie,
Takie sny), jednak nie mogą się skarżyć
Na brak nagród... Niech kto powie, za co
Mnie dziś naprzykład bogi tak bogacą?
Lecz cóż to znaczy?.... Tabliczka? — Klejnocie,
Nie bądź ty naszych furfantów sposobem
Wspaniała z zewnątrz, a wewnątrz bez treści.
O, gdybyż treść twa złotą była, gdybyż
Nie zapatrzyłeś się na dworskich panów!
Dotrzymaj słowa:

„Jeśli bez szukania znajdzie się dziecię twe, nieznane samemu tobie, i jeśli uściśnie go kawałek miękiego powietrza; jeśli ze starego cedru urąbane zostaną gałęzie, które przez długie lata pogrążone już w martwocie, połączą się ze starym pniem i na nowo pokryją się liśćmi, wówczas kres nastanie cierpieniom Leonata, wówczas uszczęśliwiona Brytania w spokoju i dostatkach okwitać będzie!“

Sen to wciąż jeszcze, albo niedorzeczność,
Którą dał język szalony, mózg pusty,
Lub też zagadka nie do rozwiązania.
Bądź co bądź jednak zgodna z tym zamętem
Jaki mnie porwał. Schowam to z przyjaźni.

(Wracają dozorcy).

Dozorca. Chodź, panie; czyś już przygotowany do śmierci?
Postumus. Oh, może już przegotowany, tak długo to trwało.
Dozorca. Wisieć, oto hasło! Jeśliś do tego istotnie gotów, w takim razie nie trzeba już ciebie gotować.
Postumus. Jeśli widzowie uznają mnie za smaczny kąsek — sąd zapłaci rachunek.
Pierwszy dozorca. Oj, rachunek to nielada dla was, panie; ale pocieszcie się tem, że nikt już odtąd nie będzie was nękał żadnymi rachunkami, że nie zobaczysz już żadnego rachunku z gospody, który człowiekowi zatruwa nieraz na odchodnem całą przyjemność goryczą. Wchodzisz słaby, bo potrzebujesz podjeść sobie; wychodzisz chwiejnym krokiem, bo wypiłeś szklaneczkę za wiele; smutno ci, bo za wiele wydałeś, smutno ci, bo za wiele przyjąłeś. W głowie i kieszeni pustki. Głowa tem cięższa, im bardziej próżna; mieszek tem lżejszy, iż pozbawiono go ciężaru. O, wierzaj mi: pozbędziesz się wszystkich tych sprzeczności. — O, co za filantrop z groszowego stryczka; tysiące sumuje w okamgnieniu, niema-ż równie bystrego rachmistrza; kwituje odrazu przeszłość, teraźniejszość i przyszłość; gardło służy mu równocześnie za pióro, papier i atrament. Jedno pociągnięcie i wszystko wyrównane.
Postumus. Więcej mam ochoty do śmierci, niż ty do życia.
Pierwszy dozorca. To prawda, panie, że kto spi, nie czuje, jak go zęby bolą. Swoją jednak drogą, kto miałby udać się na takie, jak waszmość pan spanie na łóżko, które kat mu pościeli, chętnie zapewne pomieniałby się ze swym dozorcą. Bo czyż wiecie, panie, jak a was droga czeka?
Postumus. O, to wiem doskonale, mój przyjacielu.
Pierwszy dozorca. Chyba-ż śmierć, czyhająca na waszmość pana ma oczy we łbie, a ja śmierci tak malowanej nie widziałem. Musimy albo zdać się na tych, którzy twierdzą, jakoby droga była im znaną, albo być sobie samemu przewodnikiem, chociaż wiem, że nie znacie drogi, albo wreszcie na własne ryzyko plunąć na wszystkie te dociekania. Jak zaś pójdzie panie — kto zgadnie? Mnie wszystko tak wygląda, że już nie wrócicie, aby o tem komukolwiek opowiedzieć.
Postumus. A ja ci powiadam, bratku, że nikomu nie brak oczu do przypatrzenia się drodze, na którą wejdę, chyba że sam je przymknie, aby nie patrzeć.
Pierwszy dozorca. Figle, figle, jegomości! Alboż to człowiek nie ma oczu na nic lepszego, jak na to, by je wyszczerzać, tam gdzieś na oślep? Jestem przekonany, że droga do szubienicy, to właśnie taka droga, na której trzeba oczy przymknąć.

(Wchodzi posłaniec).

Posłaniec. Zdejmcie mu okowy i zaprowadźcie go do króla.
Postumus. Przynosisz dobre wieści; daj mi wolność.
Pierwszy dozorca. No, to chyba ja się powieszę.
Postumus. Będziesz w takim razie więcej miał swobody, niźli nawet dozorca; nieboszczyków nic nie obchodzą żadne rygle.

(Postumus odchodzi z posłańcem).

Pierwszy dozorca. Tak się zakochać w szubienicy, to sztuka, w której przewyższył go ten chyba, kto ożeniłby się z samą szubienicą, aby płodzić szubieniczęta. Ale, dalipan, niech on będzie sobie Rzymianin, znam gorszych łotrów, którzy jednak żyć pragną. Bywają między nimi i tacy, którzy giną zupełnie bez zamiłowania. Gdyby tak na mnie przyszło, postąpiłbym, jak oni. Chciałbym, abyśmy wszyscy byli jednej myśli i aby ta myśl była dobra; wtedy dyabli wzięliby wszystkich dozorców i wszystkie szubienice! Przemawiam wprawdzie przeciw dzisiejszemu memu stanowisku, ale moje życzenie wznosi mnie przecie do gówy.

(Odchodzi).
SCENA PIĄTA.
W pałacu Cymbelina.
Wchodzą: CYMBELIN, BELARYUSZ, GWIDERYUSZ, ARWIRAGUS, PISANIO, SZLACHTA, WOJOWNICY i ORSZAK.

Cymbelin. Stańcie tu przy mnie, których bogi dały
Ku mego tronu podporze. Bolejąc,
Iż biedny żołnierz, co tak dzielnie walczył,
Którego sierak przyćmił złote zbroje,

A naga pierś puklerze zawstydziła —
Znikł gdzieś bez wieści — oznajmiamy ninie,
Że kto go znajdzie, tego uszczęśliwi
Obfitość naszej łaski.
Belaryusz. Nigdy w życiu
Tyle nie podziwiałem bohaterstwa,
Ile w nim właśnie; dziwne to, zaprawdę;
Książęce iście męstwo w kimś, co zda się,
Do żebraczego stworzonym tchórzostwa.
Cymbelin. Czyliż nic o tym człeku nie wiadomo?
Pisanio. Próżno szukano go w pośrodku żywych
I pośród trupów.
Cymbelin. Na me utrapienie
Zostałem jego nagrody dziedzicem.
Wam ją oddaję: serce, mózg, wątrobę
Brytanii, przez was tylko ocalonej,
Lecz kto wy, mówcie.
Belaryusz. Najjaśniejszy panie,
Szlachta Kambrejska. Byłoby niegodnem
I nie prawdziwem bardziej chwalić siebie.
Dość na tem, żeśmy uczciwi.
Cymbelin. Klęknijcie!
A teraz wstańcie mymi rycerzami.
Wam daję pierwsze miejsce w mym orszaku,
I nie poskąpię stosownych dostojeństw.

(Wchodzi Korneliusz z damami dworu).

Co to za pospiech z ócz wam patrzy? Czemu
Smutkiem witacie zwycięstwo, jakgdyby
Rzym wydał was, a nie Brytania?
Korneliusz. Królu,
Zamącić muszę tę szczęśliwą chwilę.
Królowa zmarła.
Cymbelin. Komuż mniej przystoi,
Niż lekarzowi, wieść przynosić taką?
Lecz wiemy: śmierć drwi z leków, chwyta przecie
Nawet lekarzy. Jakże ona zmarła?
Korneliusz. W szaleństwie zmarła, straszna, jak za życia;
Okrutna była, więc też i okrutną
Zginęła śmiercią. Co zeznała, ginąc,
Opowiem, jeśli wolno, a te panie

Niech mi zadadzą kłam, jeżeli zbłądzę...
Płacząc, patrzały, na jej zgon.
Cymbelin. Opowiedz.
Korneliusz. Tem rozpoczęła, iż was nie kochała.
Celem jej było wyniesienie przez was,
A nie osoba wasza; ona była żoną
Waszego tronu, nie was; ona w głębi
Nienawidziła was.
Cymbelin. Rzecz całkiem nowa.
Gdyby się w chwili śmierci nie przyznała,
Nie uwierzyłbym, sam słysząc ją. — Dalej!
Korneliusz. Córka twa, panie, otoczona przez nią
Czułością zdradną — wedle słów nieboszczki —
Była jej solą w oku. Gdyby nie uciekła,
Byłaby padła ofiarą trucizny,
Z ręki królowej.
Cymbelin. O, chytry szatanie!
Kto zdoła przejrzeć kobietę? Cóż więcej?
Korneliusz. O, gorsze jeszcze przyjdą rzeczy. Oto
Zeznała, jako sposobiła dla was
Zabójczy środek, który raz zażyty,
Co chwila życia część urywa. Zwolna
Miał on was zabić, cal po calu, przyczem
Jej płacz, troskliwość i pieczołowitość,
Miały was w błąd wwieść. Czas, w którym jej środek
Byłby podziałał, wystarczyłby na to,
By jej synowi zapewnić koronę.
Gdy jednak skutkiem zniknięcia Klotena
Cel zawiódł, rozpacz zdjęła ją bezdenna.
Zdradziła zamiar na złość Bogu, ludziom,
Biadając, iż się nieszczęście nie stało,
Zmarła w wściekłości.
Cymbelin. Słyszycie wy, damy.
Damy. Tak było, sir, istotnie.
Cymbelin. Moje oczy
Bez winy, piękną bowiem była; uszy
Miałem pochlebstwa jej pełne, a serce
Ufało kłamnym pozorom. Jedynie
Zbrodnia wpaść mogła na trop. O, me dziecię,

Teraz powiedzieć możesz, że-m był głupcem.
Stąd twa ucieczka. — O, nieba, pomocy!

(Wchodzi Lucyusz, Jachimo, wróżbita i gromada jeńców rzymskich w otoczeniu straży — po nich zaś Postumus i Imogena).

Już nie po haracz przychodzisz, Kajuszu.
Brytania zniosła go, cho-ó kosztem śmierci
Tylu walecznych, których przyjaciele
Żądają pomsty przez zabicie jeńców,
Na co już dałem moje przyzwolenie.
Więc się przygotuj!
Lucyusz. Zważ panie, zmienną wojny kolej. Trafem
Zwycięstwo wasze; my w razie zwycięstwa
Nie odważylibyśmy się z krwią zimną
Godzić w pojmanych serca. Lecz gdy bogi
Chcą, byśmy życiem tutaj przypłacili,
Niech się tak stanie. Rzymianin, wiadomo,
Wszystko potrafi z rzymską znieść godnością.
Augustus żyje, on nas pomści kiedyś.
Tyle co do mnie. Jedno chciałbym tylko
Wybłagać u was: za mojego pazia,
Syna tej ziemi, zechciej przyjąć okup.
Nikt się pochlubić nie może pazikiem
Równie łagodnym, oddanym, uważnym,
Pilnym i wiernym i kobieco tkliwym.
Niechaj te cnoty poprą moją prośbę,
Byś jej, szlachetny królu, nie odmówił.
Nikomu z waszych nie wyrządził krzywdy,
Choć był wśród Rzymian; poza tem utoczcie
Krwi, ile chcecie.
Cymbelin. Musiałem go widzieć.
Twarz mi tak znana — lecz skąd? Słuchaj, chłopcze,
Wzrok twój do mego przecisnął się serca,
Biorę cię. — Coś mnie, rzec, jakgdyby zmusza:
(Bynajmniej nie przez wzgląd na twego pana)
Żyj i zażądaj, czego chcesz, odemnie,
A dam ci, byle bez ujmy dla mojej
Czci i godności... Nie odmówię nawet,
Gdybyś zażądał najszlachetniejszego
Z pośrodku jeńców...
Imogena. Dziękuję pokornie.

Lucyusz. Nie proszę, byś zażądał mego życia,
Bo wiem, że sam to zrobisz,
Imogena. O, nie, przebóg!
O co innego idzie tu, ja widzę
Coś, co mi gorsze, niż śmierć. Wasze życie
Niech samo radzi sobie.
Lucyusz. Ten chłopczyna
Wzgardził mną. Jakże prędko szczęście ginie,
Na chłopcu fundowane lub dziewczynie.
Nad czem on duma?
Cymbelin. Czego pragniesz, chłopcze?
Kocham cię coraz bardziej. Dobrze rozważ,
O co masz prosić. W kogo się wpatrzyłeś?
Chcesz jego życia? Druh to twój, czy krewny?
Imogena. Jestto Rzymianin, krwią równie daleki
Mnie, jak ja tobie, panie. Nie! Jam bliższy,
Jako poddany...
Cymbelin. Czemuż tak weń patrzysz?
Imogena. Powiem po cichu, gdy mi posłuchania
Zechcesz udzielić.
Cymbelin. Oh, z całego serca.
Dla ciebie cały uchem będę. Zwiesz się?
Imogena. Fidelio, królu.
Cymbelin. Dzielny z ciebie chłopiec.
Tyś paziem, ja twym panem; chodź, mów śmiało.

(Cymbelin rozmawia po cichu z Imogeną).

Belaryusz. Czyżby powstało z martwych to pacholę?
Arwiragus. Dwie krople wody nie są podobniejsze.
Różany nasz Fidelio, który umarł...
Co o tem sądzić?
Gwideryusz. Ten sam, niewątpliwie.
Belaryusz. Cyt! Spojrzał na nas. Czekajcie spokojnie.
Bywają czasem dziwne podobieństwa.
Jeśli to on jest, przemówi wnet do nas.
Gwideryusz. Widzieliśmy go na własne oczy trupem.
Belaryusz. Cicho, czekajmy!
Pisanio (do siebie). Czy to moja pani?
Ha, skoro żyje, niech się, co chce, dzieje,
Czy złe, czy dobre.

Cymbelin. Stań tuż przy mnie, chłopcze,
I głośno pytaj. — Ty wystąp i daj mu
Odpowiedź, ale szczerą. Na majestat
I na łaskawość, z której słyniem wszędzie,
Klnę się, że ciężkie tortury oddzielą
Prawdę od kłamstwa. — Przemów-że do niego.
Imogena. Uprzejmie proszę, by mi rzekł ten szlachcic,
Skąd ma ów pierścień?
Postumus (do siebie). Co go to obchodzi?
Cymbelin. Skąd masz dyament, lśniący na twym palcu?
Odpowiedz.
Jachimo. Torturą grozisz mi, abym nie wyrzekł,
Co, wyrzeczone, twą torturą będzie.
Cymbelin. Moją?
Jachimo. Chcę tego przymusu, by zrzucić
Kamień milczenia z serca. Przez łotrostwo
Zdobyłem pierścień, klejnot Leonata,
Któregoś wygnał. A wierzaj, (to właśnie
Łacniej snać ciebie, niż mnie, zmiażdży), nigdy
Lepszego nie znał świat męża. — Czy dosyć?
Cymbelin. Mów, co konieczne.
Jachimo. Anioł twoja córka —
Serce me płacze za nią; już myśl o niej
Sił mnie pozbawia — przebacz — tracę zmysły.
Cymbelin. Me dziecię! Co z nią stało się?... Zbierz siły.
Raczej żyj do samego końca świata,
Niżbyś miał umrzeć milcząc. Nuże, przemów.
Jachimo. Razu pewnego (oh, przeklęty zegar,
Co tę godzinę wybił!) w Rzymie, (stokroć
Przeklęty dom!) przy uczcie, (jadem były
Potrawy, te przynajmniej, które-m spożył!)
Zacny Postumus — (zacny, mówię? Pewnie:
Zbyt zacny, by przystawać z nędznikami;
Boć nawet wśród wybranych, wśród najwyższych
Pierwsze miał miejsce), siedział, śledząc uchem,
Jak naszych ziem wielbiliśmy kochanki
Za czar, którego dosięgnąć nie zdoła
Ten nawet, kto najpiękniej umie mówić;
Za czar, przy którym Wenus i Minerwa
Bledną — czar ponad ziemską, iście, miarę;

Dalej, za duszy szlachectwo, za wszelkie
Przedziwne dary, za które się zwykle
Kocha kobietę; za urok, co okiem
Wpada, by serca usunąć zawiasy.
Cymbelin. Mów prędzej, spłonę tu z niecierpliwości.
Jachimo. Zbyt prędko przyjdzie to, co cię zasmuci.
On więc, Postumus, szczytny w miłowaniu,
Po książęcemu kochany, przemówił
Z taką godnością, nie ganiąc bynajmniej
Przedmiotów naszych pochwał, (a łagodny,
Jak sama cnota) — i nakreślił obraz
Swej pani, z taką swadą, iż jak zwolna
W słowa przelewał duszę, nasze dusze
Nagle na poziom kucharek opadły,
Nasz ferwor zasię stał się idyotyzmem,
Co nie potrafi trzech zliczyć.
Cymbelin. Do rzeczy!
Jachimo. Co do czystości twej córki — zaczynam —
Mówił, że Dyana przy niej lubieżnicą,
Tak bowiem chłodną Imogena. Niegodny,
Drwiąc z onych pochwał, wywołałem zakład.
Przeciwko temu, co błyszczało wówczas
Na jego zacnej ręce, postawiłem
Bajońskie sumy, klnąc się, że zdobędę
Przez jego hańbę, uwiedzeniem żony,
Ów pierścień. On zaś jako prawy rycerz,
Nie mniej ufając jej cnocie, niźli,
Jak sam stwierdziłem, godną tego była —
Dał w zakład pierścień. Byłby to uczynił
Z klejnotem nawet kołu Feba wziętym;
I mógł iść w zakład, chociażby o wartość
Rydwanu boga. Wnet też do Brytanii
Pomknąłem — Może przypominasz sobie
Mój na twym dworze pobyt? Wówczas, panie,
Przeczysta córka twoja mi wskazała,
Jaka granica dzieli od miłości
Rozpustę. Zawód nadziei, nie żądzy,
Skłonił przebiegłość mą pod waszem niebem
Do pracy w duchu haniebnym — to prawda —
Lecz pożytecznym dla mnie. Jednem słowem:

Sztuczka udała mi się najzupełniej.
Uwiozłem dosyć pozornych dowodów,
Aby rozwścieklić mego Leonata
I ciężko zranić mu niezłomną wiarę
W cnotliwość żony. Plotłem to i owo.
Opisywałem obrazy, dywany,
Naramienicę jej mu pokazałem,
(Zdobytą chytrze), wymieniłem nawet
Znamię tajemne. Musiał mi uwierzyć
Iż pogwałciłem czystość, obowiązki,
W moich uściskach. A potem... Lecz — przebóg —
Widzę go, zdaje mi się...
Postumus (występując). Tak, jam tutaj,
Dyabelski Włochu! Biada-ż mej głupocie!
Jestem mordercą, złodziejem, tych wszystkich
Nazw godnym, jakie nadaje zbrodniarzom
Przeszłość, obecna chwila, przyszłość... Niechaj
Poda mi sprawiedliwy sędzia stryczek,
Nóż lub truciznę. Królu, każ wyszukać
Najokropniejsze tortury; ja bowiem
Apoteozowałem, czem świat gardzi,
Ba, jeszcze gorzej. Jam jest ów Postumus,
Co zabił twoją córkę! Nie, fałsz; jestem
Ten, który jeszcze gorszemu łotrowi
Nakazał świętokradzki mord, złodziejstwo.
Ona świątynią cnoty była — więcej,
Bo cnotą samą. Obrzuć ty mnie błotem
I kamieniami, plwaj mi w twarz, szczuj psami!
Zwijcie każdego łotra Postumusem.
Łotrostwo wszelkie traktujcie, jak cnotę!
O, Imogeno! Ty, moja królowo,
Me życie, żono ma! O, Imogeno!
O, Imogeno!
Imogena. Cicho, panie! Słuchaj.
Postumus. Czy tu komedye grają? Śmiały paziu,
Masz twoją rolę.

(Uderza ją. Imogena upada).

Pisanio. Pomocy, panowie!
Pomocy mojej pani. Postumusie!

Teraz dopiero-ś zabił ją. Pomocy!
O, droga księżno!
Cymbelin. Chyba świat się kończy.
Postumus. Co za wir w głowie.
Pisanio. Przebudź się, księżniczko!
Cymbelin. Jeśli to ona, chyba chcą mnie bogi
Zabić radością.
Pisanio. Księżno!
Imogena. Precz odemnie!
Tyś mi truciznę dał, podstępny zbójco,
Niegodny nawet oddychać powietrzem
Tem, co książęta.
Cymbelin. Ależ to istotnie
Głos Imogeny!
Pisanio. Władczyni ty moja,
Niech we mnie bogi piorunem ugodzą,
Jeśli flaszeczki tej nie uważałem
Za lek cudowny. Był to dar królowej.
Cymbelin. Znów coś.
Imogena. Jam tem się otruła.
Korneliusz. O, nieba!
Prawda: królowa jeszcze coś wyznała.
To cześć ci wraca. Jeżeli Pisanio,
Rzekła, dał pani swojej medycynę,
Którą odemnie miał, to nią uraczy
Tak, jak się raczy szczury.
Cymbelin. Korneliuszu!
Korneliusz. Nieraz królowa nalegała na mnie,
Bym jej truciznę dał, przywrodząc zawsze
Za pretekst wiedzę, zapewniając święcie,
Ze tylko niskie truć będzie stworzenia —
Tylko psy, koty, których się nie szczędzi.
W obawie, aby nie chciała pójść wyżej,
Przysposobiłem trunek, co zażyty,
Nagle wstrzymuje życiową energię.
Niebawem jednak, wszystkie siły same
Budzą się. — Czyli-ś to zażyła, pani?
Imogena. Pewnie, bo-m zmarła.
Belaryusz. Słyszycie, synowie?
Teraz rzecz jasna.

Gwideryusz. Tak! To jest Fidelio.
Imogena. Czemu-ś odepchnął prawowitą żonę?
Wyobraź sobie, że stoisz na skale
I pchnij mnie znowu.

(Rzuca się Postumusowi na szyję).

Postumus. Owocem zawiśnij
Życie me tutaj, aż drzewo — zmarnieje.
Cymbelin. Jakto, me ciało, moje własne dziecię,
Każe mi gapić się na widowisko?
Mnie nic rzec nie masz?
Imogena (klękając). Pobłogosław, panie!
Belaryusz. Nie ganię waszej miłości dla niego;
Przyczynę mieliście.
Cymbelin. Niech te łzy moje
Zmienią się w wodę święconą. Imogeno!
Matka nie żyje.
Imogena. Ubolewam, ojcze!
Cymbelin. Zła była ona, jej jedynie winą,
Że tak się spotykamy dziś. Jej synal,
Poszedł i przepadł bez śladu.
Pisanio. O, władzco!
Wolny od obaw, nic już nie zataję.
Gdy księżna znikła, książę Kloten wówczas
Z nagim wpadł mieczem do mnie i spieniony
Od złości, przysiągł, że jeśli mu zaraz
Nie wskażę, gdzie Imogena, on w tej chwili
Życie mi weźmie. Ja miałem przypadkiem
W kieszeni list fałszywy mego pana.
Stamtąd dowiedział się, że Imogenę
Szukać ma w górach, opodal Milfordu,
Tam też, wściekłością zionąc, strój włożywszy
Mojego pana, udał się niezwłocznie
W tym niecnym celu, aby moją panię
Zhańbić, Co jednak dalej z nim się stało,
Nie wiem.
Gwideryusz. Ja tedy zakończę opowieść:
Jam go tam zabił.
Cymbelin. Niechaj Bóg zachowa,
Bym w zamian za twe dzielne czyny, musiał
Wydać surowy wyrok. Chciej zaprzeczyć
Młodzieńcze słowom twym.

Gwideryusz. Zeznałem prawdę.
Cymbelin. Wszak-ci to książę był.
Gwideryusz. A jednak prostak;
Zelżył mnie w sposób niegodny, książęcia.
I tak mnie dotknął, iż jeśliby morze
W podobny sposób chciało na mnie napaść,
Stawiłbym czoło. Uciąłem mu głowę,
I cieszy mnie to, iż nie ma go tutaj,
Aby o mojej rzekł tak samo.
Cymbelin. Biada!
Sam się potępiasz. Prawo żąda śmierci.
Giń więc.
Imogena. Jam miała to ciało bez głowy
Za zwłoki męża.
Cymbelin. Zwiążcie go natychmiast
I wyprowadźcie.
Belaryusz. Jedno słówko, królu!
Lepszy zabójca ten, niźli zabity.
Równy on tobie i zrobił dla ciebie
Więcej niż cała Klotenowa banda,
Niechętna w nastawianiu karku. Zwolń go,
On kajdan nie zasłużył.
Cymbelin. Słuchaj, stary,
Chcesz-li się nagród zbyć. nim ci je dano?
Chcesz nas rozgniewać? Więc on tyle znaczy,
Co nasz majestat?
Arwiragus. To była przesada.
Cymbelin. Życiem przypłacisz ją.
Belaryusz. Wszyscy trzej zginiem.
Ja pierwszy. Dwaj z nas godni są istotnie
Tego, co rzekłem. O, drodzy synowie,
Muszę odsłonić tajemnicę, groźną
Dla mnie, zbawienną dla was.
Arwiragus. To, co tobie,
Jest i nam groźne.
Gwideryusz. Nasze szczęście, twojem.
Belaryusz. Więc dobrze. Królu, miałeś poddanego
Imieniem Belaryusza.
Cymbelin. Tak! Wygnany
Został ów zdrajca.

Belaryusz. Dożył jednakowoż
Mojego wieku... Wygnano go, prawda,
W czem jednak zdrajcą był, nie wiem.
Cymbelin. Milcz o nim.
Cały go świat nie zbawi.
Belaryusz. Bez uniesień!
Wprzód mi wyrównaj rachunek za synów,
A gdy zapłacisz, możesz zaraz wszystko
Napowrót zabrać.
Cymbelin. Rachunek za synów?
Belaryusz. Zbyt natarczywy jestem, nazbyt śmiały!
Lecz oto klękam i póty nie wstanę,
Aż ujrzę synów moich podniesionych.
Wtedy zrób z starcem, co zechcesz. O, panie,
Ci dwaj szlachetni młodzieńcy, co ojcem
Zwą mnie, a siebie synami, nie moi!
To z twego pnia gałązki, wielki władzco;
To krew z krwi twojej.
Cymbelin. Z krwi mojej, powiadasz?
Belaryusz. Jak ty z krwi twego ojca. Stary Morgan,
To ów Belaryusz, którego wygnałeś.
Twa wola była grzechem mym i karą;
W tem cała zdrada. Ze tyle cierpiałem,
To moja zbrodnia. Tych dwóch zacnych książąt,
(Bo książętami są), wychowywałem
Od lat dwudziestu; wpoiłem im wiedzę,
Na jaką stać mnie; moje wykształcenie,
Znasz, królu. Euryfila, dozorczyni,
Którą pojąłem w tym celu za żonę,
Wykradła dzieci po mojem wygnaniu,
Tem nakłoniona, iż karę odniosłem,
Zanim spełniłem winę. Za mą wierność
Obity, zdrajcą stałem się. Im więcej
Odczułeś stratę bolesną, tem lepiej
Cel osiągnąłem. Miłościwy panie,
Weź teraz sobie synów, chociaż przez to
Najmilszych tracę towarzyszy w świecie;
Błogosławieństwo niebios w pełnej mierze
Niech spłynie na nich! Godni są, by błyszczeć
Na niebie jako gwiazdy...

Cymbelin. Mówiąc, płaczesz.
Lecz to, co w trójkę zdziałaliście w bitwie,
Jest cudowniejszem niźli to, co prawisz.
Straciłem synów, lecz jeśli to oni,
Nie mógłbym lepszych pragnąć.
Belaryusz. Cierpliwości!
Młodzian przezemnie zwany Polidorem,
To syn wasz, zacny, to książę Gwideryusz.
Mój Kadwal zasię, jestto Arwiragus,
Młodszy potomek wasz... Wziąłem go w płaszczu.
Cudnie utkanym własną ręką matki,
Świętej pamięci królowej. Ten płaszczyk
Mogę pokazać.
Cymbelin. Gwideryusz miał, pomnę,
Na szyi znamię nakształt krwawej gwiazdki;
Szczególne znamię.
Belaryusz. On też ma je dotąd.
Ów stempel, który wycisnęła na nim
Mądra natura, jakby z przezorności,
Wystarczy za świadectwo.
Cymbelin. Tak szczęśliwą,
Jak ja w tej chwili nowego porodu
Trojga mych dzieci, była-ż która z matek?
Błogosławieni wy, co stąd wyrwani,
Wracacie do swej władzy. — Imogeno,
Cóż powiesz? Tracisz tem samem królestwo!
Imogena. Nie, ojcze! Owszem, dwa zyskałam światy,
O, drodzy bracia, zeszliśmy się przecie!
Przyznajcie: ja tylko prawdę mówiłam,
Gdy bratem zwaliście mnie, waszą siostrę,
Ja was, jak słuszna, braćmi.
Cymbelin. Więc się znacie?
Arwiragus. Tak, drogi królu.
Gwideryusz. Od pierwszej też chwili
Miłość złączyła nas, nie rozerwana
Pozorną śmiercią Imogeny.
Korneliusz. Skutek
Leku królowej.
Cymbelin. O, cuda instynktu!
Jak ja to wszystko pojmę? Nielitośnie

Zwięzła opowieść ma aż nazbyt wiele
Szczegółów, godnych osobnej uwagi.
Gdzie-ż wy się kryli? Jakim ty sposobem
Sprzęgłaś się z Rzymem? I to, jak znalazłaś
I jak znów opuściłaś twoich braci?
Dokąd uciekłaś z dworu i dla czego?
Co znów was trzech we walce skojarzyło?
Ach, nie wyliczyć pytań, co się cisną,
Pragnąc wybadać szczegóły uboczne
Tych spraw... Lecz ani miejsce tu, ni pora
Dla drobiazgowej indagacyi. Patrzcie:
Postumus spuszcza kotwicę w grunt żony.
Ona zaś błyskawicznie wiedzie okiem
Po nim, po braciach, po mnie — zewsząd niosąc
Radosne błyskawice, z których każda
Inaczej płonie. Pójdźmyż stąd gromadą.
W świątyni rzućmy na ogień kadzidło.
Ty, stary, moim chciej pozostać bratem.
Imogena. I drugim ojcem dla mnie, którą-ś wzmocnił,
Abym dożyła tego szczęścia.
Cymbelin. Wszystko
Kipi radością, prócz jeńców. Niech pardon
Wróci im humor.
Imogena. Mój szlachetny panie,
Teraz chcę pomódz wam.
Lucyusz. O, bądź szczęśliwa?
Cymbelin. Lecz brak nam dzisiejszego bohatera,
Byłby ozdobą naszego tu grona,
A moja wdzięczność zyskałaby upust.
Postumus. Królu! Rycerzem, co wraz z tymi trzema
Walczył, odziany nędznie, (jak mi właśnie
Kazały wówczas me cele) — ja byłem.
Prawda, Jachimo, że do stóp mi padłeś?
Mogłem cię zabić.
Jachimo (padając na kolana). Masz mnie u stóp znowu.
Poczucie winy rzuca mnie na klęczki,
Tak jak twa siła przedtem. Weź to życie,
Które strwoniłem. Wprzód jednak weź pierścień
I naramiennik księżnej najwierniejszej
Wśród wszystkich, które przysięgały miłość.

Postumus. Powstań! Mej mocy użyć chcę wyłącznie,
By cię wyzwolić; zemstą dziś jedyną
Niech przebaczenie będzie... Żyj, Jachimo,
I bądź dla innych lepszym.
Cymbelin. Święte słowa!
Wielkodusznością czyliż zięć nas przyćmi?
Przebaczam wszystkim!
Arwiragus. Byłeś nam pomocny,
Jak brat, tem szczerzej cieszymy się teraz,
Ze jesteś nim istotnie!
Postumus. Jam waszym sługą, książęta. — Ty, zacny
Dowódzco Rzymian, chciej wezwać wróżbitę.
Zdawało mi się we śnie, że Jupiter
Na boskim orle przybliżył się do mnie,
Z duchami mego rodu. Gdy sen minął,
Znalazłem tę tabliczkę na mych piersiach.
Pismo tajemne — jest zagadką dla mnie.
Niechże on na niem spróbuje swej sztuki.
Lucyusz. Filarmoniuszu!
Wróżbita. Jestem na usługi.
Lucyusz. Przeczytaj i objaśnij, co to znaczy.

Wróżbita (czyta:) „Gdy lwa młode, same nie znając siebie, nie szukając, znajdzie i uściśnięte zostanie cząstką subtelnego powietrza, i skoro ze wspaniałego cedru odrąbane gałązki, po latach martwoty, odżyją na nowo, aby z starym pniem się połączyć i w świeżości wzrastać — wówczas kres położony będzie cierpieniom Leonata, a Brytania zakwitnie pełnią szczęścia i spokojuu.“

Tem młodem lwa ty jesteś, Leonacie,
Jeśli przełoży się wiernie twe imię,
Gdyż ono znaczy właśnie Leo — natus.

(Bo Cymbelina).

Cząstką subtenych tchnień, twa zacna córka.
To znaczy mollis aer. Mollis aer,
A mulier — jedno.

(Do Postumusa).

Mulier zaś, jak wieszczę,
jest bohaterska ta kobieta. Ona
Dosłownie, wedle wskazówki wyroczni,

Objęła ciebie, (który nie wiedziałeś,
Kim jesteś, ani-ś jej nie szukał wcale),
Subtelnem tchnieniem.
Cymbelin. Wcale trafny wykład.
Wróżbita. Cedrem wspaniałym, ty jesteś, o, królu;
Poobcinane gałązki — synowie,
Których Belaryusz wykradł; uważani
Za zmarłych, nagle odżyli na nowo.
Złączone z cedrem ojczystym gałązki
Pokój i szczęście zwiastują Brytanii...
Cymbelin. Dobrze! Zacznijmy pokojem Lucyuszu,
Chociaż zwycięzcy, oddajem się jednak
Rzymskiemu państwu i jego cesarzowi,
Haracz, jak dawniej przyrzekając płacić,
Od czego zła królowa nas odwiodła.
Dotknęła pomsta sprawiedliwych bogów
Ręką swą ciężko syna złej królowej.
Wróżbita. Palec niebiańskich mocy stroi struny
Na ton pokoju; spełnia się w tej chwili
Wizya, o której mówiłem ci, wodzu,
Jeszcze przed bitwą, ledwie co skończoną.
Ów orzeł rzymski, który górą lecąc
Ku zachodowi z północy, wciąż malał,
Aż w końcu znikł zupełnie w blaskach słońca —
Nie był-że zapowiedzią, iż nasz orzeł,
Potężny Cezar, na nowo w miłości
Zbrata się z sławnym Cymbelinem, lśniącym
Tu na zachodzie, jak słońce?
Cymbelin. Cześć bogom!
Niech do ich siedzib kłęby wonnych dymów
Z świątyń się wzniosą. Pomiędzy lud idźcie,
Zwiastować spokój. Gdy stąd wyruszymy,
Niech wioną nasze i rzymskie sztandary.
Tak przejdziem przez gród Luda, by zaprzysiądz
Pokój w świątyni Jowisza, a potem
Przypieczętować go uroczystością.
W drogę! Tak chlubnie a przytem tak prędko
Nikt snać nie rozstał się z wojenną chętką.

(Odchodzą).
KONIEC.
OBJAŚNIENIA.


Miarka za miarkę.

Czas powstania tej sztuki odnoszą do lat 1602—3, głównem zaś źródłem, z którego pośrednio czerpał poeta, to nowella Giraldiego Cinthio, w zbiorze pod tytułem: „Hecatommithi“ (1565). Dekada VIII. N. 5. umieszcza następujące opowiadanie:
Za panowania nad państwem rzymskiem wielkiego cesarza Maxymiana, posyłani bywali urzędnicy do zarządu krajów, które pod jego władzą zostawały. Między innymi posłał on do zarządu Insbruku jednego z swych dworzan, którego miłował bardzo, imieniem Jurysta. A zanim wysłał, rzekł mu: „Jurysto, dobre mniemanie, jakie powziąłem o tobie czasu tego, gdyś był przy osobie mojej na usługach, sprawiło to, że cię ślę na rządzcę szlachetnego miasta Insbruku. O rządzie tym mógłbym wiele dodać, ale wszystko zamknę w jednem, to jest, abyś niezmiennie strzegł sprawiedliwości, choćby ci przyszło sądzić przeciwko mnie nawet, który panem twym jestem. Oznajmiam ci, że wszelkie inne błędy, jakiebyś popełnił z nieświadomości, albo z niedbalstwa (a tych też unikać należy, ile możności), mógłbym ci przebaczyć, nigdy zaś, gdybyś wykroczył przeciwko sprawiedliwości.
A jeśli sądzisz, że nie możesz być takim, jakiego cię mieć chcę, bo nie wszyscy ludzie do wszystkiego są zdolni, nie podejmuj urzędu tego, zostań tu lepiej przy dworze i zwykłym swym urzędzie, niżbyś miał, zostawszy rządzcą miasta tego, ściągnąć na się to, co ja uczynićbym był zmuszony z obowiązku sprawiedliwości, jeśli przeciw niej wykroczysz“.
I rzekłszy to, zamilkł.
Jurysta, więcej uszczęśliwiony z godności i urzędu, do którego cesarz go powoływał, niżeli znający sam siebie, podziękował panu swemu za tę przyjazną naukę, i rzekł mu, że sam z siebie żywo pragnął strzedz sprawiedliwości, a będzie to czynić tem chętniej, iż mu polecił cesarz, i że pragnie tak spełniać rządy swe, aby jego cesarska mość chwalić go tylko mogła.
Mowa ta Jurysty podobała się cesarzowi, który rzekł:
„Zaprawdę będę was chwalił, jeśli czyny ze słowami się zgodzą“.
I rozkazawszy wydać mu listy otwarte, które już gotowe były, wysłał go tam.
Jurysta tedy począł rządzić miastem dosyć roztropnie, starając się wielce szalę trzymać w mierze, zarówno w sądach, jako i w rozdawnictwie urzędów, nagradzaniu cnoty i karaniu występków. I długi czas w ten sposób utrzymywał się w wielkiej u cesarza wziętości i w miłości u ludu całego, tak, że mógłby się był zwać szczęśliwym, gdyby zawsze się tak rządził.
Aż stało się, że młodzian pewien z miasta tego, zwany Vico, gwałt popełnił na panience z Insbruku, i skarga zaniesioną została przed Jurystę. Ten zaraz ująć go kazał, i gdy wyznał, że w istocie gwałt jej uczynił, skazał go, wedle praw tego miasta, aby mu głowę ucięto, chociaż obwiniony chciał pogwałconą wziąć za żonę.
Człowiek ten miał siostrę, dziewicę, więcej nad osiemnaście lat nie liczącą, piękności wielkiej, umiejącą słowy bardzo słodkiemi przemawiać, w obejściu miłą, przytem cnoty niewieściej osobliwej.
Zwała się ona Epitya. Wiedząc, że brata na śmierć skazano, żal ją ogarnął wielki, i poczęła rozmyślać, jakby brata uwolnić, lub przynajmniej karę jego uczynić lżejszą. Była bowiem wprzódy z bratem razem, pod dozorem człowieka starego, którego ojciec jej w domu trzymał, aby ich oboje filozofii nauczył, chociaż brat z nauk jego mało korzystał. Szła do Jurysty, prosząc go, aby ulitował się nad jej bratem i nad młodym wiekiem jego, gdyż nie miał nad lat szesnaście, był nie doświadczony, i miłość go bodła. Dowodziła tedy, że zdaniem mędrców, cudzołóstwo popełnione z miłości, a nie dla pokrzywdzenia męża żony, zasługiwało na lżejszą karę, niż to, któreby było złośliwie uczynione, i że toż o postępku brata jej rzec było można, gdyż krzywdy ani złości wyrządzić nie chciał, ale gwałtowną powodowany miłością, popełnił to, za co był skazany, a dla naprawienia zła, gotów był panienkę poślubić.
A chociaż prawo chciało mieć, aby to gwałtowników nie uwalniało, mógł przecie Jurysta, jako mąż mądry, surowość jego złagodzić.
Inne też przywodząc racye, starała się skłonić namiestnika, aby przebaczył nieszczęśliwemu.
Jurysta, któremu nie mniejszą sprawiało przyjemność słuchać wdzięcznej mowy Epityi, jako i wielkiej jej piękności się przypatrywać, po dwakroć kazał sobie jedno powtarzać, a brudną zdjęty żądzą, myśl swą obrócił ku temu, by ten sam popełnił występek, za który na śmierć skazał Vicon’a i rzekł:
Epityo, to coś mówiła, do tyla bratu twojemu posłużyło, że tam, gdzie jutro głowę ściąć mu miano, nakażę zwlec wykonanie wyroku, aż rozważę, com słyszał, a jeśli uznam, iż mogę brata twojego uwolnić, oddam ci go tem chętniej, iż mi żal widzieć na śmierć wiedzionym dla prawa, które tego wymaga.
Epitya, z tych słów powziąwszy otuchę, podziękowała mu za uprzejmość jego, za którą wdzięczność mu wieczną przyrzekła, mając nadzieję, że rozważywszy sprawę i to, co mówiła, uraduje ją wolnością brata. Jurysta rzekł, iż uczyniłby to i spełnił jej żądanie, gdyby mógł, nie obrażając przez to sprawiedliwości.
Poszła Epitya donieść bratu, co uczyniła, a Vico uradował się, prosząc ją, aby się za nim wstawiła, co też ona przyrzekła.
Jurysta, na którego sercu piękność Epityi uczyniła wrażenie, przedsięwziął ją skłonić ku sobie i czekał, ażby wróciła.
Gdy przyszła potem w dni kilka z zapytaniem, odpowiedział, iż uwolnić go nie może, chybaby okupiła go swą cnotą.
Na te słowa, Epitya spłonąwszy, rzekła:
Drogie mi jest życie brata, ale droższa jeszcze cześć moja, a wolałabym go ocalić tracąc życie, niż moją cześć poświęcając. Odepchnijcie więc myśl tę niecną. Jeśli innym sposobem ocalić go mogę, uczynię to chętnie.
Po rozmowie tej Epitya szła do brata i opowiedziała mu, co jej rzekł Jurysta, dodając, iż ocalić go nie może; zaczem brat płacząc, zaklinać ją począł, aby się dlań poświęciła, i łzami i prośbami zmusił do przyrzeczenia.
Stało się więc, jak brat żądał, ale Jurysta mimo ofiary tej, wydał rozkaz, ażeby bratu jej głowę ścięto, i nazajutrz zbył Epityę, mówiąc, iż do domu jej przyśle brata... Jakoż ciało jego tylko odwieziono siostrze. Epitya doznała boleści wielkiej, lecz pokrywając ją, rzekła do oprawcy, który trupa przywiózł:
Powiedzcie panu swojemu, który jest też moim panem, że przyjmuję brata takim, jakim mi go odesłać mu się podobało, a gdy mej woli spełnić nie chciał, cieszę się, że swojej zadosyć uczynił, sądząc, że tak było sprawiedliwie... Poleć mu mnie z tem, żem zawsze jego sługą.
Epitya zrazu chcąc się pomścić, pragnęła zabić wiarołomcę, ale rozmyśliwszy się, poszła sprawiedliwości szukać u cesarza, który był w Villac’u. Ubrawszy się w żałobę, padła mu do nóg i opowiedziała wszystko. Kazał cesarz przywołać winowajcę, który na widok swej ofiary strasznie drżeć począł, uląkł się i stracił przytomność.
Wybadawszy sprawę, cesarz kazał najpierw Juryście zaślubić pokrzywdzoną, która się temu opierała, a potem na śmierć go skazał.
Jurysta przygotowany na ścięcie, czekał już tylko, rychło-li oprawca przyjdzie mu odebrać życie; w tem Epitya, która tak gorąco przeciw niemu świadczyła, posłyszawszy o wyroku cesarza, poruszona wrodzoną dobrocią swą, uznała niegodnem siebie, gdy cesarz nakazał, aby była żoną jego, i ona go za męża przyjęła, dozwolić, by zginął z jej powodu. Myślała, że to raczej pragnieniem zemsty się wyda, niż sprawiedliwością. Szła tedy prosić cesarza o ocalenie mu życia.
Maksymian zachwycony był, usłyszawszy ją tak przemawiającą za Jurystą, chociaż ten ją pokrzywdził; uznał też, że tak wielka dobroć zasługiwała, aby spełniono to, o co prosiła, a kazawszy o godzinie, która była na śmierć przeznaczoną, przywołać Jurystę, przebaczył mu, oddając za żonę Epityę.
W roku 1577 Jerzy Whetstone na tle tej powieści osnuł komedyę we dwóch częściach, której dał tytuł: „Wielce doskonała i sławna historya Promosa i Kassandry“. Nieznany ten poeta uczuł wszakże, iż pożycie małżonków byłoby niemożliwem, gdyby je przypomnienie śmierci brata zatruwało, i jak Szekspir, dla nadania prawdopodobieństwa sztuce, ocalił mu życie cudownie. Oprócz tego Whetstone, zwyczajem ówczesnym, postawił obok drugą parę komiczną, i przygody jej splątał z historyą Promosa i Kassandry. Tym cieniakiem głównego bohatera Promosa (Jurysty) jest nijaki Phallax, któremu powierzono sprawowanie policyi w mieście. Z rozkazu namiestnika zamyka on wszystkie podejrzane domy. Jednego dnia pachołkowie przyprowadzają mu opierającą się rozkazom ulicznicę, Lamię. Phallax rozmiłowuje się w niej i bierze ją w swoją opiekę. Zręczna jejmościanka, której doradzcą jest nijaki Rosko, za wiele sobie pozwala na rachunek łask Phallaxa, i odziera go niemiłosiernie. Ten, nie mogąc wystarczyć jej wymaganiom, łupi mieszkańców, a gdy i tego mało, policyantów swych, Rapaxa i Gripaxa, zmienia w ulicznych rabusiów. Kończy się to tem, że Phallaxa precz wyrzucają, odebrawszy mu, co porabował u ludzi, a Lamia idzie do więzienia. Dwie te powieści rozwijają się równolegle niczem zresztą nie połączone.
Whetsone napisał później jeszcze powieść na podstawie komedyi, pomieszczoną w jego: „Heptameron of civil discourses“ (1582 roku).
Z tej to nieforemnej komedyi napisał Szekspir swoją: „Miarkę za miarkę“, wziąwszy tytuł zapewne z następującego wiersza w Promosie i Kassandrze: (Akt V. Scena IV.)

„who others doth deceyve,
Deserves himself like measure to receyve“...

Grano komedyę Szekspira 26. grudnia w 1604 roku, przed Jakóbem I.
W druku ukazała się dopiero w roku 1623, w wydaniu zbiorowem.


Troilus i Kresyda.

Komedya ta, zaliczana niekiedy do tragedyi, powstała około 1609 r. w którym to czasie wyszły dwa jej wydania z przedmową, akcentującą tę „nowość“ jako nigdzie jeszcze nie przedstawioną. W pierwszem wydaniu ma tytuł: „Straszna historya Troilusa i Kresydy, doskonale wyrażająca początek ich miłostek wraz ze zręcznem pośrednictwem Pandarusa, książęcia Licyi, napisana przez Wiliama Szekspira. Londyn 1609.
Przedmiot komedyi był od czasu Homera wielokrotnie opracowany, zwłaszcza w średnich wiekach. Bezpośredniem źródłem, z którego czerpał Szekspir, była romanca Chaucera p. n. „Troilus i Kresyda“, ta zaś opierała się na noweli Boccaccia.
Prawdziwie włoski koloryt cechuje opowieść Boccaccia o naiwnie namiętnej miłości Troiła i Kresydy, gruchających w oblężonym grodzie Pryama, przy szczęku oręża, wśród nieustannej wrzawy wojennej. I tam, jak u Szekspira, ułatwia Troilowi przystęp do celu marzeń, Pandarus, krewniak Kresydy. Gdy w końcu w sprawę serdeczną obojga wciska się wojna z okrutnemi swemi żądaniami, gdy w zamian za pewnego jeńca trojańskiego wyrywa Dyomedes z objęć Troila córę greckiego kapłana, czujemy, iż fakt ten w sposób bolesny druzgocze związek dwojga serc naprawdę sobie oddanych. Zwycięstwo Dyomedesa nad samotną Kresydą, Achillesa zaś nad żądnym zemsty Troilem, zaokrągla fabułę w sposób tragiczny.
Temat ów jednak pszeniesiony na północ, stał się w rękach Chaucera, nadwornego poety króla, który był znany ze słabości dla płci słabej, stał się zwierciadłem zupełnie odmiennych poglądów życiowych. Kresyda jest tu wstydliwszą, lecz zarazem pożądliwszą. Pandarus, stryj jej, kuty na wszystkie boki światowiec, lubi ironizować nawet w roli stręczyciela. Troilus przybiera charakter niedoświadczonego marzyciela, tak wysokie ma mniemanie o czystości swej bogdanki, iż sam nie ważyłby się za nic w świecie prosić ją bez pośrednictwa Pandarusa o łaskę, której udzielić mu ona sama pragnie, pomimo udanego oporu. Tak więc naprzeciw pacholęcej prawie namiętności, staje dość pozioma zmysłowość żądnej kobietki. W chwili rozstania Kresyda opłakuje raczej utratę ognistego kochanka, niźli rozstanie z Troilem. Czyż dziwo, że tak prędko pociesza się jej miękie serce czułościami Dyomedesa! Z żalem wprawdzie wspomina Troila i obdarza go arcyrzewnym listem; ale broszę, którą Troilus dał jej w chwili rozstania na pamiątkę, znajduje on w zerwanym z pleców Dyomedesa płaszczu.
Teraz dopiero spada mu łuska z oczu. „Oto, woła, jakim okazuje się świat, gdy go ktoś nawskróś przejrzy!“ Zabity przez Achillesa z uśmiechem przygląda się Troilus z wyżyny chmur życiu szarej rzeszy. W całym sposobie przedstawienia stosunku Troila i Kresydy czuć tchnienie schyłku wieków średnich, kiedy wraz z ideałami feudalnymi stracił i kult kobiet swą barwność.
Szekspir poszedł za Chaucerem; dramatyczny jego talent wysubtelizował jedynie charakterystykę osób, dość prymitywną u Chaucera i żywszej, niźli ten poeta, złożył dowody obserwacyi.
Szekspirowska Kresyda doszła już do przekonania, iż niepodobna wierzyć mężczyznom. Dla tego też chce misternie udawaną obojętnością podnieść w oczach Troila swą wartość. Jest wirtuozką kokieteryi, jak Kleopatra, jeno bez tej królewskiej wyniosłości, jaka cechuje miłośnicę Antoniusza. Do jakiego stopnia góruje w niej zmysłowość, widać to najlepiej w scenie, gdy Pandarus zwiastuje jej, iż — wydana Grekom — ma wrócić do ojca i rodaków.
A jednak ten sam Troilus niedługo potem na własne oczy musi patrzeć, jak Kresyda Dyomedesowi wręcza upominek, ofiarowany jej w chwili rozstania przez Troila. Co prawda jest ona dość uczuciową, by przecie przy tej sposobności wspomnieć pierwszego kochanka, biadać nad słabością płci swej i tkliwy liścik napisać do Troila. Jestto bodaj czy nie najniższy stopień słabości charakteru.
Efektowność tego typu kochanki podniósł Szekspir przez zestawienie z postacią Heleny, pięknej, lekkomyślnej grzesznicy, z powodu której toczy się taka wojna. Tu już szukał poeta źródła nie u Chaucera, lecz u Homera, świeżo wydanego w przekładzie Chapmana. Niemniej jednak, gdy Homer przedstawia Helenę tak powabną, iż wdziękami swymi zdobywa sympatyę nawet starców trojańskich, u Szekspira rozpływa się ona w czczej paplaninie miłosnej.
W rzędzie mężczyzn, głównie Troilus i Parys poświęcają całą uwagę swym kobietom, mimo niebezpieczeństwa grożącego miastu i ich własnemu domowi; natomiast Hektor i Achilles są przedewszystkiem bojownikami. Traktują sprawy serca jako szczegół podrzędny. Hektor, to prawdziwy bohater: wielkoduszność łączy z trzeźwym poglądem, czego dowody składa właśnie w poglądzie swym na historyę Heleny. Nie usuwa się on jednak od dalszej walki o wiarołomną, ponieważ zabrania mu tego honor. Śmierć tego entuzyasty-rycerza przynosi zagładę żonie, rodzicom, ojczyźnie. A podczas kiedy na szlachetnym mści się niezręczność, tryumf zlewa swe blaski na brutala. Achilles jest u Szekspira zawodowym rębajłą, którym kieruje nie poczucie honoru, jeno próżność. Obojętną dlań rzeczą odzyskanie H eleny; zjedna z cór trojańskiego króla utrzymuje stosunek miłosny, żąda jednak, by walki nie zaniechano, bo tylko walka dać może jego zręczności pole do popisu. Aby dać uczuć rodakom, iż jest dla nich nieodzowny, zamyka się w namiocie i wespół z Patroklem marnuje czas na igraszkach. Dopiero utraciwszy Patrokla, swą zabawkę, rzuca się pomiędzy walczących i żądny tytułu pogromcy Hektora, w sposób bardzo nie rycerski korzysta z chwili, napada na bezbronnego i przy pomocy wojska Myrmidonów, kładzie go trupem. Tym sposobem najsławniejsi wojownicy starożytności, ku którym wieki średnie z zachwytem wznosiły oczy, stają się u Szekspira stekiem wad i śmieszności.
W takim świecie nie dziw, że dojrzewają podobne monstra, jak Tersytes. To już nie błazen o tkliwem sercu i otwartej głowie, jak w „Królu Lirze“, jeno garbaty, złośliwy klaun, kałem obrzucający każdego, kto od niego wyższy. Jest to niewolnik, dla tego niepomiatany, że i wielkich nie oszczędza.
Z rzędu pozostałych postaci wyróżnić należy jeszcze Ulissesa. Prawi on kazanie samemu Achillesowi, głosi morały niby o pielęgnowaniu cnoty dla niej samej, a w gruncie idzie mu jedynie o połechtanie ambicyi syna Tetydy. Ulisses prowadzi także Troila przed namiot Kresydy, aby obaczył na własne oczy, jak go ona zdradza, ale wybuchy trojańskiego młodzieńca hamuje roztropny Grek nader umiejętnie. Słowem, przedstawia Szekspirowski Ulisses tę mądrość życiową, która umie na wskroś przejrzeć stosunki i w każdej sprawie zająć stanowisko oportunistyczne, ale nie przychodzi jej nawet na myśl, kusić się o poprawę świata lub o wymiar słuszności, na czem łam ali karki szlachetni, reformatorskiemi dążeniami owładnięci bohaterowie z okresu Hamletowskiego.


Cymbelin.

Na tragedyę o „Cymbelinie“ składały się najróżnorodniejsze pierwiastki: powieść Boccacyusza, ulubiona poecie kronika Holinsheda, romans Lilly’ego Euphues i własna fantazya poety.
Kymbelin czy Cymbelin u Holinsheda należy do legendowych, bajecznych królów; według kroniki jego, wychowanym być miał na dworze rzymskiego Augusta i przez niego pasowany na rycerza. Żył z Rzymianami w zgodzie, a młodzi synowie, jeździli do Rzymu kształcić się w sztuce wojennej. Jednakże później wzmianka jest o wojnie jego z Rzymianami, z powodu odmówionego haraczu. Imiona synów jego Gwideryusza i Arwiraga są u kronikarza przytoczone. Porwanie ich i całe stąd pochodzące zawikłanie, dotworzone zostało przez poetę.
Właściwy wątek zaczerpnięty z Dekamerona. Rzecz dzieje się we Włoszech i nabywa tu charakteru właściwego krajowi i obyczajom. Kupcy, Włosi, zebrani w gospodzie, po wieczerzy rozprawiają sobie, zabawiając się rozmową o kobietach, każdy z nich ma coś o swojej żonie do powiedzenia i każdy swoją wychwala. Nijaki Ambrogulio dowodzi upornie, że wszystkie kobiety są słabe, że nie ma jednej, któraby mu się oprzeć mogła, nawet żona Bernaby Lomellina, tam przytomnego. — Włosi po Rzymianach w spadku wzięli to smutne przekonanie: Casta est quam nemo rogavit. Bernabo dotknięty do żywego, ofiaruje zakład, że jego Ginewra nie ulegnie zwodnikowi. Niepoczciwy zarozumialec przyjmuje zakład, jedzie do Genui, gdzie żona kupca pozostała, i nie próbując nawet ją poznać, ani względy jej pozyskać, znajduje daleko łatwiejszem kazać się w skrzyni zanieść nocą do jej pokoju. Dobywszy się potem z ukrycia, Ambrogulio podkrada się do śpiącej, wypatruje znamię rodzime, które ma na lewej piersi, kradnie jej woreczek, suknię, pierścionek i pasek, przygląda się z wielką uwagą całemu pokojowi i uchodzi. Wróciwszy do Bernaby, przekonywa go, iż zakład wygrał, opisuje mu dokładnie sypialnię jego żony i pokazuje na dowód skradzione rzeczy. Bernabo w rozpaczy, wysyła jednego ze sług swoich z rozkazem, ażeby zabił Ginewrę. Sługa, zaprowadziwszy ją w miejsce ustronne, już ma wykonać rozkaz pana, gdy prośby i zaklęcia nieszczęśliwej go miękczą. Ginewra przebrana za mężczyznę uchodzi i chroni się do Aleksandryi, pod imieniem Sicurana, zaciągając się do służby Sudana Egiptu, który ją mianuje kapitanem swej gwardyi. W tem przebraniu Ginewra, przypatrując się raz jarmarcznym sklepom w Akrze, spostrzega na wystawie u kupca weneckiego pas i woreczek, które poznaje za swoje. Zapytuje go, skąd je dostał. Kupiec, który nie kim innym jest tylko łotrem Ambrogulio, odpowiada, śmiejąc się, że je ma od pięknej Genuenki, którą uwiódł, założywszy się z jej mężem, iż tego dokaże. Ginewra, dla której to wyznanie jest wyjaśnieniem wypadku, jaki ją spotkał, hamuje swe wzruszenie i przygotowuje zemstę. Poznaje się bliżej z Ambroguliem, zachęca go, aby osiadł w Aleksandryi, i pod pozorem jakiegoś handlu, ściąga tam męża swojego. Naówczas w obecności Sudana wyjaśnia się sprawa, Bernabo niewinną swą żonę znajduje w przebranym kapitanie Sicurano, a Ambrogulio, po zeznaniu zdrady, jakiej się dopuścił, wbity na pal, odbiera zasłużoną karę.
Boccacyusz, w przekładzie francuskim, jak widać z drobnych szczegółów, służył za wzór Szekspirowi.
Osobnego wydania „Cymbelina“ za życia autora nie było, wyszedł po raz pierwszy w zbiorowem 1623 roku, podzielony na akty i sceny. O graniu na scenie tej sztuki p. t. „The Tragedie of Cymbeline“ w roku 1610—1611, wspomina dziennik Dr. Simona Forman.
Ogłaszamy tu po raz pierwszy „Cymbelina“ oraz „Troila i Kresydę“ w przekładzie Stanisława Kossowskiego a „Miarkę za miarkę“ w tłómaczeniu Jana Kasprowicza.




Szekspir w Polsce.
zebrał i zestawił
JAN ZAHORSKI.

I.
Szekspir w krytyce literackiej.

Kiedy aktor Garrick powoływał do życia sztuki Szekspira, w Polsce zasiadał na tronie Stanisław August, król dyletant. Wychowany na wzorach klasycznych, posiadał wszystkie niemal cechy właściwe ówczesnym wykształconym Francuzom. Nie uczucie przeważało w delikatnej i wrażliwej jego naturze, ale rozsądek; lubił dowcip, nie ubliżający przecież dobremu smakowi. Te same rysy — trzeźwość, brak gorętszego uczucia, wykwintność — dają się spostrzegać u wszystkich poetów i uczonych, jakimi się otoczył, marząc o powołaniu Ludwika XIV. Cywilizacya francuska znalazła w nim gorliwego wielbiciela. Chciał przy jej pomocy zreformować Polskę, oczyścić z przywar i przesądów, nadać jej wygląd bardziej europejski.
Cóż charakteryzowało ówczesną literaturę, rozwijającą się pomyślnie pod opieką tronu? Silny prąd reformatorski i klasycyzm, przejęty z Francyi. Trzy w niej wybitne występują rysy: rozsądek (raison), hołdowanie prawidłom Boaleau i Horacyusza oraz poprawa obyczajów, jako cel. Nadto w całej odczuwasz ścieśnioną atmosferę cieplarni. Lubo wybujała, rozrosła się pod sklepieniami pałaców.
Salon — który, wedle słów Taine’a, najdosadniej cechuje cywilizacyę XVIII w. — znalazł swoj wyraz i w Polsce. W tym to czasie powstają Pawązki, Puławy, Królikarnia, Arkadya i wreszcie królewskie Łazienki, gdzie Stanisław August, biorąc przykład z królów francuskich, urządzał fety i bale, które uświetniała swoją obecnością duchowa arystokracya stolicy.
Oczywiście, w takiej atmosferze nie mogło się obudzić głębokie i trwałe uwielbienie dla poety natury, jakim był Szekspir. Pisarze epoki Stanisławowskiej — w obec panujących w literaturze prądów — nie zwrócili się byli do Szekspira ze słowami: „żyj i króluj o ty nasz!“ Zresztą nie wiele mamy do zanotowania wzmianek z tego czasu o poecie angielskim. Przytaczamy tu wszystkie, jakie udało nam się zebrać, prawie że dosłownie.
Pierwszą wiadomość o Szekspirze w języku polskim czytamy w „Zabawach wierszopiskich i krasomowskich“ Wacława Rzewuskiego, wydanych w Poczajowie, u księży Bazylianów, r. 1762. Książka ta zaczyna się czterokartkowym wierszem o nauce wierszowania. Nie zrywa tu Rzewuski z ówczesnym prądem panującym w literaturze. Owszem, posiada wszystkie prawie prądu tego cechy. Nawet w stosunku do dramatu występuje w jednem miejscu, jako prawowierny syn swej epoki. Powiada:

Jeśli igrzyska pisać Ci się zdarzy,
Waż wszystkie myśli na rozsądku szali.

A w innem miejscu:

Tragicznych igrzysk pieśń uczy nas cnoty,
Komiczne pieDie z ludzkich wad się śmieje.

Mimo tej łączności z pojęciami czasu występuje w „Nauce wierszopiskiej“ rys nader wprawdzie słaby, ale sięgający doby następnej. Widzi Rzewuski wdzięk poetyczny w prostocie i szczerości, kiedy rozpowiada o „ptaszych“ wierszach i pieśniach, mając na myśli naturalność i bezpośredniość.
To właśnie uchylenie się od zapatrywań współczesnych, którzy nie znali „ptaszych“ wierszy, było warunkiem koniecznym dla zrozumienia, choć powierzchownego wprawdzie, poezyi Szekspira. Ale Rzewuski idzie jeszcze dalej. Prawidła Horacyusza i Boaleau nie wydają mu się koniecznemi w poezyi. Oto jak sądzi o trzech jednościach:

Flaccus igrzyskom prawa postanawia,
Których przestępstwo, że jest wadą, mniema.
Niech w scenie osób więcej nie rozmawia,
Jak trzy, lecz można obejść się i dwiema.
W miejscu, dniu jednym, niech się wszystko zjawia,
Pięć aktów, ni mniej ni więcej niech nie ma.
Ale tym prawom sprzeczna pieśń się zdarza.
Wolter w trzech aktach śpiewał śmierć Cesarza.

Stąd do sympatyi dla Łabędzia z nad Awony krok nie duży. Czytamy też w ciągu dalszym:

Tragiczne w ludnym Londynie igrzyska,
Choć nie są według praw Horacyusza,
Jednak na cały świat sława ich słynie,
W pięknych dam oczach łzy rzewne porusza,
Myśl w nich jest przednia, gładkość słów w nich płynie,
A wdzięk ich czuje i serce i dusza.
Nic to, że z dawnych praw scena wykroczy,
Dobra jest, kiedy łzy wyciska z oczy.

Słowa te bezwarunkowo — lubo Rzewuski wyraźnie o tem nie mówi — zwrócone są do angielskiego dramaturga, a choćby nawet była tu mowa o angielskich tragedyach wogóle, co przypuścić trudno, to w każdym razie odniesione są głównie do tych, których sława „na cały świat słynie“ t. j. Szekspirowskich. Możemy je przeto uważać za pierwszą u nas o Szekspirze wzmiankę.
Wyraźnie już wymienionem jest nazwisko Szekspira w Monitorze, r. 1765.
Po otwarciu teatru poświęciło pismo to artykuł pogadance o sprawach, mających związek ze sztuką dramatyczną. „Szekspir, Adisson — czytamy w N. 70-ym — w Anglii teatralnemi kompozycyami na nieśmiertelną sobie sławę zarobili, i w tym rodzaju pisma przewyższyli starożytność. Europa cała napełniona teatrami usprawiedliwia ich używanie i daje poznać onych szacunek... Wielkie dusze zwyczajny tryb nie zacieśnia, nad reguły podnieść się mogą“. W rok później nazwisko Szekspira pojawia się znowu na kartkach „Monitora“. Rzecz napisana jest przeciwko trzem jednościom. Na poparcie swych twierdzeń przytacza autor zapatrywania Johnsona „który w przedmowie ksiąg Szekspira myśl w tej mierze obwieścił.“
Owo uchybienie regule trzech jedności, która taką była zaporą w należytem ocenieniu poezyi Szekspira, znajdujemy wcześniej, bo już w r. 1746. Urszula z Wiszniowieckich księżna Radziwiłłowa, wojewodzina wileńska, żyjąca za panowania Sasów, pisywała sztuki dramatyczne, w których nie liczyła się z jednością czasu i miejsca, ani z normą, ograniczającą liczbę aktów i osób. W „Miłości dowcipnej“, jednoaktówce, występuje osób 71. Inna komedya, pod tytułem „Z oczu miłość się rodzi“ posiada 12 aktów. Rzeczy te były grywane na deskach teatrzyku w Nieświeżu, w latach 1746 — 53. Jaszowski twierdzi, że wzorowała się na Szekspirze. (Dzieje krótkie teatrów polskich. Czasopismo bib. Ossolińskich, r. 1830. II. 125.)
Rok 1770 przynosi znowu wiadomość o Szekspirze. Tym razem wypowiedział je ks. Adam Czartoryski, w przedmowie do „Panny na wydaniu“. Widzimy tam, że i ks. Czartoryski nie o wiele przerósł swój okres. Zwolennik trzech jedności w tragedyi i komedyi, wymaga, aby w obu „cnota odbierała nagrodę, a niecnota karaną została“. Żąda nadto „przystojności“ w tragedyi, a nawet oznacza liczbę wierszy, którą może obejmować ten rodzaj poezyi. Nie przeszkadza mu to jednak w sztukach Szekspirowskich widzieć cechy geniuszu. Oto co pisze o mistrzu albiońskim i o scenie w Anglii: „Anglikowie zachowują na swem teatrum srogosć i twardość, która ich różni od drugich narodów. Tęższe są u nich cnoty i występki, i każdy z ich uczynków pod tą jest cechą, krwawią scenę zazwyczaj. Zgoła do reguł się żadnych nie przywiązują... Najsławniejszym ze wszystkich autorów dramatycznych u nich był Szekspir; urodził się w mieście Stratffort, umarł r. 1556. Żył za Elżbiety i za Jakóba I. Hojnie go obdarzyła natura najwyborniejszymi talentami. Nauki nie wezwał na pomoc. Z tej też przyczyny zbywa dziełom jego na regularności i rozporządzaniu tem, które z wiadomości i rozsądnego reguł przykładania wynika, ale równy wylot myśli rzadki srodze; dziwnym jest Szekspir, czy to w opisaniu rozmaitych duszy poruszeń, czyli też, kiedy najżywsze dobierając farby, przyrodzenie lub w niem będącą rzecz jaką maluje“.[1]
Prócz tego sądu o Szekspirze, ks. Czartoryski wypowiedział inny. W „Kalendarzu teatrowym“, ogłoszonym przezeń r. 1780, wspomina o „najsławniejszym ze wszystkich autorów dramatycznych“. „Szekspir w Anglii wygórował i z wielu względów na wiekopomną zasłużył chwałę, więcej jeszcze od spółziomków za stosowanie się do gustu narodu swego szacowany, niż od cudzoziemców...“.[2] Po tych sądach wypowiedzianych w przedmowach do dzieł, lub na kartkach dziennika, zjawia się między r. 1776 — 1790 pierwsze u nas tłumaczenie sztuki Szekspira. Wybór padł na „Wesołe kumoszki z Windzoru“. W owym czasie nie mógł się ukazać przekład z oryginału. Lubo, jak niektóre wskazówki przypuszczać każą, czytano Szekspira w oryginale, a wytworne towarzystwo Stanisława Augusta, w razie potrzeby, posługiwało się angielszczyzną, w obec jednak panujących pojęć estetyczno-literackich, sztuki angielskie, a szczególnie dzieła Szekspira w całości u nas pojawić się nie mogły. Komedya ta przedostała się do Polski dopiero po amputacyi dokonanej na niej w Paryżu. Jan Marya Collot d’Herbois przerobił ją z przekładu. La Tourneura, a tłumacz polski przeróbkę tę przyswoił scenie warszawskiej, dokonawszy zmian niektórych w celu zastosowania sztuki do warunków miejscowych. Rzecz ta w języku francuskim wyszła pod tytułem L’amant Loup-garou, on M. Rodomont, pièce comique, imitée de l’anglais. U nas otrzymała nazwę: Samochwał, albo amant — wilkołak, komedya w czterech aktach.
Niewiele z Szekspira zostało w Wilkołaku. Oto co mówi Estreicher o treści tej sztuki: „Autor przeróbki starał się wcisnąć treść komedyi w ciasne ramy jedności czasu i miejsca, a... w tym celu... musiał uprościć intrygę i wyrzucić połowę postaci: Kajusa i Ewena, panią Kwikli i miss Paź, Fentona i Slendera. Pozostała więc tylko główna akcya: zazdrość męża, umizgi Falstaffa do pięknych mieszczek, ich figle z wesołym kampanionem królewicza Henryka i ów Sen nocy letniej. O ścisłem trzymaniu się oryginału, o tłumaczeniu nie ma tu mowy; nawet układu scen nie zachowuje autor wiernie, wtrąca swoje własne, opuszcza lub zmienia Szekspirowskie. Pisarz, który dla teatru w Warszawie tę komedyę przyswoił, zlokalizował ją równocześnie... Rzecz się dzieje na Śląsku, Falstaff nazywa się Chwaliburcą, chełpi się ze zwycięstw odniesionych nad Tatarami, na sługę swego woła: Zawierucha, umizga sie do Bronisławy, żony kapitana Polaka w służbie cudzoziemskiej... “.
Przekładu, jak przypuszcza Estreicher, dokonał Zabłocki.[3]
Gdybyśmy się nie obawiali zbyt śmiałej hipotezy, przypuścilibyśmy, że rzecz ta przełożoną została z inicyatywy króla, wiemy bowiem, że Stanisław August w tym czasie często podsuwał myśli znakomitym swym gościom, a szczególną opieką otoczył sztukę dramatyczną. Z drugiej strony, skądinąd dowiadujemy się o uwielbieniu jego dla Szekspira.
Wiliam Coxe, który w r. 1780 odbył podróż po Polsce, przyjmowany był na dworze Stanisława Augusta. W opisie swej podróży, pod datą 5-go Sierpnia, wspomina o przyjęciu u króla. „Tego dnia — pisze — miałem honor mówić z królem po angielsku... Zna doskonale wybitniejszych naszych pisarzy, a entuzyazm, z którym wyrażał się o Szekspirze, dostatecznie dowodził, w jakim stopniu posiada nasz język i ile ma odczucia dla istotnego piękna.“
Wypowiedział także swe zdanie o Szekspirze Ignacy Krasicki. W „Zbiorze potrzebniejszych wiadomości, sposobem alfabetu ułożonych“, który ukazał się r. 1781, czytamy: „Szekspir, poeta sławny Angielski, urodził się w mieście Strafford r. 1564. Wielkość umysłu jego i nader płodna imaginacya wydaje się w pozostałych jego dramatach. Te dotąd najcelniejsze są ozdobą angielskiego teatru. Umarł r. 1616 mając lat 52, pochowany w kościele pryncypalnym miasta Strafford, z następującym nadgrobkiem:

Ingenio Pylium, genio Socratem, arte Maronem
Terra tegit, populus moeret, Olympus habet.[4]

Taką wiadomość podał książę poetów w swej encyklopedyi, Drugi raz wspomina o Szekspirze w dziełku: „O rymotworstwie i rymotworcach“. Wyłożywszy teoryę poetyki, przechodzi do poszczególnych pisarzy w różnych krajach. Paragraf szósty obejmuje poetów angielskich. „Na czele dramatycznych pisarzy angielskich — pisze Krasicki — wznosi się ten, który ich dziełom podał prawidła dotąd trwałe, nie wyrównywającym jednak wzniosłości pierwszego mistrza. Ten był Gwilhelm Shakespeare, urodzony w mieście hrabstwa Warwiku, zwanem Strafford. Wrodzona chęć przywiodła go do kunsztu aktorskiego, i wprowadziła na teatra wówczas tchnące prostotą i dzikością. Wielkość umysłu zastąpiła w nim miejsce nauki, i nią tylko wzruszony, jak niegdyś Homer, zaczął pisać dzieła swoje. Tchną one jakowąś dzikością i mają piętno wieku swojego, jednakże pośród najgróbszych błędów, okazują się niekiedy takowe światła, że wznoszą działacza nad mistrze. Dzieł jego dramatycznych liczba jest znaczna, nie zachowują one reguł temu rodzajowi pisania przepisanych, mają jednakże powab takowy, iż się dotąd utrzymują i zyskały naśladowców. Umarł w r. 1616. mając lat 55“.[5]
I wytworny mistrz rymu, Trembecki, pozostawił ślady zamiłowania do angielskiego poety. Szambelan Stanisława Augusta przetłumaczył monolog „Być albo nie być“. Przekładu dokonał nie z oryginału, ale z przeróbki Woltera, zastosowanej, jak to łatwo się domyśleć, do pojęć francuskich. Oto jaką szatą odział ów monolog twórca Zofiówki.

Już czas nieporuszonem wybierać obliczem.
Śmierć albo gorzkie życie, z czego więcej niczem.
Bóstwo, jeżeli jesteś, oświeć moją wolę.
Mamli starzeć pod srogą schylony niedolą?
Więdnieć dłużej, lub skończyć okropne rozpaczy.

Czy jestem? Kto mię trzyma? i co się śmierć znaczy?
Jest to koniec ucisków, jedyne schronienie.
Po długich troskliwościach spokojne uśpienie,
Sen taki wszystko morzy. Lecz po tem zaśnieniu
Często nam o straszliwem mówią przebudzeniu!
Grożą nam, że z rozmysłem gubiących się marnie
Wieczne na innych światach czekają męczarnie.
O! niepewmy przechodzie! o, wieczności sroga!
Na samo twe wspomnienie serce ziębi trwoga.
Oh! Któżby mógł bez ciebie znosić życia nudy,
Szalbierskich święcenników uwielbiać obłudy,
Niestatecznych kochanek adorować błędy,
Płaszczyć się przed odęciem noszących urzędy,
I ukazywać duszę cierpiącą głęboko
Przyjaciołom nieszczere zwracającym oko.
W takich byłyby razach słodkie wielu mety,
Lecz skrupuł samobójcze hamuje sztylety,
Broni leczące smutek zadać piersiom rany,
Z rycerzy bojaźliwe czyniąc chrześcijany.

We wstępie do przekładu podane są nadto komentarze, które w całości przytaczamy. Hamlet, królewicz duński, następca tronu, srodze pokrzywdzony od stryja, który w zmowie z jego matką, panującego króla, jego ojca, a swego brata potajemnie trucizną zgładził, i tron jego opanował, postanawia zemścić tej zbrodni, lecz gdy zemsta ma go narazić na ostateczne niebezpieczeństwa, zamyśla się chwilę nad swoim stanem Nim ułożę sposób postępowania w tej mierze, warto się zastanowdć, czy dbać o życie czy nie, czy lepiej być czy nie być. To pytanie rozważone przekona mię, czyli szlachetnie cierpieć krzywdę i nędzę, czyli ją odpierać, choćby z utratą życia. Gdyby śmierć była snem i niczem więcej a kończyła nasze cierpienia, nic by nie było pożądańszego nad to uśnienie, lecz że sen śmierci może mieć swoje, jak każdy inny, marzenia i strachy, może zachować władzę czucia, ta trwoga przyszłości napełnia wszystko rozpaczą, tępi zapał odwagi, tamuje żywe przedsięwzięcia i największe dzieła zostawia bez wykonania“.[6]
Pod koniec ośmnastego wieku dorzucił jeszcze kilka myśli o Szekspirze twórca polskiego teatru, W ojciech Bogusławski. „We wszystkich nieśmiertelnych dziełach Szekspira — wyraża się — widać twórczy i wyniosły geniusz, któremu wszelkich uczuć i namiętności ludzkich tajniki otworem stały. Nie trzymając się żadnych przepisów, odrzucając kajdany obcych prawideł, szedł śmiało drogą własnego pojęcia, samej natury ręką prowadzony... Sam w sobie wszystko znajdował, wszystko sobie był winien... Jedności czasu, miejsca i w kilku tylko godzinach dziać się mającej osnowy, zachowywać nie urnie“... O psychologii twierdzi: „Ludzie jego są ludźmi w całem swem namiętności objęciu. Te same uczucia inaczej władają sercem rycerza, inaczej dworskiego pochlebcy. Sztuki jego są zwierciadłem, w którym odbija się świat nasz takim, jakim jest, jakim być koniecznie musi“. „Pomimo dziś przejętych prawideł — kończy sąd swój Bogusławski — dzieła jego długo jeszcze trzymać będą palmę pierwszeństwa, gdyż się ich prawdzie i pociągającej jakiejś przyjemności oprzeć niepodobna“.[7]
Te były sądy o Szekspirze w Polsce XVIII. w., jak widzimy, dość ogólne. Szekspirowi nieprzyjrzano się jeszcze zbliska. Klasycyzm francuski, który taką odegrał rolę w literaturze Stanisławowskiej, bronił wstępu do rozległej krainy Szekspirowskiej poezyi. W tych sądach jednak o Szekspirze znajdujemy czasem zdania, wypowiadane z zachwytem. Krasicki kładzie jego nazwisko obok Homera, Czartoryskiemu imponuje polot myśli, król wyraża się o nim z entuzyazmem. Nie powinno to nas dziwić. We Francyi, na której wzorowała się nasza literatura, znajdujemy również sądy pochlebne, a czasem nawet przejęte szczerym zapałem. Jeżeli wykwintny dworzanin i bywalec na salonach monarchów, Wolter odzywał się z ironią o barbarzyńskich dramatach Szekspira, to Diderota uderzała w nich bujność i potęga. Dodatnie więc u nas sądy mogły się urabiać dzięki wpływom francuskim. Ale prócz nich były inne, bezpośrednie, idące wprost z ojczyzny Szekspira. Toż Monitor, pierwsze u nas o poważnym zakroju czasopismo, korzystał z londyńskiego Spectatora, który tak wielkie położył zasługi w zdobywaniu uznania dla nieśmiertelnego poety.
Widzimy również i warunki miejscowe. Rozpoczął się był powrót do natury z dusznej atmosfery sztuki i cieplarni, czego dowodem Rzewuski, a później Karpiński. Były to oczywiście pro myki wątłe, ale odtąd pomimo doby pseudoklasycyzmu nie gasną. Owszem, ciągle wzmacniają się i potężnieją; zwiastowały bowiem wschód wielkiego słońca, które zajaśniało na niebie poezyi polskiej w trzecim dziesiątku naszego stulecia... o tem jednak później. Obecnie przejdziemy do drugiej, młodszej doby naszego klasycyzmu.
Charakterystyczne rysy tego okresu: to niewolnicze naśladownictwo wzorów klasycznej literatury francuskiej rzadziej łacińskiej, wierszopistwo, brak natchnienia poetycznego.
Nic chyba tyle nie mówi o usposobieniach owej chwili przejściowej, jak opowiedziane przez Kajetana Koźmiana obiady u Woronicza, który pragnął wskrzesić znane powszechnie przyjęcia czwartkowe na salonach Stanisława Augusta. „Na tych obiadach — czytamy we wspomnieniach autora Ziemiaństwa — stół bywał okrywany naczyniami szklannemi, na których wyryte były popiersia starożytnych mędrców, filozofów, mówców, poetów greckich, rzymskich i polskich. Przed Osińskim powszechnie stawiano kieliszek z Horacyuszem, przed Niemcewiczem z Eurypidesem, z Ezopem albo Fedrem“ i t. p. Tylko K. Brodziński, ów skowronek, zwiastujący wiosnę narodowej poezyi, otrzymywał szklankę z popiersiem Jana Kochanowskiego.
Ludwik Osiński, klasyk w ciężkim stylu i Kajetan Koźmian, wykarmiony na wzorach klasycznych, który, jak powiada Dmochowski, uważał za przestępstwo wszelkie śmiałe i nowe wyrażenia, nie wzięte z Wirgiliusza, oto pisarze, nadający kierunek epoce.
Oczywiście Szekspir nie mógł obudzić uwielbienia w ludziach, do tego stopnia przejętych klasy cznością i hołdowaniem czczej formie, lubo tu i ówdzie przyznają mu geniusz.
W owym czasie pojawiły się liczne podręczniki „poetyki“, w którach wykładano prawidła wierszopistwa, zaczerpnięte z pisarzy łacińskich, głównie Horacyusza, i francuskich z Boaleau na czele.
Niewiele tu się mówi o Szekspirze. W „Poezyi i Wymowie“ ks. F. N. Golańskiego (Wilno 1808) tyle tylko dowiadujemy się o Szakspirze (sic!) n. b. w odsyłaczu, że w dramatach „on i niektórzy po nim, kiedy im tego potrzeba, na pięciu aktach nie przestają“!
Fr. Ksawery Dmochowski w „Sztuce rymotworczej“ (Wilno 1820), dosłownem niemal tłumaczeniu L‘art poetique“ Boaleau, wspomina o Szykspirze (sic!), poecie tragicznym angielskim, „w którego dziełach przy najżywszych myślach i najmocniejszych wyrazach obok podłe błaznowania idą“. W ciągu dalszym zjawisko Szekspir uważane jest jako wytwór tych czasów, kiedy „spadły na koniec z czasem zrdzewiałe okowy, ocknęły się nauki i podniosły głowy... wstał teatr, gdy błysnęła jasność nauk szczera“ (Pieśń III. O tragedyi).
J. F. Królikowski w „Księdze poetyki“ jako wzory różnych rodzajów poezyi, przytacza przekłady z Szyllera, Wirgiliusza, Owidego, w zakresie dramatu rozbiera utwory Rasyna, Woltera, Kornela, nigdzie zaś słowa jednego nie poświęca Szekspirowi.
Podajemy poniżej pogląd na jedną ze sztuk Szekspira podług kanonu klasyków warszawskich.
W. Bogusławski we wstępie do przekładu Hamleta, dokonanego z przeróbek Ducisa i Szredera, powiada: „Sztuka, której rozciągłość potrzebuje do wystawienia najmniej pięciu godzin, która żadnych dramatycznych nie zachowuje prawideł, przez uboczne, jedność osnowy zrywające zdarzenia, morduje umysł słuchacza, która wprowadzeniem na scenę nieprzyzwoitych osób i odrażających widoków poniża godność tragedyi, sztuka, nakoniec, która w rozwiązaniu swojem uchybia moralnego celu, karząc śmiercią wszystkie równie niewinne jako i występne osoby, w oświeconym wieku nie mogła być wystawioną bez przyzwoitej poprawy, ani zupełnie zapomnianą dla innych niezaprzeczonych piękności“.
Jest to mniej więcej sąd ogólny wszystkich pseudoklasycznych pisarzy tej doby.
Wypowiada go, między innymi, Jan Śniadecki w „Pamiętniku Wileńskim“, z r. 1819 w studyum, w którem geniusz Szekspira nazywa dzikim i nieokrzesanym.
„Nie masz w dziełach Szekspira żadnej prawdziwej tragedyi — pisze w swej rozprawie — bo we wszystkich prawie wesołość, a często gruba i nieprzystojna żartobliwość miesza się do scen tkliwych i okropnych. Są to, jak dziś nazywają, dramy, rodzaj zły i zamiarom sceny przeciwny, gdzie jedno czucie osłabia i zaciera drugie, żadne wrażenie ostać się długo nie może; zdaje się, że autor, co jedną ręką napisał, to drugą maże“. Powód takiego stanu rzeczy upatruje krytyk w braku wykształcenia, i nie wie „czyby był Szekspir tak pisał, gdyby był znał przepisy Arystotelesa i Horacego, gdyby się był dobrze obeznał z dziełami Greków i Rzymian, gdyby był czytał Rasyna i Moliera, zgoła gdyby był miał tyle nauki i światła, ile pisarze dzisiejsi“.[8]
Ludwik Osiński z katedry uniwersytetu Warszawskiego, idąc śladem Blera i Laharpa, przyznaje Szekspirowi geniusz, ale dodaje: „Gdyby Szekspir z tym geniuszem, który znalazł w sobie samym, należał do wieku Adissona, któż wątpić zdoła, ileby mu zalet przydał wyższy stopień powszechnego oświecenia, bliższa znajomość cudzych usiłowań, lepszy nareszcie smak ludu“.[9]
Kajetan Koźmian; który, jak powiada, najwyższą wdzięczność żywi dla Józefa Girtlera, albowiem ten wskazał mu drogę zdrowego rozsądku i dobrego smaku, a na słowa Fr. Morawskiego, radzącego mu zmienić klasyczną formę w „Czarnieckim“, gdyż „może być oryginalnym i nowym, może być twórcą“, odpowiedział: „Jeżeli mam być oryginalnym, nowym i twórczym, to z pewnością nim będę o ile mnie na to stać, nawet zachowując główne dawnej sztuki formy; a formy te uchronią mnie od wstąpienia bezwiednie na bedroża“[10], pisarz ten nigdzie prawie o Szekspirze nie wspomina. A lubo, w jednem miejscu, pisząc o usposobieniu ówczesnej młodzieży, zaznacza że „słusznie wielbiła Szekspira“, nie możemy tego powiedzenia uważać za szczere, w kilka bowiem wierszy dalej z żalem mówi o tejże młodzieży że „przez złe zrozumienie rzeczy, zaczęła pogardzać nietylko prawidłami i zasadami sztuki, ale całą starożytną literaturą“.[11] Z drugiej strony, wiemy dobrze, iż Szekspir ściągnął na siebie najcięższe zarzuty ze strony naszych pseudoklasyków właśnie dla tego, że z utworów jego nie znać, aby się kształcił na literaturze klasycznej i że w nich nie stosował „prawideł i zasad sztuki“.
Za owo niestosowanie „prawideł i zasad sztuki“, pisarze „pełni gustu i wykształcenia“ obdarzali Szekspira od czasu do czasu przydomkami conajmniej nieestetycznemu Do takich należą: jakież to monstrum angielskie, poczwara, płód barbarzyński bez gustu i prawideł, same niepodobieństwa i t. p. Jeden wszakże utwór przemawiał do wszystkich, nie dla tego jednak, aby się większy w nich, niż w innych, objawił geniusz. Niestety, klasycy nasi schylali głowę tylko wtedy przed geniuszem, gdy ten używał rękawiczek ich kroju. W „Makbecie“, mowa tu bowiem o tej tragedyi, jedność akcyi raz tylko i to nie na długo ulega przerwie (w scenie z oddźwiernym). Ową jednością akcyi — jedną z osławionej trójcy — wkupił się Szekspir w sympatyę naszych pseudoklasyków.
Pomimo takowych zdań, coraz donośniej dają się słyszeć hasła „powrotu do natury“. Pierwszy niebywale odważny głos w tym kierunku odezwał się r. 1811.
W tym czasie Towarzystwo królewskie przyjaciół nauk w Warszawie powierza Fr. Wężykowi napisanie rozprawy o sztuce dramatycznej. Pisarz ten, znany ze śmiałej opozycyi i niepodległości umysłu, (And. Koźmian nazywa go wcielonym duchem przeciwieństwa), nie poszedł za wymaganiami czasu. Owszem, zajął stanowisko wręcz przeciwne. Oto, co pisze w swej rozprawie: „Wolny od kajdan przesądów będę się starał walczyć z temi niewolniczemi ustawami, które krępują dowcip, obłąkują rozsądek i tłumią w sercach człowieczych przyrodzonych uczuć popędy“.
W rozdziale IV-ym powiada. „Natura sama powinna kierować natchnieniem poety. Na niej polega harmonia czynów ludzkich. (Czy to czasem nie aluzya wymierzona przeciwko „harmonii“ klasyków, którą upatrywano w formie?) Tę porozumieć, tę innym objawić, jest najwyższym celem poezyi... To tylko jest piękne, co zgodne z naturą“... „Łatwo jest — mówi w ciągu dalszym — zachować prawidła sztuki, gdy się nie zboczy od prawideł natury. W jej księdze widzimy żadnej odmianie nie uległe wzoryu. Wynosi Maryę Stuart Szyllera, bo w niej poeta zrozumiał, „iż je dna jest tylko droga w układzie pism dramatycznych, ta mianowicie, którą przyrodzenie i dobre zrozumienie prawideł wskazuje“. Przechodząc do szczególnego omówienia owych prawideł, powiada: „Nie ma konieczności wiązania się do szczupłych granic czasu i miejsca... Z opuszczeniem ciasnych szranek jedności czasu tragedyi greckiej więcej by zyskali czasu dramatyczni pisarze, mniej kajdan, które dowcipy krępują“. Podobnie nie zgadza się z jednością miejsca; twierdzi, że podział na akty najzupełniej na przekroczenie tego prawidła pozwala. Nic nie ma przeciwko rozciąganiu sztuki po za dotychczasową ramę.
Co się tyczy reguł innych, więcej z wewnętrzną treścią związanych, to doskonałe ich stosowanie widzi w dziełach Szekspira. I tak, w opowiadaniu akcyi „wzorem do naśladownictwa będzie na zawsze Burza Szekspira“. To samo powiada o „harmonii charakterystycznego lub od namiętności pobudzonego języka“. „Mało — twierdzi — znajdujemy pisarzy, którzyby ją w tym stopniu posiadali, co Szekspir“. Używania monologów doradza w tym tylko razie, jeżeli „zbytek namiętności wyprze z swoich granic naturę“. I tym razem Szekspir wskazany jest, jako „najlepszy do naśladownictwa wzór“ nap. monolog Hamleta „O, dlaczego to mocne, nazbyt mocne ciało“. Przechodząc z kolei do „trudnej sztuki utrzymania charakterów na jednym stopniu od początku do końca zamierzonego działania“, dwóch tylko wymienia pisarzy, którzy zasadę tę stosować umieli. Pierwszym jest Szekspir, a drugim Rasyn. Aby dowieść zdania swego co do Szekspira, rozbiera tragedyę „Otello“, i wskazuje, z jaką mocą przeprowadza poeta uczucie zazdrości; namiętność ta, zdaniem autora, utrzymaną jest konsekwentnie aż do zamordowania Desdemony.
Kończy rzecz swoją Wężyk ogólnem zdaniem o prawidłach dramatyczności i istną apoteozą albiońskiego poety. „Anglicy — wyraża się — tak w komicznym, jak tragicznym rodzaju jednego tylko posiadają Szekspira. Lecz za to on sam wystarcza do ugruntowania sławy tego narodu w obydwóch dramatycznych rodzajach. Kto zdoła w szczupłych zdaniach zawrzeć swe myśli o jednym z największych geniuszów dramatycznej poezyi... Nie podobna w obrazie dramatycznych pisarzy tak wielkiego geniusza pominąć. Jeśli na sam kształt zewnętrzny i rządność budowy dzieł dramatycznych naszą uwagę zwrócimy, pomierny stopień wypadnie Szekspirowi naznaczyć. Lecz jeśli wartość wewnętrzna, poezya myśli i rzeczy zajmą nasze badanie, jeśli rozważyć zechcemy wiek, naród, w którym i dla którego pisał; jeśli zdołamy pojąć tajną dla wielu harmonię uczuć i charakterów, toż niepojętą zdolność malowania podług natury ludzi od najlichszego żebraka do największego monarchy, natenczas Szekspir pomiędzy dramatycznymi poety najpierwsze miejsce otrzyma“. Autor odsyła następnie czytelnika do licznych komentatorów Szekspira, do prac Popego, Johnsona, Lessinga, Schlegla. „To tylko dodamy — kończy — że ktokolwiek wybiera dramatyczną poezyę za przedmiot swej pracy, ten niech czyta i zgłębia dzieła Szekspira we dnie i w nocy“.[12]
Dlaczego Wężykowi imponował Szekspir? Dlaczego zaleca młodzieży zgłębiać go „we dnie i w nocy“? Oto, przedewszystkiem podziwia w nim naturę. Wysuwa ją na plan pierwszy, wyraźnie i stanowczo. To, co widzieliśmy w Rzewuskim, mówiącym o „ptaszych“ wierszach i „igrzyskach“, które dobre są, gdy łzy wyciskają z oczu, tutaj umotywowano szeroko, wyprowadzono konsekwentnie.
Wężyk był pierwszym w Polsce pisarzem, który tak śmiało wystąpił przeciwko klasykom, zamykającym się w ciasnym obrębie ustalonych prawideł; w wyświetleniu Szekspirowskiego dramatu u nas odegrał rolę pierwszorzędną.
Oczywiście, Deputacya Towarzystwa na pojęcia w pracy Wężyka zawarte, aprobaty swej dać nie mogła. W „Zdaniu sprawy“ odpowiada, że nie zgadza się na przekroczenie prawideł, dotyczących jedności czasu, miejsca, ustalonej liczby aktów i osób. Dalej prawi naiwnie: „Jak niebezpiecznem sądzi Deputacya łatwe potępienie wzorów Rasyna, tem niebezpieczniejszem daleko uważa wystawienie za wzór... Szekspira“. Czyni zarzut autorowi, że zaleca młodzieży poetę ze słowani: haec vos exemplaria nocturna versate manu versate diurna. „Z tych wszystkich wyżej przytoczonych dowrodów — są słowa końcowe „Zdania sprawy“ — Deputacya nie sądzi, aby rozprawa Szanownego kolegi, (bez wytknięcia odmian...) mogła być w tym stanie, jak jest teraz, umieszczoną w rocznikach.“[13]
Poglądy wyrażone w „Zdaniu sprawy“ miały licznych jeszcze popleczników, nie przeszkadzało to jednak rozszerzaniu się pojęć nowych. Oczywiście, postęp nie był tak wyraźny i stanowczy. Praca Wężyka była zawsze tylko zjawiskiem wyjątkowem — lecz nie mniej tu i ówdzie odzywają się głosy, świadczące o tem, że ziarna prawdy poczęły niebawem kiełkować. Zjawia się, jak zwykłe przed zupełnem zerwaniem z przeszłością, pewna połowiczność, która znalazła swój wyraz w niektórych pracach, w mimochodem wypowiedzianych zdaniach i poglądach.
Na tę porę przypada działalność towarzystwa Ixów, założonego w celu podniesienia sceny i rozszerzenia „zdrowych“ pojęć estetycznych. Składali je w większej części ludzie, wyznający zasady klasyczne, ale byli i tacy, którzy kłonili się ku nowatorstwu. Ci ostatni wypowiedzieli kilka myśli o Szekspirze okolicznościowo, zdając sprawę z przedstawień sztuk tego poety.
W Gazecie Korespondenta Warszawskiego z r. 1816 (N. 63) znajdujemy recenzyę z Hamleta, pisaną wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przez Fr. Morawskiego, który w sławnej walce romantyków z klasykami zajął stanowisko pośrednie[14] „Naturę wszędzie za wzór wskazujemy — czytasz w tej recenzyi — pójdźmyś więc do tego podobnie najpierwszego artysty i patrzmy, w jak rozmaitych formach rozwija się tam życie i czyli niestosownie do natury tworów“. W dalszym ciągu rozbiera autor postać Hamleta i określa go temi słowy: „Cały charakter Hamleta zdaje się być na pozór zbiorem tylko śmieszności i wielkości razem, ale baczniejsze oko dostrzeże w tej sztuce wiele zapewne ukrytych zamiarów, wspartych na głębszej jeszcze zasadzie“. Przechodząc z kolei do oceny dramatu samego, wykazuje wiele zalet, ale też i błędów, które sądzi jeszcze podług pojęć dawnych, tak nap. w zarzucie, jaki czyni Szekspirowi za oziębłość Hamleta dla Ofelii. W ten sposób krytyka trzymaną jest w tonie nie zupełnie zdecydowanym, aczkolwiek widać wyraźnie, że autor wyszedł z deptaku kanonów klasycznych i jest niejako w drodze do zasad, wygłoszonych przez Wężyka.
Fr. Morawski, jeden z najbardziej subtelnych umysłów swego czasu, często zastanawiał się nad Szekspirem, a wrażenia odbierane z jego arcydzieł żywo zatrzymywał w pamięci.
W liście do Kajetana Koźmiana (z dnia 14. Grud. 1824 r.) tak tłumaczy się Morawski ze swoich romantycznych sympatyi: „Nie możesz przecież rozsądnie utrzymywać, że Ossyan, Szekspir... byli zupełnie głupi, a ci wszyscy, co im się dziwią, stokroć głupsi, choć w tej liczbie są już wieki i całe ludy... a kto zna ich pisma, ten zapewne przyzna, że właśnie było w charakterze takich geniuszów, tak, a nie inaczej pisać“. Niezupełnie zdecydowane stanowisko Morawskiego uwidocznia sie wyraźnie z dalszego toku listu. „Popełniają wprawdzie niekiedy wielkie dziwactwa, lecz byłożto w mocy natury ludzkiej utrzymać się zawsze na szczycie nadludzkiej wielkości? Wreszcie byłożby lepiej, żeby ich pisma spalono? Nie byłoby może tyle dziwactw, lecz ileż to stracilibyśmy nadzwyczajnych piękności?“[15]
W rymowanym liście do klasyków z ironią opowiada o ich Febie, „co karcił zbrodnie Szekspira“. Na czele zaś listu do romantyków kładzie motto, zapożyczone z Szekspira: „I had rather be a kitten and cry mewl Than one of theze same mitre — ballad — mongers“ Radzi im, aby zamiast powtarzać „spętaną stopą własne ślady“ bliżej zapoznali się z Szekspirem.[16] Pierwszy u nas używa znanego: That is the question. Mianuje Szekspira Suwarowem poezyi. Wreszcie, jak potrafił odczuć piękności Szekspirowskie, za dowód niech posłuży ten fakt, że później, kiedy pojawiło się tłumaczenie Hołowińskiego, odmawiał mu „poezyi słowa“, lubo niektórzy, Kraszewski np., porównywając przekład z oryginałem, z zachwytem wołali: i tu żywego Szekspira mamy.[17]
Fr. Morawski w ocenie twórczości Szekspira nie zajął stanowiska tak wyraźnego, jak Wężyk i inni po nim. Nie posiadał bowiem żyłki apostoła, żądnego wygłaszać nowe hasła i zaciągać szeregi pod nową chorągiew. Z dużym talentem pisarskim, nie pozbawionym dyletantyzmu, łączył upodobania światowca, który dla przekonań literackich nie chciał narażać stanowiska, jakie zajmował w życiu towarzyskiem, ani zbytnio dotykać przyjaciół, którzy należeli przeważnie do obozu klasyków.
Około czasu pojawienia się powyższej oceny pióra jednego z Ixów, niejednokrotnie przytaczanej przez Fr. Dmochowskiego jako objaw prądów nowych, spotykamy inne prace, w których sądy o Szekspirze wyrażone są dobitniej, śmielej, choć i w nich jeszcze odzywa się oddźwięk klasyczny, niezmiernie jednak sławy, zamierający prawie...
Do takich na pierwszem miejscu należą bezsprzecznie studya K. Brodzińskiego. W rozprawie „O klasyczności i romantyczności“ żąda od poezyi przedewszystkiem zwrócenia się do natury, „z której czytać nikt się od nikogo nie nauczy“. Potępia poemata bezduszne, nic więcej nie zawierające krom wykonania prawideł. W ten sposób pojmującemu poezyę Szekspir wydał się Kaukazem niebo bodzącym. „Jest to księga podręczna królów i książąt — powiada na innem miejscu o historyach — ten ciąg dramatów heroicznych jest dla teraźniejszej historyi tem, czem są roczniki Tacyta dla Rzymu“. Nie z mniejszym zapałem wyraża się o tragedyaeh.
Radzi młodym autorom kształcić się na Szekspirze; w rozprawie „O tragedyi“ kilkakrotnie wskazuje na niego, jako na wzór stosowania różnych prawideł dramatycznych. Wogóle widzi w poecie twórcę nowożytnego dramatu.
Nie mógł się jednak i Brodziński ustrzedz od wpływu „pełnej gustu“ sztuki klasycznej.
Geniusz Szekspira, choć tak przezeń wyniesiony, „gustu“ tego, jak twierdzi, nie posiada, lecz nie mniej sąd swój w wspomnianem wyżej studyum kończy następującą apologią: „Jest to samotny geniusz, który wskroś całą naturę przemierzył, powiernik serca, najskrytsze jego tajemnice wydzierający, sędzia, czytający w sumieniu, umysł, dzieła natury i dzieje ludu przenikający, mocą uczucia uprzedzający wszystkie prawdy filozofii, władzca rozległych krajów imaginacyi, z których wszystko rozrzewniające i okropne, piękne i przerażające laską czarodziejską sprowadzał na ziemię“.[18]
Oczywiście był to ogromny krok naprzód od pracy Wężyka, który przeważny nacisk położył na naturę. Ową naturę i Brodziński na pierwszem miejscu kładzie, ale uwzględnia i dramat historyczny, wskazując jego wzniosłość i majestat, nie pominął sztuk z zakresu fantazyi, w których podziwia imaginacyę; nadto baczną zwrócił uwagę na prawdy filozoficzne; przyjrzał się bliżej uczuciom, ja kie poeta maluje, w reszcie więcej, niż Wężyk, uwzględnił piękności estetyczne.
Po Brodzińskim zupełnie już niezależne stanowisko zajęli dwaj znakomici pisarze: M. Mochnacki i M. Grabowski, a obok nich wielu innych, że wspomniemy tylko o And. Edw. Koźmianie.
M. Mochnacki, umysł niepospolity, śmiały rzecznik romantyzmu i głęboki jego znawca, podziwia w Szekspirze przedewszystkiem realizm. W pismach jego tu i ówdzie znajdujemy zdania o angielskim poecie, nacechowane tą znajomością rzeczy, którą podziwiamy we wszystkiem, co z pod pióra jego wyszło. Istotę jego poglądów n a Szekspira, które przeważnie w Gazecie Polskiej, pisząc o romantyzmie, wygłaszał, znajdujemy w niedokończonem dziele „O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym“. W poezyi wogóle widzi dwa atomy: realizm i duch... O realizmie powiada, że „zmierza do postaci, do form statecznych, determinowanych, określonych, widomych... Ich jednostka (realistów), ich indywidualność rozprasza się, niknie, ginie w ich utworach“. Do takich poetów na pierwszem miejscu zalicza Szekspira. „Któż — zapytuje — wyrozumie indywidualny charakter Szekspira, jako człowieka, z charakteru i doli Hamleta, który wszystkie swoje postępki i mowy zafarbował myślą, i chęcią wiecznego zatracenia duszy stryja —, z Hamleta, którego loika bardziej przeraża, niżeli zbrodnia króla, który jest potworem mimo całej mądrości swojej. Któż tego samego Szekspira, wyrozumie z charakteru Julii albo Ofelii. Taki poeta — wnioskuje autor — nie ma ekscentrycznego punktu za granicami świata i natury, z któregoby na nią patrzył, a potem wyrokował, filozofował, ale jest umieszczonym wewnątrz niej samej“[19]
O ile uwielbiał Szekspira M. Grabowski dowodzi choćby zdanie, jakie czytamy w rozprawie jego p. t. „Myśli o literaturze polskiej“. „W Anglii (w drugiej połowie XVIII. w.) — wyraża się — wielki Szekspir odzyskał swe czarodziejskie panowanie na wszystkich umysłach i sercach“.[20] Ten entuzyazm dla wielkiego poety odczuwa się i w licznych artykułach, jakie w ówczesnej prasie, a szczególniej w Tygodniku Petersburskim, umieszczał.
And. Edw. Koźmian, syn Kajetana, późniejszy tłumacz „Makbeta“, nie poszedł śladem swego ojca. Wyznawał zasady romantyczne; Szekspira zaś ubóstwiał niemal. Oto jak opisuje wrażenia swoje odniesione z „Otella“, danego w przekładaniu Vigny’ego na scenie paryskiej, „Wystawcie sobie — pisze w jednej z licznych swych korespondencyi r. 1829 — co się z nami działo, ze mną szczególniej, który klękam przed Szekspirem; wystawcie sobie moje oburzenie, zgrozę, gdy wśród scen najtkliwszych, najsilniejszych, jakiś tam Francuzik z nędznym odezwał się konceptem, lub ze świstaniem lub nawet ze śmiechem. Co za ród niegodziwy z tych nudnych niby klasyków francuskich, co za naród bez duszy, czucia. Koniecznie mu trzeba tej tam poetyckiej deklamacyi tych Greków, Rzymian zfrancuzionych, tych wierszy aleksandryjskich i żadnym sposobem prawdziwego, żywego obrazu ścierpieć nie mogą“.[21] Za bytności swojej w Londynie, donosi: „Co za przyjemne uczucie, gdy można powiedzieć, jestem w Anglii i na ziemi Szekspira...“ Zwiedza wszystkie miejsca, czczone z hołdu dla wielkiego poety.[22]
Że poglądy Wężyka i Brodzińskiego, a później Mochnackiego i Grabowskiego nie pozostały bez oddźwięku, dowodzi prasa ówczesna, w której tu i ówdzie odzywają się głosy, oceniające angielskiego dramaturga z bardzo już wyraźnem odstępstwem od zasad klasycznych. Nap. w Pamiętniku Warszawskim z r. 1815 w artykule, omawiającym Bowlerowskie wydanie Szekspira, czytamy: „Bowler w edycyi swojej powykreślał albo pozamieniał miejsca i słowa, którychby bez obrażenia przystojności w gronie familijnem głośno przeczytać nie wypadało“... „Mniejsza o to, zaznacza autor ironicznie, że przez niektóre opuszczenia przerywa się związek rzeczy, albo iż grzeczniejsze słowa zacierają mocne zarysy poety i nadają płodom jego postać trawestowaną; dość na tem, że skromne uszy nie rażą się, ale przy tej sposobności zabezpieczone są i umysły od objęcia wszystkich piękności oryginalnego poety“.[23] W innem miejscu wspomina ktoś o epoce, w której Szekspir był nazwany „poczwarą“, a o teraźniejszości wyraża się, że uznała w nim „najśmielszy geniusz“.
Równolegle z tem uznaniem szczytności Szekspirowskiej poezyi idzie ręka w rękę upadek „prawideł dramatycznych“. Pojawiają się krytyki, mierzące wartość dramatów już nie łokciem ustalonych prawideł. „Sztuka, nad którą ojcowie nasi tak rzewnie płakali, nie może być od nas sądzoną podług prawideł ścisłości“ — czytamy w ocenie jakiegoś dramatu.[24] Gdzie indziej znajdujemy zdanie, które dostatecznie stwierdza, w jakim stopniu zmieniły się wyobrażenia. „Nie zapominajmy, powiada recenzent „Uczciwego winowajcy“, że teatr żyje tylko namiętnościami ludzkiemi“.
Klasycyzm uznawał wyłącznie dwa rodzaje utworów scenicznych, tragedyę i komedyę. Teraz poczyna wkraczać i dramat.
„Bezzasadną jest obawa, pisze niejaki W. C., że ten rodzaj szlachetnej komedyi znosi wszelkie granice między tragicznością i komicznością, i że tym sposobem powstają wątpliwe środkowe rodzaje, które ani do tragedyi ani do komedyi policzyć nie można. Albowiem... natura nie zna takowych granic, i na cały obwód pytam się tych prawidłujących krytyków, gdzie jest ów punkt, dzielący wyniosłe i poziome, wielkie i małe przedmioty... Również i w dramatycznym zawodzie nie ma krytyka prawa ani zdoła odznaczyć granic między tragedyą a komedyą“.[25]
W Bibliotece Polskiej z r. 1826 czytamy: „Gdy poeta grecki, zamknięty w ścisłym obrębie podań narodowych o swoim Olimpie, łatwo wydał myśli swoje w formie czyste] i prostej, poeta romantyczny świat cały w swoich głębokich pomysłach obejmując, musiał użyć wszelkich środków formy, żeby znaleść wyrażenie swoich szczytnych pomysłów. Stąd owa nieodbita potrzeba sprzeczności, mnogość, a nawet i obfitość rozmaitych form, stąd pomięszanie tragiczności z komicznością, prozy z wierszem, stąd jeszcze potrzeba rozleglejszego pola tak w miejscu, jak i w czasie. Wszystkie te przymioty, od niektórych krytyków poczytane za błędy, są jednak wrodzone w naturze dramatu romantycznego; nie może się bez nich obejść. Jakże wyrazić w prostych kształtach tragedyi greckiej główną myśl jednej z sztuk Szekspira... n. p. Hamleta... Można słusznie powiedzieć, że jeżeli tragedya grecka jest sztuką snycerza, dramat romantyczny jestto planeta, który się obraca na swojej osi i w swojem łonie całą naturę zamyka“[26].
Wszystko to oczywiście torowało drogę dziełom Szekspirowskim, które na odwrót wpływały na urabianie nowych pojęć o sztuce.
Do r. 1830 odzywają się jeszcze głosy klasyków przeciw nieprzestrzeganiu prawideł dramatycznych, wyrażające odrazę dla barbarzyńskości angielskiego dramaturga. Romantycy natomiast uwielbiają go co raz donośniej, miłują dla werwy, pulsującej w jego utworach; podoba im się, jako biegun przeciwny pojęć klasycznych, przez szukanie wzorów w naturze i tylko w naturze; zachwyca brakiem wymuskanego poloru.
Szczególniej naturalność przypadała do gustu młodym reformatorom. Tłumaczy się to po części wyjątkową chwilą dziejową. Zbliżały się zresztą wypadki, które silnie targnęły łonem społeczeństwa, rozbudziły namiętności i uczucia, przyspieszając tym sposobem zwycięstwo haseł romantycznych, a tem samem wcześniej, niż by się to przy normalnych warunkach stało, wyświetloną została wielkość dramatu Szekspirowskiego.
Odegrały tu, bez wątpienia, ogromną rolę wpływy zagraniczne. Już Wężyk w swej rozprawie szeroko mówi o Szleglu, Lessingu przytacza Howe’go i wielu innych. O Brodzińskim wiemy, że w swych studyach literackich i estetycznych stosował zasady, czerpane z filozofii i literatury niemieckiej. Wogóle zaś największy wpływ wywarły, że przytoczymy zdanie naocznego świadka, M. Grabowskiego, dwa dzieła: „O Niemczech“ p-ni Stael, i „Kurs dramatyczny“ W. A. Szlegla.
Z biegiem czasu wyrabiał się dwojaki stosunek do poezyi Szekspirowskiej.
Jeżeli z jednej strony zwracano się do Szekspira, dla którego osią twórczości nie były reguły, zakreślone rozsądkiem, ale żywo tętniąca dusza, to z drugiej — Szekspir wydawał się niesympatycznym przez obojętność, w jakiej pozostawał do wszystkiego, co tak genialnie malował, przez brak dążności mistycznej, owego polotu ku boskiej doskonałości, o którym filozofia niemiecka nauczała.
Brodziński, umysł spokojny, bardziej metafizyk niżeli myśliciel realny, wynosił Szekspira nad szczyty, w nim bowiem odnajdywał ową głębię istoty ludzkiej, której wymagać nauczyła go szkoła Fichtego. Znalazł się jednak ktoś, kogo bardziej ujęła druga strona tej nauki, ale był to metafizyk z duszy, zresztą innem oddychał powietrzem. Mówimy o jednym z trzech koryfeuszów naszej poezyi, do których obecnie przechodzimy.
Lubo do tej samej — romantycznej — należeli szkoły, rozmaicie jednak wyrażali się o Szekspirze, każdy bowiem stosownie do natury swego umysłu, zwrócił był uwagę na tę stronę poezyi Szekspirowskiej, która mu bardziej odpowiadała.
Zaczynamy od twórcy „Pana Tadeusza“. W listach do Odyńca Mickiewicz kilkakrotnie powtarza, że jedyny dramat, jakiegoby żądać teraz należało, to historyczny. A za wzór dramatów historycznych służy mu Szekspir. „Powtarzam raz jeszcze, pisze do przyjaciela, że w naszej epoce jedyne drama, odpowiadające potrzebom wieku, jest historyczne. Zresztą dotąd jeszcze nikt go w całem znaczeniu nie rozwinął. Schiller z całym geniuszem był naśladowcą Szekspira, co do rodzaju i formy dramatów... My naśladujemy Szekspira, Schillera, Goethego, przynajmniej ich formy, stosując je do narodowych. Życzyłbym tobie zacząć od przerobienia jakiej ze sztuk tych wielkich mistrzów, a szczególniej Szekspira. Nabrałbyś więcej pewności i taktu, więcej znajomości teatru i natury dyalogu“. Szczególny nacisk kładzie na realizm, którego wymaga od dramatu historycznego. „Mam wstręt okrutny — zwierza się przed Odyńcem — do wszystkich wysp i krajów, których nie ma w historyi... Jestem zabity Szekspirzysta“.[27]
Mimo jednak tej dążności realistycznej była i w życiu wieszcza epoka, w której dał się porwać skrzydłom fantazyi.
Już w przedmowie do Ballad nazywa Szekspira „dzieckiem uczucia i wyobraźni“, poetą romantycznym, którego jak wszystkich romantyków, zajmowała walka namiętności z powinnością. Czem Bajron w rodzaju powieściowym i opisowym, tem Szekspir w dramatycznym. Jako motto do „Romantyczności“ położył cytatę z Szekspira. „Zdaje mi się, że widzę... gdzie? przed oczyma duszy mojej“.
Później, kiedy zawiera niejako ślub z wyobraźnią, pierwszy dojrzały pocałunek, który jej składa, to Hamletowskie: „Są dziwy w niebie i na ziemi, o których ani śniło się waszym filozofom“.
Dziady, tworzone w czasie, kiedy poeta tak gorąco odczuwał zawody młodości, zdradzają pewne ślady wpływu Szekspirowskiego. Konrad szukający spoczynku w chacie pustelnika przypomina potrosze Romea u Ojca Lorenza. I Lir, jak twierdzi J. Tretiak, nie został bez wpływu na czwartą część Dziadów. Gustaw przypomina nieszczęśliwego starca, rozmawiającego w lesie z piorunami, a piosnki jego dźwięczą echami z żartów królewskiego błazna. W troskliwości, okazywanej dla gałęzi choiny, odzywa się czułość Lira dla Tomka. Zaznacza Tretiak i wpływ Hamleta, mianowicie w owych piosnkach słyszy oddźwięk melancholijnych śpiewek Ofelii.
Twierdzi nadto, ze wiersz p. t. „Żeglarz“ zdradza reminiscencye z Hamleta, mianowicie z monologu „Być albo nie być“.[28]
Jako poeta uczucia głębokiego i płynącego z wnętrza w najcichszych harmoniach, przetłómaczył wieszcz nasz jeden z najpoetyczniejszych fragmentów poezyi Szekspirowskiej. Scena balkonowa w „Romeu i Julii“ posiada cały urok księżycowej nocy, nasyconej ogniem Italii. W przekładaniu Mickiewicza odczuwa się to samo, jeno oddano tu wszystko zanadto prosto, jak to zresztą odpowiadało geniuszowi Adama, a Szekspir w całej tej tragedyi nagina się nieco do przesadnego języka, będącego w użyciu u ówczesnej włoskiej arystokracyi. Ale też Mickiewicz był może pod świeżem wrażeniem miłości, jaką czuł dla Maryli. I tę miłość swoją, głęboką, szczytnie szczerą i prostą, włożył w swój przekład, nie bardzo się troszcząc o to, że tłumaczenie nie zupełnie odda oryginału.
Mickiewicz podziwiał w Szekspirze realizm, nie przeszkadzało mu to jednak zachwycać się lotną jego wyobraźnią i uważać ją jako prawą obywatelkę poezyi dramatycznej. Co się zaś tyczy wpływu Szekspira na Mickiewicza, to, zdaniem naszem, nie był on wielkim. Psychologii genialnego dramaturga w dziełach Mickiewicza nie wiele, a wyobraźnia i nastroje, jeżeli odzywają się tu i ówdzie, giną jak dalekie echa w akordach samoistnej poezyi.
Słowacki, w którego organizacyi przeważał żywioł wysoce poetycznej fantazyi, rozmiłował się, prawie że wyłącznie, w wyobraźni Szekspira, w uczuciach melancholijnych, które tak często i tak cudownie maluje. Tam nawet, gdzie podziwia w kreacyach jego potęgę, widzi się, że nie został ujęty genialną psychologią, nielitościwą analizą namiętności, głębią filozoficzną. Uderza go przedewszystkiem niezmierna wielkość, po za którą czuł to, co później Gerwinus określił, jako „jawę boskiej sprawiedliwości“. Na wodach Nilu, skąd roztaczał się widok na piramidy i obeliski, malujące się posępnie na tle perłowego lazuru, przypomina mu się Szekspir i cała galerya jego tytanów. Pisze:

Wyznam Ci, że mi widać głębiej i wyraźniej.
Gmachy stawiane myślą w krajach wyobraźni.
Jakże się piękną zdaje przy dumań pochodni
Makbet, ta granitowa piramida zbrodni!
Ludziom na nią wchodzącym, bledną z trwogi twarze,
Płaczesz nad piramidą nieszczęścia w Learze! —
Z niczego — a zazdrością już szatana bliski,
Otello, jak bodzące niebo obeliski.
Jeśli gmachy piramid miały otwór ciemny,
Skąd gwiazdy niebios człowiek wyśledzał tajemny;
W Szekspira gmachach równie zostawiona droga
Patrzącemu się oku na błękit i Boga.

W listach do matki tu i ówdzie wspomina o Szekspirze, a zawsze z krańcowem uwielbieniem. Nap. w liście z dnia 18. Grudnia 1834 r. donosi: „Szekspir i Dant są teraz moimi ukochanymi, i już tak jest od dwóch lat; im więcej się w obydwóch wczytuję, tem więcej widzę piękności“... Często, jeżeli mu trzeba farby do obrazu, posiłkuje się paletą Szekspira. „Tu jestem, żali się w jednym z listów, tak samotnym, że nikt nie słucha moich wrażeń. Jak dobrze Szekspir maluje ten stan w Ryszardzie II“. I następuje cytata z Szekspira, w której „rycerz skazany na wygnanie ubolewa nad swoim losem. W innem miejscu poeta porównywa siebie do „Ofelii, która nachylając się po kwiaty, upadla w strumień, i długo ją szata, napełniona powietrzem, utrzymywała pływającą na wodzie, aż utonęła i pieśń jej ucichła“. A oto fragment opisu maskarady we Florencyi: „Na ogromnym wozie siedzi jakiś głupiec w laurach od stóp do głowy, przed nim idą Rzymianie, przed nimi na rzędnej szkapie jedzie jakiś Cocles, jakiś Brutus, który, że użyję kalamburu Szekspira w Hamlecie, nie Cezara na kapitolu, ale kapitalne zabił cielę“.
Ustępy te dowodzą, że Słowacki szczerze przejął się Szekspirem, dramata jego żywo zatrzymał w pamięci, kiedy przy lada sposobności przypomina mu się ta lub inna scena, ten lub ów obraz.
W niektórych tragedyach autora Balladyny odzywa się nader żywo nuta Szekspirowska.
Słowacki, goniący ciągle za błyskawicami poetycznego blasku, przytem nerwowy, pozbawiony równowagi, dochodzący we wszystkiem do krańcowości, nie posiadał owej ciszy wnętrznej, bez której prawdziwy dramat prawie że powstać nie może. To też psychologicznego dramatu Słowacki nie stworzył, ewolucyi namiętności pewnej, rozwijającej się stopniowo, nigdzie nie uplastycznił. Czynom jego bohaterów braknie wewnętrznych, ukrytych przed nimi, a dla nas wyraźnych motywów.
Zbywało mu na zdolności skupiania uwagi na objawach życiowych, które go najczęściej odstręczały brakiem poezyi.
W wyżej przytoczonym wierszu sam o sobie powiada: „Wyznam Ci, że mi widać głębiej i wyraźniej gmachy stawiane myślą w krajach wyobraźni“. Istotnie, nie masz w dziełach Słowackiego utworu, któryby powstał z gliny realnego bytu. Fragment życia począł mu się uwyraźniać dopiero wtedy, gdy geniusz jaki oświecił go swoją poezyą. Tu, zdaje się, należałoby szukać źródła jego naśladownictwa, w którem Szekspir tak wielką odegrał rolę. Do naśladownictwa tego przyczyniła się wielce genialna jego, artystyczna organizacya, niezmiernie wrażliwa na wszystko, co wysoce poetyczne. Brylanty poezyi zapadały bardzo głęboko w wyobraźnię Słowackiego, i zatrzymywały się w pamięci nader żywo. Za poruszeniem jednej bodajby fibry mózgu, płynęły stamtąd, jak z rogu obfitości. Nie należy pominąć i tego faktu, że wyobraźnia ta nadzwyczaj bogata, żywa, bujna, lotna i barwna, rzekłbyś, tęcza rozwieszona na różowych obłokach, rzeźbiła owe brylanty własnym kryształem, dodając im często blasku, jakiego nie posiadały przedtem, a czasem okalając w perły rodzimej poezyi.
Sprawę wpływu Szekspira na Słowackiego poruszali wszyscy niemal krytycy, rozbierający jego utwory. My zatrzymamy się tu na Balladynie, tragedya ta bowiem najwięcej nie tylko z utworów Słowackiego, ale wogóle ze wszystkich w języku polskim, przepełniona jest kwieciem Szekspirowskiej poezyi.
Makbet, Król Lir, Sen Nocy Letniej, Burza, Ryszard III, Hamlet, Romeo i Julia, Henryk V. — oto szereg dramatów, które wycisnęły na Balladynie piętna mniej lub więcej wyraźne. Wpływ trzech pierwszych wykazał Małecki, a po nim Tarnowski, Spasowicz, Bełcikowski i inni.
Sam Słowacki w jednym z listów do matki wskazuje na Króla Lira, jako na wzór, który miał przed oczyma. „Jeżeli ma ona (Balladyna) podobieństwo z którą znajomą sztuką, to chyba z Królem Lirem Szekspira. O! gdyby stanęła kiedy przy Królu Lirze!“
Zygmunt Krasiński, wówczas powiernik Słowackiego i serdeczny przyjaciel, który dobrze wiedział, czem się poeta w danej chwili zachwycał, powiada o Balladynie. „Szekspir ją spłodził w głowie Słowackiego“.
Lubo co do genezy utworu sprawa dotąd nie jest rozstrzygniętą, dominujący jednak wpływ Szekspira na ten dramat uznają wszyscy.
Punkty, które noszą wyraźne ślady przejęcia się Szekspirem, są następujące.
I. Ogólny podkład filozoficzny: fatalizm zbrodni. — Makbet.
II. Ogólny tok akcyi: przeplatanie scen życia realnego z zajściami w świeecie fantastycznym. — Sen Nocy Letniej.
III. Sprężyny akcyi: wpływ istot fantastycznych na bieg wypadków, odbywających się śród ludzi. — Sen nocy Letniej.
IV. Oddzielne jej ogniwa.
1. Sceny ze świata fantastycznego, szczególniej te, w których występują razem Goplana i Grabiec (akt I. scena 2; akt II, scena 1; akt III, scena 4). — Sen Nocy Letniej; sceny fantastyczne, przeważnie odnośne ustępy z Tytanią i Spodkiem.
2. Scena zapytań Kirkora, zwróconych do Balladyny i Aliny (akt I, scena 3). — Król Lir; Lir zapytuje córki o moc ich dla siebie miłości (akt I, scena 1.).
3. Związek Balladyny z Kostrynem, poczynający się od 2-giej sceny aktu III. — Król Lir; stosunek Goneryl do Edmunda.
4. Zabójstwo Gralona (akt III. scena 5). — Król Lir; zamordowanie sługi przez Reganę (akt III. scena VII).
5. Wypędzenie wdowy z zamku (akt IV. scena 1). — Król Lir; wypędzenie Lira, (akt II. scena 4).
6. Zjawienie się ducha Aliny (akt IV. scena 1). — Makbet; przybycie ducha Banka, (akt III. scena 4).
7. Wywabianie sumienia przy pomocy śpiewu (akt IV. scena 1). — Hamlet; przedstawienie wędrownych aktorów, wywołujące ten sam skutek, (akt III. scena 2).
8. Błądzenie wdowy podczas nawałnicy po lesie (akt IV. scena 2). — Król Lir; błądzenie Lira śród burzy (akt III. scena 2).
9. Zabójstwo Grabca (akt IV, scena 4). — Makbet; zamordowanie Dunkana (akt II. scena 2). I jeden i drugi przybywają w gościnę.
V. Tło scen niektórych.
1. Alina zjawia się podczas uczty, jak Banko w Makbecie.
2. Narzekania wdowy za tło mają straszliwą nocną burzę, która od czasu do czasu oświeca siwe jej włosy. — To samo dzieje się z Lirem, który często wspomina o swojej siwiźnie, targanej przez wichry.
3. Zabójstwu Grabca przez Balladynę towarzyszy straszliwa nawałnica z błyskaniem i gromami, co znowu okala zamordowanie Banka w Makbecie.
VI. Bohaterowie i miotające nimi namiętności i uczucia.
1. W Balladynie widzimy bezwzględność środków w zmierzaniu do celu (cecha wybitna większej części bohaterskich postaci Szekspira), wybujałą ambicyę (Lady Makbet i Makbet), zbrodniczość (Lady Makbet), przestrach po dokonaniu zbrodni, mający w sobie pierwiastki wyrzutu sumienia (Makbet i Lady Makbet), niewdzięczność dla matki (Began i Goneryl), szczerą chęć poprawy, a nawet poprawę samą po uzyskaniu korony, co staje się możliwem ze względu, iż posiada głęboko ukrytą potęgę moralną (Henryk V.), hołd pośmiertny oddany mężowi, który jako wróg poległ na polu Maiki. (Wielu bohaterów Szekspira również urządza wspaniałe pogrzeby przyjaciołom, którzy stali się ich wrrogami i, jako tacy śmierć ponieśli w walce).
2. Alina ma w sobie coś z prostoty i szczerej uczuciowości Kordelii.
3. Wdowa zdradza przebłyski obłędu, przez nawał cierpień, z łaski Balladyny, jak Lir — dzięki wyrodnym córkom. Podobnie, jak on, rozmawia z piorunami; pyta się pustelnika, czy jest matką, jak Lir — Tomka, czy też miał córki. — Pomysł do oślepienia wdowy mógł przejąć poeta z postaci niewidomego Glostera. Podnosi to w obu dramatach grozę okrucieństwa.
4. Skierka, Chochlik. Goplana posiadają te same władze, co odpowiednie postacie ze „Snu nocy letniej“.
5. Grabiec gminnością najzupełniej przypomina Spodka. — Kontrast między nim a Goplaną ten sam, co między Spodkiem a Tytanią.
6. Pustelnik, Popiel III, dzieli losy Prospera (Burza).
VII. W stylu wzięte są z Szekspira niektóre przenośnie i obrazy.
Między innemi, w akcie III. scenie 3, słowa. Filona i pustelnika, malujące mogiłę Aliny, dźwięczą echem z Romea i Julii. „Filon. W grobie się błyszczy. Pustelnik. W grobie tyle świtu, co nad kołyską marzeń“. U Szekspira Romeo powiada. „W grobie? nie, młoda ofiaro, nie w grobie. W latarni raczej, bo tu Julia leży, a blask jej wdzięków zmienia to sklepienie w przybytek światła“.
W akcie IV, scenie 5. Balladyna woła: „Świecy! — mój cały zamek za błysk świecy“ — w Ryszardzie III. wykrzykuje Ryszard: „konia! konia! całe królewstwo moje za konia“.
W akcie V, scenie 4. przemawia Balladyna: „Życie pełne trudu na dwie połowy przecięła korona, przeszłość odpadła, jak od płytkiej stali, którą po stronie jednej ośliniła żmija — połowa jabłka leci zgniła i czarna jadem“.
W „Hamlecie“ zwraca się duński królewicz do matki, mówiąc podobnie. Na słowa królowej: „Hamlecie, na pół rozdarłeś mi serce“, odpowiada: „O, rzuć precz, pani, część jego poślednią, i zacznij drugą tem czerstwiejsze życie“.
Jest jeszcze jedna cecha w Balladynie, świadcząca, że w dramacie tym wpływ Szekspira na Słowackiego sięgał bardzo głęboko. Wielki Stratfordczyk chylił czoło, lubo nigdzie tego wyraźnie nie ujawnia, przed Herkulesami sumienia, że użyjemy słownika Nietzschego. Inaczej nie potrafiłby tak porywać swymi demonami, posiadającymi często zaledwie mikroskopijną iskierkę uczucia ludzkiego. Poprostu oddawał hołd żywiołom, wspaniałym przez potęgę niszczenia.
To samo powiada nam o Słowackim jego „Balladyna“. jednak rzecz występuje daleko wyraźniej, i nie bez dozy genialnej przesady, co wogóle dałoby się powiedzieć o wszystkiem, w czem poeta naśladował Szekspira.
Balladyna bez porównania gorszą jest od Aliny, którą jaskółki w belkach witają świergotaniem, Słowacki jednak każe matce przekładać ją nad Alinę, a w akcie V-tym w usta siostrobójczyni kładzie wyrazy, dźwięczące tem dziwniej, że rozlegają się z wysokości tronu, w chwili, gdy Balladyna przysięga „sobie samej, wobec Boga, być sprawiedliwą“. Przedłożenie kanclerza, aby wydała wyrok na mordercę Kostryna, odpiera słowami: „Są jednak zbrodniarze, wyżsi nad wyrok, święci, jak ołtarze, niedosiągnieni...“
Jednej rzeczy nie przejął Słowacki od mistrza.
W Makbecie np. Szekspir pozostaje niewzruszonym, i podczas najsroższych orkanów nie wypuszcza z ręki pulsu analizowanej przez siebie postaci, Słowacki zaś w „Balladynie“ leci razem z wichrami swej wyobraźni, często po Szekspirowsku nastrojonej. Nie potrafi, jak Szekspir, przy nawałnicy uczuć gwarzyć o kółkach i kółeczkach wewnętrznego organizmu. Zachwyca go namiętność przez urok, jaki wywiera na wyobraźnię; czar tego uroku pragnie jeszcze spotęgować, przez co traci z oka prawdę psychologiczną i wpada, powtarzamy, w przesadę, lubo czasem nie pozbawioną genialności. Wszędzie jest więcej poetą, niż myślicielem.
To samo widzimy i w innych dramatach Słowackiego, tworzonych pod wrażeniem arcydzieł Szekspirowskich[29]
Przechodzimy z kolei do twórcy „Nieboskiej“. Winniśmy na początku zaznaczyć, że z świetnej plejady Krasiński głównie przejął się kierunkami filozoficznymi, panującymi wówczas na Zachodzie.
Były to przeważnie tendencye subjektywno — idealne, a przeniesione do Polski bujnie się rozrosły.
Bo dziwna była melancholia w powietrzu. Mickiewicz pisał swój „Ostatni zajazd na Litwie“, a słowo „ostatni“ powtarza się tam kilkakrotnie, i zawsze drga, jak ostatnie rzewność siejące spojrzenie zachodniego słońca, które niezadługo ukryje się za widnokręgiem. Czysta poezya nie zyskiwała sympatyi. Spiewak Wallenroda zachwycał się gotyką poezyi Słowackiego, ale odwrócił się od niej, bo we wnętrzu nie było Boga.
Na tem samem stanowisku stanął Krasiński w stosunku do Szekspira, choć może nie tyle się to tyczy poezyi, ile myśli, pojmowania zjawisk i rzeczy. Wielki umysł syntetyczny, marzący o pogodzeniu wszystkich dysonansów, duszą zapatrzony w Boga, przenikającego wszechświat, nie mógł całem sercem przylgnąć do wielkiego analityka, realisty, dającego tym dysonansom głos im właściwy, do wyznawcy ponurego fatum, które człowiek na świat w fizycznej swrej organizacyi przynosi.
Pozwolimy sobie przytoczyć na tem miejscu niektóre ustępy z listu Krasińskiego, pisanego do twórcy Kordyana.
Oto co donosi pod datą 19. grudnia 1840 r. „Jest w starym Szekspirze i duch dobry, wyniosły, tytański, ale i zły, czyli niedomiar dobrego, brak wielkości, brak pojęcia, na czem powszechność, ogół, harmonia zależy; piętno materyalizmu angielskiego, piętno specyficzne, narodowe wyciska na czole Szekspira piętno charakterystyczne, ale nie piętno piękności. Nieporównany co do szczegółów, co do ich doskonałego wyrobienia, co do analizy życia; w tem nikt go nie prześcignie, lecz właśnie dla tego aż nadto wyłączny i jednostronny, za nadto w same pojedynkowe rzeczy i części tylko zapatrzony. Zewnętrzny mechanizm życia ziemskiego rusza się w nim, ale głęboki, wieczny jego organizm gdzie? gdzie wiara życia? gdzie to, co wszystko rozsypane skupia, wszystko rozmaite jednoczy, wszystko sprzeczne w końcu godzi i tożsamuje. Wielki to mistrz na dysonanse — dysonanse są połową życia, lecz gdzie przejście w harmonię, w ogół, w nieskończoną prawdę i piękność, w tę drugą wyższą życia zarazem i połowę i całość. Czem w stosunku do filozofii historyi taki historyk, jak Tacyt, tem w stosunku do pomysłu poezyi taki wielki poeta, jak Szekspir... Wiele w nim jeszcze martwego, nierozbudzonego, nieprzypomnianego lub niewskrzeszonego, bo to na jedno wypada, i brak tego, czego niema w nim, a ku czemu dysonanse jego same z siebie się garną, czego dysonanse jego się domagają, brak ten właśnie nazywam złym duchem... Szekspira stanowisko było jeszcze, że tak powiemy, dzikie i dziecinne, stał wśród rozmaitości świata, obserwował fenomena, w głąb przyczyn nie zachodził, podobny w tem do szkoły... Locka lub Kondillaka... Wszystkie obserwacye jego (Szekspira) są doskonałe, jest to najwyższy z empiryków, ale do głębi życia nie dotarł i dlatego na nim zatrzymać się jest błędem... Już Byron daleko wyżej stał duchem, może wierzył w to samo, co Szekspir, ale rozpaczał o to... Na co z spokojem greckiego boga patrzył Szekspir, na to spoglądał Byron z buntem wszechmocnym.“[30]
W innym liście pisanym z Rzymu, powiada: „Świat Szekspira, choć doskonale realny i dotykalny, przedoczny, nie jest światem prawdziwym, bo nie jest całością świata... Stary Will postawił ją (cząsteczkę) za wszystko, stary Will uważał ją za Alfę i Omegę, w tem jego błąd.“[31]
W ogóle z trzech koryfeuszów, Krasiński najwięcej o Szekspirze powiedział, najoryginalniej wejrzał w istotę jego poezyi, i najprzejrzyściej stanowisko swoje wobec niego określił. Bo też ze wszystkich trzech on jeden był umysłem nawskroś filozoficznym, wymagającym dla swoich zapatrywań całkowitego, skończonego systematu.
Ten całkowity systemat atoli nie był jawnym postumentem, dla wszystkich widocznym, ściśle odmierzonym, zimnym, spojonym mocno cementem logiki. Była to raczej wielka kadzielnica, rozkołysana gdzieś w głębiach duchowych. A zawdzięczamy tylko potędze umysłu Krasińskiego, że kiedy patrzył po przez kłęby dymu, idące z owej kadzielnicy, mistycyzm nie przenikał go całkowicie. Krasiński ujawniał naturę nadzwyczaj wszechstronną. Był to, co się nazywa, arystokrata ducha, książę, oddający hołd wszystkiemu, co książęce. Umiał uszanować kolumny, lubo nie jego świątynię zdobiące. Uznał genialność obserwacyi Szekspira, świetną analizę objawów życiowych, ale przed nim w rozmodleniu nie stanął, bo nie znalazł tego „co wszystko rozsypane skupia“.
Te głosy największych poetów naszych odzywają się mniej więcej od r. 1822 — 1845. W tym czasie i prasa tu i ówdzie pomieszcza artykuły, omawiające twórczość Szekspira. Zresztą z małymi wyjątkami nie przedstawiają prac konsekwentnie pomyślanych. I nie dziw. Do r. 1840 nie mieliśmy właściwie Szekspira po polsku. Przekłady, dokonane przez Bogusławskiego, Regulskiego, Kamińskiego to przeróbki obcych tłumaczeń. Napróżno byś w nich szukał tego, co dziś rozumiemy przez słowo Szekspir, — głębię uczuć, myśli i prawdy. To, co sprzeciwiało się trzem jednościom, nie było przyzwoitem, lub nie kończyło się nagrodą dla cnoty, a karą zasłużoną dla przestępstwa, delikatni i dworscy poeci klasyczni odcinali, dodając wiele od siebie, w czem tak łatwo dawał rozgrzeszenie trybunał krytyków, zatopionych w księdze „kanonów“. Tym sposobem pod misternie uczesaną peruką trudno była nieraz dojrzeć kędziorów Samsona.
Dopiero w r. 1840 ukazuje się tłumaczenie z oryginału. Przekładu dokonał ks. Ignacy Hołowiński, pod pseudonimem Ignacego Kefalińskiego. Zapowiedział był Kefaliński przekład całkowity dzieł Szekspirowskich, ale, wydawszy dwa pierwsze tomy (Wilno r. 1840 i 1841), na tem skończył. Nawiasem dodać winniśmy, że zamiar ten ks. Hołowińskiego powszechny niemal obudził zapał. „Cieszymy się, że dzięki p. Kefalińskiemu będziemy mieli całego Szekspira po polsku, pisze Kraszewski w wileńskiem Ateneum,... i prosimy tłumacza — nie przez prostą grzeczność, i dla formy, ale z serca, z duszy, jak warto prosić, gdy prośbą można uzyskać całego Szekspira“.[32] A. Tyszyński w recenzyi z dokonanych przez Kefalińskiego przekładów, powiada: „Sztuki Szekspira były nam dotąd znane tylko z przekładów, dokonywanych z przeróbek francuskich, zwłaszcza z Ducisa. — Nader więc pożądanym jest ten całkowity przekład, jaki nam zapowiedział p. J. Kefaliński“.
Pierwsze to z oryginału przekładanie zawierało: Sen w Wigilię Św. Jana i Burzę, oraz Hamleta, Makbeta, Króla Lira i Romea i Julię. Niektóre ze sztuk zaopatrzył tłumacz w wstępne objaśnienia. Znajdujemy je przy Burzy, Romeu i Julii, Śnie Nocy Letniej i Hamlecie. Wyraża w tych komentarzach Kefaliński zapatrywania swoje na poezyę Szekspira, objaśnia charaktery, wysnuwa myśli naczelne, głównie na podstawie Guizota.
„Burzę“ poprzedza charakterystyka poszczególnych postaci; przyczem uczynioną jest uwaga o psychologii wielkiego dramaturga. „Szekspir, są słowa tłumacza, z najwyższą doskonałością oddał różne charaktery wszystkich osób działających w „Burzy“. Osoby jego w całem znaczeniu żyją i same rozwijają swój charakter, jak się dzieje w rzeczywistym świecie; każde słowo, każda rozmowa z początku do końca nie jest ani przypadkowa, ani tylko dla rozwinięcia sztuki, ale wszystko jak najrzetelniej wypływa z nadanego osobom przyrodzenia. Stawia swoje osoby w takiem położeniu, gdzie jedno słowo, jakby piorun rozdziera powierzchowne fale i daje widzieć samo dno morza“. W końcu zwraca komentator uwagę na „to mistrzowskie zbadanie wszelkich poruszeń ludzkiej natury, przez co najwięcej poeta ten odróżnia się od innych pisarzy“.
We wstępie do Romea i Julii czytamy: „Ja w Szekspirze nigdy nie uważam za rzecz główną samą osnowę, albo treść sztuki, ale ten dziwnie piękny obraz natury, co nas swoją prawdą zdumiewa“. Z tego stanowiska wychodząc, usprawiedliwia autor uwag ów przepych porównań i concetti — który znajdujemy w tej tragedyi, miało to bowiem rzeczywiście miejsce we Włoszech tej epoki, którą Szekspir malował.
W objaśnieniach do „Snu w Wigilię Św. Jana“ (Sen nocy letniej) zastanawia się, czy Szekspir był większym poetą czy filozofem. „Wcale się nie dziwię, powiada, że go nazwano wielkim metafizykiem, bo najwięcej ujmuje w jego utworach nie tak świetna... szata poezyi, jak te głębokie pomysły filozoficzne, ukryte pod formą praktyczną, co jest rzeczą najtrudniejszą. Nie wszystko więc czerpał z natchnienia, ale ten człowiek głęboko myślący dobrze się zastanawiał nad tem, co go otaczało“. Nadto znajdujemy urywek, tłumaczony z Gautiera, gdzie pisarz ten wyraża zdanie, iż „Szekspir w swoje dzieła wcielił indywidualizm współczesny swego narodu i ukształcenie jego chrześcijańskie i nowoczesne... Był całkowitą pojętnością swego czasu“.
Ciekawy i oryginalny pogląd niejakiego P. B. przytacza tłumacz we wstępie do Hamleta. Objaśnia się tu charakter duńskiego królewicza w połączeniu z okalającem go tłem; Hamlet występuje jako umysł chwiejny, uczeń Wittemberskiego uniwersytetu, gdzie poczęto burzyć średniowieczne dogmaty. Niepewność owa, zdaniem zacytowanego P. B., przeprowadzoną jest konsekwentnie od początku do końca, i nie tylko w osobie Hamleta, ale i w całem otoczeniu; samo rozwiązanie nacechowane jest wątpliwością.
Przekłady Kefalińskiego stanowią pewnego rodzaju reakcyę w stosunku do tłumaczeń dotychczasowych, w których z powodu skróceń i dodatków nie wiele zostawało z tekstu Szekspirowskiego. Aby nie iść śladem swoich poprzedników, postarał się Kefaliński przełożyć wszystko, co do najdrobniejszych szczegółów. Tym atoli sposobem wpadł w inną ostateczność. Zapatrzony w każdy, często nic nie znaczący szczegół, nie wczuł się w ducha Szekspirowskiej poezyi, i znowu otrzymaliśmy Szekspira... bez Szekspira. Nadto popełnił tłumacz wiele niedokładności, nie odłącznych od takiej metody. Znajdujemy ślady wysiłku, wiele zwrotów gminnych, nie licujących z podniosłością Awońskiego Łabędzia; brak tu owej prostoty i naturalnej prawdy, z jaką płynie biały wiersz Szekspira, próżno szukać polotu wyobraźni, pulsującej werwy, bezkresu smutku lub wesela, wiru namiętności, majestatu poezyi. Słowikom zbywa na słodyczy i melancholii, a lwom — na potędze. Zaiste tłumaczenia Kefalińskiego mało przypominają owe lasy dziewicze, rozkwitłe i wybujałe pod słońcem Odrodzenia, do których tak często porównywano Szekspirowskie dramaty.
Mimo jednak tych kardynalnych braków, przekłady ks. Hołowinskiego były faktem ogromnego znaczenia. Cała ich ważność na tem się zasadza, że dokonanymi zostały z oryginału, bez poprawek i ucinań.
Sąd współczesnych o przekładaniach Kefalińskiego nie brzmiał jednomyślnie.
Z krytyk, jakie się wówczas pojawiły, na uwagę zasługuje praca J. I. Kraszewskiego, głównie przez sumienność, z jaką porównano przekład z oryginałem.
Wychodząc z założenia, że „Szekspir powinien się przekładać, jak Biblia, to jest z największą dokładnością, usiłowaniem oddania nie tylko piękności, lecz najdrobniejszych nawet, pozornie obojętnych, lub nawet niesmacznych, a charakterystycznych szczegółów“, wynosi przekład Kefalińskiego, który „prawdziwego, obnażonego ukazuje nam Szekspira, z wszystkiemi jego plamami i wadami nawet, które jednak w skład fizyognomii jego wchodzą“. Też tłumaczenie Kefalińskiego nazywa „najpierwszem dopiero w naszym języku tłumaczeniem Szekspira“.
Ma jednak do zarzucenia dwie rzeczy. „Dziesięciozgłoskowy wiersz, którego używa tłumacz, zmusza do częstego opuszczania zaimków, słów posiłkowych i t. p., co powszechnie odejmuje mowie naturalność, potoczystość, i czyni ją nawet wymuszoną, a nawet dla zbytniej zwięzłości mniej zrozumiałą. Powtóre, tłumacz biały wiersz rymowanym zastępuje, co także go wiąże i pęta“. W toku dalszym zaznacza usterki, chwali niektóre miejsca, uderzające dokładnością oddania, kończy zaś ocenę słowami: „Rzecz główna, duch Szekspira, jego fizyognomia zachowane; tłumacz go pojął, jak należało, zrozumiał, korzystał z prac poprzedników swoich zagranicą, zastanawiał się głęboko nad przedmiotem, który sercem ukochał — i dlatego on pierwszym u nas jest tłumaczem Szekspira“.
Dodać winniśmy, że ocena ta znakomitego pisarza świadczy o najwyższem uwielbieniu dla twórcy Hamleta, wieje z niej poprostu bezgraniczny entuzyazm.[33]
Podobnie pochlebną opinię znajdujemy w Tygodniku Petersburskim r. 1844. „Przekład Kefalińskiego — zauważa Jacek ze Śliwina — jest pełen zadziwiającej prostoty, zastanawia zupełnem podobieństwem do oryginału, gorącem się przejęciem, dziwną oryginalnością języka i szlachetnem wysłowieniem“.[34]
Nie wszyscy jednak w taki sposób odzywali się o tych przekładach. „Publiczności“ nie przypadły do gustu dla braku pięknej i wygładzonej piękności“.[35] A wręcz już nieprzychylnie brzmi recenzya, drukowana w Bibliotece Warszawskiej. „Przekład ten zdaje się być dokonanym wprost z tekstu — czytamy w tej ocenie — żadnej sceny, żadnego wiersza, żadnej myśli tekstu nie widzimy tu zatraconej... A jednak ton, w którym p. Kefaliński powtórzył nam dramaty Szekspira, nie są wcale tonem Szekspira... Dyalog Szekspira w tekście jest naturalny, bliski mowy potocznej, w miejscach tylko silniejszych przybierający niekiedy rymy, niejaką sztukę. Dyalog osób tragedyi „Hamlet“ oraz „Romea i Julii“ w przekładach p. Kefalińskiego jest na nutę wesołej, cztero — stopowej piosnki, w „Makbecie“ i „Królu Lirze“ na nutę krakowiaka. Dramaty fantastyczne najwięcej do charakteru tekstu zbliżone, zwykle jednak zbyt oddychają sztuką, poezyą słowa“.[36]
Poglądy, jakie wyrazili wielcy poeci nasi na twórczość Szekspirowską, noszą wyraźne piętno subjektywizmu. Widzi się tu subjektywizm osobisty, zależny od danych upodobań, jak również subjektywizm chwili, wytworzony przez wyjątkowy moment historyczny. W sądach Krasińskiego czujesz, jak żeby ziarna, z których powstał towianizm, wogóle mistycyzm. Mickiewicz zwrócił był przeważną uwagę na tę stronę w dziełach angielskiego poety, która stała w ścisłym związku z jego działalnością poetycką. Tylko Słowacki, poeta w każdym calu, dał się porwać geniuszowi Szekspira, ale zachwytów swoich nie analizował, w istotę poezyi Szekspirowskiej nie wnikał; uniosła go poezya albiońskiego mistrza, jak fala morskiego powietrza porywa ptaka. I czasem tylko ów ptak, kiedy wzbił się wysoko, nieświadomie może, w natchnieniu poetyckiem, oświecał piramidę, której na imię Szekspir, błyskawicami geniuszu.
Około czasu pojawienia się przekładów Kefalińskiego spotykamy tu i ówdzie prace, w których nie ma bezbrzeżnego zachwytu lub zupełnego potępienia, jest natomiast rozbiór krytyczny, z początku oczywiście nie bardzo subtelny ani głęboki.
Zanim przejdziemy do omówienia prac onych, winniśmy zaznaczyć wielki przełom, jaki się w piątym dziesiątku naszego stulecia odbył na Zachodzie. Zbliżała się chwila, w której społeczeństwa zachodnie, zorganizowane i uświadomione, zapewniły sobie udział w sprawach publicznych. Społeczeństwo, jako takie, poczuło się potęgą. Ta faza ewolucyjna odbija się i w krytyce literackiej. Poczęto wykazywać wpływ i znaczenie społecznych warunków na ukształtowanie się jednostki; wschodziły kiełki osławionego milieu.
Geniusz uzależnionym został od warunków otoczenia.
Poglądy te odbiły się wyraźnie w sądach o Szekspirze. Nie sądzimy, aby prace, które o poecie angielskim ukazywały się u nas, były bezpośrednim tej zmiany stosunków wynikiem, rzeczywiste jednak, i, o ile mniemać śmiemy, najgłębsze źródło zawartej w nich opinii tkwi właśnie w nowej formie, jaką poczęły przybierać społeczeństwa.
Wskazywanie na cechy narodowe, moment historyczny, w ogóle na wpływy zewnętrzne, dośrodkowe, a nie indywidualne, znajdujemy w szeregu prac, do których obecnie przechodzimy.
Z początku były to przeważnie tłumaczenia.
Jeszcze w r. 1839 ukazał się w „Tygodniku Petersburskim“ artykuł o Szekspirze, a właściwie przekład biografii, napisanej przez Alek. Dumasa, a wydrukowanej w wydaniu dzieł Szekspira przekładania Benjamina Larocha.
Znakomity romansopisarz puszcza tu wodze bujnej fantazyi i opowiada o angielskim dramaturgu wiele cudnych bajek. Cała rzecz nosi piętno ogromnego zachwytu, niemal ubóstwiania.
Urodził się tu Szekspir w Warwickshire 23. Kwietnia 1569 r. z ojca rękawicznika. Ze szkoły wyniósł nic dobrego, coby się mogło ludziom na co przydać. Zamiast bowiem iść na naukę, wymykał się w pole, gdzie układał sokoły na ptactwo lub wędką przynęcał pstrągi w szmaragdowych toniach Awonu, co mu się wybornie udawało. Ożeniony mimo swej woli, nieszczęśliwy w pożyciu małżeńskiem, zabrał znajomość z paczką — takich jak on sam — brakonierów z powołania, spędzając dnie na robieniu zasadzek, a noce na staczaniu walk z dzikami i danielami. Na jednem z tych nocnych polowań schwytany, musiał z próżnym żołądkiem i kieszenią uciekać do Londynu. Tu zaciągnął się do trupy teatralnej w hotelu pod Czerwonym Bykiem, w charakterze drugiego waflera. Tym to latom terminowania zawdzięcza Szekspir ową biegłość teatralną, na której się opiera całe rusztowanie jego sztuk. Korzystając z grubej niewiadomości, w jakiej naród angielski wówczas wegetował, z nieznajomością teatru klasycznego, stworzył dramat nowożytny. Był ulubionym poetą królowej Elżbiety, która kazała mu pisać tragedyę „Henryka VIII“. i komedyę „Wesołe kumoszki Windsorskie“, Szekspir zawarł w sobie całą literaturę swego wieku, on był jej alfą i omegą, on po Bogu stworzył najwięcej na ziemi.
Będąc świadkiem życia wszystkich warstw społecznych, począwszy od łowców polujących w cudzych lasach, aż do tronu Elżbiety, patrzał na wszystko bystrym okiem. Rozporządzając wszelkimi środkami przedstawienia, jakie były znane w jego czasach, przymuszony warunkami teatru do tworzenia szybkiego, pisał dzieła, pełne ognia, i wystawiał je w takim kształcie, jak wynoszone przez wyobraźnię poety, prysły z jego mózgu. Zjawił on się w jednej z tych błogich epok, wyrósł w jednej z tych ziem szczęśliwie ogrzanych wilgotnem ciepłem, w których dojrzewają nad pospolitą urodę ludzie z prawdziwym geniuszem. Stara Anglia wstrząśniona, jak wulkanem, wojnami „róży białej i czerwonej“, krwią bratnią splamiona za Maryi, odetchnęła nareszcie swobodnie pod długiem, spokojnem panowaniem Elżbiety.
W biografii tej, nie opartej na podstawie historycznej owe wpływy dośrodkowe, na które wskazaliśmy powyżej, występują bardzo niewyraźnie. Dobitniej dźwięczą one w innem studyum, w którem zresztą odzywają się nadto echa minionej doby klasycznej.
W r. 1840 „Wizerunki i rozstrząsania naukowe“ drukują dużej objętości pracę, p. t. Szekspir Jest to również tylko przekład artykułu, pióra „jednego z najcelniejszych krytyków w Europie“.
Autor stara się objaśnić tęgość i rubaszność muzy Szekspirowskiej właściwościami narodu, epoki i stanu, w czem zresztą przypisuje poecie podobieństwo z innymi dramaturgami angielskimi XVI. w. Zastanawia się nad powodami ogromnej popularności, jakiej zażywał Szekspir w swoim kraju, i widzi je głównie w narodowym charakterze jego utworów. „Dla niego — są słowa autora — nawet lud rzymski jest motłochem angielskim“. Druga przyczyna wziętości Szekspira leżała w społecznych warunkach sceny angielskiej.
Przechodząc z kolei do ogólnej oceny twórczości albiońskiego mistrza, przyznaje mu geniusz, dzieła jego bowiem, jak w ogóle wszystkie, noszące cechę geniuszu, lubo najbardziej indywidualne i nawskroś narodowe, jednają sobie obywatelstwo całego świata. Szekspir ma coś gotyckiego i barbarzyńskiego w sobie. Ale „geniusz ten chropawy i dziki“ maluje uczucia naturalne, charaktery głębokie i żywe, postacie niewieście cudowne i dziwnie delikatne. Na wzór swoich poprzedników miesza on świat starożytny z nowoczesnym, pogwałca prawdę historyczną, narzucając obrazom z dawno minionej przeszłości rysy obyczajów sobie spółczesnych. Wspólnie z Aischylosem nie baczył on na surowe prawa jedności dramatycznej. Tu i tam spotykamy tę samą śmiałość poetycką, to niepomiarkowanie w przenośniach, ten sam zapał imaginacyi świetnej i górnej, lecz niesfornej.
Stan społeczeństwa, z którego wyszedł Szekspir, warunkuje tę jego mieszaninę „prostackiego grubiaństwa z górną wyniosłością“.
Znajdujemy tu również rozbiór rodzajów i sztuk poszczególnych.
W dramatach rzymskich poeta „charakter narodowy i charaktery indywidualne często do niepoznania przetwarza“.
Większą prawdę dziejową zdradzają sztuki historyczne, albowiem „nigdy pisarz... nie był bardziej nadeń do swojego kraju podobny“. Przypuszcza tylko autor, że „może niektóre z tych dramatów nie są w zupełności dziełem Szekspira, i były tylko potężną jego ręką ożywione“.
Tragedye zawierają „wzruszenia potężne, przestrach i patetyczność aż do zbytku posunione, błaznowania pomięszane z przerażeniem, które są podobne do zgryźliwego śmiechu człowieka umierającego“.
Sztuki fantastyczne to „saturnalia imaginacyi jego zawsze tak bezładnej i tak swobodnej“.
Komedye Szekspira, „te sztuki intrygi raczej, aniżeli malowidła obyczajów, zachowują, prawie zawsze, przez sam swój przedmiot, charakter szczególniejszy rozweselania... Żadnego tam nie masz podobieństwa do prawdy, a prawie nigdy zamiaru wyprowadzania na scenę obrazu rzetelnego życia“.
Autor powątpiewa, ażali przeciąg dwudziestu czterech godzin, jakim się dramatyczna jedność czasu ogranicza, zawrzeć zdołał tyle wypadków, ile ich gromadzi Szekspir. Mieszaninę wierszy z prozą, którą nazywa cudacką, tłumaczy stosownością przedmiotu do sytuacyi. W tych przejściach nagłych i niespodzianych, w tych niesfornościach grubiańskich, te obrazy obojętności i rozpaczy — zbliżone do siebie bez przejęcia, bez stopniowania, jakiego domagają się klasycy, przemawiają nawet do autora więcej aniżeli „okazałość jednokształtna najwystawniejszej boleści teatralnej“.
Szekspir jest Homerem Anglików; wszystko tam zaczyna się od niego. Zdaniem autora, należy on tylko do Anglików i u nich pozostać powinien. Poezya ta nie jest przeznaczona, jak grecka służyć innym ludom za wzór najpiękniejszych form imaginacyi, ale fortuna i geniusz jego ziomków rozprzestrzeniły okręg nieśmiertelności poety na drugą połowę świata (Amerykę) gdzie też olbrzymie obrazy jego podobają się ludziom przywykłym do najokazalszych widoków przyrodzenia.
W „Szkicu literatury dramatycznej angielskiej“, zamieszczonym w Tygodniku Literackim (Poznań, r. 1840 N. 24) zaakcentowane są mocno warunki narodowości.
„Poezya dramatyczna angielska — czytamy w tej pracy — od razu i w całej świetności ukazała się w Szekspirowskich dramatach. Pod rządami królowej Elżbiety myśl narodu, jakby wyższem oświecona światłem, wystąpiła na całej jego widowni, jasnowidząca, wnikająca w ducha, wiedna swej siły, i dlatego potężna skutkami, porywająca uniesieniem... Naturalny stąd popęd wyprowadzania na scenę tej samej wielkości, zgrupowania tam na obraz tego wszystkiego, co się w życiu narodu wykazało lub wykazuje Szczytnem i wyniosłem, co z głębi uczuć jego i pojęć, w ogólności z głębi ducha jego płynęło. Szekspir wtajemniczył się w tę sztukę obrazowania. Mistrzowskim talentem, jakoby blaskiem słońca, odbijał na płytach scenicznych życia angielskiego olbrzymie wizerunki; zdejmował obrazy z charakterów silnej woli i wielkich celów, co w historyi, walcząc jak tytany z wyższą losów potęgą, ciskali w niebo łomy gór i skał co byli i zamarli w przeszłości, na dramatyczne skamieniałe posągi“.
Wysuwanie naprzód wpływów epoki znajdujemy w recenzyi przekładu Kefalińskiego, poprzednio wspomnianej.[37]
Autor, poświęciwszy słów parę losowi sztuk Szekspira przez wiek XVI i XVII, przechodzi z kolei do scharakteryzowania jego utworów.
„Ogół barwy sztuk Szekspira, czytamy w tej ocenie, tak się różni od sztuki dawnej, jak masa ogólna pojęć, stan zmysłowy i umysłowy w wiekach nowych od ich stanu w starożytności“. Na potwierdzenie sądu tego przytacza zdanie Augusta Schlegla i Horna. Tego ostatniego słowa brzmią: „Sztuki dramatyczne Szekspira tak różne są od sztuk greckich, jak życie chrześcijańskie od pogańskiego, nie przypadek, lecz wola ludzka oraz kierunek Boski są działaczami w obrazach“.
K. Danielewicz w swym porównawczym szkicu, w którym zestawia Goetego i Szekspira, zwraca uwagę na chwilę dziejową.
„Szekspir i Goete, bardzo są z istoty swojej do siebie podobni; oba ani chrześcijanie ani właściwi filozofowie; jeden empiryk, a drugi naturalista. Ale choćbyśmy tych dwóch wyłączyć z ogólnego prawa mieli, niemniej przyznać musimy, że w każdym ważny moment historyczny odbił się w poezyi“.
Literatura nasza o Szekspirze, lubo w tym czasie będąca w zarodku, nie jest bynajmniej jednostronną. Wysuwanie naprzód warunków współczesnych, stanowi jeno określenie tego, co cechowało krok naprzód od prac poprzednich. Rys ów przedtem nie występował wcale, albo bardzo niewyraźnie. W ogóle zaś poglądy na albiońskiego mistrza rozszerzały się, nabrały treści. Co raz więcej znajdujemy wiadomości i o dziełach jego i o komentatorach.
W r. 1841 pojawia się praca omawiająca już oddzielny utwór Szekspira. A. E. Koźmian, zdawna wielbiciel angielskiego poety, drukuje w Bibliotece Warszawskiej rozbiór „Kupca Weneckiego“.
Autor zastanawia się nasamprzód nad geniuszem poety wogóle.
Szekspir, zdaniem jego, to geniusz najsamoistniejszy, najsilniejszy; zdołał pojąć duszę we wszystkich jej namiętnościach i uczuciach. Nadto stworzył „świat nowy, krainę czarów i duchów. W dziełach wielu innych poetów ich indywidualność ciągle panuje, w Homerze i Szekspirze spotykamy tę rozmaitość, którą w samej naturze widzimy. Umysł Szekspira, zadziwiający rozmaitością, był tak wielkim, jak świat.
Tę krótką uczyniwszy wzmiankę o geniuszu Szekspira, przechodzi do treści właściwej.
Charakter Szyloka nazywa najlepiej uchwyconym i oddanym ze wszystkich charakterów Szekspira, w czem, jak powiada, zgadza się ze Schleglem.
Nie zaspakaja go natomiast układ sztuki; nie widzi w niej celu moralnego, a cała osnowa polega na niepodobnej do prawdy ugodzie Antonia ze Szylokiem. Na stwierdzenie swego zdania przytacza sąd Mikołaja Rowe, który „wychwalając Kupca Weneckiego, jako jedną ze sztuk Szekspira najstaranniej wykończonych, nie waha się wyrazić, że powieść sama, w części dotyczącej szkatułek i... bezrozumnego rewersu, wydanego przez Antonia, zanadto oddala się od prawdopodobieństwa“. Do słów tych dodaje autor uwagę, że warunki podane przez żyda, a przyjęte przez Antonia, są jeszcze więcej obrzydliwemi niż strasznemi, a poeta dramatyczny nie powinien sprawiać obrzydzenia i odrazy. Drugi błąd widzi autor w przyczepieniu V. aktu, który może być uważany za utwór dowcipu lekkiego. Niepotrzebnie odrywa poeta serca nasze od pięknych uczuć, które je napełniły.
O Szyloku powiada, że wszelkie uczucie szlachetniejsze jest mu obcem; jest to żyd starego zakonu, pełen nienawiści dla chrześcijan. W scenie z rewersem wychodzi na jaw jego podstępna chytrość. Ta żądza zemsty, ta dzikość i twardość jego charakteru rozwija się w doskonałym pod względem układu akcie IV. Mściwość, głuchota na jęk cierpienia czyni jego charakter niezmiernie dramatycznym.
O moralności Szyloka powtarza za Schleglem, że opartą jest na niewierze w to wszystko, co jest szlachetnem i dobrem. Żądza zemsty, obudzona przez poniżenie i ucisk jego współwyznawców, jest najsilniejszym bodźcem jego czynności; najbardziej nienawidzi on prawego chrześcijanina; prawidła miłości bliźniego zdają mu się być prawidłami prześladowania — jego bóstwem jest litera prawa.
Antonio to kupiec, ale kupiec wenecki, nienawidzący zysków nieprawych. W nieszczęściu okazuje wielkość duszy niezłamanej niebezpieczeństwem, nie uniża się, a gdy przychodzi żegnać się z przyjacielem — gotowością na śmierć, tkliwością przyjaźni, odwagą niezachwianą, napełnia czcią, podziwieniem duszę słuchacza.
Wreszcie o całości sztuki czyni autor uwagę, że jest doskonale dyalogowaną, i prawie ciągle je dna się w niej utrzymuje godność stylu. Akt IV. przedstawia doskonałą całość, w akcie V. zaś są dwa miejsca rzadkiej piękności.[38]
Rok 1846 przynosi pracę, w całości poświęconą jednemu gatunkowi sztuk Szekspira. Wybór padł na komedye.
Artykuł, dość ciężkim pisany stylem, zaczyna się rozróżnieniem świata nowożytnego od klasycznego. Jako charakterystyczny rys epoki nowej, w przeciwieństwie do starożytnej, uważa autor wykształcenie indywidualności i stosunków poszczególnego człowieka do rodziny. Z tej to przyczyny siła i istotna wartość indywidualności pojawiać się może w obrębie stosunków rodzinnych. Jako powód takiego stanu rzeczy podaje autor religię, która utworzyła nową duchową całość.
W ten sposób określiwszy różnicę obu światów, przechodzi z kolei do nowożytnej komedyi, czyniąc ją zależną od zmian, wynikłych w społecznych stosunkach, przyczem zaznacza, że stanowisko, na jakiem stanęła, otwiera rozległe pole indywidualności poety. Komedye zresztą dzieli na dwa rodzaje: humorystyczne i „takie, które „więcej pierwiastku dramatycznego posiadają“.
„Szekspir w wielu komedyach humorystycznym jest i dramatyczne zaspakaja względy“. Wogóle zaś komedye Szekspira liczą się do humorystycznych κατἐξοχήν, „w których ze stanowiska samej że idei życie w najrozliczniej szych pojęte bywa kształtach, i wszystko na sobie ogólny nosi charakter; wszelką pojedynczą drobnostkowość łączy wewnętrznym węzłem, a w społecznych stosunkach okazuje prawdę, właściwą pojedyńczym charakterom. Podobnie jak Arystoteles wykazuje i on, że idealna natura człowieka z łatwością przechodzi w czczy pozór. Ale umiał poeta z tymi pozorami połączyć głębokość uczucia, która dopiero w chrześcijańskiem święcie poczęła się objawiać. Stąd to komedye Szekspira nie przedstawiają tylko samych niedorzeczności i błędów“.
O ironii poety twierdzi autor, że posiada charakter pojednawczy.
W układzie pojedynczych komedyi spostrzega zbyt dużą rozmaitość; trudno z niej wyciągnąć jakiś system. Tem nie mniej dzieli je na dwie klasy. „W pierwszej bez zamiaru odsłonienia istnych tajemnic życia, pokazuje poeta, jak życie nasze powierzchownie się tylko urzeczywistnia, i w całej objawia czczości“. Do tej grupy zalicza: Wesołe Kumoszki z Windzoru, Dwóch panów z Werony, Koniec wieńczy dzieło, Upór poskromiony: pomija w nich poeta względy moralne i psychologiczne. W drugiej klasie występują „grupy bezpośrednią odziane powagą, okazujące prawdziwe życia znaczenie“. Tu umieszcza: Noc trzech króli, Próżne zabiegi miłości, Jak ci się podoba, Wiele hałasu o nic.
O charakterze komiczności Szekspira mniema, że o ile komedye jego z jednej strony wykazują, iż świat idealny ścisłą ma styczność z komicznością, o tyle z drugiej, świat śmieszności, wystawiony w ostrych i wydatnych rysach, nigdy nie przechodzi w próżną czczość.
W toku dalszym poświęca autor słów kilka sztukom, które nazywa fantastycznemi, a do których zalicza: Sen w wigilią Św. Jana, Burzę, Powiastkę Zimową. I w tych komedyach nie zapomina poeta o prawdziwej istocie człowieka. Poznajemy z jednej strony w rzeczywistem życiu tożsamość natury ludzkiej, we wszystkich zarówno pojawiających się wiekach, z drugiej natomiast widzimy w poetycznym świecie kształty, w zupełnem będące przeciwieństwie z otaczającą nas rzeczywistością. A jednak sztuka poety przeciwności te łączy w jedną harmonijną całość.
Z pojedyńczych dramatów zastanawia się nad „Snem w Wigilję Św. Jana“. Podziwia w tej sztuce bogactwo szczegółów i harmonijną całość; nazywa poematem alegorycznym, a za główną jej istotę uważa miłość, której wszystko podlega. W eterycznych postaciach duchów i wieszczek widzi uosobienia najdelikatniejszych i najskrytszych wewnętrznych uczuć, jakie budzą się w sercu człowieka podczas cichej, majowej nocy.[39]
W obu tych szkicach, A. E. Koźmiana i pisarza, ukrywającego się pod literami K. B. związek poety z wpływami otoczenia ustępuje na plan dalszy, nie chodziło tu bowiem autorom o genezę twórczości Szekspira, ale o rozbiór estetyczno — psychologiczny jego utworów. Odzywa się on znowu w pracy, zamieszczonej w „Przeglądzie Poznańskim“, p. t. „Literatura angielska w pięćdziesięcioleciu lat ostatnich“.
Autor zajmuje się ostatniem pięćdziesięcioleciem literatury angielskiej i rzuca szkic pobieżny na jej dzieje w epoce poprzedniej. W ustępie? poświęconym Szekspirowi, rodowód najcelniejszych sztuk jego widzi w świetnych czasach panowania Elżbiety, kiedy ustaliła się potęga narodowa. Okres ten twórczości poety uzależnia także od powszechnego odrodzenia i reformacyi. „Przychodził czas, powiada, gdy wzburzonemu i ciągle wyłamującemu się duchowi narodu nie wystarczały już spokojne opowiadania i obrazy, choćby najbogatszej wyobraźni. Potrzeba było treściwszych całości, rzeczywistej i dotykalnej gry uczuć, bliższego i sroższego ścierania się namiętności. Zapragnął dramatycznej tragiczności i przyszedł Szekspir“.
W ciągu dalszym poświęca słów parę rozwojowi tragedyi i komedyi i o dwu tych rodzajach zaznacza, że „spłynęły i w doskonałą złączyły się całość w nieporównanem całokształcie sztuk Szekspirowskich“.
W twórczości wielkiego dramaturga widzi pełny rozwój tego, co zarysowane było w spencerze i jego hołdownikach.
Następnie analizuje cechy poszczególne.
Satyrę nazywa uosobioną, występującą bez osłony w charakterach żywych, wziętych z ówczesnej społeczności.
Historyczność, zdaniem autora, objawia się w pełnym majestacie swych tragicznych żywiołów.
Kreśli również ogólne idee, zawarte w poszczególnych dramatach. Przytaczamy tu najciekawszą, tyczącą się Hamleta.
„W dramacie tym — wyraża się —, wieczna, boska wiedza dobrego i piękna ginie, nie umie bowiem pogodzić bożej prawdy z zewnętrznymi czynami“.
Kończy rzecz swoją autor silnem zaakcentowaniem wpływów epoki. Twierdzi, że niepodobna ocenić zadanie Szekspira i sposób, w jaki go wykonał, jeżeli nie wniknie się głęboko w okres doby, która go wydała.
Wreszcie rzuca pytanie: czego do wszechstronnej doskonałości brakowało Szekspirowi? I odpowiada, wysoko on wywiesił sztandar moralności, ale Chrystusa i bliższych objawień nauki jego nigdzie nie ujrzysz“.[40]
Podobną kwestyę poruszył później wybitny pisarz galicyjski i doszedł do wniosku wręcz przeciwnego, o czem w swoim czasie mówić będziemy.
W r. 1850. pojawia się w Niemczech „Szekspir“ Gerwinusa. Dzieło, to, które w swoim czasie stanowiło epokę, ogromnie zaważyło na literaturze naszej o angielskim wieszczu.
W „Bibliotece Warszawskiej“ z r. 1857 znajduje się ocena przekładu Makbeta, dokonanego przez A. E. Koźmiana; we wstępie wyraża autor swe zdanie o poezyi awońskiego mistrza.
Zestawiamy kilka ustępów z tej pracy z odnośnymi w dziele Gerwinusa, w celu unaocznienia wpływu, jakim pisarz ten cieszył się u nas.

Bibl. Warsz. 1877.

Szekspir zajmuje takie stanowisko w dramacie nowoczesnym, jak Homer w epopei.

Gerwinus.

Jakkolwiek w ostatnich latach uznanie geniuszu Szekspira doszło do bardzo wysokiego stopnia, niejednemu przecież wyda się paradoksnlnem zestawienie jego imienia z imieniem Homera.

Gdy dramat starożytny polegał głównie na akcyi, a nie na przedstawieniu charakterów, to tam bohaterowie działają bezświadomie pod wpływem wyższej siły, gdy w dramacie starożytnym wrażenie wspaniałej całości nie potrzebowało być zakłócone grą rysów lub namiętności indywidualnych (maski), to przeciwnie my nowocześni chcemy wnikać w tajemnicze poruszenia serca, w delikatne odcienia natury ludzkiej, w grę uczuć i dlatego u nas katastrofa w dramacie nie jest najważniejszą rzeczą, stąd też u nas powstanie, zaczątek działania, leżą w charakterze, jako geneza samego charakteru i działania, na których dramat polega. Właśnie też cała sława Szekspira polega na przewadze charakteru nad działaniem.

U starożytnych malowanie charakterów było najmniej rzeczywistą potrzebą. Bohaterowie starej tragedyi działają po większej części bez duchowych pobudek i bez samowiednych celów... Dlatego można było maskę wprowadzić na scenę, a przez nią przeważna jakaś charakterystyczna cecha przemawiała za aktora... Może też wewnętrzna natura człowieka nie była dość przystępną... by jej głębokie załomy uwidamiać się dały... Ale my, ludzie nowi... chcemy właśnie w najtajniejsze zakątki serc się dostać, wniknąć w najsubtelniejsze różnice natur... Gdyby więc do wyboru przyszło, ostatecznie w nas nie akcya, nie katastrofa zajęłyby pierwsze miejsce w sztuce, ale przeciwnie charakter. To też rzeczywistym celem Szekspira była genezis tworzenia się charakterów i czynów i oddziaływanie ich wzajemne. Jawną jest nawet u niego pewna przewaga charakteru nad akcyą.

U niego panującą zasadą nie jest jedność działania, jak chce Arystoteles, ale jedność (istota, idea) charakteru, która góruje nad działaniem, nad całym dramatem, i tym sposobem wszystkie zboczenia wracają do głównej nici, wszystko zlewa się w harmonię, całość pomimo krzyżowania się kilku działań, tak samo, jak w obrazie obok głównego działania kilka innych przedstawiającym, w którym jednak dla widza jedność ducha istnieje.

Jeżeli, jak mówimy, Arystoteles akcyą za najgłówniejszą rzecz w dramacie uważał i jedność działania, jako zasadę polecił, to Szekspir przeciwnie... musiał jedność charakteru na miejscu jedności, akcyi postawić. I tak też uczynił. Jedność charakteru jest istotą, treścią, ideą charakteru. To zaś, co się zdaje epizodem oderwanym, co pozornie oddalone i obce sobie, łączy się tu cudownie, by zbiór odpadłych od siebie pojedynczych części mógł przedstawiać jedną całość, sprowadzającą wszystko do jednego mianownika. W malarstwie koniecznie się żąda jedności akcyi. Przecież nad wszystkie płody tej sztuki przenosimy te obrazy Tycyana, w których obok głównej akcyi jest druga, stanowiąca z pierwszą jedność duchową... Oczy błądzą, szukając, ale wzrok wewnętrzny obejmie wyższą myślą jedność ducha panującą w obrazie.

(podług przekładu p. Wandy Grabowskiej).

To dosłowne niemal korzystanie z Gerwinusa zdradzają i inne poglądy, w pracy tej zawarte.
W tymże 1857 r. Komierowski przekłada dramaty Szekspira. Idąc śladem Kefalińskiego, dodaje do nich objaśnienia. Znajdujemy je przy Hamlecie, Romeu i Julii, Makbecie i Królu Lirze.
Zaczynamy od Hamleta. Zadaniem sztuki — są słowa autora — jest bohater, który przez krewkość swej natury nie może podołać włożonemu nań tragicznemu czynowi. Wybujała refleksya wytworzyła w nim pojęcie fatalizmu, paraliżując wolę. A stan ten jaki wpływ wywiera na moralną istotę Hamleta? Melancholijny książę staje się dla najbliższych sercu okrutnym i dzikim; wyraźny przeciwnik wszelkiego udania i fałszu sam się zapuszcza na manowce podejść; bystry sędzia własnych czynów przeradza się w człowieka poprostu nieczułego dla osób, którym przyczynił srogie cierpienia. Egoizm myśli spaczył cały ten dziwny charakter.
Ogólna myśl monologu „Być albo nie być“ zawiera się, podług autora, w zdaniu: „rozwaga i sumienie są tamami naszej myśli“.
W architektonice dramatu podkreśla jedność. „Wszystkie pojedyncze sprawy zbiegły się w jeden punkt środkowy i najodleglejsze charaktery w skład sztuki wchodzące rozświetlonemi zostały, a tragedya stanęła na szczycie dzisiejszej dramatyki i uważana jest, jako tryumf żywiołu nowożytnego w sztuce“.
O tragiczności mniema, że „w miejsce przygód występuje w monologach i walce moralnej“.
Wreszcie ideę moralną zamyka w słowach: „Skupieniem zbytniej krwi powiększa poeta karę swego bohatera, który nie miał siły przelać potrzebnej“.
W „Romeu i Julii“, powiada autor, występują do walki dwie groźne namiętności: nieubłagana zawiść i gwałtowna miłość. Znajdujemy tu dwie formy miłości: namiętność w dodatniem i ujemnem przejściu. Romantycy ze swego stanowiska przywiązali się tylko do dodatniej strony miłości; widzieli w kochankach niestarganą niczem wewnętrzną i zewnętrzną harmonię ziemską, czyste ideały (których Szekspir, mówiąc n a wiasem nigdzie w sztukach swoich nie kreślił).[41] Przeciwnie, czytamy dalej, leży tu przed nami konieczna kolej, którą przechodzić musi każda silna, pełna życia, prawdy i głębokości miłość, puszczona bez wiedzy na własną samowolę, która osamodzierża w nas wszelką inną namiętność i w zapamiętaniu swojem samemu losowi opornie się stawia, i tem własną zgubę przyspiesza. O uczuciu, które objęło kochanków, mniema autor, że jest najzupełniej wolnem od przebłysków zmysłowości. W końcu zastanawia się nad celem moralnym i określa go temi słowy: najszlachetniejsze namiętności o tyle dobroczynnie w nas działają, o ile stoją pod rozumnem wędzidłem woli naszej. Puszczane samopas stają się głównymi wrogami naszej natury, w własnym pochodzie przesilają się, nadmiarem słabną, nikną, lecz w raz niweczą człowieka.
W uwagach do Makbeta zastanawia się autor nad charakterem Makbeta i Lady. Uderza go tu otwarta i żołnierska natura, niezdolna do maskowania uczuć. W Lady Makbet spostrzega ciągłą pokusę, rozniecanie w mężu tlejącej dumy — głuszenie wszelkich uczuć sumienia i postawienie jego woli na szczycie czynu. Jasno widzi przed sobą cel, do którego dąży. Przed czynem nie mięsza jej żaden wyrzut sumienia; dumą przypomina Klitemnestre. Nie twierdzi atoli autor, aby Lady Makbet wyzutą była zupełnie z uczucia. Wszystkie zbrodnie, których stała się sprawczynią, dokonane zostały z miłości dla męża. Jako dowód bardziej uderzający jej kobiecości i uczucia przytacza fakt, że opada całkiem na siłach, kiedy zamiast świetnej dostojności widzi rozerwanie duszy męża.
Czarownice, zdaniem autora, to wcielenia „kusicieli przed czynem, są druchnami losu, o ile los nasz w naszych piersiach spoczywa“.
W uwagach do „Króla Lira“ nazywa utwór ten najtragiczniejszym, jaki wydało natchnienie poety. Nad charakterami czyni uwagę, że szukał poeta takich, które „wyszły z pod surowej ręki natury, noszą w sobie zarody gwałtownych żądz i uczuć, w całej ich bujności“. W samym Lirze widzi narost egoizmu. Pierwsza jego uniesienie tłumaczy rozbudzoną wściekłością i wstydem z doznanej niewdzięczności córek. Za punkt kulminacyjny uważa scenę, w której Gloster tłumaczy nieobecność córki i księcia gwałtownością umysłu tegoż. „Na te słowa zawrzał Lir w głębiach duszy i bryznął pianą wściekłości11. Po tym wybuchu natura Lira przesila się. „Po starganiu sił fizycznych następuje upadek moralny starego króla“.
Kreśląc z kolei charaktery córek, w pierwszej widzi kobietę męską, samodzielną, istną Virago, drugiej przypisuje więcej kobiecego żywiołu, bierności; Kordelia zaś to ideał bohaterki, osnuty „na najczystszych żywiołach kobiecej natury“.
W całokształcie dramatu przez powiązanie epizodu Glostera z osobą króla występuje pewne zdwojenie akcyi. Wreszcie w rozwiązaniu tkwić ma „sąd tragiczny dosięgający całą krwawą i zużytą epokę czasu“.
Jeżeli objaśnienia te porównamy z tem, co o sztukach Szekspira, ich osobach i wogóle wszystkiem, co obejmują, u nas do owej chwili powiedziano, to znajdziemy wiele trafnych uwag. Niestety jednak, nie były one dziełem autora. Wszystkie poczynione nad Szekspirem spostrzeżenia wzięte są z Gerwinusa. Nie znaleźliśmy ani jednej oryginalnej myśli. Autor nie tylko streszcza niemieckiego krytyka, ale wprost tłumaczy.
Z innych prac z tego czasu zasługuje na uwagę recenzya Makbeta, danego po włosku na paryskiej scenie.[42] Rzecz sama, nad wyraz poetycznym napisana stylem, bierze sobie głównie za zadanie określić, jak zmienia się postać tej ponurej tragedyi w języku włoskim, bardziej nadającym się do oddania południowej pogody i rozkwitu, niźli mroku i grozy północnej. Przy tej sposobności charakteryzuje autor bohaterów dramatu, oraz zastanawia się nad tłem i otoczeniem. „Makbet, powiada, działa jak człowiek wolą złego ducha opętany“. Słowa czarownicy: „Makbecie, będziesz królem“ — jak nasienie trującego chwastu padają, wschodzą i krzewią się w dzikiej jego duszy. Wódz szkocki podobny jest do dziczy wieków pierwotnych, co szła wyrzynać narody, jak łan zboża“.
Lady Makbet znakomicie dopełnia męża; nie dręczona wizyami, które jego napełniają, od wyrzutów sumienia, w stanie normalnym, najzupełniej wolna, staje się sprężyną zbrodni, którą dokonywa jej małżonek.
Za tło tej tragedyi służy „mroźna północ i chmurne jej niebo“. „Jeżeli taką sztukę, powiada recenzent, oświecimy słońcem Italii, będzie nonsensem. Zmienimy ponury zamek Makbeta w marmurową willę, śpiew słowika zastąpimy krakaniem kruka, wojsko Makdufa zamiast pod cieniem sosien w pomarańczowym rozłożymy gaju, a dramat zniknie sam przez się.[43]
Wpływ Gerwinusa trwa w ciągu dalszym, ale kojarzy się z nim i wpływ Kreuseiga, który 1858 ogłasza znakomite swe prelekcye o Szekspirze.
Korzystanie z dzieł obu pisarzy zdradza studyum, umieszczone w Dzienniku Literackim r. 1862. (Nr. 64 — 67) Adam Pajgert drukuje w tem piśmie szereg artykułów pod ogólnym tytułem: „Słowo o dramacie“.
Zadanie swoje wyraża autor w sposób następujący: „Celem mego studyum jest wykazanie ogólnych prawideł dramatu, jakie się pod wpływem Szekspira wyrobiły na Zachodzie“. Wypowiadane sądy tu i ówdzie objaśnia rozbiorem arcydzieł angielskiego poety.
Przedewszystkiem odróżnia dram at grecki od nowożytnego, który nazywa, to chrześcijańskim, to Szekspirowskim. Istotą chrześcijańskiego m a być „charakter i samodzielne jego działanie, ściągające odpowiedzialność moralną, greckiego zaś — bierność“. Tłumacząc w ciągu dalszym, co rozumie przez wyraz „działanie“, tak rzecz tę rozjaśnia. „Charakter dramatyczny przedstawia się w stanie silnego uczucia lub namiętności, która rosnąc nad miarę, rozsadza bohatera, wprowadzając go w kollizye ze światem zewnętrznym i moralnemi prawami społeczeństwa“. Ten to „również niezmienny i nieubłagany porządek świata społecznego zastępuje w tragedyi Szekspira fatum greckiego dramatu“.
Tę charakterystykę i to odróżnienie nowoczesnej tragedyi od starożytnej spotykamy u Kreussiga. N a ideę zaś „nieubłaganego porządku świata“ w dramatach Szekspira wskazał był już Gerwinus. Streszczając dalej zapatrywania obu estetyków niemieckich, powiada o Szekspirze, że każde uczucie, każdą namiętność ściga od jej samego ledwie dostrzeżonego źródła aż do chwili, kiedy w piersiach bohatera rozrosła nad miarę, wybucha czynem. Jaka natura czynu, taka i katastrofa, po zbrodni następuje kara, po błędzie nieszczęście. W tem to właśnie wymierzaniu sprawiedliwości etycznej najjaśniej błyszczy geniusz Szekspira.
W rozdziale IV-tym zastanawia się nad istotą dramatu, i dochodzi do wniosku, że psychologia, patologiczna anatomia duszy to jest właściwy budulec dramatu. (Kładziemy akcent na to określenie, później bowiem, jak zobaczymy z toku dalszego, do rozbioru dramatów Szekspira, przystępują krytycy z zasobem wiedzy ściśle-lekarskiej).
W końcu znajdujemy pobieżne sylwetki niektórych bohaterów i ciekawe zdanie o sposobie pojmowania przez poetę dusz charakterów zbrodniczych t. z. czarnych. I tu jednak przewodnikiem był Kreussig. A więc zbrodniarze Szekspira grają o życie, wiedzą, że mogą przegrać, a gdy przegrają, płaczą, jak męże. Żaden z nich nie umyka i nie chowa się podle. I w tem leży dramatyczna ich podniosłość, jeżeli nie etyczna, to przynajmniej estetyczna ich rebabilitacya. Owa „estetyczna rehabilitacya“ odgrywa dużą rolę w odczytach Kreussiga. Widzimy ją wszędzie, gdzie tragiczna podniosłość bohatera nie da się wyprowadzić z pierwiastków etycznych.
O charakterach złych powtarza za niemieckim estetykiem, że „złe absolutnie, złe bez pobudki, pełniących złe dla złego“, to rzadkie tylko wyjątki. Prócz niedużej garstki „każdy zbrodniarz Szekspira przynajmniej jedną, chociażby najdrobniejszą cząstką swej duszy, z dobrą człowieczeństwa się wiąże... a przynajmniej pewna jednolitość i stanowczość ich charakteru i niezłomna ich odwaga w obec ostatecznych ze światem zapasów przed naszą pogardą ich broni“.
Makbet ulega skrytej namowie, pokusie. Rolę pokusy biorą na siebie wiedźmy, później żona, okazya i rozogniona wyobraźnia.
Lady Makbet, „jak słusznie twierdzi Kreussig, jest dla nas za mało zrozumiałym charakterem“. „Szekspir nie pokazał nam, powiada autor, przez jaki proces psychologiczny Lady Makbet do takiej doszła demoniczności, która w kobiecie większą jest anomalią niż w mężczyźnie, i tem więcej wyjaśnioną być winna“. Kreussig rzeczywiście wymaga więcej wskazówek dla wyjaśnienia tej demonicznej niewiasty, ale nie przez to, iż „w kobiecie demoniczność jest większą anomalią“. Zaznacza wyraźnie, że nie powinniśmy zapominać, iż organizm delikatniejszy tem łacniej ulega wpływowi złego. Jeżeli zaś upomina się o większe wyjaśnienia, to dla tej wyjątkowej twardości serca, doskonałego wirtuozostwa w zbrodni w ogóle.
Czarność duszy Ryszarda, zdaniem autora, tłumaczy sam Ryszard, nie bez pewnej wielkości cynicznej, brzydotą ciała.
Hamleta nazywa autor niezaprzeczenie najoryginalniejszym, najgłębszym psychologicznym fenomenem. Jego przewina leży nie w czynie, ale w bezczynności. Chwiejność, niedecyzyą, bezczynność tłumaczy nie brakiem odwagi, ani nawet zupełnie refleksyą, ale wzgardą. Duch jego szlachetny aż do przesady, przez ogrom złego, jakie go otacza, stracił cześć dla natury ludzkiej. Zbytek rozmyślania nad ujemną stroną natury ludzkiej wyrodził w nim dozę egoizmu, niezbędną dla dokonania czynu. Hamlet, wielki mistrz szyderstwa niczem też innem, jak wiecznym szydercą być nie może.
Na to przeciwieństwo szlachetnej natury Hamleta do otoczenia wskazał później inny krytyk, o czem na swojem miejscu mówić będziemy.
Zwracając się do cyklu dramatów historycznych, przytacza autor zdanie Kreussiga, że „samo już udramatyzowanie domowej wojny genialnym było pomysłem. W dramatach tych interes ogólnie ludzki przeważa nad narodowymu. Henryka V-tego zalicza do najnieudatniejszych, brak tu bowiem wszelkiego dramatycznego interesu.
W końcu dorzuca słów parę o formach zewnętrznych; twierdzi, że w tym względzie „nowsi o wiele przewyższyli Szekspira, który się o logiczno-artystyczne następstwo rzeczy na scenie wcale nie troszczył“.
Silnym wpływem obu pisarzy niemieckich nacechowane jest również studyum A. N. Korzeniowskiego, p. t. „Studya nad dramatycznością w utworach Szekspira“.[44]
Autor przyrównywa poetę do latarni morskiej, która błyszczy śród powietrza nocnych przestrzeni, lecz nie widzimy na czem zawieszona ani co.ją trzyma.
Podział na dramat historyczny i tragedyę uzasadnia tem, że człowiek stoi albo śród indywidualnych żądz i namiętności lub też pośród falowania się dziejowego. Prócz tych podziałów czyni wzmiankę o urojeniu.
Sławne trzy jedności zastąpił Szekspir „jedyną przyrodzoną jednością“, którą zamyka autor w następujących słowach: „Szczytna sytuacya moralna, potężnie zarysowany charakter jednego człowieka i z tego wypływające jedno silne wrażenie dla widza“. Ową jedność widzi w dramacie historycznym i w tragedyi. Obok jedności występuje konieczność. Te są główne zasady obu rodzajów sztuki dramatycznej. Co innego przecież widzimy w komedyach. Zbywa im na następstwach logicznych; próżno tu szukać charakteru i akcyi, bo też nie to było celem poety. Komedye jego wystawiają zarodek mikroskopijny każdego prawie pomysłu, wszelkich żądz i namiętności, każdego stopnia cnoty i zbrodni, które w jego tragedyach i dramatach przybierają kształty olbrzymie“. Komedya Szekspira „jest dowolnem romantycznem urojeniem, parodyą przeznaczenia i losów“. Wyprowadza stąd autor prawdę moralną, którą wyraża w przekonaniu, że „nawet w cnotliwej duszy znajdują się zakątki nieopancerzone, które liliputowem ale tłumnem najściem zaleją i schłoną wszelkie szlachetne żądze, zmieniając je na liche poczwarki i śmieszne borykania się“. Prawdopodobieństwa w komedyach Szekspira niema; znajdujemy natomiast niespodzianki w rozwiązywaniu sytuacyi, różnorodność obrazków, bogactwo poetyczne szczegółów, błyski dowcipu, oryginalność, szczerotę, wesołość, wdzięk. Potrzebaby było bardzo być surowym, powiada autor, a bardzo niewdzięcznym dla geniuszu, by nie podążyć za nim po tej drodze, którą takiemi usiał ponętami.
Studyum to zdradza, jak powiedzieliśmy wyżej, silny wpływ obu pisarzy niemieckich. Gerwinus dostarczył zdania na dramat historyczny i tragedyę; jedność charakteru i konieczność dawno już wysnuł i dostatecznie udowodnił znakomity uczony. Poglądy zaś na komedye zaczerpnął autor bodaj czy nie wszystkie z prelekcyi Kreussiga.
Zanim przejdziemy do prac innych, zaznaczyć winniśmy, że nie ukazało się do owej chwili szczegółowe streszczenie dzieł obu estetyków. Korzystano z nich przy rozbiorach, najczęściej bez wymienienia źródła, nie znajdujemy jednak pracy, wyjątkowo tym pisarzom poświęconej. Dopiero w r. 1866 pojawia się w „Kłosach“ pobieżne streszczenie dzieła Gerwinusa, opatrzone kilkoma uwagami, zdradzającemi kierunek realistyczny. Rzecz tę napisał August Jeske[45].
Zalicza autor Gerwinusa do krytyków, którzy głęboką naukę i zmysł spostrzegawczy łączą z wiernym sposobem widzenia, nie zgadza się jednak na wszystkie poglądy, w dziele jego zawarte.
Przedewszystkiem ulega Gerwinus manii zbytniego idealizowania geniuszu Szekspira. Pogląd na tragiczność i komiczność, o których powiada Gerwinus, że są li różnymi sposobami zapatrywania się na świat chrześcijański, zbija zupełnie. Zdanie, iż „tragedya poety angielskiego jest jawą boskiej sprawiedliwości i moralnej konieczności wyroków bożych“, podług autora, mija się z prawdą. „Czemże, zapytuje, byłby bohateryzm szczytnej, szlachetnej częstokroć idei człowieka wobec przeciwnych wrogich mu potęg, które nie zawsze są boskimi wyrokami, nie zawsze palcem bożym? Bohater upada nie dlatego, że wielkie i wzniosłe swe strony poświęca idei przewrotności i znikomości, lecz że człowiek w chwili śmiertelnych zapasów nie może być panem wszystkich sił swej duszy. Niedobór z jednej strony, a zbyteczny szał energii z drugiej — to śmierć, to upadek bohatera“. Mylne te pojęcia znajduje autor i w rozbiorach sztuk poszczególnych.[46] W r. 1870 ukazuje się już ułamek samego dzieła Gerwinusa. Biblioteka Warszawska na stronicach swych zeszytów zamieszcza, a potem w oddzielnej odbitce wydaje tłumaczenie „Charakterystyki“, ostatniej części znakomitego studyum.[47]
W ocenie tej pracy, zamieszczonej w Tygodniku Ilustrowanym (r. 1871) powiada A. Pawiński: „Rozwinął w tem dziele Szekspir rzadką, erudycyę, lubo w estetycznych sądach nie dosięgnął doskonałości. Trzeba być nawskroś poetą, żeby w zupełności ocenić Szekspira, a na tem właśnie zbywało praktycznej naturze historyka“.[48]
Około tego czasu pisze o Szekspirze i F. H. Lewestam, nic jednak nowego o angielskim dramaturgu nie powiedział. Zostając pod silnym wpływem estetyki niemieckiej, przejął się Gerwinusem i Kreussigiem, i na ich dziełach zaprawiał swe sądy. Nieduże prace, jakie umieszczał po czasopismach o Szekspirze, pisane są stylem ciężkim, wrażenia swe i myśli obleka często w twardą filozoficzną formę.
W r. 1871 czytał Lewestam prelekcyę o Hamlecie w kilka dni przed wystawieniem tej tragedyi na scenie.[49]
Wskazawszy na ogólno-ludzki charakter wielkiego dramaturga i wewnętrzne jego kreacyi znaczenie, określił „Hamleta“, jako tragedyę myśli. W duńskim królewiczu odgadł poeta głęboki niepokój, jakim umysł przenika się wskutek błędnego i posępnego ocenienia rzeczy. I w tem, bardziej niż w osobistych kłopotach, tkwi zarodek jego melancholicznego usposobienia. Nazywa Hamleta mędrcem, marzycielem, znudzonym i znużonym życiem — fatalistą, który wierzy w przeznaczenie. I tej oto biernej istocie przypada misya spełnienia czynu pomszczenia śmierci swego ojca. Z przeciwieństwa pomiędzy rozumieniem porządku świata (fatalizm) a obowiązkiem, jaki spadł na barki Hamleta, wypływają, zdaniem autora, wszystkie jego wahania i niepewności.
Myśl etyczną tej sztuki określa autor w sposób następujący: „jedynie godnem człowieka jest to, iżby od ostatecznego celu swojego istnienia nie dał się odwrócić przeszkodami materyi, jakimi świat drogę jego zaściela, lecz iżby tyraństwu wypadków przeciwstawia nieubłaganą siłę swej woli“.[50]
Od tej chwili poczyna słabnąć wpływ Gerwinusa i Kreussiga. Na zachodzie ukazują się studya, zdradzające kierunki nowożytne; nie zakreślają szerokich horyzontów, ale za to noszą cechę większej gruntowności. Dużo w nich wiedzy ścisłej, mniej wyobraźni i polotu.
Wspaniałe gotyki filozofii spekulacyjnej przestały nęcić umysły; empiryzm zajął miejsce metafizyki: analiza — syntezy.
Uczeni schodzą ze szczytów gór niebotycznych, skąd obserwowano dotąd gmach poezyi Szekspirowskiej, i zbliżają się do wspaniałych budowli. Więcej, poczęto wyrywać cegiełkę za cegiełką, aby je zanieść do pracowni, i poddać chemicznemu rozbiorowi. Oczywiście, podobna metoda wiele rzeczy nowych odkryć musiała, i rzeczywiście odkryła, ale często w oczach owych badaczy Szekspir malał.
W dodatku przestano poniekąd pojmować wspaniałe kreacye szekspirowskiej sceny. Szekspir, tworzący w epoce Odrodzenia, w okresie wyzwalania się państwa z pod opieki kościoła, postawił na piedestał indywidualność, bo państwo ostatecznie składało się z garści jednostek, które w owej chwili wstępowały na arenę dziejową, rozwijając cały przepych sił wewnętrznych. Potężna indywidualność przebijała się we wszystkiem. Tłum był w pogardzie. Machiawel deptał go i wskazywał panującym, jak go można oszukać. Michał Anioł pod kopułami Watykanu unieśmiertelniał ideał indywidualnej potęgi. U Szekspira masa występuje zawsze, jako tłuszcza ciemna, głupia, bez przekonania; nie stanowi nawet tła w jego dramatach. Jeżeli się już zjawia na scenie, to po to tylko, aby skonstatować, jak jest niską i godną pogardy w obec potężnej jednostki. Jego osoby nic nie robią dla ludu z miłości ku niemu. Jeżeli ukazuje nam działacza społecznego, to motorem.jego czynności jest duma, ambicya, poczucie obowiązku, sprawiedliwość, zawsze coś, co czerpie z siebie, a nie z tłumu.
My przeżywamy chwilę inną. Na Zachodzie od czasu francuskiej rewolucyi masy w zrastają w siłę i świadomość, i każde niemal dziesięciolecie świadczy o tem, że wydobywają się co raz więcej z pod opieki państwa. I kiedy tam metą rozwoju historycznego była indywidualność, tu stanowi ją tłum, który ostatecznie składa się z jednostek dalekich od miary Fidyaszowej.
Ta faza zbyt jest oddaloną i różną od tamtej, aby ją mogła w zupełności zrozumieć i odczuć.
Jeżeli przejdziemy do przedmiotu bliżej nas obchodzącego, do krytyki literackiej, znajdziemy piętno, wyciśnięte przez te odmienne stosunki.
Już przy rozbiorze prac z piątego i szóstego dziesiątka naszego stulecia wskazaliśmy na wpływ nowych tych pierwiastków społecznych, które znalazły swój wyraz w uzależnieniu geniuszu od warunków otoczenia. To, co tam było w zarodku, teraz rozwinęło się w pełni.
Zresztą wogóle we wszelkich dociekaniach naukowych zdolność syntetyczna zeszła na plan drugi, a wysunął się naprzód, że użyjemy przenośni, tłum faktów i fakcików.
Obecnie chodzi o to, aby każde włókno, każdą niemal komórkę Szekspirowskiej poezyi oprzeć na podstawach ścisłych, pewnych, stwierdzonych analitycznem dochodzeniem.
Poczęto, wnikać w bezpośrednie stosunki poety; rozbiera się wpływy drugorzędne, mogące objaśnić ten lub ów szczegół jego twórczości; charakterystyka postaci trąci mieszczaństwem.
Znamiennem w tym kierunku dziełem jest „Shakspeare — Studien“ Gustawa Rümelina, które pojawiły się r. 1866 w Stuttgarcie (r. 1873 powtórnie wydane).
O mrówczej pracy nad kreacyami poety świadczą studya wydawane staraniami towarzystw Szekspirowskich. Tu zasługują głównie na uw agę monografie psychologiczne, stwierdzające, że Szekspir mimo całego uroku szaty poetyckiej i zadziwiającej mocą nadzwyczajną wyobraźni nigdy nie zbacza z drogi empirycznej psychologii. Na znaczenie to kreacyi Szekspira kładą współcześni szczególny nacisk.
Oba te rysy, obniżenie wartości arcydzieł, Szekspirowskich, oraz analiza szczegółowa dramatów, dają się spostrzegać i w pracach, pojawiających się u nas.
O ile drugi ten kierunek wywarł wpływ dobroczynny, bo ostatecznie wprowadził w niebogatą naszą literaturę Szekspirowską metodę naukową, o tyle pierwszy, znajdujący się pod wpływami zagranicznymi, nie zupełnie samodzielny, a więc z konieczności graniczący z przesadą, przysporzył prace, traktujące rzecz powierzchownie, często wprost niedbale, zdradzające poglądy wązkie, upodobania szlacheckie lub mieszczańskie, brak odczucia estetycznego i wiedzy psychologicznej.
Swoją drogą prądy dawne nie odrazu ustąpiły.
W pracach na polu naszej Szekspirowskiej literatury z tego okresu na pierwszy rzut oka przedstawia się duża rozmaitość, dowodząca, mimo wszystkiego, że geniusz angielskiego dramaturga, budzi co raz większe zainteresowanie.
Wyrazicielem kierunku, który w Niemczech przedstawiał Gustaw Rümelin, u nas jest Kazimierz Stadnicki. Obok niego St. Tarnowski streszcza wyżej wspomniane „Shakspeare — Studien“, nie zupełnie jednak zgadzając się z autorem. Piękne studyum o Koryolanie świadczy, że liczy się do wielbicieli muzy Szekspirowskiej. St. Krzemiński sądzi Szekspira, jako realistę par excellence; w studyach swych dowodzi, że poeta, malując najidealniejsze światła w charakterach swych postaci, nie zamykał oczu na cechy ziemskie, często wprost szpetne. Struwe znajduje się jeszcze pod zaklętym wpływem filozofii niemieckiej. Lubowski podaje w zarysie studyum Taine’a. Spasowicz kreśli wizerunek Hamleta z punktu widzenia społeczno-psychologicznego. Kraszewski w swem wielkiem wydaniu dramatów Szekspira objaśnienia swoje, jakoteż wstęp, opiera na dziełach licznych pisarzy, a w listach do Kłosów śledzi za postępem studyów Szekspirowskich za granicą. I drobiazgowa analiza znajduje swych rzeczników. St. Koźmian zatapia się w utworach Szekspira, w dokumentach po nim pozostałych, w celu udowodnienia katolickości poety. W innem studyum wykazuje pierwiastki dziejów naszych, które posłużyły jako materyał surowy do „Burzy“ i „Powieści zimowej“. Dr. A. Rothe i J. Kotarbiński zapuszczają skalpel psychiatryczny w duszę Lira.
Kazimierz Stadnicki napisał cały szereg Szekspirowskich studyów. Przegląd Polski z r. 1874 mieści pracę jego o tragedyi „Makbet“.
W studyum tem bierze sobie autor za zadanie obniżyć estetyczną, a poniekąd i dramatyczną wartość Makbeta i Lady.
„Oboje małżonkowie, powiada, są niczem mniej, jak tragicznymi, przeciwnie, są oni w całem znaczeniu słowa pospolitymi zbrodniarzami“. Nie zgadza się na to, aby Makbet pierwiastkowo był szlachetnym bohaterem, iżby wróżki dopiero obudziły w nim zamiar zamordowania króla. — Owszem, zapytuje, w jakim celu występują. Jak niskiej duszy jest Makbet, dowodzi zresztą fakt, że zbywa mu na wyrzutach sumienia, a jeżeli tu i ówdzie budzi się ono, to przemawia ustami jego sam poeta, bo „kto z rozrzewnieniem wysławia cnoty Dunkana, ten go we własnym domu skrytobójczo nie zamorduje“.
Scenę w komnacie Dunkana i słowa Makbeta: „Czemuż, gdy tak potrzebowałem boskiej opieki, amen utkwiło mi w gardle“ objaśnia autor jak następuje: „Scena ta i słowa stawiają go na równie z pierwszym lepszym zbójcą włoskiej ziemi, co napada podróżnych, odmawiając przy tem różaniec“. A już, jak twierdzi, poważna tragedya ustaje z chwilą, gdy Makbet „skrytobójca i którego miano za takiego, zostaje bez śladu oporu ogłoszony i ukoronowany królem. Akcya takowa wkracza w zakres teatru maryonetek lub cyrków końskich“.
Analizę czynności bohatera w dwóch ostatnich aktach uważa za niemożliwą, albowiem Makbet w tych scenach, „sam nie wie czego chcieć ma“. W ogóle zaś mniema o Makbecie, że wcale nie posiada przymiotów, któreby go kwalifikowały na tragicznego bohatera. I to jest, zdaniem autora, kardynalny błąd tego dzieła, którego nawet geniusz Szekspira zgładzić nie zdołał.
Lady Makbet odmawia cechy tragicznej w raptownem postanowieniu zgładzenia Dunkana, które w niej błyskawicznie powstało na wiadomość o jego gościnie. Małżonkę potężnego tana stawia na jednym poziomie z żoną „pierwszego lepszego bandyty“.
O scenie sonambulicznej twierdzi, że jest tylko polem popisu dla pierwszych artystek. Pominąwszy to, nie ma pod względem dramatycznym i psychologicznym wielkiego znaczenia.
Rzecz całą kończy słowami, któremi prawdopodobnie pragnął zrehabilitować geniusz Szekspira: „Szekspir pewny geniusza swego nie schodził z drogi pospolitości; ujmował, co tam spotkał, we lwie swe pazury, otaczał złotem pióra swego... Pospolitość mimo to została pospolitością; ale dzięki jemu na scenie przybiera pozory piękności“.
W studyum swem o „Antoniuszu i Kleopatrzeu nie sądzi Stadnicki, aby Antoniusz był pochłonięty jedynie namiętną miłością. Mniema, że w zbliżeniu się z Kleopatrą nie małą rolę odegrały czynniki polityczne: one zarówno utrzymują go przy czarodziejce. Że zaś dał się porwać do tego stopnia, tłumaczy temperamentem Cezarowego ulubieńca, który i w Rzymie jeszcze słynął ze swych nocnych orgii i wybryków. Ucieczkę z pod Akcyum uważa za jedną z tajemnic historycznych; kładzie ją na karb niedostatecznej odwagi, którą przytłumiły lata i niepowodzenie. Wogóle w przeciwstawieniu do zapatrywań dotychczasowych przypisuje mu dużo zimnej rachuby.
Kleopatra jest niczem mniej, jak miłosną heroiną: nigdy nie występuje, jako kobieta kochająca; mądrość objawia tylko w sprawach osobistych. Przypisuje jej autor zazdrość, której towarzyszy zalotnictwo, posunięte do ostatecznych granic. Nie zgadza się na określenie tego charakteru, jako „królowej w każdym calu“. Jej królewskość, zdaniem autora, pierwszy raz wychodzi na jaw dopiero w chwili skonu Antoniusza, kiedy korzy czoło przed jego wielkością i zamyśla o samobójstwie. W chwili skonania widzimy „dziecinną naturę czarodziejki“, która zazdrości Iras, że pierwsza ujrzy kędziory Antoniusza.
O całości tej sztuki twierdzi, że Szekspir, który tak zimno w innych dramatach analizuje epokę, tu jest zupełnie odurzony, oczarowany niemal. „Poeta tu oraz historyk w żadnym innym dramacie nie wzniósł się do takiej wysokości“.[51]
„Romea i Julii“ nie uważa autor za szczytny hymn miłości, za jaki ogólnie uchodzi. Romeo kocha nie po raz pierwszy, co zaś do Julii, nie wiadomo, ale i tu miłość mogła mieć już miejsce. Zresztą miłości prawdziwej poświęcono tylko kilka scen, ślub bowiem, zdaniem autora, wprowadzę dramat w nową fazę. Odtąd Romeo i Julia nie są już kochankami, ale „wobec kościoła, prawa i świata, małżonkami“. Teraz romans, który zakrawał na tragedyę, traci swe znamię. Wszystko rozchodzi się o wypełnienie obowiązku, co nie może być przedmiotem dla tragedyi, jeżeli nie zachodzi konflikt z drugim obowiązkiem, Jeżeli jednak ma być „Romeo i Julia“ tragedyą, to niezaprzeezenie należy do rzędu fatalistycznych. Ów fatalizm, ciążący na obu kochankach, przeprowadza poeta w najdrobniejszych szczegółach z zadziwiającem mistrzowstwem.
Julia, w analizie autora traci wiele idealności. Razi go nap. nieuszanowanie spowiedzi ze strony 14-to letniego dziewczęcia. Wskazuje na zmysłowość, objawiającą się w stosunku do Romea.
W pracy tej znajdujemy także genezę dramatu, przeprowadzoną w szczegółach. Autor rozpowiada o źródłach włoskich, hiszpańskich, francuskich i angielskich; za główne atoli uważa nowelę Ludwika do Porto. Mimo jednak korzystania z dzieł tak wielu, jest przecież w tej sztuce wiele rzeczy, należących do samego poety.
Przedewszystkiem więc mistrzowskie uwidocznienie fatalizmu, potem postać Mercucia, barwa lokalna, w końcu kontrast między dwoma rodzinami, znakomicie skreślony[52]
„Kupiec wenecki“ już w tytule otrzymał od autora nazwę farsy.
Za taką, powiada, uznał go już „uczony i bystrooki“ Rumelin.
Wszystko byłoby tu na swojem miejscu, gdyby powiastka o trzech szkatułkach, która z historyą Szyloka organicznie jest spojoną, była tylko udramatyzowaną bajką...
Ale w „Kupcu Weneckim“ występuje świat realistyczny: bankructwa, jurystyczne wywody i wykręty, łakomstwo, kradzież, zmiana religii.
To właśnie połączenie obu pierwiastków, powiastkowego i ściśle realistycznego, skłania autora do zarzutów.
„Kupiec Wenecki“, zdaniem autora, jest mistrzowską farsą, jak „Sen nocy letniej“ lub „Burza“ niedoścignionym dramatem czarodziejskim.
W utworze tym wykazał Szekspir, czem winna być farsa skończona.
„Porcya“ odgrywa rolę owej czarodziejki, która występuje we wszystkich farsach w postaci opiekuńczego anioła, ale, kiedy tam jest ona zazwyczaj nudną, „Porcya“ Szekspira, póki zmysłu estetycznego ludziom nie zabraknie, żyć będzie w niespożytym blasku i uroku.
Skłonność jej do Bassania zbliża Porcyę jeszcze więcej do owych czarodziejek dawnych fars; i one nie były wybrednemi w wyborze kochanków.
Wystąpienie dwóch książąt rycerzy, starających się o rękę Porcyi, nazywa autor pełną poezyi buffoneryą. To, że książę Aragonii, otwierając srebrną szkatułkę z napisem „kto mię wybierze, uzyska to, na co zasługuje“, znajdzie w niej wizerunek błazna, ma być rysem ponuro — melancholijnym, który całą farsę uszlachetnia i z nią licuje.
Bardzo nadaje się do farsy śpiący na ławie „głopkowato-nerwowy Antonio“.
Niżej jeszcze od Antonia stawia autor Bassania, narzeczonego Porcyi.
Lorenzo, to szkic nader lekki. Wszystko, czego dokonywa wespół z Jessyką, stosuje się doskonale do szranek farsy. Jessyka natomiast rozwiązłością, dochodzącą do ostatnich granic, nie powinna mieć miejsca w farsie. Słowa, jakie rzuca ojcu po pożegnaniu: „Jeżeli szczęście sprzyjać mi będzie, stracę ojca, a ty dziecię“ dowodzi zupełnego braku serca.
Szylok, zdaniem autora, nie jest bynajmniej jedną z najpotężniejszych i najgłębiej obmyślanych kreacyi Szekspira.
Przedewszystkiem postać ta nie jest samorodnym tworem poety. Rys Szyloka, wychodzący na jaw w scenie, w której odrzuca potrójnie ofiarowaną mu kwotę w zamian za odstąpienie od wykonania warunku, zastrzeżonego w skrypcie, wzięty jest z noweli włocha Jana Fiorentina. Nadto współczesny Szekspirowi Marlow obrobił ten sam temat w dramacie p. t. Żyd maltański. Dalej twierdzi autor, że Szylok kreślonym jest rysami umiarkowanymi i trzyma go poeta w umiarkowanej temperaturze. Z małymi wyjątkami występuje jako kupiec-spekulant. Łakomstwo i nienawiść do chrześcijan równoważą się w nim. Że nie jest fanatykiem, za jakiego ogłosiła go krytyka, dowodzi żal, wybuchający w nim, po ucieczce córki; nie tyle płacze po dziecku, jak po dukatach. Toż samo w scenie z Tubalem. Całą nienawiść ku chrześcijaństwu skupia, jako kupiec, na Antoniu, który mu poprostu psuje interes.
Cały dramat świadczy o bezstronności, właściwej geniuszom; dostaje się tu za swoje nie tylko żydowi ale i chrześcijanom.
Co się tyczy żądania wycięcia funta mięsa, jest ono, zdaniem autora, żartem, i seryo traktowanem być nie może. Przez to nie podobna go brać na dowód tego, że Szekspir wcielił w Szyloku nienawiść ku chrześcijaństwu.
W końcu, słów parę poświęciwszy śmiesznej w swej roli radzie weneckiej, którą wyprowadza z zakłopotania obcy młody rabulista, kończy autor swe studyum wyżej zaznaczonem twierdzeniem, że „Kupiec Wenecki“ zakresu farsy nie przekracza i głębszej idei napróżno w nim szukać.[53]
„Nieporozumienia“ (Komedya pomyłek). Materyału do tej sztuki zaczerpnął Szekspir z „Menechmi“ Plauta. Ale komedyę Rzymianina poeta angielski podwoił, dodając dwom podobnym braciom bliźniakom dwóch podobnych do siebie służących. I przez to sytuacye tamtej w zrastają tu do „formalnego wiru i chaosu“. Autor pozostawia nierozstrzygniętą kwestyę, czyli te zboczenia są wymysłem Szekspira, czy też tylko przejęte z komedyi włoskiej. W każdym razie „silna dłoń, co kieruje tym wirem, rzutność genialna, która na tle tragicznem... buduje szaloną komedyę i tak najsprzeczniejsze żywioły w jedność spaja, Szekspirowi tylko przypisać można“. Komedya Plauta winna być umieszczona na szczeblu wyższym od Szekspirowskiej, jeżeli za probierz wartości wziąć „zdolność wywołania wielkiego wrażenia pojedyńczymi środkami“. Zresztą w komedyi angielskiego poety sytuacye tak są naprężone, że tragizm wisi niemal na włosku.
I pod estetycznym względem Plautus, zdaniem autora, wyżej stoi od Szekspira, co szczególniej daje się widzieć w sposobie, w jaki przeprowadzili obaj zetknięcie się nieżonatego bliźniaka z żoną brata swego. O scenie tej u Szekspira czyni uwagę autor: „Cóźby nastąpiło, gdyby mąż... wyparł gwałtem w rota domu swego i zoczył obok żony własny swój konterfekt. Mógł na ten widok dopuścić się w szale rozlewu krwi lub wpaść w rzeczywiste obłąkanie“. Sytuacya naprężona do tego stopnia, powiada, nie nadaje się do ram komedyi.
Zresztą obie komedye chromią na niepodobieństwo obranego przedmiotu, czego uniknął Francuz Regnard, w komedyi swojej p. t. Les-Ménéchmes. W przeciwieństwie do Szekspira, który rozszerza tylko rozmiary głównych sytuacyi, zaczerpniętych z Plauta, idzie Regnard własną obraną drogą.
Szekspir do komedyi swojej wprowadza pierwiastek tragiczny. Egeon, ojciec bliźniaków, skazany na śmierć w opowiadaniu swych cierpień zdradza nawet reminiscencye z Komedyi Danta. Mówi podobnie, jak Franceska di Rimini w pieśni piątej Piekła.
Poemat ten, wnioskuje autor, musiał być znanym Szekspirowi.[54]
„Wiele hałasu o nic“. Za główną zaletę tego utworu uważa autor mistrzowskie skierowanie materyału iście tragicznego w szranki wesołej komedyi. Do cech zaś ujemnych zalicza przedewszystkiem nieprawdopodobieństwo, tkwiące w potwarzy, której ofiarą pada anielska Hero. Również przeczy naturze stosunek jej do Klaudia, który szuka w małżeństwie nie miłości, lecz posagu, co przybiera u niego rozmiary niemal cyniczne.
Postacie Beatryx i Benedykt nie są, jak sądzi autor, ściśle związane z akcyą komedyi, stanowią tylko epizod, to zaś sprzeciwia się prawidłom dramaturgii. Poeta wprowadził je, aby rozjaśnić ponury widnokrąg, ale ani Beatryx ani Benedykt uwagi widza na sobie nie zatrzymują.
Zresztą w przeróbkach współczesnych, mających na celu zastosowanie ich dyalogów do sceny dzisiejszej, usunięto wiele wyrazów, obrażających przyzwoitość. Autor robi uwagę, że, jeżeli już Beatryx i Benedykt kłócą się, nie powinni przecież przed obcymi siebie poniewierać. A już szczytem złego smaku jest rozprawa o niezdrowym oddechu. W końcu zaznacza, że lubo pomysł humorystycznej pary jest oryginalnym płodem muzy Szekspirowskiej, tło do tej komedyi zaczerpnął poeta z nowelli Włocha Bandello.
Nowella ta, zdaniem autora, nosi cechy większego prawdopodobieństwa, niż komedya do której dostarczyła materyału.[55]
„Recepta na złośnicę“. Autor pozostawia nie rozstrzygniętą sprawę, czy Szekspir jest właściwym autorem tej komedyi. Zaznacza tylko, że wyszła drukiem r. 1594, i że w krótkim czasie doczekała się drugiego i trzeciego wydania, nareszcie r. 1628 wciągniętą została w wydanie folio wszystkich dzieł dramatycznych Szekspira.
Zresztą za autorstwem Szekspira przemawia chyba mistrzowskie przeprowadzenie i styl sztuki przedwstępnej, wybór przedmiotu oraz kunsztowne wcielenie do sztuki komedyi Ariosta „Suppositi“. Również charakterystyka „Petrukia“, arcydzieło w swoim rodzaju, przemawia za poetą. Szczególniej po mistrzowsku uwydatnioną jest w Werończyku pewność siebie, co najmocniej uderza w akcie II. scenie I. Scenę tę nazywa autor najpiękniejszą w sztuce, a pomimo niektórych rubaszności w dyalogu, zalicza do najpiękniejszych w komedyach Szekspira. Podkreśla również moment oświadczyn.
Katarzynę cechuje cynizm. Odpowiedzi jej, powiada autor, są śmiałe, często niegrzeczne w najwyższym stopniu, a przecież przebija w tem wszystkiem pociąg, jaki czuje do Petrukia. Z pośród innych kobiet komedyi Szekspira wyróżnia ją oddanie się człowiekowi, którego wyższość uznała, inne bowiem kobiety w tym rodzaju utworów Szekspirowskich kochają namiętnie nędz ne lub upośledzone indywidua.
Od chwili ślubu rozpoczyna się „poprawa złośnicy“. Część ta nie ziszcza oczekiwań, które pierwsza wznieciła. Charakterystyka zniża się do poziomu, akcya kuleje, ostateczne rozwiązanie nie zadawalniające. Tylko scena 2 aktu III-ego, kiedy Petrukio porywa małżonkę wprost od ołtarza, nie czekając uczty ślubnej, stoi na wysokości poprzednich.
Sposób poskromienia niesfornej Kasi nie przemawia do autora. Spodziewał się po Szekspirze, iż ten da inne środki w ręce Petrukia, że to będzie więcej wpływ moralny i umysłowy.
Poeta owszem ze wszystkich powieści, wybrał te, które kwestyę rozwiązują w sposób najbardziej brutalny. Co zaś najwięcej oburza, to cynizm, z jakim Petrukio wyraża się o małżonce, porównywając ją do sokoła, którego głodzić będzie póty, aż go nie ułaskawi.
Katarzyna przystaje na wszystko. Daje odpowiedzi twierdzące na zapytania bez treści. I to ma być moralną poprawą, zapytuje autor, to — rozwiązaniem psychologicznego problematu.
W końcu stawia taki dylemat. Albo Katarzyna rzeczywiście stała na poziomie zwierzęcia, które można była poskromić brutalnością, w takim razie nie może być bohaterką komedyi, bo tu winny być przedstawione przymioty i przywary ludzkie. Albo też była inteligentną, i tylko znarowioną. W tym ostatnim przypadku umyślnie poddała się mężowi w tem przypuszczeniu, że tyrania, do tego stopnia posunięta, długo trwać nie może, a wtedy „biada mężowi, który w żonie człowieczeństwa nawet szanować nie umiał, stawiając ją na równi z bydlęciem“.[56]
„Król Lir“, mniej od innych dramatów nastręcza pola do głębszych estetycznych studyów, lubo akcya rozwija się, na gruncie arcyrealistycznym — są słowa autora.
Za główną zaletę tej tragedyi uważa Stadnicki jednolitość, która bije ze wszystkich postaci: są one najzupełniej przystosowane do otoczenia, które je wydało.
Główna zaś jej wada tkwi w niezdolności obudzenia najmniejszego współczucia, ni dramatycznego, ni takiego, które wzbudza ciężka niedola, lub odznaczająca się czemkolwiek osobistość.
Książę Albanii, natura bierna, najzupełniej ulega swej małżonce.
Trefniś królewski sprawia na autorze smutne, prawie odpychające wrażenie. Sądzi on, że dotkliwe sarkazmy, którymi raczy swego pana, nie wychodziłyby z ust błazna, gdyby błąkający się król posiadał był jeszcze władzę.
Hrabia Kent zyskuje sympatyę głównie przez niezachwianą wierność dla króla, ale znowu ściąga naganę, gdy traci umiarkowanie w czasie poselstwa do Regany.
W Kordelii chwali autor dobroć, przywiązanie do ojca i łagodne usposobienie, nie może jej jednak wybaczyć oporu, który przebija się w scenie rozdziału państwa. Powiada, że nie byłoby nic złego, gdyby rozradowała ojca pięknym frazesem, którego ten wymagał, ile że, jako niezamężna, nie popadłaby w przesadę, którą sama gani w siostrach, gdy te, mając małżonków, zaręczają, że tylko ojca darzą miłością. Tego rodzaju postępowanie dowodzi braku wyrozumiałości, oraz chętkę postawienia na swojem. Nie oddaje autor również pochwały dalszemu jej postępowaniu. Ostatecznie robi zmianę wcale niezłą; poślubia króla francuskiego.
W wylądowaniu wojsk widzi autor raz obronę króla, co pochwala, potem zaś własne familijne sprawy, co znowu potępia.
Epizod z hrabią Gloster przejął Szekspir z romansu Sidneya p. t. „Arkadia“. Zdaniem autora, fragment ten tragedyi nie dosięga swego źródła. Sidła, nastawione przez Edmunda bratu, są zbyt przezroczyste i wprost niezgrabnie położone. Ofiary podstępu sobie winę przypisać winni. Z drugiej strony trudno się bardzo oburzać na Edmunda, kiedy weźmie się pod uwagę epokę, która go wydała.
W postępowaniu Edgara nie wszystko jest wyraźne. W pomyśle udawania warjata widzi autor chęć poety wprowadzenia na scenę mieszkańca domu obłąkanych oraz wystawienie na śmiech demonologii.
Nieprawdopodobnem jest niepoznanie syna przez ojca, mimo jego ślepoty.
Najmniej udałą jest scena zamiaru samobójstwa, która rodzi się w Glosterze; mało jest w niej prawdy, a nadto odciąga uwagę widza od akcyi głównej. Niedola bowiem, jaka godzi w Glostera więcej posiada dramatycznej siły niźli swary króla o ilość sług.
Król Lir nie należy do żywiołów dobrych; nie jest bynajmniej męczennikiem i ofiarą swej dobrotliwości. To swoje powiedzenie motywuje autor jak następuje. Przedewszystkiem nie było ofiary ni daru ze strony króla. Córki jego były prawymi dziedzicami korony Brytańskiej, a król, zrzekając się formalnie tronu, przy swych tyrańskich nawyczkach, mógł dalej panować, lubo bez oznak królewskich. Postępek córek starszych względem ojca był niecnym i srogim, ale nic w tem nie było niewdzięczności, wkraczającej w zakres tragedyi.
Scenę abdykacyi, w dosłownem jej rozumieniu, nazywa niedorzeczną, na co już wskazali, jak powiada, Goethe i Rümelin. Na obronę Szekspira jednak przytacza, że całe to zrzeczenie się tronu i rozdział państwa miało być żartem ze strony króla, zresztą wziął ją Szekspir żywcem z kroniki Holinsheda. Ma oraz duże znaczenie w sztuce. Odkrywa głąb duszy Lira, który znieść nie może oporu, jest nieprzystępny uczuciom ludzkim, a w dzieciach chce mieć niewolników.
W toku dalszym w liczbę właściwości Lira kładzie niepohamowaną dumę oraz nieudolność stosowania się do położenia.
Dramat dochodzi swej pełni w scenie, gdy starzec dowiaduje się, że Regana odwiedziła hr. Gloster, nie chcąc u siebie przyjmować ojca (akt II, scena 4).
W czułem i uprzejmem powitaniu Regany tudzież w rzuceniu klątwy na nieobecną Goneryl widzi autor jeno chęć zatrzymania władzy, lub bodaj jej cienia.
To, że Lir w czasie swych borykań z niedolą tu i ówdzie wypowiada myśli zadziwiające głębią i nagością prawdy, uważa za dostateczny dowód, że natenczas nie miał pomięszania zmysłów. Później przyznaje w nim chwilowe obłąkanie, a chwilowe dlatego, że są momenta, w których występuje na jaw skrucha.
Odmawia autor Lirowi prawa zajęcia poczesnego miejsca obok Prometeusza, do tego bowiem nie upoważnia jeszcze „kilka godzin spędzonych na pustyni przy konstytucyi olbrzymiej w otoczeniu wiernych sług“. Go się zaś tyczy cierpień duszy, to te nie płynęły ze źródła czystego; początek im dała żądza wszechwładztwa, i przez to współczucia naszego zdobyć nie może.
Rozmowa króla z Kordelią w więzieniu nie sprawia łagodzącego wrażenia: kontrast tu zbyt krzyczący. Śmierci króla zbywa na dramatyeznem umotywowaniu; a nie spowodowało jej wycieńczenie sił, bo miał ich dostatecznie, by zabić mordercę Kordelii.
Goneryla Regana nic nie mają wspólnegoz potężnemi kobietami klechd północnych. Są ta kłótliwe, niecne, srogie gospodynie.
Edmund za lekko jest szkicowany. Ostatnia jego słowa, dowodzące, że miał okruszyny serca, uważa autor za zupełne niezgodne z istotą charakteru.
Studyum swoje kończy uwagą, że dram at ten najmniej kwalifikuje się obecnie do wystawienia na scenie. Jest tam wiele rzeczy, które nie tragiczne, ale wprost męczące sprawiają wrażenie, nir na dzisiejszej scenie, jak twierdzi autor, schodzi na postać starego gderacza, który zaledwie politowanie i chwilowo odrazę, ala najczęściej wielkie nudy wzbudza.[57]
W „Wesołych kumoszkach z Windsoru“ poeta, niedopiął celu, jaki sobie zakreślił przy pisaniu tej farsy. Nie stworzył Falstaffa zakochanego, jak tego wymagała od Szekspira królowa Elżbieta; jest tam raczej Falstaff w kłopotach pieniężnych. A co ważniejsza „nie śmiech, raczej politowanie pomimo swej nikczemności wzbudza“.
Akcya w tej komedyi razi nieprawdopodobieństwem, monotonnością, niezgrabnem zawiązaniem intrygi. Za to charakterystyka w wielu miejscach mistrzowska. Da się to powiedzieć szczególniej o niektórych scenach z Falstaffem. Wogóle jednak komedya ta jest tylko farsą.
Przedmiotu do „Wesołych kumoszek z Windsoru“ zaczerpnął poeta z tragedyi księcia brunświckiego, p. t. „Tragedya o cudzołożnicy“ tudzież z powieści włochów: Jana Fiorentina i Straparola. Tym razem, jak twierdzi autor, poeta bynajmniej nie uszlachetnił zaczerpniętego materyału. Ford nie odbiera zasłużonej kary, a zajście z koszem mniej razi w tragedyi, tam bowiem w miejscu otyłego Falstaffa występuje młody student, „który mógł się wygodnie w koszu ukryć“, tamten zaś „był w niebezpieczeństwie uduszenia się“.
W nowellach włoskich, przedmiot ten występuje w formie nierównie delikatniejszej. Ze Szekspir zdarzenia tam opowiedziane przeistoczył odpowiednio do ram farsy ludowej, było to rzeczą konieczną, ale „czy przeistoczenie podobnie delikatnej tkaniny poprzednika było godnem pióra wielkiego poety?“.
Uważają Szekspirowi za zasługę, że farsą „Wesołe kumoszki z Windsoru“ zbliżył się do sfer mieszczańskich. Autor sądzi przeciwnie, że farsa ta „wydaje się jakoby satyra na ówczesny stan mieszczański“. Sprawowanie się wszystkich niemal osób, ów bal bachowy, czarodziejki, gnomy, porwanie dziewczyny — „wszystko to są rzeczy, których samo wspomnienie przejąć może zgrozą uczciwego mieszczanina“. Jedyną światłą postacią na tle zbrukanem jest Anna. O kumoszkach zaś, paniach Ford i Page, powiada autor, że nie są bynajmniej wesołe, są to raczej złe kumoszki. Psota, jaką wyrządzają Falstaffowi, dostała mu się niezasłużenie.
W farsie tej, robi w końcu uwagę autor, sympatye poety leżą po stronie szlachty, czego dowodem postać Fentona, który łączy w sobie szlachetność, skromność, szczerość, uczciwość: Przy każdej sposobności poeta ceni wysoko szlachectwo.[58]
K. Stadnicki stanowi niejako reakcyę w stosunku do studyów z najbliższej mu doby. Tam mistrz był wielbiony bez końca, a plamy, które spostrzegano na słońcu, były niczem w porównaniu z tem, co wynoszono pod niebiosa. Od czasu pojawienia się „Shakspeare-Studien“ Rümelina zaczęto krytyczniej odnosić się do arcydzieł Szekspirowskich. Weszło nawet w modę ganić Szekspira.
Stadnicki jest poniekąd wyrazem tego kierunku u nas, na co już powyżej zwróciliśmy uwagę. Stara się on potępić to wszystko, co przed nim budziło najżywsze zachwyty i dytyramby. W kreacyach Szekspira widzi często brak pierwiastków moralnych, dramatyzmu, scenicznych kwalifikacyi, a nawet zaznacza tu i ówdzie nieprawdopodobieństwo, niedostatek psychologii.
Ocenia dramaty Szekspira miarą, jaką zwykliśmy widzieć u recenzentów, krytykujących spółczesne powieści z życia drobnej szlachty lub mieszczaństwa. Mamy tu takie określenia, jak osoba niezamężna (Kordelia), swarliwe gospodynie (Regana i Goneryl), żona bandyty (Lady Makbet), stary gderacz (Król Lir). A już nie wiemy co powiedzieć o radach, udzielanych Szekspirowi, jak powinni czuć i postępować jego bohaterowie, aby stanąć na wyższym szczeblu drabiny etycznej.
Co zaś najbardziej... nie tyle może zdumiewa, ile budzi uśmiech, to ton, którym Stadnicki przemawia. Zdawać by się mogło, że Szekspirek ze swymi liliputami nie sięga nawet do kolan w znajomość ludzi, poczucie i treść moralną zasobnemu autorowi.
Jako źródło reakcyi, reprezentowanej u nas przez Stadnickiego, wskazaliśmy odmienność okresu. Karłowatość i krótkowzroczność, którą zdradza autor, a która nie pozwoliła mu odczuć i zrozumieć tytaniczne postacie Odrodzenia, po części przyszły doń z zewnątrz. Jemu przecież przypisać należy, że tak się w umyśle jego wygodnie rozsiadły, a przybrawszy rozmiary niemal potworne, dotyla nim owładnęły.[59]
Kierunek, któremu hołdował K. Stadnicki w swych studyach o Szekspirze, nie znalazł u nas zwolenników. Od niego się rozpoczął, i na nim skończył. Nasi pisarze zwracali oczy w inną stronę. Potęgi i olbrzymiej wartości kreacyi albiońskiego mistrza nie podkopują wątpliwą krytyką. Owszem na tych właśnie pisarzach zagranicznych sądy swe kształcą, którzy nie kusząc się o ściąganie na poziom arcydzieł Szekspirowskich, starają się je jeno objaśnić, zgłębić, oświetlić.
Ed. Lubowski w streszczeniu swem Literatury angielskiej H. Taine’a, który i do rozbioru twórczości Szekspirowskiej zastosował swój trójkątny systemat (rasa, otoczenie, chwila), kilka stronic poświęca poglądom, jakie wielki ten krytyk francuski o Szekspirze wyraził.
Za główną sprężynę wewnętrzną, poruszającą cały mechanizm twórczy Szekspira, uważa gwałtowność. Wybitna zdolność poety to fantazya podbudzona, nie krępowana rozumem i morałem. Posiadał rzeczywiście „wyobraźnię kompletną, wszechstronną“. W tem jednem słowie zawarty cały geniusz Szekspira. A na wytworzenie się tej właściwości, która uderza ze wszystkiego, co z pod pióra poety wyszło, złożyły się trzy pierwiastki, ściśle z sobą skojarzone: rasa, otoczenie i chwila.[60]
J. I. Kraszewski w swych listach do Kłosów kilkakrotnie wspomina o nowych książkach, mających jakikolwiek związek z Szekspirem. Między innymi w r. 1872. (t. XIV. str. 171). donosi o dokończeniu tłumaczeń Szekspira, wydawanych przez Bodenstaedta. W innym liście z tegoż roku (t. XIV str. 231) przysyła wiadomość o wyjściu na świat książki Ottona Ludwika p. t. „Shakespeare-Studien“. Powiada o tej pracy Kraszewski, że wyniesiono tam „nieśmiertelnego dramatu nowego twórcę kosztem Schillera“. Spostrzeżeniom przyznaje wogóle głębokośći słuszność, nie może się jednak zgodzić, aby w Szekspirze tkwiła „absolutna i ostateczna formuła dramatycznej prawdy“, co stara się uzasadnić autor pomienionego studyum. List z r. 1874 (t. XIX. str. 284) zawiera wzmiankę o dziele Edwarda Hartmana, który w niem poddał krytyce stosunek miłosny Romea i Julii. Uczucie wiążące werońskich kochanków nazwane jest w tej pracy najczystszą zmysłowością, i jako takie ściąga najostrzejsze zarzuty. Kraszewski powiada od siebie, że „sprawa nie tyczy się wcale poety, któremu chyba wybór pierwowzoru zarzucić można“. W końcu dodaje: „Szekspir dziś, z powodu, że grozi przyćmieniem dramatycznym pisarzom niemieckim, co chwila jest napastowanym. Benedix dał hasło do tej wyprawy przeciwko niemu“.
Nie na tych jednak zbyt może ogólnikowych notatkach polega zasługa Kraszewskiego na polu niebogatej naszej Szekspirowskiej literatury.
Zawsze bezwzględny wielbiciel mistrza z nad Awonu i już w latach młodzieńczych odzywający się o nim z entuzyazmem, obejmuje Kraszewski w r. 1875 — 6 redakcyę przekładów arcydzieł Szekspirowskich. Olbrzymie to wydawnictwo, które pochłonęło nawał pracy ze strony sędziwego autora, zaopatrzył wydawca w życiorys poety tudzież w objaśnienia własnego pióra. Samo wyliczenie nazwisk autorów, których zdania i poglądy tu i ówdzie w treściwej formie przytacza, zajęłoby sporo miejsca. Dość powiedzieć, że opiera się na pomnikowem wydaniu Towarzystwa im. Szekspira w Wejmarze.[61]
Gustawa Rümelina „Shakspeare-Studien“, o których wspominaliśmy wyżej, podał w streszczeniu St. Tarnowski, nie pisząc się na wszystkie zdania, w pracy tej wyłożone.[62]
Jednym z głównych czynników, wpływających na poetę była, zdaniem Rümelina, publiczność, którą dzieli na trzy kategorye. Arystokratyczna młodzież wymagała od poety ideałów heroicznych, ludzi, stojących u steru nawy państwowej. Dla parteru i paradyzu musiał wstawiać epizody dowcipne, intermezza pełne humoru, a czasem sceny drastyczne. Prócz tych dwu żywiołów, w audytoryum znajdowali się krytycy i poeci, z którymi musiał się liczyć.
Tej okoliczności, że sztuki grywane były jedynie z rękopisów, zawdzięczać winniśmy olbrzymią płodność: konkurencyi zaś teatralnej — popęd do przesadzania pisarzy współzawodniczących teatrów w kreśleniu olbrzymich postaci, w przepychu alegoryi i t. d.
Sposób przedstawienia namiętności określa Rümelin, jako absolutną i samą w sobie, czemu winne upośledzone stanowisko poety, przebywanie ciągłe w świecie teatru, w odcięciu od życia. Stąd to u niego człowiek występuje niezależny od warunków historycznych, państwa, kościoła. Są to fenomena proste, przedstawione w całej czystości i sile.
Skreśloną jest tu również sylwetka Szekspira ze strony przecież negatywnej.
Zajęciu teatralnemu, które go zupełnie absorbowało, przypisuje niedoskonałość jego sztuk, puls przyśpieszony, wreszcie nerwowe i melancholiczne usposobienie poety.
Kończy Tarnowski streszczenie dzieła Rümelina słowami: „bez ścisłego związku ze wszystkiemi specyalnemi kwestyami i sprawami tego czasu, mógł (Szekspir) tem lepiej obrócić wzrok swobodny na to, co w charakterach jest ogólnem i nieznanem“.
W „Przeglądzie Polskim“ z r. 1878 — 9 znajdujemy samoistną pracę St. Tarnowskiego. Jest to studyum o „Koryolanie“.
Ze wszystkich arcydzieł Szekspirowskich „Koryolan“ zatrzymał dłużej uwagę znakomitego pisarza.
W dramacie tym występuje żywioł arystokratyczny, w szlachetnem tego słowa znaczeniu, obdarzony najczystszą chęcią pracy społecznej, a ginący bez tego użytku, jakiegoby spodziewać się odeń należało, przez dumę, która nie potrafiła się nagiąć, kiedy tej ofiary zażądała korzyść kraju. O tej skazie wielkiego Rzymianina mówi autor z szczerym żalem.
„Koryolan“, to dramat oparty na charakterach, ale „przez te charaktery... przebija i działa sprzeczność i namiętność różnych społecznych stanowisk; ich wzajemny stosunek i walka jest rdzeniem i istotą dramatu“.
Występują tu „dwie siły, dwa pierwiastki (arystokracya i demokracya); ich nienawiść i ich walka“. Z jednej strony widzimy dostatek i zbytek, z drugiej głód i nędzę. „I za tę istotę rzeczy... za ten koniec nitki, za którym się cały kłębek rozwija, chwyta Szekspir ręką śmiałą i pewną.... I schwyciwszy, rozwija, pokazuje, tłómaczy kłębek cały ze wszystkiem, co się w nim dzieje“.
Naukę moralną, jakąby można wysnuć z tej sztuki, zamyka autor w słowach: „arystokracye gubią swoją Rzeczpospolitę przez dumę, demokracye przez zazdrość“.
Do stworzenia dramatu dochodził poeta przez nie dużą znajomość historyi rzymskiej, historyi miast włoskich, Florencyi zwłaszcza; zresztą pomocną mu była intuicya.
Charakterystyka osób i ludu w pomienionem studyum odznacza się siłą i subtelnością. Wprawdzie nie znajdujemy tu tego pogłębienia psychologicznego, które należy zawsze uwzględniać przy rozbiorze kreacyi Szekspirowskich, nie ma schodzenia na dno duszy ludzkiej, gdzie mniej światła a więcej cienia, co wielki znawca łona człowieczego, twórca Hamleta i Otella, w każdej niemal postaci uwidocznia. Za to charakter oddany należycie, autor stawia nam przed oczyma rysy, które zaledwie odczuć się dają, budząc bezwiedną sympatyę lub niechęć.
Studyum St. Tarnowskiego daje przeto rozbiór charakterów, nie zaś analizę uczuć i namiętności.
Wizerunek Koryolana przedstawia się jak następuje: „Zapalczywy, namiętny z natury, szorstki i rąbiący prawdę, jak żołnierz, otwarty zawsze, jak człowiek honoru i pogardzający do najwyższego stopnia... Wojna, to jego żywioł i namiętneść... Posiada dumę, ale w dumie jego jest wielkość“. Ową wielkość, cechującą dumę Marcyusza, określa autor słowami: „Nęci go zasługa wałki, bohaterstwo, ale nie dowództwo. Kiedy czuje, że jest, jakim być powinien, jak ze swoją naturą i zdolnością najlepszym być może, nie chodzi mu o to wcale, aby był pierwszym“. Wielkim jest nadto „przez uczucie powinności, przez karność i posłuszeństwo, a nadewszystko przez prostotę... Ta prostota jest w nim zawsze, w domu, w senacie, na boju“. Nie posiada w sobie nic małości „ani próżności, ani zazdrości, ani wyrachowania“.
Prócz tych przymiotów, cechujących, zdaniem autora, prawdziwego arystokratę, posiada Koryolan jeszcze „jakąś swoją, własną, osobistą, dziwną wstydliwość duszy, która go robi niezmiernie sympatycznym i uroczym“. Podnosi go również naturalna dobroć serca, a z żołnierzem, zwłaszcza z żołnierzem dobrym, jest „przystępny, przyjacielski, praw ie poufały... Jako wojownik i wódz nie ma sobie równego w poezyi“.
Ten obraz doskonałości rzymskiej dopełnia w końcu barwa najświatlejsza. „Kiedy ustępuje matce, jest wspaniały jak nigdy. Człowiek dumny, który przyznaje, że źle zrobił i przyjmuje upokorzenie takiego wyznania, człowiek dorosły i wielki, który słucha powagi macierzyństwa, i przez posłuszeństwo zadaje sobie przymus, nad który nie ma dla niego trudniejszego, to piękne“. Lecz żeby to dopełnienie charakterystyki nie wydawało się zbyt idealnem, i więcej do prawdy życiowej było zbliżonem, autor dodaje: „Prawda, że nie czuć nie może, że ta kobieta ma słuszność, że nad nim góruje tą swoją godnością i słusznością“.
Tym sposobem popiersie Koryolana wieńczy nie tylko w kwiaty, ale i w liście, każdy jednak z tych liści ma blask i świeżość. — Dlaczego Marcyusz upada?
Poeta nie zupełnie wyraźnie uwidocznia powody upadku: wielu rzeczy trzeba się domyśleć. I w tem błąd Szekspira, że przejścia od szczytnej niemal doskonałości do zdrady nigdzie nie ma. Autor idzie wślad za Gerwinusem, którego przytacza: „Stężały w świadomości swojej zasługi i swojej zdolności nie przypuszcza żeby mógł postąpić źle“.
Gdzie szukać źródła tego stanu?
Rzeczywistość w Marcyuszu i jego rodzinie była bliską ideału moralnej doskonałości. „I w tem, powiada autor, ich niebezpieczeństwo“.
„Przyzwyczajeni są widzieć w sobie najlepszych w państwie, do czego przyczynia się fanatyczne przywiązanie przyjaciół i bliskich“. Wytwarza to wyłączność, a w ciągu dalszym nieznajomość ludzi, co znowu pociąga za sobą pogardę, a przynajmniej pogardliwość. „Pogarda — objaśnia dalej autor — sprowadza mu niechęć ludzką i utrudza działanie, odrywa od ludzi, od rzeczywistości, a sam czysty pierwiastek jego uczuć i działań zatruwa... To jest jego wada. Niebezpieczeństwo leży w uwielbieniu własnej osoby, prowadzącem do niedowidzenia złego, i uważania go za dobre, skoro się samemu dokonało“. Chłód bijący z postaci Rzymianina od chwili przełomowej uzasadnia autor temi oto słowy: „On tyle zniósł że aż ostygł, skamieniał. Została tylko namiętność zemsty, a ta jak wszystkie namiętności złe, jest cicha i zimna“.
Meneniusz to typ patrycyusza i rzymianina, co przecież nie przeszkadza mu być poufałym, przystępnym, łatwym w obejściu. Uczucia w nim nie są bardzo napięte, przez to niczego wielkiego dokonać nie zdoła. Posiada natomiast obfitość sympatyi, co czyni go jakby zrodzonym na pośrednika i rozjemcę; zdoła uśmierzyć małą burzę, która bez niego wyszłaby może na wielką.
W Anfidyuszu, który tylko pozorne m a z Koryolanem podobieństwo, jedną rzeczywistą zaletą jest waleczność. Stanowi dziwną mieszaninę pierwiastków szlachetnych i samolubnych. W popędach dobrych wytrwać nie umie; zazdrość, miłość własna biorą nad nim często górę. Jeżeli zaś idzie za głosem wspaniałomyślności, w dużej części, nie całkiem przecież, czyni to przez to, iżby „podziwiać samemu i dać podziwiać swoją wielką duszę“.
Sycyniusz i Brutus, to „dobrana farsa mierności“. W tem, co czynią, idzie im tylko o swój urząd. „Są bez charakteru, zmysłu politycznego, odwagi, rozumu i patryotyzmu... Mają jedynie zdolność, siłę i broń małych, przebiegłość i namiętność małych, zazdrość“.
Charakterystyki postaci kobiecych przedstawiają się jak następuje:
Wolumnia „przed synem i przed Rzymem stoi, jak wcielone prawo moralne, mówiąc jednemu i drugiemu, co powinien i czem zgrzeszył“. Wybitną cechą jej charakteru jest patryotyzm, który trzyma berło nad miłością macierzyńską, a obok patryotyzmu, zawsze jego rycerz, a nigdy władzca — duma. O tej dumie powiada autor, iż „większa od Koryolanowej, ale jest tak czysta i ze wszystkiemi moralnemi prawami zgodna, że naprawdę jest tylko godnością”. Bogactwo i szczytność ducha Wolumnii uzewnętrznia się w przemowie do syna w obozie Aufidyusza. W przemowie tej „jest wszystko, co może natchnąć sumienie, honor, miłość rodzinna, boleść bez granic; wszystko kończy groźbą, że do zdobycia Rzymu będzie musiał przejść po jej ciele“. Posiada nadto prawdziwą mądrość polityczną.
Wirgilia obok natury iście kobiecej, niczem prawie nie zdradzającej, że rozwinęła się śród surowej rzymskiej atmosfery, uposażoną jest w uczucie patryotyczne, które każe jej potępić męża i woleć „śmierć jego oczywistą, niechybną, niż zgubę Rzymu i jego hańbę“.
O ludzie Szekspira niejednokrotnie czyniono uwagę, że nie występuje nigdy jako siła czynna i świadoma; i bierność — oto rys, który wszyscy podkreślają. Że w sądzie tym tkwi wiele prawdy, dowodzi choćby stanowisko, jakie mu Szekspir w dramacie wyznacza, jak również i to, ile traci w porównaniu z bohaterami, którzy odeń stoją o całe niebo wyżej Nie można jednak ludowi odmawiać wszystkiego. Pojmujemy, że temu sam z własnego przeświadczenia niczego nie dokonywa; trzeba mu zawsze kogo, ktoby go do siebie przywiązał i prowadził. Nie wynika stąd jednak, aby był zupełnie pozbawiony duszy. Ma swoje wady i swoje zalety, lubo obie nie przekraczają miary średniej.
Jedne i drugie uwzględnił Tarnowski, i przezto charakterystyka ludu w oświetleniu autora uderza nie tylko trafnością spostrzeżeń, ale i życiem.
Więc przedewszystkiem lud, „ma zdrowy instynkt patryotyczny. Zasługi, na ołtarzu ojczyzny złożone, umie uszanować, lubo czyni to więcej instynktem. Imponują mu zwycięzcy i tych darzy zaufaniem; potrafi hołd oddać i ocenić zalety osobiste, które mogą być pożyteczne Rzymowi: I przez to, chociaż Koryolan odzywa się do niego w tonie pogardliwym, oddaje mu swe głosy.
Obok tych stron światłych występują i cienie. Przedewszystkiem jest łatwowiernym, i po dobnie jak wszyscy łatwowierni, aby dowieść przeciwnego, wpada w zastawione nań sidła. Ma przytem dużo miłości własnej. Od Koryolana wymaga ukłonu, nie dlatego jednak tylko głosuje za nim, że mu się ukłonił, lubo ta oznaka zależności ze strony znakomitego patrycyusza bardzo m u pochlebia.
Z innych uwag autora, które prawie zawsze są trafne (za taką jednak trudno uznać myśl, podsuniętą Szekspirowi, jakoby demokracye gubiły Rzeczpospolitę przez zazdrość), przytaczamy tyczącą się „słabości do arystokracyia, którą wytykają Szekspirowi. Tej autor nie przyznaje. Że Koryoląn podnosi się z upadku, winna temu historya. Że zaś Szekspir mimo szlachetności bohatera swego winy jego nie umniejsza, świadczyć m a cały przebieg akcyi i każde niemal słowo poety o Koryolanie.[63]
St. Tarnowski poddał również krytyce przekłady polskie Szekspira. Studyum to zamieszczone w „Przeglądzie Polskim“ r. 1877 — 8 pomijamy na tem miejscu, nie dotyczy bowiem krytyki ściśle Szekspirowskiej. Wszelako tych, którzy pragną poznać liczne tłumaczenia nasze Szekspirowskich arcydzieł w świetle słusznej krytyki, odsyłamy do tej pracy, jedynej w naszej literaturze. („Szekspir w Polsce“. Przegląd Polski r. 1877 — 8. I, 350 II, 226, 435. III. 220).
St Krzemiński w szkicu swym p. t. „Szekspir i dramat“ nazywa Szekspira wielkim realistą — poetą. „Pod osłoną narodowości, stanu, zawodu tętni niezmienny — mimo postępów cywilizacyi i wiedzy — uparty i nieprzełamany w swej istocie, duch ogólno-ludzki, nieznający szranek czasu i miejsca“. W tych wyrazach zamyka autor głęboki realizm poety. Poezyę Szekspira określa temi słowy: „W wyobraźni Szekspira świat rzeczywistości łączył się ze światem idealnym własnych jego myśli i kształtów — w doskonałą całość“. O etyce jego twierdzi, że „nie skacze do oczu, nie wygląda, jak chorągiew na dachu zatknięta, lub szyld nad sklepem. Moralność ta jest jak światło niemateryalne, nieważkie: uderza wzrok duchowy, nie ciąży na myśli“. Wreszcie o nieteatralności kreacyi Szekspira powiada, że lubo są wysoce dramatyczne, w stosunku do sceniczności posiadają wiele błędów.
Realizm autora bardziej się uwydatnia w sylwetkach postaci niewieścich.
Kordelii nie zalicza do istot anielsko-doskonałych. Owszem, uważa ją za istotę ludzką, dostępną dla namiętności i błędu. Cały ten charakter w dramacie Szekspira ujawnia dwie ewolucye. W pierwszej występuje na jaw ujemna strona natury Kordelii, w drugiej zaś wyświetla się i umacnia dodatnia. Jak się te dwa życia w jedno złożą? zapytuje autor. Kordelia jest przepełniona miłością, cichą i głęboką; w pierwszej atoli części przywiązuje się do idei (poczucie dumy), w drugiej zaś, kiedy szczęśliwe pożycie z małżonkiem naturę jej zrównoważyło, cały płomień swego serca zwraca ku ukochanemu ojcu.
Imogena, zdaniem autora, trzyma palmę pierwszeństwa pod względem nie tylko etycznej doskonałości, ale i artystycznego wykończenia. Ze wszystkich kobiet Szekspirowskich najmniej posiada ziemskich namiętności; jest kobietą najzupełniej nowożytną; cechuje ją wiara, łagodność, cierpliwość, troska o ukochanego, brak pragnienia zemsty, miłość, silna i bogata, mimo doznanej niesprawiedliwości. Należy do liczby tych dusz, których przeznaczeniem jest wypromieniowanie w świat moralnych zadowoleń.
Wolumnia natomiast, to kobieta o potężnej miłości dobra publicznego. Miłości jej wszystkie sprowadzają się do miłości ideału; wszystko, co tylko w Rzymie ukochać mogła, kocha tylko przez Rzym i dla niego. Miłuje syna przez wielkie czyny, które spełnił i które spełni. Podkreśla w niej autor trzy kardynalne cnoty obywatelskie: umiarkowanie, rozsądek, gorliwość. Lubo posiada serce lwa, które się nikomu powściągnąć nie dar ale to serce ulega władzy rozumu, do którego należy. Mimo to jednak nie przestała być matką; zbywa jej tylko na łzach czułostkowych. Dusza jej posiada wiele dumy, i to czyni ją żywem przeciwieństwem Imogeny.
Porcya (Juliusz Cezar) wieloma stronami swej natury przywodzi na pamięć Wolumnię. Tę samą spotykamy tu goręcość do spraw ogólnych, to samo uczucie obywatelskie, nie jest ono jednak tak możnem; małżonka Brutusa mniej posiada dramatycznego pierwiastku i majestatu, ale brak ten wynagradza obfitszym zasobem kobiecości.
Ledy Makbet, to uosobienie zbrodni. Nie masz w niej nic wyobraźni; szkielet to bez ciała. Poetyczność tej postaci uwidocznia się nie w niej samej, ale zewnątrz niej; w jej ustosunkowaniu się do świata. Ledy Makbet miała żądzę zbrodnią zaszczepioną już w krew; dowodzi tego błyskawiczność, z jaką powzięła zamiar zabójstwa Dunkana. O sławnej scenie nocnej sądzi autor, że nie zdradza w niej Ledy Makbet lunatyzmu ani obłędu; wie dobrze, co mówi, i mówi tylko to, co do jej położenia etycznego przypada. Stan jej jest stanem szczególnych usposobień, i wyrzutów. Morderczynię morduje teraz sumienie. Działał potwór, cierpi człowiek.[64]
W r. 1877, z okazyi występów Rossiego w Warszawie, drukuje H. Struve studyum porównawcze (Kłosy), w którem zestawia oddanie Hamleta przez świetną gwiazdę sceny włoskiej i J. Królikowskiego. Pierwsza część tej pracy poświęconą jest analizie samej postaci Hamleta.
„Najpopularniejsze zdanie o Hamlecie — czytamy w rozprawie szanownego profesora — widzi w nim człowieka o wyższych zdolnościach umysłowych, pozbawionego jednak wszelkiej energii“. Na tę charakterystykę duńskiego królewicza nie zgadza się autor. „Nie można — twierdzi — pomawiać Hamleta — o brak energii przez to, że nie zabija ojczyma zaraz po zjawieniu się ducha“. Duch ojca, jakkolwiek wymagał zemsty, to niekoniecznie przez zamordowanie zabójcy. Mają o tem świadczyć słowa:

Jakkolwiek jednak czyn ten pomścić możesz,
Nie uwłócz sercu.

„Według Szekspira — wnioskuje autor — Hamlet nie miał wziąć na siebie roli prostego kata... lecz rolę sędziego, mszczącego czyn nikczemny w sposób, odpowiadający najwyższym wymogom idei sprawiedliwości“.
Od owej strasznej nocy, którą spędził Hamlet na rozmowie z cieniem rodzica, wszystko, co czyni, jest dowodem „potęgi jego umysłu, jak i siły charakteru“. Świadczy o tem przedewszystkiem fakt, że zawładnął stanem psychicznym, jaki przechodził po nocnem widzeniu ducha otrutego ojca, że podczas trwania tego stanu, bliskiego obłąkania, zachował krytyczny pogląd na siebie i świat, że nie dał się popchnąć przez namiętność do przedwczesnych czynów szaleństwa. Głównym zamiarem Hamleta nie było zamordowanie Klaudyusza, ale przekonanie się o jego winie lub niewinności. „Przekonanie się o tem w sposób niewątpliwy — powiada na innem miejscu autor — prócz dużego dowcipu wymagało także charakteru i energii“. Gdy zaś wina została stwierdzoną, idea wyższej sprawiedliwości wymagała powołania uzurpatora przed sąd publiczny. (Możliwość podobnego czynu uwydatnioną jest, zdaniem autora, w tragedyi kilkakrotnie jaknajwyraźniej). Ale Hamlet zwątpił o narodzie, któremu tronował jego ojczym, morderca i uzurpator, i przez to, mijając tę drogę, niezupełnie pewną, postanawia wymierzyć sprawiedliwość czynem samowolnym. Skoro zaś zamiar został powzięty, przystępuje natychmiast do czynu.
Tę okoliczność, iż Hamlet nie zabija ojczyma podczas modlitwy, kładzie autor na karb faktu, że młody królewicz „nie jest ateistą, który nie zna szacunku dla modlitwy“.
Punktem kulminacyjnym całej tragedyi ma być zabójstwo Poloniusza, będące zarazem „zwrotem stanowczym... w usposobieniu i działaniu nieszczęsnego bohatera“. Chybienie celu przez zamordowanie niewinnego ojca narzeczonej miało w nim podkopać wiarę w „istnienie sprawiedliwości wogóle, a przynajmniej w możność jej urzeczywistnienia w danych okolicznościach“. „Potęgi wyższe (idea najwyższej sprawiedliwości) w imię których działa... zrobiły z niego nie mściciela zbrodni, lecz mordercę człowieka niewinnego“. „A spełniwszy czyn zbrodniczy, Hamlet abdykuje z godności sędziego nad czynami innych ludzi, pozostawiając sam emu niebu wymiar sprawiedliwości“.
Nie sądzi atoli autor, iżby abdykacya tego rodzaju była dowodem słabej woli, przeciwnie, jest to oznaka wysokiej potęgi moralnej, która potrafi zrzec się swych namiętności na korzyść rozumu i sumienia.
Taką jest treść charakterystyki Hamleta, skreślonej przez H. Struvego.
Jak widzimy, silnie tu zaakcentowano pierwiastek woli, będącej na usługach potężnego i szlachetnego umysłu.
Pomimo, że autor na samym wstępie zaznacza, że chce w rozbiorze swym być tylko psychologicznym, takim wszakże nie jest. Zasady, jakiem i świadomie czy bezwiednie kierował się Szekspir w wykazywaniu motywów wewnętrznych, są jakby zapożyczone z wiedzy psychologicznej ostatniej doby. Na każdym niemal kroku występuje na jaw żywioł emocyonalny, któremu umysł prawie zawsze podlega. Szczególniej daje się to widzieć w Hamlecie. Tej przewagi idei i jej możnowładztwa, jakie przypuszcza autor, nigdzie w dramatach Szekspirowskich nie widać.
Rozprawa prof. Struvego stawia wprawdzie przed naszym wzrokiem godziny na zegarze duszy Hamleta, wskazując z dziwną dokładnością, jak powoli porusza się strzałka, to atoli, co stanowi rdzeń psychologii Szekspira — owe kółka i kółeczka, przeświecające przez kryształowy cyferblat — pominięto zupełnie.
W końcu dodamy, że studyum to o Hamlecie zdradza kierunek, któremu z dawna hołduje prof. Struve, a który ma być skojarzeniem pierwiastków idealnych z realnymi. Istotnie jednak z zasadą realnego pojmowania zjawisk — nie duże ma pokrewieństwo, a prawie całkowicie zbliża się do filozofii spekulacyjnej, operującej bezcieleśnemi ideami.
To też oświetlenie postaci Hamleta, podane przez prof. Struvego, wobec najnowszych zdobyczy psychologicznych, ostać się nie może.
W szeregu pisarzy, którzy do badań nad utworami Szekspira zastosowali analizę, opartą na szerokiej podstawie dochodzeń i studyów, wymieniliśmy wyżej St. Koźmiana, A. Rothego, J. Kotarbińskiego.
W „Rocznikach Towarzystwa Przyjaciół Nauk Poznańskiego“ z r. 1876 umieszcza St. Koźmian rozprawę p. t. „O żywiole religijnym w dziełach Szekspira“.
W pracy tej bierze sobie autor za zadanie dowieść, że Szekspir był wierzącym katolikiem.
Do celu swego dochodzi różnemi drogami. Zastanawia się nad życiem poety, popiera swe zdanie rozejrzeniem wpływów otoczenia, analizuje utwory, wreszcie sposobem dyalektycznym dowodzi, że Szekspir nie mógł być nie katolikiem.
Przedewszystkiem uderza go blizka znajomość, jakiej zażywał poeta w stosunku do Henryka Wriotberleya, hr. Suthampton. Jemu to poświęcił Szekspir dwa swoje poematy, i do niego też, opierając się na sądach wielu pisarzy, odnosi autor sonety.
Przebywanie w Stratfordzie podczas zarazy, wybuchłej w Londynie, oddziałało korzystnie na uczucie katolickie poety, tam bowiem przyglądał się i głęboko odczuwał ucisk i prześladowania, jakich doznawali jego krewni i znajomi za wyznawanie wiary katolickiej.
Z dramatów wymienia rozprawa „Ryszarda IV“, w którym Szekspir wyrażał odrazę dla tych, co „z skrawkami z biblii kradzionymi wydają się świętymi, gdy w najlepsze grają sobie w dyabła“. Ma się to odnosić do wyznawców nowej religii. Ta sama niechęć dla protestantów wieje z Peryklesa i Kupca weneckiego.
W Ryszardzie Il-gim poeta sprzyja wyraźnie katolikom. W dramacie tym kilkakrotnie uwidocznioną jest jasność chrześcijaństwa, którego wynikiem był duch rycerski, a tego znowu najwspanialszym objawem krucyaty.
Te same objawy ducha chrześcijańsko-rycerskiego znajdują się w Henryku IV. Najlepiej jednak wyraził je poeta w Henryku V, którego pisarze protestanccy wyobrażali zawsze służalcem papizmu. Dopiero Szekspir powrócił mu chlubę króla katolickiego, przedstawiając go, jako „ideał cnoty, męstwa, wiary, a zarazem dobroci i pokory“.
O przemowie przed bitwą pod Azincourt powiada autor, że „tchnie najczystszym płomieniem wiary“.
Dramat „Król Jan“, który pierwotnie napisanym był z wyraźną niechęcią przeciw katolikom, potem przerobiony w duchu więcej objektywnym, dopiero pod piórem Szekspira przybrał barwy wyraźnie — katolickie. Poeta przedstawia tu króla Jana, jako „odrażający przykład chytrości i okrucieństwa “, nadto z starej sztuki powykreślał mnóstwo szczegółów, mogących razić katolików.
Dramat „Henryk VIII“ streszcza dzieje bohatera, który zasiadał na tronie w czasie niebywałego wzmożenia się władzy monarszej, a upadku papieskiej. Pomimo to w czterech aktach dramatu nic nie ma przeciwko katolikom, ani na chwałę protestantyzmu i Elżbiety. Scenę, przedstawiającą ostatnie chwile Katarzyny, nazywa autor obrazem tego „jak umiera świętobliwy katolik“. A co mniema poeta o odszczepieńcach, świadczyć ma postać Kramera i Anny Bullen. Akt V. to płód późniejszy, dodatek uczyniony ręką obcą. Zresztą słowa w tym akcie powiedziane: „Bóg będzie prawdziwie znanym“ odnoszą się nie do Szekspira, ale do Kramera, które zostały mu przez poetę włożone w usta, jako wyraz jego przekonań. Całość sztuki świadczy wyraźnie, że podniósł w niej Szekspir katolicką Katarzynę, a ściągnął Henryka i jej służalców n a właściwy poziom.
W tragedyach i komedyach znajduje się również wiele danych, mówiących o uczuciach katolickich Szekspira. Dzieje Hamleta, przypominają Essexa. Podobnie w Makbecie upatruje autor wiele wyraźnych przeciwko ówczesnym prądom dźwięków. Lubo w tego rodzaju sztukach katolickie usposobienie poety nie występuje tak wyraźnie, jak w dramacie historycznym, daje się ono przecież wnioskować z „uszanowania, z jakiem często wspomina i nieraz za sprężynę akcyi używa niejedną odrębną własność, która zasadniczo odróżnia katolików od protestantów, i tych ostatnich najmocniej razi“. Prócz tego „z jakąż to godnością i poważaniem nieraz Szekspir mówi o klasztorach, zakonach, o życiu kontemplacyjnem, o poście i umartwieniach“. A co bardziej na uwagę zasługuje, „Szekspir nie wahał się swego zdania stawić o czyścu, który został odrzuconym przez wiarę urzędową Mają o tem świadczyć słowa ducha w Hamlecie: Jam dniem zmuszony cierpieć post w płomieniach, aż ciężkie grzechy mojego żywota wyniszczy ogień i spełna oczyści“. „Co to jest, zapytuje autor, jak nie przyznanie dogmatu katolickiego o czyścu“. „A jakże niewczesny — dodaje — byłby tu w odporze argument, że dramatyk, biorąc rzecz objektywnie, kładzie w usta ludziom wyrazy według wiary, czy prawdziwej, czy fałszywej, jaką wyznają“. Rzecz ma się tu spełna inaczej. „Tu przybywa duch, który był już w czyścu, przekonał się naocznie o rzeczywistości, i nie może tylko bezwzględną prawdę głosić“.
Tyle co do uczuć Szekspira dla wiary katolickiej. Co zaś dotyczy religii nowej, to poeta, choćby mógł czasem, jak w Henryku VIII, wyraźnie sympatye swoje wyjawić, nie czyni tego. Wszędzie gromi „obłudników, przekręcających pismo Św., wyśmiewa hulaszczych pastorów“. O uczuciach Szekspira dla protestantyzmu najlepiej świadczy sposób, w jaki namalował znakomitą postać Falstaffa, a raczej John Oldcastla, zwolennika i szerzycielą zasad Wiklefa.
W „Measure for Measure“ Izabella „czysta, nieograniczonego poświęcenia, opromieniona świętością“ uosabia katolicyzm, a Angelo „chytry, obłudny, samolubny“ — to protestantyzm.
Od sztuk przechodzi autor do innych pism, w których poeta bezpośrednio, osobiście przekonania swe wyjawia. O katolickich uczuciach poety ma świadczyć między innemi sonet 66-ty. Stwierdza tudzież katolicyzm Szekspira jego testament, a choć w nim nie ma niczego, co by mówiło za przekonaniami religijnemi, uczynił to poeta przez obawę, aby w ten sposób nie narazić się na niewykonanie majątkowych rozporządzeń. W testamencie błogosławi tego, kto będzie szanował kamień na jego kościach położony. I w tem chce widzieć autor ciągle przed oczyma katolików stojące zburzone kościoły, łamane pomniki.
W licznych życiorysach Szekspira już ta okoliczność, iż o religii poety nie wspominają wyraźnie, świadczy za katolicką, bo w razie przeciwnym skorzystanoby z tego i zaakcentowano.
Kładzie także autor na karb katolickości poety i to, że dzieła jego przez wiek cały były wyrzucone ze sceny.
Protestanci ze swej strony doszukują rozmaitych powodów, stwierdzających, że Szekspir nie był katolikiem, lecz protestantem. Toczy się zaciekła walka między katolikami a protestantami. Spór głównie ogniskuje się około Króla Jana, Henryka VIII i komedyi „Wet za Wet“. W walce tej zwolennicy protestantyzmu co raz bardziej ustępują z pola. Jako dowód tego odwrotu wskazaną jest okoliczność, że coraz odmienniejsze wywieszają hasła.
Największa część protestantów twierdzi, iż kierował się moralnością chrześcijańską, nie wyznając żadnej religii w szczególności. Że zaś tu i ówdzie odzywa się ze czcią o rzeczach kościoła katolickiego, czyni to przez to, iż najzupełniej wciela się w kreowane przez siebie postacie. Na to odpowiada autor: „Gdzież jest w świecie dzieło, choćby najbezstronniejsze, przez któreby jakowa dążność nie przebijała. Niechże nam wskażą choć jedną sztukę, w której tendencya protestancka byłaby widoczną. Niech nam wymienią choć jedną, z której nie dałoby się wywieść pochopu katolickiego“.
Nie jest również Szekspir tylko „prostym moralistą“. Nie mógł być takim ten, który „wszystko odnosił do Boga, uznaje wszędzie wpływy nadprzyrodzone, rządy Opatrzności, odpowiedzialność za czyn każdy przed Jej majestatem... ten, co oddaje duszę w ręce Boga, swego Stwórcy, w nadziei i silnej wierze, że jedynie przez zasługi Jezusa Chrystusa, swego Zbawiciela dostąpi wiecznego żywota“.
Pomimo wszystkich wyżej przytoczonych dowodów, stwierdzających katolickość Szekspira, autor zastrzega się przeciw mniemaniu, jakoby twierdził, iż „Szekspir był wzorem, przodownikiem katolików, wyraźnym ich rzecznikiem, że zawsze i wszędzie miał religię na pierwszym względzie“. Szekspirowi przypadło w udziale to, co należy się poezyi. Lubo w wstępnym boju udziału nie brał, chłostał występność, choć czasem zdaje się ją łechtać. A nawet w tych naukach i napomnieniach wiara katolicka, ściśle objawiona, jest raczej światłem utajonem.
Najsilniejszy atoli argument katolickości Szekspira zamykają następujące słowa. „Godziłożby się przypuścić, aby taki rozum, taka głęboka znajomość natury ludzkiej, taka wielka dusza i serce, nie opierały się na czemś jednem, utrwalonem, niewzruszonem, nie tkwiły na niepożytej opoce, ale chwiały się za lada podmuchem przemiennych powiewów, albo rozpraszały się po wszystkich manowcach i szlakach fantazyi, wymysłu, po których się błąka samowolność i krnąbrność ducha, zbuntowanego przeciw Bożemu objawieniu? Nie — taka potęga uczucia i myśli musiała mieć jedną pobudkę, jeden żywioł, jedno źródło, a tem nie mogła być żadna połowiczna, ale pełna wiara katolicka“.
Szekspir wreszcie był katolikiem, jako ognisko prądów średnio-wiecznych. Ze zaś wiara katolicka nie uzewnętrzniała się w nim w kształtach tak wyraźnych, jak by tego wymagać należało, objaśnia autor stosunkami wówczas panującymi.
„I rzeczywiście — kończy — jakby dla dopełnienia tego, co mu brakło, kiedy on miał zamilknąć, wielki dramaturg hiszpański, najszczerzej i najdzielniej katolicki, Kalderon podniósł się i przemówił“.[65]
W Rocznikach Towarzystwa Przyjaciół Nauk Poznańskiego, r. 1881 drukuje St. Koźmian drugie swe studyum p. t. „Ślady historycznych wypadków polskich w Zimowej Powieści i Burzy Szekspira“.
Autor w rozprawie tej poddaje krytycznej ocenie badania Dr. Caro i przeprowadza własne analogie. Dla dokładniejszego omówienia wypadków głównych, które posłużyć miały za wątek do „Zimowej powieści“ i „Burzy“, wypisuje wyjątki z Kozłowskiego Dziejów Mazowsza za panowania książąt oraz z Genealogii książąt mazowieckich Teodora Narbutta. Prócz tego uzupełnia opowiadanie obszerniejszym wykładem odnośnych wypadków i dodaje sporą garść faktów, kreślących drogi, jakiemi przygody, zaszłe w Polsce, dojść mogły do oddalonej ziemi angielskiej.
Dr. Caro, porównywając akcyę „Zimowej Powieści“ z wypadkami, których punktem środkowym był Henryk mazowiecki, dochodzi do wniosku, że „cała budowa dramatu spoczywa na historycznym gruncie“.[66] „Wprawdzie w dramacie, powiada, nie syn rodzi się w więzieniu, ale córka Perdita. Za to Henryka przypomina jej kochanek Florycel, który nie bez pewnej analogii z Henrykiem, sięgającym po zabronione dla biskupa związki, zapala się nieodpowiednią dla królewskiego syna miłością ku pasterce. Może i w samym dźwięku imienia Florycel — dodaje — da się upatrzyć reminiscencya Płocka (Heinrich von Plotzeke).
„Uważam nadto za rzecz więcej, niż prawdopodobną, mówi na innem miejscu Dr. Caro, że scena sądu, który miał się odbyć w Wiślicy, podała myśl do podobnejże sceny w trzecim akcie wspomnianego dramatu, pozostawiając przytem do rozstrzygnięcia, czy przypadkiem i w imieniu Hermiony nie zachodzi taka sama reminiscencya imienia Hedwigi, jakąśmy już co do imienia Heinrich von Plotzke i Florycel przypuszczalnie upatrywali“.
Na te analogie nie zgadza się w zupełności Koźmian. Przytaczając treść powieści Roberta Greena, która pod tytułem: Pandosto czyli Tryumf czasu ukazała się po raz pierwszy r. 1570 oraz osnowę dramatu Szekspirowskiego, powiada „Jeżeli to zbyt śmiały domysł, że Szekspir czerpał te motywa z naszych dziejów, to ileż śmielszem jest przypuszczenie Dra Caro, że Hermiona jest reminiscencyą Hedwigi, Floricel Płocka, a scena sądu, złożonego na Hermionę, odbiciem sądu w Wiślicy, kiedy Gniewosz z Dalewic odszczekiwać musiał pod ławą oszczerstwa, rzucone na Jadwigę“. „Bądź co bądź — objaśnia dalej autor — odsunąwszy nawet te domysły, a biorąc na uwagę, jakim to przeobrażeniom ulegały wieści z odległych krajów, jak je przekręcano, jak przystrajano w legendach i pieśniach, dość jeszcze pozostanie znamion i w powieści Greene’a i w dramacie Szekspira, by oba te utwory godziło się nam poczytać za echo jakkolwiek słabe i połamane wydarzeń zaszłych w Polsce pod koniec XIV. wieku“. Przytacza następujące punkta styczne:
„Paulina przvwodzi na pamięć ową Polkę z pod Rawy, co przez trzy lata wychowywała odrzucone dziecko Ziemowita, dworzanie Hermiony — owe służebne, które najsroższemi mękami nie można było zmusić do świadczenia przeciw Bellaryi, a wierność Florycela, co woli raczej zrzec się tronu niż Perdity, przypomina stałość Zygmunta dla Barbary“.
Nie zachodząc w analogiach tak daleko, jak to był uczynił Dr. Caro, stwierdza nadto inne podobieństwa. „I tu i tam cnotliwa małżonka, posądzona przez podejrzliwego męża o związek z jego właśnie najzaufańszym ulubieńcem, umiera po wydaniu na świat — ta syna, tamta córki, ale w historyi ginie, uduszona z rozkazu męża, w dramacie tylko na pozór przez wybieg poczciwej Pauliny, której została powierzoną. W obu razach rozkazuje gniewny ojciec tak dziecię zadziać, aby nikt o niem nie wiedział. W obu razach poczciwy powiernik ratuje je od śmierci. I tu i tam dziecię wyrosło na prześliczną istotę, a rozpoznane przez ojca srodze trapionego zgryzotą, staje się jego pociechą i radością, cnota zaś i niewinność matek otrzymuje hołd najuroczystszy. Dodać jeszcze do tego można, że w obu razach mniemani uwodziciele ratują się, jeden domyślnie, drugi rzeczywiście, ucieczką, że powiernicy opłacają życiem swe dla uchronionych dziatek poświęcenie i że dziwne małżeństwo młodzieńca przeznaczonego do duchownego stanu odpowiada poniekąd w nadzwyczajności związkowi królewskiego syna z Perditą, prostą pasterką, nim jeszcze mógł w jakikolwiek sposób domyśleć się, że i ona jest córką królewską“.
W Köblinga „Englische Studien“ umieścił dr. Caro artykuł pt. „Die historische Elemente in — Shakspeare’s Sturm und Wintermahrchen“. Prócz licznych szczegółów, objaśniających związek Powieści Zimowej z wypadkami, które miały miejsce w Polsce pod koniec XIV. w., wykazuje dr. Caro, że i przygody w „Burzy“ są zarówno oparte na wypadkach polskich.
W „Powieści Zimowej“ wszystko obraca się około romantycznej postaci Henryka Mazowieckiego, w „Burzy“ zaś punktem środkowym jest Witołd, który przeszedł na stronę Krzyżaków. I tak, według Dr. Caro, Prospero to Witołd, Skirgiełło — Antonio, Jagiełło — król Neapolitański, córka Witołda — Miranda.
Wilołd, uszedłszy do Krzyżaków, podał im w obszernym dokumencie powody swej zdrady i przejścia na ich stronę. Skargi, zawarte w tem podaniu, zgadzają się rzeczywiście z żalami, jakie wylewa Prospero przed Mirandą. To zaś, że Witold, człowiek pełen energii i bohaterskiej werwy, występuje w dramacie jako filozof, zatopiony w dociekaniach, czarodziej, rozkazujący żywiołom, objaśnia dr. Caro okolicznością, że już w owym czasie postać Witcłda przeszła do legend i opowiadań, w których przybrała cechy bohatera, obdarzonego nadprzyrodzoną siłą i władzą. Kaliban ma przypominać Seliwana, jednego z posłów, których Wasil z prośba o rękę Anastązyi wysłał do Witołda.
Autor, zgadzając się w części z sądami Dr. Caro, przytacza treść sztuki Jakóba Ayrera, dramatyka norymberskiego z końca XVI. wieku, p. t. Piękna Siden, i twierdzi, wślad za Tickiem i innymi krytykami, że oba dramaty zaczerpnęły wątek z zaginionej jakiejś ballady. „Że ta ballada — dodaje — mogła być osnutą na zdarzeniach i przygodach, tyczących się Witołda, wnieść się daje z tego, że w sztuce Ayrera Ludolf albo Leupret jest księciem na Litwie (Fürst in Litau), a przywłaszczyciel jego tronu zowie się Leudegast, książę na Wilnie, Fürst der Wiltau, tak bowiem Wilno Krzyżacy mianowali. W sztuce Ayrera występuje Julia (Akt V), córka króla polskiego, tak jak w powieści Greene’a, z której Szekspir wziął przedmiot do „Powieści Zimowej“. Bellaria jest córką cara rosyjskiego, a Dorastus udaje się za szlachcica z Transpolonii, co zapewne oznaczało Litwę“.
Jakiemi drogami wypadki opowiedziane wyżej doszły do Anglii?
W latach 1390 — 1392 rozbudził się w Brytanii pociąg do wypraw pruskich. Między rycerzami, którzy przedsiębrali oddalone na wschód wycieczki, najgłośniejszym był waleczny Henryk Derby, syn księcia Jana Lankastra, późniejszy król Henryk IV. Pierwszą wyprawę podjął r. 1390. Z księgi wydatków, która się szczęśliwie przechowała, a którą prowadził skarbnik Ryszard Kingston, dowiadujemy się między innemi, że Henryk Derby był w Gdańsku 10-go sierpnia, w Elblągu 14-go, w Królewcu 16-go, w niedzielę 21-go wchodzi w kraj dziki (wyldrenesse), 25-go staje nad Niemnem, 26-go pod Georgenburgiem, a 28-go podstępuje pod Kowno. Wymienioną jest tam także płaca herolda, wysłanego z listem do króla polskiego.
Oblężenie Wilna i świetne wyprawy dokonywane przez Henryka Derby wraz z Witołdem, opisuje kronikarz pruski Jan von Posilge, a angielski Walsingham.
Były jednak inne jeszcze gościńce, którymi wieści o romantycznych wypadkach oddalonej Polski dobić mogły do brzegów ojczyzny Szekspira.
Król Ryszard II. pojął za żonę w styczniu 1382 r. Annę, córkę cesarza Karola IV, króla czeskiego. Na dworze to cesarza Karola Ziemowit poznał Ludomiłę, z którą się ożenił r. 1372. Tam też, powiada Koźmian, dalsze jej losy musiały być we wszystkich szczegółach doskonale znanemi. Anna więc i orszak jej, towarzyszący do Anglii, nie omieszkał zapewne rozpowiadać w Londynie o tych nadzwyczajnych wypadkach. Co więcej, Przemysław, któremu najpierw podszepnięto wiadomość o jej niewierności i który pierwszy udzielił jej Ziemowitowi, jeździł do Anglii, by rokować względem małżeństwa Anny z Ryszardem w 1381, t. j. w roku śmierci Ziemowita: „Że w dwa wieki później zdarzenia te pod formą powieści i ballad odbijały się jeszcze o uszy Szekspira, powiada autor na innem miejscu, wątpić nie można, zwłaszcza, że pod koniec XVI. wieku prąd ciekawości i zajęcia w Anglii zwrócił się znacznie ku Wschodowi. Od r. 1553 istniało w Londynie tak zwane „Towarzystwo handlowe do Rosyi“. Liczni podróżnicy rozmnożyli pełno zadziwiających wiadomości o Wschodzie i Północy, które Hakluyt zebrał w dziele p. t. The principal Nawigations. W r. 1588 wysłany przez królowę Elżbietę Giles Fletcher do cara Iwana ogłosił za powrotem ciekawą książkę p. t. „Of the Russe Commonwealth“. John Fletcher (1576 — 1625), sławny dramatyk, a bratanek Gilesa, napisał sztukę The loyal subjet, która dzieje się w Rosyi, a której bohaterem jest Borys.
W końcu przytacza autor zdanie Dr. Caro, który utrzymuje, że i w innych dramatach Szekspir świadom był, jeśli nie historyi polskiej, to pewnych wybitniejszych w niej wypadków.[67]
Obu studyom St. Koźmiana poświęcamy więcej miejsca, niżeli ramy naszej pracy na to zezwalają. Czynimy to w tym celu, iżby przynajmniej w części unaocznić ogrom trudu, podjętego przez autora, który niczego „w duszy nie dośpiewywa“, i z łaski intuicyi nie twierdzi, ale, przeciwnie, sądy swe opiera na poszukiwaniach, sięgających często bardzo głęboko. Można się nie zgadzać z tezą, że Szekspir był katolikiem, tudzież powątpiewać o analogiach między akcyą Zimowej Powieści i Burzy a wypadkami z dziejów Polski, trudno jednak nie przyznać, że obie rozprawy wykazują studya poważne i mozolne. Świadczą przeto nieodbicie, ze i u nas, podobnie jak w Anglii, Niemczech i innych krajach zachodnich, prace w zakresie Szekspirowskiej literatury wstępują na tory ścisłej naukowości. A stanowiąc fakt w tym kierunku znamienny, wymagały szerszego omówienia.
Rok 1878 przynosi pracę lekarza-psychiatry, dr. A. Rothego, który na stronicach „Niwy “ umieszcza swe studyum o „Królu Lirze“. W rozprawie tej Dr. Rothe stara się uwidocznić,, iż Szekspir w postaci Lira przeprowadził jak najdokładniej analizę obłąkania, nie opuszczając żadnego szczegółu; owszem, każdy choćby najlżejszy i dla oka lekarza tylko widoczny symptomat został przez poetę postrzeżony i genialnym pędzlem plastycznie oddany.
„Król Lir, powiada autor, to obraz rozstroju umysłowego, okrytego wspaniałą szalą poezyi, tchnącej... taką głęboką znajomością rzeczy, iż historya przebiegu choroby, skreślona nawet przez specyalistów, jak Esquirrot, Schroeder, von de Koln, lub Griesinger, nie mogłaby, zawierać więcej szczegółów i być dokładniejszą. Szekspir nie ograniczył się odtworzeniem już rozwiniętych u Lira zboczeń umysłowych, wtajemnicza nas raczej w pierwsze chwile poczęcia choroby, prowadzi w ślad za nią, aż do kulminacyjnego punktu jej stopniowego rozwoju; odkrywa dalsze następstwa, a wytknąwszy drogi najzupełniej racyonalne, każe jej niemi zstępować ku widniejącemu już zdala możliwemu uzdrowieniu, przerywając następnie nadzieje te nagłą śmiercią bohatera, spowodowaną wpływem zbyt silnych i do głębi wstrząsających wzruszeń“.
W pierwszym akcie widzimy anamnesis (stan poprzedzający chorobę). Głównym objawem tego stanu u Lira jest gwałtowność, ruchliwość. Żaden głos rozsądku nie odprowadza go od raz powziętego zamiaru. Odepchnięcie Kordelii, jak wogóle całe z nią postępowanie króla, uważa autor za skutek owej popędliwości, nie kierowanej rozumem. Dowodzi również braku rozwagi podział królestwa.
Chwila wybuchu rozwiniętego już obłąkania przypada na moment, kiedy opuszcza dach i ucieka podczas srożącej się burzy w leśną puszczę. Tu rozpoczyna się stan ściśle patologiczny. W przeprowadzeniu tego okresu zadziwia poeta nie tylko znakomicie podpatrzoną ogólną barwą i ewolucyą choroby, ale i trafnością w podkreśleniu masy szczegółów, odcieni często nad wyraz subtelnych. A więc przedewszystkiem uderza nas w Lirze „coraz bardziej wzrastająca chorobliwa działalność ciała i ducha, niepokój, zmienność usposobienia, przygnębienie, uczucie żalu“. Doskonale, zdaniem autora, jest pochwyconym i oddanym szybki przebieg wyobrażeń, przyoblekających się natychmiast w słowa; wybucha on z mózgu, jak rozszalały wód rozlew. Ostateczne pogmatwanie myśli znakomicie odmalował Szekspir w akcie IV, scenie 4.
W tej jednak wewnątrz szalejącej burzy powraca wiecznie jedna panująca idea, która przy lada sposobności wychodzi na jaw, nie dając przystępu uczuciom. Lir nie daje ucha niedoli Glostera; nieszczęśliwy starzec ciągle skarży się na niewdzięczność córek.
Szczegóły, podpatrzone przez poetę, wszystkie są uderzająco prawdziwe, np. owo lubowanie się w rzeczach sprośnych, które zdradza Lir, a które tak często nawiedza obłąkanych.
W końcu przecież po tej czarnej nocy następują, jakby różowe brzaski. Wszystko kąpie się w rosie, roztęczonej wschodem. Kordelia przybywa, aby uratować biednego ojca. Pod troskliwą opieką córki starzec powoli przychodzi do świadomości. Sposób, w jaki Sekspir przedstawia tę scenę, świadczy o potędze wszechstronnej wiedzy niezrównanego pisarza. Szczęście Lira nie trwa długo. Kordelię duszą w więzieniu. Pod wpływem nowego ciosu, Lir, osłabiony, rozbity, zdziecinniały, oddaje ostatnie tchnienie nad białym, jak śnieg, trupem Kordelii. I ta śmierć Lira stanowi przykład dostatecznie stwierdzonego pewnika, że „nadmiar nagłych wzruszeń, czy to bolesnych, czy radosnych, zdrowego człowieka nawet pozbawić może nietylko rozumu, ale i życia“.
Powody, które złożyły się na wytworzenie obłąkania Lira, dzieli autor na dwie grupy: indywidualne i zewnętrzne. Do pierwszej należą popędliwość i gwałtowność natury króla; w drugiej głównie była czynną nagła zmiana, a następnie niewdzięczność córek. Były one tem dla Lira boleśniejsze, że z powodu warunków, jakie go otaczały, nie nabrał znajomości ludzi. Uderzyły też gwałtownie na wybuchowy temperament siwego starca, rozwichrzyły namiętności, które w pędzie swym uniosły tę niedużą dozę rozwagi, jaka w nim jeszcze tliła. Ciosy z nadzwyczajną, szybkością spadają jeden po drugim, nie dozwalając nawet na upamiętanie. „Tutaj to właśnie, powiada autor, objawia się moment krytyczny, który dziś jeszcze nauka psychiatryi uważa za fizyczny i moralny powód obłąkania. Z jednej strony wadliwy ustrój duchowy, z drugiej — liczne rozczarowania, upośledzenie, udręczenia i żal po niewczasie“.
Uwzględnia poeta i tę nader ważną okoliczność, że pewna forma obłędu może się ujawnić tylko na pewnym, ściśle określonym gruncie. Rodzaj obłąkania Lira najzupełniej odpowiada jego temperamentowi, wybuchowości, anormalnym kaprysom.
W końcu, zestawiając wszystko, w sparty dociekaniem specyalnem, zapatrzony w samo jądro rzeczy, które w arcydziełach Szekspira, mówiąc nawiasem, przenika zawsze prawda rdzennie rzeczywista, nazywa Dr. Rothe dramat ten „upoetyzowaną historyą choroby umysłowej“.[68]
W Ateneum z r. 1880 znajdujemy inne studyum o „Królu Lirze“. Rzecz tę napisał J. Kotarbiński, pisarz śmiały, śledzący bacznie za rozwojem krytyki literackiej. I tutaj postać pogańskiego króla pojętą jest z punktu widzenia psychicznego.
„W przebiegu choroby Lira, powiada autor, poeta najzupełniej zgodnie z obserwacyami nauki lekarskiej uwydatnił najpierw jej stan ostry, gwałtowny, w którym zboczenia umysłu są jeszcze bezpośredniem następstwem gwałtownych wzruszeń, i następnie stan spokojniejszy na pozór, ale świadczący o głębszem usadowieniu się choroby w organizmie“. Obłęd Lira rozpada się na trzy stany. W pierwszym występują na jaw zaczątki przyszłego rozstroju (gwałtowność, szał wyobraźni, nadmierna wrażliwość). W drugim, a właściwie pierwszym poczynającej się choroby, nad bezładem przeskoków wyobraźni panuje myśl naczelna o niewdzięczności córek; trzeci ujawnia zupełny bezład myśli, który jednak działa o tyle uspakajająco, że odejmuje starcowi bolesną świadomość upadku. Myśli jego mniej wzburzone, ale więcej bezładne, biegną od przedmiotu do przedmiotu, porwane i poplątane bez żadnego związku. Na tle jednak tego bezładu przebłyskują tu i ówdzie iskry zdrowego sądu.
Tyle co do krytyki ściśle psychiatrycznej. Zwrócił jednak autor uwagę i na inną cechę w rozwichrzonym Lirze. Obłęd nieszczęsnego króla występuje jako skutek bujnego, wewnętrznego życia, owoc przesilenia namiętności, i na tem przedewszystkiem polega poetyczne ujęcie tej postaci. Rys ten, występujący jaskrawo w tytanicznym Lirze, uszedł uwagi Dr. Rothego, który jako lekarz — psychiatra poprzestał na objawach patologicznych.
W toku dalszym zastanawia się autor nad charakterami innych postaci, biorących udział w tragedyi. Ostre szkice, zdjęte z tych natur pierwotnych, porywają śmiałością rzutów, lotną wyobraźnią, wcielającą się doskonale w naturę wspaniałych kreacyi.
Goneryl, to uosobienie ponurej i granitowej energii. Regana, mniej energiczna i posągowa, nie posiada inicyatywy i ulega przewadze swej siostry. Kent przy boku króla jest fanatykiem wierności. Błazen przedstawia humor czysto angielski: jego sarkazm, przepełniony goryczą i pesymizmem, przenika do głębi tajemnice ludzkiego organizmu. Gloster, to uosobienie miękkiej i krótkowzrocznej poczciwości. Edmund, mistrz intrygi i obłudy, łączy w sobie przebiegłość i okrucieństwo z bystrą i przenikliwą inteligencyą. Zresztą przez energię i odwagę rycerską zdobywa sympatyę widzów. W Edgarze widzimy szlachetność, opartą na najpiękniejszych przymiotach moralnych. Pewna doza łatwowierności, rzucającej cień na jego charakter, chroni go od mniemania, jakoby był zlepkiem wszystkich cnót teologicznych.
Cała sztuka, wzruszająca do głębi tragedyą nieszczęścia i bólu, rozszczepia się na dwie odnogi. W obu niewdzięczność dzieci jest treścią, około której obraca się akcya cała. Pojęcie przewiny nie ma tu zastosowania. W rozwikłaniu tragedyi występuje jedynie fatalizm namiętności, gotujący zgubę winnym i niewinnym, złym i szlachetnym. Lir ponosi karę za nadmierność w błędach i zaślepieniu, a upadek jego urzeczywistnia najwyższy tragizm cierpienia.
Rozwiązanie, mimo grozy i okropności, zwiastuje powrót do harmonii społecznej po nocy pełnej chaosu i rozpętanych żywiołów. Uczucie litości w uosobieniu Kordelii pojawia się jak jutrzenka lepszego jutra.
O artystycznej budowie dram atu tyle tylko powiada nam krytyk, że nie posiada tych linii prawidłowych, co utwory dzisiejsze; było to rzeczą niemożliwą wobec zawartych tam niezwykłych bogactw poezyi ludzkiego ducha, które rozsadzają szranki ciasnej architektoniki, w pożądaniu absolutnej swobody.
Wreszcie w zakończeniu znajdujemy garść reflekcyi o Szekspirze. Nazywa go autor największym psychologiem, a celniejsze jego arcydzieła, to „przede wszystkiem doskonałe monografie psychologiczne, wcielone genialnie w kształty poezyi, i tej wartości nigdy nie stracą“.[69]
W r. 1881 ukazuje się cenne studyum W. Spasowicza, p. t. Szekspirowska historya tragiczna o księciu duńskim Hamlecie.
Postać melancholijnego księcia tyle poruszyła serc i umysłów, tak wiele już o niej napisano, że trudno powiedzieć coś, czego by „jeszcze nie było“. Tem nie mniej w rozbiorze W. Spasowicza znajdujemy sporo trafnych i oryginalnych uwag, pojęcie psychologiczne subtelne, lubo nie zawsze do rdzenia sięgające, i co na niemałą uwagę zasługuje, uwzględnienie tła społecznego, którego tak trudno dopatrzeć się w pracach poprzednich.
„Utwór ten Szekspira — powiada autor — lubo najwyższy pod względem pomysłu, w stosunku jednak do formy stanowi tylko środek ewolucyi w twórczości poety“. Osnutą jest tragedya o duńskim królewiczu, w przeciwieństwie do innych sztuk Szekspira, na niedziałaniu.
W ujęciu postaci Hamleta widzi autor uwydatnienie jaknajjaskrawsze przeciwieństw pomiędzy społeczeństwem zepsutem, zgniłem i trupiem, a czułym i genialnym, ale do najwyższego stopnia niepraktycznym królewiczem. I rzeczywiście, otoczenie, w którem przebywa Hamlet, zdegenerowane do szpiku kości. Poloniusz nie potrafi odróżnić etyki od przyzwoitości światowej. Gładki Laertes, mimo hartu i stanowczości, chroma na punkcie uczucia honoru; nadto pełno w nim przesady. Klaudyusz, człowiek bez uczucia, ciężki; pijatyka stanowi część jego polityki. W obec takiej grupy stoi Hamlet. Co stanowi rdzeń jego charakterystyki? Zdradza on, zdaniem autora, przy złotem sercu i świetnych, błyskawicznych pomysłach, zupełną nieudolność sprostania praktycznemu zadaniu, które nań mimo woli jego spada i uznanem jest jako obowiązek święty i bezwzględny.
Hamlet zadania swego w czyn nie wciela. Autor usuwa przypuszczenie, jakoby niepowodzenia jego wynikły z krewkości, popędliwości i niewytrzymałości w polityce. Szekspir wielokrotnie uwydatnia w Hamlecie „zasadnicze sprzężenie“ genialności, pełnej blasku i powabu, z zupełną impotencyą w czynie. W czem tedy leży organiczna wrada umysłu Hamleta? zapytuje autor. W zbytniem zastanawianiu się, brzmi odpowiedź ogólnie praw ie przyjęta. Lubo treść monologów Hamleta odpowiedź tę kilkakrotnie stwierdza, nie wyczerpuje jednak całej istoty. Myślenie Hamletowe jest, zdaniem autora, myśleniem sui generis. nie tyle myśleniem, co nie dotykającą nigdy ziemi poezyą — marzycielstwem. Brak tam pierwiastku woli, iskry wiary, która uczucia zamienia w postanowienia, a te — w czyny.
Hamlet to typ lunatyka, najzupełniej odciętego od życia. Cechuje go nihilizm etyczny, powiązany z najniezaradniejszym sceptycyzmem filozoficznym. Opoką, na której opiera swój bezczyn, jest hołdowanie fatalizmowi i zasada powolnego działania, bardzo przypadająca jego usposobieniu. Działać potrafi tylko pod wpływem afektu, refleksyjnie.
Zastanawia się autor w toku dalszym, ile pierwiastków prawdziwego obłędu tkwi w udanej waryacyi Hamleta.
Jest wiele nienormalności w podnieceniu nerwowem, w pewnej dozie melancholii, jaką przeżywa od śmierci ojca. Pojawienie się ducha wzmaga jeszcze to wszystko. Wrażliwość anormalna przybiera postać rozmaitych dziwactw, które graniczą z obłędem rzeczywistym. Waryacya, którą przybiera Hamlet, bardzo mu przystaje do twarzy. Wywołana potrzebą, utrzymuje się przez artyzm Hamleta.
Za punkt kulminacyjny akcyi całej uważa autor nocną scenę z matką, w której duński królewicz uwidocznia gorące przywiązanie synowskie. Po tej scenie duch jego przesila się zupełnie. Odtąd traci ostatecznie wiarę w siebie, i, podług dziwnie trafnych słów autora, staje się podobnym do tej „książki, którą wertował wobec Poloniusza, mówiąc: słowa, słowa, słowa“. Akcya nawet od tej sceny ciągnie się leniwo.
O moralności Hamleta wyrażano się częstokroć krańcowo i najzupełniej przeciwnie. Niektórzy widzą w nim bujny rozrost idei wysoce etycznej i sądzą, że była tamą, która go powstrzymała od kroków stanowczych; inni, owszem, uznali w Hamlecie zupełny brak moralności, czego dowodem mają być drogi kręte, któremi zmierza do celu, podstępne zabójstwo Gildensterna i Rozenkranza, niecne obejście się z Ofelią i t. d. Autor zajmuje stanowisko pośrednie. Sądzi, że moralność w duńskim królewiczu, zrazu żywotna, wyradza się przez egotyzm i niepraktyczność rozmyślań. Gorżka ironia wybujała w jego sercu, głusząc inne, bardziej ludzkie uczucia. „Zepsucie moralne, powiada, posunęło się już bardzo głęboko i synowiec taki dobry i szlachetny staje się nie wiele lepszym od stryjaszka“.
„Ciekawą byłoby rzeczą, kończy autor swe studyum, gdyby kto zmienił koniec Hamleta i, dawszy mu wstąpić na tron po uprzątnieniu ukaranego stryja, podał nam w poetycznym obrazie panowanie Hamleta, z jego zwątpieniem, z jego ściganiem mar wyobraźni, z jego wrodzonym artyzmem i nabytą zupełną ku ludziom pogardą czy lekceważeniem. Byłoby to ciekawe panowanie króla poety, które możeby ludziom kazało pożałować czasów króla Klaudyusza... Nie godzimy się ze słowami Fortynbrasa: Byłby się wzorem królów okazał, dożywszy berła. Sądzimy, że przy swej umysłowej organizacyi, Hamlet nie sprostałby żadnemu większemu zadaniu praktycznemu, ale możemy, zapominając skazy i pomnąc na grunt duszy szlachetny, na jej wielkie przymioty pierwiastkowe, powtórzyć, rozstając się z Hamletem, słowa Horacego: Pękło cne serce, dobranoc mój książę. — Niechaj ci do snu nucą chóry niebian“.[70]
Wiele trafnych uwag o Szekspirze znajdujemy w ocenach teatralnych. Tu wyróżniają się krytycy: Wł. Bogusławski, J. König, St. Krzemiński, K. Kaszewski, E. Lubowski, K. Zalewski.


Mieliśmy już pracę naszą na ukończeniu, kiedy ukazało się dzieło Wł. Matlakowskiego — dosłowny przekład Hamleta, zaopatrzony wstępem, w którym znajduje się wszystko, cokolwiek napisano u nas i za granicą odnośnie do tej najgłębszej tragedyi. Do najrozmaitszych zdań i poglądów, zebranych już poprzednio przez Furnessa, dodał Matlakowski i własny rozbiór Hamletowej duszy. Książka ta, owo ecce liber, jak ją nazwał A. Świętochowski, niewyczerpanem bogactwem treści przewyższa wszystko, co do tej chwili uczyniono u nas na polu literatury Hamletowskiej. Jakże nam przyjemnie powitać ją po trudach przedzierania się przez gąszcze literatury i prasy, z jakąż rozkoszą składamy nasz skromny tłómoczek u stóp tej wielkiej piramidy, stawianej z takiem nabożeństwem i mozołem.



II.
SPIS PRZEDSTAWIEŃ SZEKSPIROWSKICH.

Scena krakowska.

Hamlet. 1821: 111. (z franc. Ducisa). 1826: 123, 1610. 1841: 283 (podług poprawy Schrödera); w roli Ofelii — Palczewska. 1842: 63. 1851: 248, 49. 1867: 3011 (na dochód W. Rapackiego): Klaudyusz — Wolski, Hamlet — Rapacki, Poloniusz — Benda, Horacy — Dobrzański, Laertes — Ładnowski syn, Gildenstern — Janowski, Ozryk — Eker, Marcellus — Razowski, Bernardo — Miciński, Renaldo — Kurz, dworzanin — Witkowski, aktor 1. — Źródelski, aktor 2. — Szeliga, duch ojca H. — Ładnowski ojciec, grabarz 1. — Siennicki, grabarz 2. — Bogucki, ksiądz — Kurz, Gertruda — Hoffman, Ofelia — Modrzejewska, aktorka — Ekerowa; 312. 1868: 223. 1871: 215 (występ Rapackiego), 3012. 1873: 146, (występ B. Ładnowskiego). 1874: 299: Hamlet — B. Ładnowski, Klaudyusz — Waliszewski, Gertruda — Wolska, Poloniusz — Szymański, Ofelia — Ładnowska. 1882: 223 (benefis Wolskiej). 1887: 208, Hamlet — B. Ładnowski; 29. 1889: 274, Hamlet — Kotarbiński; 284. 1890: 285. 1894: 164, 183; 203: Klaudyusz — Ryger, Hamlet — Kotarbiński, Poloniusz — Kamiński, Gertruda — Stępiewska, Ofelia — Morska; 114, 174, 16, 2310. 1895: 283.
Poskromienie złośnicy. 1829: 173. (p. t. Okrucieństwo i miłość czyli Zamek przerażenia, benefis Izabelli Majewskiej). 1831: 236 (Recepta na złośnicę). 1832: 1012 (Recepta na złośnicę czyli Miłość wszystko może); 1712. 1849: 128 (Wojna z kobietą). 1849: 219. 1852: 3011. 1853: 3012 (Liebe kann alles. Miłość wszystko może, czyli Przezwyciężenie upornicy). 1855: 293. (Wojna z kobietą). 1859: 2712. (Recepta na złośnicę). 1860: 232. 1862: 288. 1865: 204. (Recepta na złośnicę, benefis Bąkowskiego). 1867: 195. (Ukrócenie przekory czyli Recepta na złośnicę, na dochód Ant. Hoffman): Baptysta — Wolski, Wincentio — Ładnowski ojciec, Lucentio — Ładnowski syn, Petruchio — Rapacki, Gremio — Benda, Hortensio — Eker, Tranio — Siedlecki, Biondello — Pazowski, Grumio — Heunig, Curtis — Janowski, Katarzyna — Hoffman, Bianka — Wolska, wdowa — Kwiecińska, Nataniel — Źródelski, Piotr — Witkowski, krawiec — Bogucki. (Beneficyantka przeznacza dochód z ben. dla bratniej pomocy Uniwersyt. krak); 1912. 1872: 231. (Poskromienie złośnicy), 2611. 1873: 91. 1888: 2411, 2711. 1893: 226, Katarzyna — Stachiewicz. 1893: 276, 1012; 1212: Katarzyna — Leszczyńska, Petruchio — Kołoczbiński.
Koryolan. 1832: 151 (gościnny występ pp. Warlińskich). 1841: l57. (Obilino, dramat w 5 aktach z Szekspira).
Makbet. 1818: 283. (Benefis Parysówny). 1891: 235 (występ Modrzejewskiej): Makbet — Żelazowski, Banko — Antoniewski, Ledy Makbet — Modrzejewska, Makduf — Ryger. 1894: 1312. (Kotarbiński i Modrzejewska); 1612, 2112. 1895: 116.
Król Lir. 1819: 51. (z franc., benefis Radkiewicza). 1826: 283. 1873: 216 (na dochód Bol. Ładnowskiego): Lir — Ładnowski B, Goneryla — May, Regana — Wolska, Kordelia — Siennicka, Król Francyi — Siennicki, ks. Burgundyi — Bolestowicz, ks. Kornwalii — Nowakowski, ks. Albanii — Rieger, hr. Kent — Glikson, hr. Gloster — Werner, Edgar — Terenkoczy, Edmund — Wardzyński, Oswald — Rawicz, starzec — Błoński, błazen — Szymański, herold — Danielewicz, rycerz — Zapałowicz, sługa ks. Kornwalii — Grzybowski, dworzanin Regany — Bogucki. 1887: 308.
Otello. 1848: 2911. p. t. Otello murzyn w Wenecyi. (Benefis Józefa Rychtera): Otello wódz wojsk weneckich — Rychter, Pezar przyjaciel Otella — Chomiński, Adalbert — Królikowski, Hedelmona — Palczewska, Hermancya — Burzyńska, Moncemigo — Mańkowski, Loreden — Sturm. 1850: 271. 1854: 711 (występ Iza Aldrgego, murzyna z Londynu; w jęz. ang.) 1871: 11, 312. 1872: 44, 3011. 1873: 36, (występ B. Ładnowskiego). 1874: 94. 1878: 134. 1879: 67. 1880: 203. 1881: 1512. 1883: 205. 1887: 178, (występ B. Ładnowskiego). 1887: 318. 1889: 149, 1011. 1890: 232. 1891: 812: Otello — Żelazowski, Jago — Werner, Ofelia — Żelazowska. 1892: 101. 1893: 61; 75: Otello — Żelazowski. 1895: 233: Otello — Zawadzki, Ofelia — Morska. 1895: 313, Otello — Rygier.
Kupiec wenecki. 1854: 911. (Występ Iza Aldrigego, murzyna z Londynu). 1856: 1312, Doża wenecki — Dębowski, książę Maroku — Siedlecki, książę Arag. — Janowski, Antonio — Wolski, Bassanio — Benda, Gracyano — Eker, Salanio — Źródelski, Salasino — Miciński, Lorenco — Ładnowski syn, Szylok — Rapacki, Tubal — Mikulski, trefniś — Hennig, Stary Gobbo — Ładnowski ojciec, Salern — Bogucki, Leonardo — Witkowski, Baltazar — Baranowski, Stephano — Uszyńska, Porcya — Modrzejewska, Nerissa — Kwiecińska, Jessyka — Micińska. 1867: 2111. 1871: ⅙(występ Rapackiego). 1872: 1412 (benefis Rychtera), 1512. 1873: 29l1. 1877: 125, (ben. Rychtera). 1879: 221, 224. 1886: 295, 119. 1887: 215. 1889: 610, (występ W. Rapackiego). 1890: 69.
Wiele hałasu o nic. 1867: 241: Don Pedro — Benda, Don Juan — Ładnowski, Klaudio — Ładnowski syn, Benedykt — Rapacki, Leonato — Wolski, Antonio — Siedlecki, Berachio — Eker, Konrad — Miciński, Dogberry — Hennig, Verges — Mikulski, pisarz — Żródelski, zakonnik — Ładnowski ojciec, Hero — Modrzejewska, Beatrix — Hoffman. 1872: 911, 1211. 1873: 203. 1874: 285. 1891: 265 (występ Modrzejewskiej), 285. 1894: 1812: Beatryx — Modrzejewska, Don Pedro — Zawadzki, Don Juana — Ryger.
Ryszard III. 1868: 283, (benefis A. Ekera; na dochód A. Ekera): Edward król — Wolski, ks. Walii — p-na Bauman, Ryszard — Bendówna, Georgius — Woleński, Ryszard ks. Gloster, potem Ryszard III. — Rapacki, synek Clarensa — Narbutt, córka Clarensa — Majeranowska, Henryk — Ładnowski syn, ks. Buckingham Benda, ks. Norfolk — Fischer, Lord Surrey — Miciński, Rivers — Źródelski, Margr. Dorset — Parowski, Lord Grey — Siedlecki, Lord Hastings — Zgliński, Lord Stanley — Eker, Sir Ryszard Ratkliff — Siennicki, Sir Wiliam Katesby — Dobrzański, Sir James Tyrreli — Janowski, Robert Brakenbury — Bogucki, Lord, major Londynu — Heunig, Berkley — Witkowski, Elżbieta — Hoffmann, Małgorzata — Aszpergerowa, księżna York — Ekerowa, Anna — Modrzejewska. 1868: 293. 1871: 106. 1873: 76. 1892: 75.
Romeo i Julia. 1868: 1711, (ben. W. Ekerowej). 1871: 276. 1878: 94, występ Ładnowskiego: Eskalus — Feliksiewicz, Parys — Wysocki, Monteki — Runkowski, Kapulet — Siennicki, Romeo — Ładnowski, Merkutio — Łucyan, Benvolio — Glikson, Tybalt — Galasiewicz, Laurenty — Szymański, Baltazar — Armarski, paź Parysa — Cieślińska, Piotr — Wojdałowicz, Pani Kapulet — Wolska, Julia — Siennicka, Marta — Wojnowska; 1883: 173. 1887: 238. 1888: 295. 1889: 254, Romeo — Kotarbiński; 1710 Romeo — Ładnowski.
Król Jan. 1872: 2/3 (ben. A. Ekerowej): Król Jan — Rob Ładnowski, ks. Henryk — Panna May, Wilhelm Marshal — Ładnowski A., Wilhelm Longsword — Holtztnan, Hubert de Brugh — Zboiński, Robert Fok. — Fischer, Filip Fok. — Renda, Piotr — Siedlecki, Filip, król Fr. — Skąpski, Ludwig — Terenkoczy, Arcyks. austr. — Eker, kardynał Pandulf — Lidkę, Chatilla — Marzenska, Eleonora — Wolska, Konstancya — Hoffmann, Ledy Fok. — Ekerowa. 1872: b/3.
Sen nocy letniej. 1872: 134, (ben. G. Fischera: Tezeusz — Zboiński, Egeusz — Ładnowski Al., Lyzander — Benda, Demetryusz — Leszczyński, Filostrat — Bogucki, Pigwa — Zamojski, Spodek — Fischer, Dudka — Skąpski, Ryjek — Eker, Głodniak — Lidke, Prolog — Werner, Hipolita — May, Hermia — panna Rauman, Tytania — Bendowa, Puk — Urbanowicz, Ciemka — Kwiecińska, Pajęczynka — Bauman W., Gorczyczka — Wyszowska M., Groszek — p-na Ekel, Oberon — Terenkoczy. 1872: 144, 164. 1873: 13, 612. 1887: 312, 412, 812. 1888: 13.
Wesołe kobiety Windsordskie. 1873: 251 (benefis Ekerowej): Sir John Falstalf — Benda, Fenton — Leszczyński, Płytkosz — Ładnowski, Skrawek — Roger, Ford — Terenkoczy, Page — Szymański, Pani Ford — Wysocka, Pani Page — Wolska, Anna Page — Bendowa, Wiliam Ford — panna Szaszkiewicz, Sir Hugo Ewans — Bolestowicz, Dr. Canis — Eker, gospodarz oberży — Błoński, Pani Fryga — Ekerowa, Bardolph — Danielewicz, Pistol — Glikson, Nym — Siedlecki. 1873: 261, 281, 111. 1876: 2811. 1877: 28. 1883: 36. 1892: 272, 282, 33.
Powieść zimowa. 1877: 2212: Leontes — Szymański, Poliksen — Łucyan, Mamilius — Bąkowski, Kamilio — Jasieński, Antygon — Galasiewicz, Kleomen — Glikson, Dyon — Turczyński, Archidam — Bąkowski, dozorca — Ładnowski, Antolik — Wojdałowicz, Hermina — Hoffman, Perdita — Stachowicz. 1877: 2312.
Wszystko dobrze, co się kończy dobrze. 1881: 179: Król fr. — Szymański, Bertram — Żelazowski, Parol — Arwin, Intendent — Stępowski, Pajac — Wojdałowicz, hr. Brias — Ładnowski, hr. Montegio — Zapałowicz, hr. Rossilon — Hoffman, Helena — Żelazowska, Wdowa — Wojnowska, Diana — Stachowicz, Wiolenta — Czechowska. 1881: 209.
Jak wam się podoba. 1881: 1312, występ Modrzejewskiej: Książę — Werner, Fryderyk — Wójcicki, Amiens — Solski, Jakób — Podwyszyński, Oliwier — Ryger, Orlando — Zapałowicz, Adam — Stępowski, Probierczyk — Frenkiel, Wilhelm — Feldman, Rozalina — Modrzejewska, Celia — Pysznik. 1885: 1812. 1891: 305, 315; występy Modrzejewskiej. 1894: 115; 145, Rozalina — Lüdowa; 812. Rozalia — Modrzejewska.
Noc trzech króli. 1884: 2112: Orsino — Sobiesław, Sebastyan — Konopka, Antonio — Werner, Sir Tobiasz Czkawka — Frenkiel, Andrzej Chudogęba — Solski, Malwolio — Arwin, Fabian — Zapałowicz, Feste — Feldman, Oliwia — Kałużyńska, Viola — Modrzejewska, Marya — Wójcicka, ksiądz — Ładnowski.


Scena Warszawska.[71]

Antoniusz i Kleopatra. 1880: 141 (przekład L. Ulricha): Kleopatra — Modrzejewska, Marek Antoniusz — Leszczyński, Oktawiusz — Kotarbiński, Emiliusz — Stromfeld, Domiciusz — Rapacki, Wentydyusz — Tatarkiewicz S., Eros — Krogulski, Skarus — Prażmowski, Mecenas — Kruszewski, Agrypa — Grzywiński, Dolabela — Grubiński, Prokulejus — Tatarkiewicz, Tyreusz — Holtzman, Kanidyusz — Wolski, Eufroniusz — Chomiński, Aleksas — Dyliński, Mardyan — ***, Seleukus — Kruszyński, Diomedes — Adler, Wróżbiarz — Szymanowski, wieśniak — Siemianowski, posłaniec — Purczynowicz, Oktawia — Marcello, Charmion — Nowakowska, Iras — Holtzmanowa; 141, 161, 191, 211. 1892: 111 i 211; (Francuska trupa dramatyczna z udziałem Sary Bernhardt jako Kleopatry).
Hamlet. 1871: 243. (W przekładzie Krystyna Ostrowskiego; muzyka Moniuszki; benefis Modrzejewskiej): Klaudyusz — p. Stolpe, Gertruda — pani Niewiarowska, Hamlet — Królikowski, Duch — Grzywiński, Horacy — Piasecki, Poloniusz — Żółkowski, Ofelia — Modrzejewska, Laertes — Tatarkiewicz Jan, Rozenkranc — Szymanowski, Gildenstern — Fejde, Ozryk — Adler, aktorka — pani Przedpełska, aktor pierwszy — Kwieciński; aktor drugi — Szober, Marceli — Dąbrowski, Bernard — Dobrowolski, grabarz 1. — Chomiński, grabarz 2. — Damse, ksiądz — Kruszewski; 303, 14, 124 214, 264, 284, 35, 55, 105, 3l8, 59, 410, 211, 811, 1711, 2912. 1872: 21: Duch — Boczkowski, Gildenstern — Dłużewski, aktorka — Sawicka; aktor 1. — Krogulski, Bernard — Zakrzewski; 202, 244, 178, 288, 79; 99: Horacy — Wolski, Laertes — Dłużewski, Gildenstern — Kruszewski, aktorka — Przedpełska, aktor 1. — Krogulski; ksiądz — Tatarkiewicz Stanisł. 1873: 273 (taż sama obsada co 911 1872); 2811: Horacy — Łukowicz, Laertes — Wolski: aktor 1. — Holtzman, Bernard — Tatarkiewicz S. 1874: 92, 242, 174. 1876: 216. 1877: 235, 315. 1878: 196 i 67, trupa Rossiego. 1879: 217, 247, 118. 1880: 26. Lipca: Klaudyusz — Stromfeld, Gertruda — Nowakowska, Hamlet — Waliszewski, Horacy — Kotarbiński, Polonius — Żółkowski, Ofelia — Marcello, Laertes — Prażmowski, Rozenkranc — Turczynowicz, Gildenstern — Kruszewski, Ozryk — Adler, aktorka — Mirecka, aktor 2. Roczkowski, Rernard — Kruszyński, grabarz 2. — Krogulski, ksiądz — Tatarkiewicz S. 1882: 8. marca: Hamlet — Ładnowski, Duch ojca — Waliszewski, Horacy — Holtzman, Poloniusz — Rapacki, Ofelia — Deryng, Gildenstern — Wysocki, Ozryk — Mielnicki, aktorka — Przedpełska, aktor pierwszy — Krogulski, aktor drugi — Kruszewski, grabarz I. — Sikorski, ksiądz — Borawski; 93, 254, 2010, 3010. 1888: 28. stycznia: Ofelia — Ładnowska, Ozryk — Adler, ksiądz — Boczkowski; 62, 193. 1888: 24. paźdz.: Klaudyusz — Kotarbiński, Horacy — Nowacki, Poloniusz — Szymanowski, Ofelia — Wisnowska, Ozryk — Śliwiński, aktorka — Rapacki (syn), aktor I. — Holtzman, aktor II. — Borawski, Marceli — Narkiewicz, Bernard — Borawski A., grabarz I. — Sikorski, grabarz II. — Krogulski, ksiądz — Dąbrowski, oficer — Kruszewski, dworzanin — Boczkowski; 2610, 3110, 711, 1611, 3011. 1889: 181, 34. 1891: 17. marca: Klaudyusz — Grzywiński, Gertruda — Mirecka, Hamlet — Kotarbiński, Poloniusz — Rapacki, Ofelia — Modrzejewska, aktor I. — Trapszo, Marcelli — Holtzman. 1892: 65 i 235, trupa Rossi’ego. 1898: 16. listopada: Klaudyusz — Bolesławski, Gertruda — Rakiewiczowa, Hamlet — Ładnowski, Duch ojca — Mikulski, Horacy — Nowicki, Poloniusz — Rapacki, Ofelia — Bogusławska, Rozenkranc — Owerłło, Gildenstern — Paliński, Ozryk — Czarnecki, aktorka — Szymanowska W., aktor I. — Roland, Bernard — ***, ksiądz — Sawicki, oficer — Dąbrowski, dworzanin — Kruszewski; 249. 1895: 1. marca: Ofelia — Trapszo, Marceli — Dąbrowski, Bernard — Borawski A., ksiądz — Orczyński, oficer — ***; 99.
Jak wam się podoba. 1891: 16l0, (Przekład L. Ulrycha. Muzyka Michała Hertza); Książę wygnany — Trapszo, Rozalina — Lüde, Fryderyk — Waliszewski, Celia — Barszczewska, Amicus — Nowicki, Jakób — Ładnowski, pierwszy paź — Babińska, drugi paź — Lewicka, Le Beau — Wysocki, Oliwer — Kotarbiński, Jakób — Tylicki, Orlando — Prażmowski, Karol — Żyburski, Probierczyk — Frenkiel, młodzieniec — Noiret, Sylwiusz — Wolski, Febe — Holtzmanowa, Audrey — Queller, Koryn — Narkiewicz, Adam — Holtzman, Dyonizy — Dąbrowski, Wilhelm — Kruszewski: 1710, 1910, 2310, 2510, 2710, 211, 611, 2711, 1112, 2312. 1892: 181: Jakób — Bolesławski, młodzieniec — Orso-Wieńczycka; 182, 43, 114. 1895: 304 Książę — Mikulski, Fryderyk — Borawski, Amiens Szaniawski, Jakób — Ładnowski, Le Beau — Zejdowski, Oliwer — Bolesławski, Jakób — Owerłło, Orlando — Nowicki, Karol — Paliński, młodzieniec — Falkowska, Sylwiusz — Roland, Febe — Szymborka.
Król Lir. 1877: 265, (przekład Paszkowskiego); 216 i 37 (trupa Rossiego). 1879: l58: Lear — Ładnowski, Goneryla — Rakiewiczowa, Regana — Nowakowska, Kordelia — Deryng, Król francuski — Mielnicki, Książę Burgundzki — * * *; Książę Kornwalii — Holtzman, Książę Albanii — Prażmowski, Hrabia Kent — Krogulski, Hrabia Gloster — Grzywiński, Edmund — Waliszewski, Edgar — Kotarbiński, błazen — Rapacki, Kuran — * * *, Doktór — Adler, Oswald Galasiewicz, herold — Kruszyński, starzec — Kruszewski, 1 rotmistrz — Tatarkiewicz S., 2 rotmistrz — Borawski, goniec — Turczynowicz; 188, 208, 228, 278, 19. 1881: 199. 1882: 2411, 1012. 1883: 22. 1885: 114. 1888: 237, 2311. 1889: 124. 1890: 52: Generyla — Barszczewska, Kordelia — Noiret, Król Francuski — Wysocki, Książę burgundzki — Olszewski, Książę Albanii — Nowicki, Kuran — Jagielski, Doktór — Dąbrowski, herold — ***, rotmistrz — Boczkowski, 1 rycerz — Śliwińki, 2 rycerz — Narkiewicz. 1892: 85, 185: (Maggi z tow. dram. artyst. włoskich). 1893: 269: Lear — Leszczyński, Goreryla — Noiret, Regana — Barszczewska, Kordelia — Trapszo, Król Francuski — Roland, Książę Albanii — Prażmowski, Edmund — Mikulski, Edgar — Bolesławski, Kuran — Czarnecki Oswald — Borawski, rotmistrz — Borawski A., goniec — Zejdowski, 1 rycerz — Owerłło, 2 rycerz — Paliński: 299 110, 810, 2210, 112: Kent — Narkiewicz.
Koriolan. 1878 157 — trupa włoska Rossi’ego.
Kupiec Wenecki. 1869: 173 (w przekładzie Augusta Jeske, z układem scen podług Szlegla; muzyka Moniuszki): Doża Wenecyi — Surewicz, Porcya — p-ni Palińska, Neryssa — Ostrowska, Książę marokański — Chęciński, Książę aragoński Piasecki, Antonio — Stolpe, Bassanio — Świeszewski, Solanio — Dąbrowski, Salarino — Szymanowski, Gracyano — Grzywiński, Lorenzo — Tatarkiewicz, Szylok — Królikowski, Jessyka — Łapińska, Tubal — Boczkowski, Lancelot Gobbo — Chomiński, Stary Gobbo — Domse, Saleryo — Adler, Baltazar — Szober, Leonardo — Dobrowolski, służący Antonia — Lisiewicz: 193, 214, 264, 65, 56, 249, 2710. 1870: 103: Jessyka — Żółkowska, Leonardo — Zejde, służący Antonia — Kruszewski; 185. 1871: 106: Doża — Adler, Neryssa — Gilska, Saliarino — Kwieciński, Shylok — Rychter, Lancelot — Szymanowski, służący Antonia — Zeidle 286. 1872: 58, 148. 1874: 106, 126, 219, 309, 211. 1875: 191: Porcya — Modrzejewska, Książę marokański — Łukowicz, Książę aragoński — Grabiński, Bassanio — Prażmowski, Salarino — Kruszewski, Gracyano — Holtzman, Lorenzo — Wolski, Shylok — Królikowski, Jessyka — — Ostrowska, Lancelot — Szymanowski, Baltazar — Szober Józef, Leonardo — Krupiński, służący Antonia — Dmowski; 74: Ks. aragoński — Krogulski, Jessyka — Przedpełska, stary Gobbo — Damse, Baltazar — Siemianowski; 1510. 1878: 31: Doża — Adler, Porcya — Nowakowska, Neryssa — Sawicka, Ks. Marokański — Kotarbiński, Ks. Aragoński — Grabiński, Antonio — Grzywiński, Bassanio — Prażmowski, Salarino — Turczynowicz, Gracyano — Holtzman, Lorenzo — Wolski, Jessyka — Przedpełska, Tubal — Kruszewski, Lancelot — Szymanowski, stary Gobbo — Chomiński, Saleryo — Kruszyński, Baltazar — Siemianowski, Leonardo — Krupiński, służący Antonia — Borawski, pisarz sądu — Tatarkiewicz Stan.; 111, 1/2, 43, 183, 33, 127; 1311: Neryssa — Gilska, Jessyka — Sawicka, Tubal — Boczkowski. 1879: 48 i 1811: Nerissa — Gilska, Shylok — Rapacki, Lorenzo — Tatarkiewicz.
Otello. 1862: 235, 245, 265. 1873: 711, (w przekładzie J. Paszkowskiego): Doża — Grzywiński, Brabantio — Stolpe, Dezdemona — Modrzejewska, Otello — Leszczyński, Kassio — Wolski, Jago — Rapacki, Emilia — Niewiarowska, senator I. — Adler, senator II. — Dąbrowski, Rodrygo — Szymanowski, Gracyano — Szober, Ludovico — Holtzman, Montano — Łukowicz, posłaniec Doży — Kwieciński, herold — Kruszewski, obywatel Cypru — Tatarkiewicz S. 1011, 1711, 2111, 2411, 112, 1512. 1874: 151, 32, 172, 262, 125, 511, 1411. 1875: 242; 159: posłaniec Doży — Kruszewski: 1712, 2212; 2912. 1876: 2412: Brabantio — Stromfeld, Dezdemona — Deryng, Montano — Grabiński, posłaniec Doży — Kruszyński; 2912. 1877: 202, 215, 199; 1812: Rodrygo — Holtzman, Gracyano — Szober, Ludovico — Krogulski, Montano — Turczynowicz, posłaniec Doży — Kruszyński, herold — Borawski. 1878: 176 (Rossi). 1879: 306, 67, 1111. 1881: 3011, Emilia — Nowakowska, senator drugi — Sikorski, Gracyano — Krogulski, Ludovico — Prażmowski, herold — Kruszewski. 1882: 264, 166, 1310. 1883: 93. 1885: 23, 1811. 1886: 2511. 1887: 1811: Doża — Trapszo, Brabancyo — Narkiewicz, Desdemona — Marcello, Kassio — Kotarbiński, senator pierwszy — Borawski, senator drugi — Sikorski, Rodrygo — Holtzman, Gracyano — Galasiewicz, Ludovico — Śliwiński, posłaniec Doży — Wysocki, obywatel Cypru — * * *; 1412. 1888: 62: Doża — Grzywiński, senator 2 — Dąbrowski, Gracyano — Krogulski, Ludovico — Śliwiński, obywatel Cypru — Borawski; 114, 16. 1889: 223. 1890: 101: Doża — Trapszo, Brabantio — Narkiewicz, Desdemona — Marcello, Kassio — Kotarbiński, senator 1 — Borawski, senator 2 — Sikorski, Rodrygo — Holtzman, Gracyano — Galasiewicz, Ludovico — Śliwiński, posłaniec Doży — Wysocki, obywatel Cypru — * * *; 2210, 1912. 1892: 45, 165 i 255, występy Maggi’ego.
Makbet. 1877: 255, (w przekładzie Paszkowskiego). 1878: 276, 412: Dunkan — Grzywiński, Malkolm — Tatarkiewicz, Donalbein — * * *, Makbet — Leszczyński, Banko — Rapacki, Makduf — Kotarbiński, Lenox — Wolski, Ross — Prażmowski, Fleance * * *, Siward — Borawski, Sejton — Turczynowicz, lekarz — Holtzman, żołnierz — Stromfeld, służący Makbeta — Kruszyński, odźwierny — Kruszewski, 1 zbójca — Chomiński, 2 zbójca — Adler, Ledy Makbet — Rakiewiczowa, dama — Sawicka, Czarownice Szymanowski, Krogulski, Grubiński; 1112, 1312, 1812, 2312. 1879: 31, 131, 271, 164: Ross — Holtzman, lekarz — Dąbrowski, służący Makbeta — Krupiński; 289. 1880: 211: Ross — Prażmowski, służący Makbeta — Kruszyński. 1891: 257, 13, 93, 203.
Ułaskawienie sekutnicy. 1873: 26, 27 i 30 czerwca; 2, 4, 15 lipca; 19, 27, 30 sierpnia; 10 i 15 września; 3 listopada i 28 grudnia (w tłumaczeniu A. B.): Baptysta Stolpe, Katarzyna — Romana Popiel, Bianka Przedpełska, Vincentio — Damse, Lucentio — Wolski, Petruchio — Leszczyński, Gremio — Chomiński, Hortensio — Szymanowski, Tranio — Łukowicz, Biondello — Szober, Grumio — Ostrowski, Curtis — Kruszewski, Natanael — Krowicki, Mikołaj — Salwoński, Józef — Ruszkowski, Filip — Dmowski, Magister — Adler, wdowa — Sawicka, krawiec — Tatarkiewicz S., służący Baptysty — Kwieciński, handlarz mód — Kawecki. 1874; 14 stycznia: krawiec — Dąbrowski, handlarz mód — Kawecki, służący Babtysty — * * *; 3 i 18 marca; 6 kwietnia; 6 i 24 maja; 21 czerwca; 6 lipca; 7 sierpnia; 26 grudnia. 1875: 18 stycznia; 26 lutego; 7 maja; 21 września. 1886: 5 września: Babtysta — Grzywiński, Katarzyna — Wisnowska, Bianka — Mirecka, Vincentio — Waliszewski, Hortensio — Śliwiński, Tranio — Żyburski, Biondello — Borawski, Natanael — Zalewski, Mikołaj — Borawski A., Józef — Krowicki, Filip — Siemianowski, Magister — Boczkowski, wdowa — Oswald, krawiec — Holtzman; 10 września. 1894: 14 lipca: Babtysta — Grzywiński, Katarzyna — Marcello, Bianka — Płońska, Vincentio — Rapacki, Gremio — Bolesławski, Hortensio — Nowicki, Tranio — Roland, Biondello — Zejdowski, Grumio — Frenkiel, Natanael — Orczyński, Mikołaj — Garbowski, Józef — Olszewski, Filip Zalewski, Magister — Narkiewicz, wdowa — Kłossowska, krawiec — Dąbrowski, handlarz mód — Czarnecki, służący Babtysty — Krogulski; 16, 18, 20, 23 i 26 lipca; 10 sierpnia; 18, 22 i 28 października; 1 listopada; 6, 13, 31 grudnia. 1895: 4 i 17 lutego; 4 marca i 1 maja.
Romeo i Julia. 1870: 12 stycznia: Eskalus — Boczkowski, Parys — Kwieciński, Merkucio — Stolpe, Montekio — Surewicz, Kapulet — Grzywiński, Romeo — Wardzyński, Benvolio — Szymanowski, Pani Kapulet — Niewiarowska. Julia — Modrzejewska, Tybalt — Piasecki, Laurenty — Chęciński, Jan — Dąbrowski, Marta — Micińska, aptekarz — Dobrowolski, paź Parysa — Zejde, Baltazar — Szober, Piotr — Domse, Samson — Kruszewski, Grzegorz — Nowakiewicz, Abraham — Krupiński; 14, 17, 21 i 25 stycznia; 3, 10 i 22 lutego; 8, 18, 24 i 29 marca; 9 maja. 1871: 6 maja: Montekio — Adler, Romeo — Tatarkiewicz Jan, Samson — Tatarkiewicz Stan.; 8 maja; 26 i 29 września; 13 listopada; 19 grudnia: Parys — Dłużewski, Kapulet — Ostrowski, aptekarz — Dąbrowski, paź — Kwieciński, Samson — Marczewski, Grzegorz — Kruszewski, Abraham — Zakrzewski. 1872: 1 listopada: Benvolio — Krogulski, Tybalt — Wolski, aptekarz — Dąbrowski, paź — Kwieciński M., Samson — Tatarkiewicz St., Grzegorz — Kruszewski; 16 listopada. 1873: 14 listopada: Parys — Grabiński, Tybalt — Łukowicz. 1874: 26 marca; 7 maja; 18 września. 1875: 4 lutego; 19 sierpnia; 3 września; 17 listopada. 1876; 21 czerwca. 1877: 22 stycznia: Eskalus — Holtzman, Parys — Prażmowski, Merkucyo — Szymanowski, Kapulet — Grzywiński, Benwolio — Turczynowicz, pani Kapulet — Figarska, Julia — Deryng, Tybald — Stromfeld, Laurenty — Krogulski, paź — Kruszyński, Baltazar — Tatarkiewicz St., Piotr — Chomiński, Samson — Siemianowski, Abraham — Krupiński; 6 i 13 lutego; 13 marca; 17 kwietnia; 29 i 30 maja; 19 września; 9 i 20 listopada. 1878: 18 stycznia; 6 marca; 25 czerwca. 1879: 26 maja; 1 sierpnia. Romeo — Ładnowski; 8 sierpnia; 9 grudnia. 1880: 9 lutego: Julia — Modrzejewska, Tybald — Kotarbiński, Abraham — Borawski. 1881: 1 lutego: Romeo — Kotarbiński, pani Kapulet — Nowakowska, Julia — Deryng; 10 października. 1882: 2 stycznia: Romeo — Ładnowski; 13 i 15 lutego; 20 września.
Ryszard III. 1878: 23 czerwca — Rossi.
Sen nocy letniej. 1881: 6 lutego, (w przekładzie St. Koźmiana: muzyka St. Moniuszki). Tezeusz — Waliszewski, Egeusz — Borawski: Lyzander — Ładnowski, Demetryusz — Kotarbiński, Filostrat — Kruszewski, Pigwa — Galasiewicz, Spój — Sikorski, Spodek — Ostrowski, Dudka — Chomiński, Ryjek — Krogulski, Głodniak — Dąbrowski, Hipolita — Nowakowska, Herminia — Mirecka, Helena — Czaki, Oberon — Prażmowski, Tytania — Lüde, Puk — Wisnowska, Groszek — Puchalska, Pajęczynka — L. Kotz, Ciemka — Zalewska, Gorczyczka — G. Kotz, elf pierwszy — Wojakowska; drugi — Marszałkowska; trzeci — Holtzman, Prolog — Galasiewicz, Pyram — Ostrowski, Tyzbe — Chomiński, Mur — Krogulski, księżyc — Dąbrowski, lew — Sikorski; 8, 13 i 20 lutego; 1886: 8 października. 1890: 27 stycznia: Tezeusz — Trapszo, Egeusz — Narkiewicz, Filostrat — Borawski, Dudka — Szymanowski, Słodniak — Holtzman, Herminia — Barszczewska, Helena — Noiret, Groszek — Hincz, Pajęczynka-Zielińska, Gorczyczka — Blinstrop, Tyzbe — Szymanowski, Księżyc — Holtzman.
Wiele hałasu o nic. 1876: 1 maja. Don Pedro — Stolpe, Don Juan — Rapacki, Leonato — Grzywiński, Hero — Mazurowska, Beatricze — Modrzejewska, Benedykt — Leszczyński, Claudio — Wolski, Antonio — Krogulski, Baltazar — Prażmowski, Borachio — Łukowicz, Konrad — Szober, Dogberry — Chomiński, Verges — Damse, pisarz Tatarkiewicz S., ksiądz — Boczkowski, 1 strażnik — Kruszewski, 2 — Dąbrowski, Goniec — Kruszyński, chłopiec — Siemianowski, Małgorzata — Sawicka, Urszula — Przedpełska; 3, 5, 10, 15 i 22 maja; 6 czerwca.
Noc trzech króli. 1885: 2 lutego (w przekładzie L. Ulricha, układ sceniczny Heleny Modrzejewskiej): Orsino — Prażmowski, Sebastyan — Wolski, Antonio — Grzywiński, Przyjaciel Wioli — Waliszewski, Walentyn — Śliwiński, Kurcio — Holtzman, Czkawka — Ostrowski, Chudogęba — Morozowicz, Malwolio — Rapacki, Fabian — Galasiewicz, Feste — Tatarkiewicz, sługa — Kruszewski, pierwszy oficer — Boczkowski, drugi oficer — Dąbrowski, Oliwia — Ładnowska, Wiola — Modrzejewska, Marya — Leszczyńska; 3, 4 i 5 lutego.[72]


Scena lwowska.

Hamlet. 1841: 29 października: Król — Smochowski, Hamlet — Bensa. 1842: 21 października. 1845: 12 lutego: Hamlet — Dawizon, Ofelia — Canecka. 1848: 15 lutego: Hamlet — Benza, Ofelia — Aszperger; 28 maja. 1871: 5 marca, (w przekładzie Krystyna Ostrowskiego): Hamlet — Szymański, Horacy — Leszczyński; 16 czerwca: Hamlet — Jan Królikowski, Ofelia — Modrzejewska. 1872: 20 marca (scena 2 aktu III.): Hamlet — Szymański. 1873: 1 grudnia: Hamlet — Ładnowski, Ofelia — Deryng, aktor — Fiszer, grabarz — Skalski. 1874: 8 kwietnia (występ M. Neville’a): Hamlet — Neville. 1875: 10 marca. 1877: 15 maja: Ofelia — Ładnowska. 1878: 24 listopada 1879: 3 kwietnia (występ Rossi’ego). 1884: 3 sierpnia (scena aktu III.): Hamlet — Wolański. 1885: 22 maja: Gertruda — Aszpergerowa, Hamlet — Ładnowski, Ofelia — Stachowiczówna. 1889: 25 września: Poloniusz — Frenkiel, grabarze — Wojdałowicz i Gamski; 6 października. 1890: 14 maja: Hamlet — Kotarbiński; 25 maja. 1892: 80 maja: Laertes — Zawadzki, grabarze — Skalski i Feldman. 1893: 16 sierpnia: Hamlet — Ładnowski; 27 sierpnia.
Henryk IV. 1882: 18 grudnia Henryk IV. — Woleński, Falstaff — Zamojski, Bardolf — Skalski.
Juliusz Cezar. 1865: 27 stycznia (w przekładzie Adama Pajgerta): Juliusz Cezar — Królikowski, Marek Brutus — Ignacy Kuliciński, Kasyusz — Baranowski, Marek Antoniusz — Rapacki, Porcya — Wenclówna. 1874: 18 grudnia (akt III. scena 2. przedstawienie amatorskie pod artyst. kierownictwem J. Rychtera). 1891: 9 marca (akt III. na Kapitolu): Juliusz Cezar — Zboiński, Marek Antoniusz — Woleński, Marek Brutus — Hierowski, Kasyusz — Zawadzki, Publiusz — Feldman.
Komedya omyłek. 1880: 21 stycznia (w przekładzie L. Ulrycha): Antyfolus z Efezu — Lubicz, Antyfolus z Syrakuzy — Woleński, Emilia Aszpergerowa, Adryanna — Zimajer, Łucyana — Wisnowska; 1 lutego.
Koryolan. 1880: 10 grudnia: Koryolan — Ładnowski, Kominiusz — Lubicz, Meneniusz Agryppa — Zamojski, Edyl — Szobert, obywatel I. — Skalski, Wolumnia — Aszpergerowa, Wirgilia — Kwiecińska; 12 grudnia.
Król Jan. 1872: 2 października: Król Jan — Ładnowski, Konstancya — Aszpergerowa, Blanka — Deryng, oprawca — Skalski.
Król Lir. 1843: 22 listopada: Lir — Bensa, Goneryla — Kamińska, Regana — Łozińska, Kordelia — Rudkiewicz, Edmund — Smochowski. 1848: 12 stycznia: Gonerilla — Canecka, Kordelia — Starzewska. 1872: 13 listopada: Lir — Ładnowski, Goneryla — German, Regana — Szymańska, Kordelia — Deryng, Hr. Kent — Zboiński, Edgar — Woleński, Edmund — Dobrzański, Oswald — Fiszer; 26 listopada. 1879: 5 kwietnia: Goneryla — Woleńska, Regana — Nowakowska, Kordelia — Ładnowska; 15 i 20 kwietnia; 21 grudnia: błazen — Fiszer. 1885: 27 maja: Goneryla — Żelazowska, Regana — Nowakowska, Kordelia — Stachiewiczówna, Edmund — Hierowski, błazen — Kwieciński. 1889: 14 października (drugi akt): Goneryla Cichocka.
Kupiec Wenecki. 1844: 30 grudnia (p. t. Chrześcijanie i Żydzi czyli Kupiec Wenecki): Porcya — Aszperger, Antonio — Nowakowski, Bassanio — Dawison, Lorenzo — Rychter, Shylok — Smochowski. 1865: 1 grudnia: Antonio — Królikowski, Bassanio — Szymański, Shylok — Hubert, Porcya — Wenclówna, Lorenco — Wilkoszewski. 1870: 29 kwietnia: Antonio — Leszczyński, Shylok — Jan Królikowski, Jessyka — Delchau, Porcya — German; 9 maja. 1871: 14 czerwca: Antonio — Leszczyński, Bassanio — Szymański, Lorenco — Mikulski, Jessyka — Woleńska. 1872: 26 maja: Antonio — Baranowski, Bassanio — Woleński, Lorenco — Kwieciński, Shylok — Rapacki, Porcya — Szymańska, Jessyka — Deryng. 1874; 9 kwietnia: Antonio — Zboiński, Shylok — Neville, Porcya Nowakowska, Jessyka — Sułkowska; 7 października: Shylok — Rychter. 1880: 29 lutego: Bassanio — Woleński. 1892: 5 lutego: Antonio — Zboiński, Bassanio — Hierowski, Shylok — Fiszer, Porcya — Stachowicz, Jessyka — Kwiecińska; 7, 12, 28 lutego; 12 marca. 1893: 25 listopada: Jessyka — Czaplińska, Antonio — Chmieliński, Lorenco — Wysocki; 10 grudnia.
Makbet. 1842: 21 listopada: Dunkan — Aszperger, Malkolm — Dawizon, Makbet — Smochowski, Makduf — Bensa, Ledy Makbet — Kamińska. 1844: 6 grudnia: Dunkan — Rychter. 1846: 1 marca (scena lunatyzmu). 1864: 13 marca: Dunkan — Mroziński, Malkolm — Wilkoszewski, Ledy Makbet — Rakiewiczowa, Makduf — Nowakowski. 1865: 15 marca: Dunkan — Rapacki, Makbet — K. Królikowski, Makduf — Kiliciński, Ledy Makbet — Aszperger. 1871: 10 września: Dunkan — Baranowski, Malkolm — Woleński, Makduf — Leszczyński, Ledy Makbet — Rakiewiczowa. 1872: 9 lipca (akt II. scena zabójstwa Dunkana); Makbet — Ładnowski, Ledy Makbet — Aszpergerowa. 1876: 8 marca: Dunkan — Dobrzański, Malkolm — Swaryczewski, Makbet — Ładnowski, Makduf — Woleński; 10 marca. 1878: 31 grudnia (fragment). 1879: 6 kwietnia (występy Rossiego). 1885: 10 kwietnia: Dunkan — Ruszkowski, Malkolm — Kwiecińską Makbet — Woleński, Makduf — Hierowski, Ledy Makbet — Nowakowska. 1890: 19 listopada: Dunkan — Chmieliński, Ledy Makbet — Paszkiewiczówna; 23 listopada.
Otello. 1871: 27 marca: Ottello — Leszczyński, Kassio — Woleński, Jago — K. Królikowski, Desdemona — Woleńska. 1872: 3 kwietnia: Otello — Ładnowski, Jago — Dobrzański, Desdemona — Nowakowska; 22 maja: Kassio — Rapacki; 6 listopada; Jago — Baranowski, Desdemona — Woleńska. 1873: 19 września: Jago — Konarski, Desdemona — Nowakowska. 1874: 7 kwietnia: Otello — M. Neville, Jago — Fiszer; 11 kwietnia. 1875: 8 stycznia: Otello — Ładnowski, Desdemona — Ładnowska; 1 października. 1878: 22 grudnia. 1879: 1 kwietnia (występ Rossiego); 7 września: Otello — Ładnowski, Jago — Fiszer, Desdemona — Nowakowska, Kassio — Woleński. 1884: 2 stycznia: Otello — Żelazowski, Jago — Hierowski; 9 stycznia. 1885: 9 maja: Otello — Ładnowski. 1888: 24 czerwca: Otello — Leszczyński, Kassio — Wysocki, Jago — Szobert, 1889: 18 września: Otello — Kszake-Zawadzki, Kassio — Woleński; 22 września: Kassio — Wysocki: 15 grudnia. 1892: 10 czerwca: Otello — Kotarbiński, Kassio — Hierowski, Desdemona — Stachowicz; 12 czerwca. 1893: 8 stycznia: Otello — Żelazowski; 13 sierpnia: Otello — Ładnowski, Kassio — Kliszewski, Jago — Hierowski.
Powieść zimowa. 1887: 7 grudnia: Leontes — Żelazowski, Hermiona — Nowakowska, Perdita — Pysznikowska, Paulina — Gostyńska, 18 i 25 grudnia.
Ułaskawienie sekutnicy. 1837: 17 maja (p. t. Recepta na złośnicę czyli Miłość wszystko może): Baron Dobromojski — Błotnicki, Franciszka, Eliza i Julia, jego córki — Nowakowska, Rudkiewiczowa i Rudkowska, Pustacki pułkownik — Bensa, Kartacz — Krupicki. 1842: 7 stycznia (p. t. Miłość wszystko może, komedya w czterech aktach podług Szekspira): Baron Dobromojski — Nowakowski; 9 września: Baron Dobromojski — Ładnowski, Franciszka — Starzewska, Kartacz — Aśnikowski. 1848: 19 maja (p. t. Recepta na złośnicę): Baron Dobromojski — Krupicki, Franciszka, Eliza i Julia, córki jego — Canecka, Łozińska i Badowska, Kartacz — Łoziński. 1853: 4 marca: (p. t. Recepta na złośnicę czyli Miłość wszystko może, komedya w 4 aktach, napisana podług Szekspira): Baron Dobromojski — Gołębiowski, Franciszka, Eliza i Julia, córki jego — Radyńska, Szuszkiewiczówna i Kasprzycka. Pustacki — Miłaszewski, Kartacz — Krupicki. 1877: 16 grudnia (p. t. Poskromienie złośnicy, komedya w 5 aktach a 6 odsłonach, W. Szekspira, przekład J. Paszkowskiego): Babtysta — Zboiński, Blanka — Kwiecińska, Katarzyna — Nowakowska, Petrycy — Ładnowski, Grumio — Skalski; 17 grudnia. 1888: 3 lipca: Petruchio — Leszczyński, Grumio — Wojdałowicz; 8 lipca. 1893: 8 lutego: Katarzyna — Stachowicz, Bianka — Dzirytówna, Petruchio — Żelazowski, Grumio — Feldman; 19 lutego; 13 marca; 2 kwietnia.
Romeo i Julia. 1871: 2 czerwca: Julia — Modrzejewska, Romeo — Woleński, Mercucyo — Leszczyński, Marta — Linkowska. 1874: 28 czerwca. 1877: 11 maja: Romeo — Ładnowski, Mercutio — Woleński, Julia — Ładnowska, Marta — German. 1878: 26 kwietnia: Mercucyo — Terenkoczy, Julia — Deryng; 1 listopada: Mercucyo — Lubicz; 3 listopada. 1879: 28 listopada: Julia — Modrzejewska, Mercucyo — Woleński; 29 listopada. 1883: 14 lutego: Romeo — Woleński, Mercucyo — Walewski, Marta — Gostyńska, Julia — Ładnowska; 25 lutego. 1884: 17 grudnia (scena na balkonie): Romeo — Żelazowski, Julia — Żelazowska. 1885: 1 stycznia (podobnież).
Ryszard III. 1864: 29 stycznia (p. t. Król Ryszard III., tragedya w 5 aktach W. Szekspira, przekład J. Paszkowskiego): Elżbieta — Linkowska, Ryszard — Linkowski, Małgorzata — Wenclówna, Ledy Anna — Nowakowska. 1873: 20 marca: Elżbieta — Szymańska, Ryszard — Ładnowski, Małgorzata — Aszpergerowa, Ledy Anna — Woleńska; 21 marca. 1874: 30 grudnia: Elżbieta Nowakowska. 1879: 16 i 23 marca. 1884: 19 września: Ryszard — Żelazowski; 21 września. 1886: 5 listopada.
Sen nocy letniej. 1872: 27 grudnia, (w przekładzie St. Koźmiana, muzyka Mendelsohna-Bartoldy): Hermia — Woleńska, Helena — Deryng, Oberon — Zboiński, Tytania — Szymańska, Puk — Urbanowicz; 29 grudnia. 1891: 1 kwietnia: Hermia — Kwiecińska, Helena — Stachowicz, Oberon — Hierowski, Tytania — Pankiewiczówna, Puk — Czaplińska; 3, 6, 8, 12 i 19 kwietnia.
Noc trzech króli. 1885: 16 marca: Orsino — Woleński, Malwolio — Zboiński, Tobiasz — Wojdałowicz, Wiola — Stachowicz; 18 marca.
Wiele hałasu o nic. 1878: 7 marca: Don Pedro — Woleński, Don Juan — Fiszer, Leonato Zboiński, Hero — Woleńska, Beatricze — Nowakowska, Benedykt — Ładnowski; 14 marca.
Wesołe kumoszki z Windsoru. 1872: 22 listopada (przekład Aurelego Urbańskiego): Falstaf — Dobrzański, Shallow — Zboiński, pani Ford — Linkowska, pani Page — Aszpergerowa, Anna — Deryng.

KONIEC TOMU DZIEWIĄTEGO.
SPIS RZECZY
zawartych w tomie dziewiątym.

Komedye:
Strona  
 3—95
 97—203
 205—316
 319—324
 324—328
 328—330








  1. Panna na wydaniu. Komedya w dwóch aktach, edycya druga, r. 1774.
  2. Cytatę tę zapożyczamy z rozprawki St. Estreichera „Szekspir w Polsce XVIII w.“
  3. Szekspir w Polsce XVIII w. przez St. Estreichera. Kraków r. 1892.
  4. Zbiór potrzebniejszych wiadomości, sposobem alfabetu ułożonych. W Warszawie i Lwowie, r. 1781.
  5. Dzieła poetyczne Ig. Krasickiego. Tom trzeci W druk. XX. Pijarów, w Warszawie, MDCCCIII. O Rymotworstwie i Rymotworcaeh. Część I. str. 471 — 472.
  6. Tygod. Wileński r. 1820 X. 154.
    W wykazywaniu poglądów na Szekspira pisarzy XVIII. w. korzystaliśmy z rozprawki K. Estreichera p. t. „Szekspir w Polsce XVIII w.“
  7. Dokładniej w przedmowie W. Bogusławskiego do przekładu „Hamleta“ w Dziełach dramatycznych. Warszawa 1821 t. IV. str. 7 — 20.
  8. „O pismach klasycznych i romantycznych“. Pamiętnik wileński r. 1819.
  9. Dzieła L. Osińskiego. T. II. Warszawa 1861.
  10. Pamiętniki K. Koźmiana.
  11. Ibid. t. III. str. 395.
  12. Rozprawa ta o „Poezyi dramatycznej“ czytana na posiedzeniu Towarzystwa Warszawskiego, a później przerobiona, drukowaną była częściowo, przy trzech tragedyach Wężyka: Gliński, 1822, Bolesław Śmiały, 1822; Barbara Radziwiłłówna, 1822. Myśli swoje rozwijał potem Wężyk w rozprawie p. t. Rzecz o poezyi dramatycznej, czytanej 1. Maja 1860 r. na posiedzeniu oddziału nauk moralnych Towarzystwa Naukowego Krakowskiego.
  13. Przyczynek do Historyi początków romantyzmu — w Polsce, do druku przygotował i wstępem opatrzył Dr. Stanisław Tomkowicz. — O poezyi dramatycznej, rzecz napisana w Warszawie r. 1811. — Archiwum do dziejów literatury i oświaty w Polsce. Akademia umiejęt. Kraków 1878.
  14. Wiadomości o towarzystwie Ixów czerpiemy z studyum dr. H. Biegeleisena, które ukazało się w Bibliotece Warszawskiej r. 1885, t. IV. p. t. Towarzystwo „Ixów“ (ustęp z dziejów krytyki).
  15. L. Siemieński. — Portrety literackie. — Żywot Fr. Morawskiego. T. III.
  16. Fr. Morawski. — Klasycy i romantycy polscy, w dwóch listach wierszem. Warszawa 1829.
  17. Z. Siemieński. — Portrety literackie. Żywot Fr. Morawskiego t. III.
  18. Brodziński „O klasyczności i romantyczności tudzież uwagi nad duchem poezyi polskiej“.
  19. M. Mochnacki „O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym“. W arszawa 1830.
  20. Dziennik Warszawski 1828.
  21. Listy And. Ed. Koźmiana. T.I. List z 25 8bra, Paryż.
  22. Ibid. List z 4. Lutego 1830, Londyn.
  23. „Szekspir ad usum Delphini. — L. W. B. N. Pamiętnik Warszawski r. 1815 N. 38.
  24. Gazeta Literacka. Warszawa r. 1822. N. 42.
  25. Ibid. r. 1822, N. 16 „Poezya“ przez W. C.
  26. Bibl. Polska t. III. r. 1826. Kilka myśli o różnicy rodzajów klasycznego i romantycznego, przez Adolfa Pikteta.
  27. Dwa listy do A. E. Odyńca, pisane z Petersburga, r. 1823.
  28. J. Tretiak. Mickiewicz w Wilnie i Kownie.
  29. W toku dalszym nie będziemy wykazywać szczegółowo o ile literatura nasza korzystała z Szekspira, nie to bowiem było naszym celem. Uczyniliśmy zaś wyjątek dla Słowackiego z tego głównie powodu, że Juliusz wogóle nie wiele powiedział o Szekspirze, a o tem, co czuł i myślał o angielskim dramaturgu, wobec braku orzeczeń bezpośrednich, możemy się dowiedzieć z wpływu, jaki ten ostatni na niego wywierał. Pominąć zaś stosunek Słowackiego do Szekspira w pracy, poświęconej rozwojowi pojęć o genialnym Stratfordczyku u nas, wydawało nam się wprost niepodobieństwem, tembardziej, że Słowacki najwięcej może ze wszystkich poetów naszych przejął się wspaniałemi jego kreacjami. To też, ile było w naszej mocy, wsparci dociekaniami znakomitych krytyków, staraliśmy się wyśledzić pierwiastki Szekspirowskiej poezji, tudzież zmianę, jakiej uległy, w utworze, który „Szekspir spłodził w głowie Słowackiego“.
  30. Listy J. Słowackiego, wydanie 3. pomnożone. T. II. str. 258 — 263.
  31. Ibid. str. 258 — 263.
  32. Ateneum, Wilno r. 1841. t. III. str. 199.
  33. Tygodnik petersburski. 1840. NN. 40, 41, 58 i 79.
  34. Tyg. Petersburski., 1844 N. 84. „Szekspir na Wileńskiej scenie“. — Jacek ze Śliwina.
  35. Gaz. Warszawska. 1855 N. 303 (Życiorys Kraszewskiego).
  36. „Dzieła Wil. Shakespeara, przekładał Ig. Kefaliński. T. I. 1840; t. II. 1841. Wilno“ A. T. Bibl. Warszawska r. 1841. t. III.
  37. Bibl. Warszaw. 1841. t. III. Dzieła Szekspira, przekł. Ig. Kefaliński“ — A. Tyszyński.
  38. Bibl. Warszaw, r. 1841, t. IV. „Rozbiory sztuk dramatycznyeh Szekspira“ przez A. E. Koźmiana
  39. Dzwon literacki, 1846 t. II. „Kilka słów o komedyach Szekspira“ przez K. B(aliński?)
  40. Przegląd Poznański. 1847. t. IV. str. 237 — 244. „Literatura angielska w pięćdziesięcioleciu lat ostatnich“.
  41. Słowa objęte nawiasem należą do autora uwag.
  42. Bibl. Warszaw. 1858 t. II. Kronika paryska.
  43. Na tem miejscu, trzymając się wątku chronologicznego, wypada nam przytoczyć „ogłoszony w Gazecie Codziennej, wychodzącej w Warszawie (r. 1860 N. 101) urywek z rękopisu pozostałego po Zyg. Krasińskim. Rzecz dotyczy stosunku Szekspira do Schillera. Poeta zajmuje tu to samo stanowisko, co poprzednio, i z tego punktu widzenia sądzi obu pisarzy. Znajdujemy więc zdanie: „Kiedy patrzysz na jego (Szekspira) sztuki przedstawione, czujesz warsztat i machinę czyli raczej świat cały, pojęty z tego stanowiska.“ Albo „coś kronikarskiego jest w Szekspirze“. Lub też „Szekspir ma coś podobnego do tych starych dyplomatów, którzy opowiadają, że największe świata rewolucye wypadły z jakiejś drobnej intrygi“. Jednem słowem poeta nie daje swego głosu na postawienie go u szczytu, gdyż widzi w nim brak syntezy, harmonii, idei boskiej. Schillerowi natomiast, z którego nie wynosi się, jak z Szekspira, „tak się stało“, a „tak się stanie“, który „nie dodawał ludzi jednych do drugich, jak ziarnka piasku“ czem grzeszyć ma Szekspir, a „zlewał je z sobą, jak świata promienie“ oddaje palmę pierwszeństwa. (Pogląd ten poety umieszczamy na tem miejscu, nie wiąże się on bowiem niczem z wpływem Gerwinusa, który obecnie wykazujemy).
  44. Bib. War. r. 1868 t. II. zesz. IV.
  45. August Jeske: Szekspir i krytyka niemiecka. Kłosy t. II. str. 523, 534.
  46. W tym czasie zajmują się Szekspirem i inni pisarze. St. Tarnowski i J. Szujski tu i ówdzie rzucają myśli swoje o angielskim poecie, najczęściej przy ocenach tłumaczeń lub w recenzyach teatralnych. (Dwie piękne prace St. Tarnowskiego podajemy niżej w tekście). Pierwszy mistrzowskiem swem piórem kreśli wrażenia bezpośrednie, odbierane przezeń z dramatów Szekspira, — najczęściej zajmuje punkt widzenia etyczny, lubo nie zostaje głuchy i na piękności estetyczne, których jednakże nie analizuje, głębszą ideą nie rozjaśnia, jak to czynią estetycy niemieccy, ale wprost wypowiada to, co odczuł. Szujski zdradza winokręgi nie nazbyt szerokie, często przypisuje Szekspirowi rzeczy, których on nie mógł mieć na myśli, jak np. kiedy nie widzi w Szylloku nic na chciwość i sknerstwo, a w pierścionku, którego Poreya domaga się od męża, dopatruje się symbolicznej obrączki ślubnej, która nigdy nie winna być łamaną. Tak w Galicyi. W Warszawie w licznych ocenach recenzenci wypowiadają swe zdania o poezyi Szekspira, charakteryzują postacie, wysnuwają myśli filozoficzne, kreślą „moralne“ idee, wszystko to jednak czyni się pobieżnie, powierzchownie, zlekka, mimochodem. Z artykułów, poświęconych Szekspirowi na tem miejscu wspomniemy o niedużej pracy Wład. Maliszewskiego („Kilka myśli o Szekspirze11 Tyg. Ilustr. 1869 t. 3 str. 151 i 180). Wylicza tu autor cały szereg najrozmaitszych pisarzy, którzy wnikali w istotę Szekspirowskiej poezyi. Sam twierdzi o angielskim wieszczu, że wierzył w postęp ludzkości, człowieka malował w stanie pierwotnym, takim, jak z rąk Stwórcy wyszedł, przyczem odsuwał na bok względy towarzyskie, tamujące naturalne popędy. O etyce Szekspira powiada, że człowiek jego, kiedy staje się powolną igraszką namiętności, sam za to pokutuje. Wreszcie dodaje, że lubo dla wszystkich winien być mistrzem, szkoły dramatycznej nie stworzył.
  47. Przekładu dokonała Wanda Grabowska.
  48. Tyg. Ilustrow. r. 1871 N. 127. „Jerzy Bogumił Gerwinus“ A. P(awiński).
  49. Przedruk tej prelekcja podają Kłosy t. XII. str. 186, 201.
  50. Miewał Lewestam odczyty i o innych dramatach Szekspiia, w ten sposób przygotowując słuchaczy do mających się ukazać na scenie arcydzieł. Prelekcye te drukowały później Kłosy. Znajdują się tam: — Kupiec wenecki“ (t. VIII. str. 230 — 298), „Romeo i Julia (t. X. str. 71 — 105). Napisał również Lewestam słowo wstępne do przekładu Henryka IV. We wszystkich tych pracach występuje wyraźnie wpływ ciężkiej estetyki niemieckiej. Wiele w nich profesorskiej erudycyi, mniej oryginalności i liczenia się z poziomem ogółu czytelników.
  51. Studya o Szekspirze, przez Kazimierza Stadnickiego. Antoniusz i Kleopatra. — Ruch literacki r. 1874 — 5 T. II. str. 269 — 282.
  52. Studya o Szekspirze, przez Kazimierza Stadnickiego Romeo i Julia. — Ruch literacki r. 1874 — 5 str. 298 — 378.
  53. Kazimierz Stadnicki. Kupiec Wenecki. Studyum o Szekspirze. Tydzień, 1880, t. X str. 147.
  54. Kazimierz Stadnicki. Nieporozumienia. Studyum o Szekspirze. Tydzień 1880. X. str. 212
  55. Kazimierz Stadnicki. „Wiele hałasu o nic“, studyum o Szekspirze. — Tydzień, 1880 t. XI. str. 455.
  56. Kazimierz Stadnicki. „Recepta na złośnicę“. Studyum o Szekspirze. — Tydzień, 1880, t. XI. str. 615.
  57. Kazimierz Stadnicki. „Król Lear“, studyum o Szekspirze — Tydzień 1880 t. XI. str. 640.
  58. Kazimierz Stadnicki. „Wesołe kumoszki z Windsoru“. Studyum o Szekspirze. — Tydzień. 1880 t. XI. str. 787.
  59. Z innych prac K. Stadnickiego wymieniamy na tem miejscu: „Otello“. Kuch literacki. 1875. — „Czy Szekspir był katolikiem?“: Przegląd lwowski. 1895, poszyt 21. — „Troilus i Kressyda“. Tydzień 1881, t. XII. str. 19 i 26. Studya jego o Szekspirze w języku niemieckim złożone są w rękopisach bibl. Ossolin.
  60. Literatura angielska z H. Taina, przez Ed. Ługowskiego. Biblioteka Warszawska, 1871, t. III. 366 i t. IV, 76.
  61. Dzieła dramatyczne, wydanie illustrowane, ozdobione 545 drzeworytami rysunk. H. C. Selonsa. Przekład St. Koźmiana, Józ. Paszkowskiego i Leona Ulrycha. Z dodaniem życiorysu poety i objaśnień pod redakcyą J. I. Kraszewskiego. Warszawa, nakład spółki wydawniczej księgarzy: Gebethner i Wolff; Michał Glucksberg, Maurycy Orgelbrand, Gustaw Sennewald, Edward Wendl, 1875 — 1876. T. I. — III.
  62. St. Tarnowski „Najnowsze sądy o Szekspirze“ — Przegląd Polski 1876.
  63. Stanisław Tarnowski: Koryolan Szekspira. Przegląd Polski. 1878 — 9 T. III. str. 71 — 141.
  64. St. Krzemiński. Szekspir i dramat. Kobiety Szekspira. (1876). Biblioteka najcelniejszych utworów, r. 1895.
  65. St. Koźmian „O żywiole religijnym w dziełach Szekspira“. Roczniki Towarzystwa Przyjaciół Nauk Poznańskiego“, 1876, t. IX. str. 457 — 506.
  66. Owe wypadki przedstawiają się w krótkości, jak następuje: Ziemowit III. po śmierci pierwszej swej żony pojął w małżeństwo córkę księcia na Ziębicy, którą namiętnie ukochał. Wnet jednak poczęły się szerzyć oszczercze głosy przeciw księżnej. Ziemowit dla wyśledzenia kazał żonę uwięzić na zamku w Rawie, gdzie w krótkim czasie księżna powiła syna, którego wychowywała jakaś kobieta z okolic Rawy. Tymczasem wzmogła się zazdrość Ziemowita. Obwinionego o uwiedzenie księżnej kazał końmi rozszarpać. Genealogia książąt mazowieckich Narbutta, a za nią Dzieje Mazowsza za panowania książąt Kozłowskiego dodają, ze był nim niejaki Dobek, a jak się później okazało, kobieta, dziecię duchownego, który je w przebraniu wychowywał w swym domu. Później Ziemowit został uderzony podobieństwem dziecka do siebie i uznał je za swoje, a przeznaczywszy do stanu duchowego, wyjednał probostwo płockie. Działo się to r. 1370. W r. 1392 Henryk, ów młodzieniec, urodzony w więzieniu, zasiada już na stolicy biskupiej w Płocku. W tym czasie za bytności swej u konturów Bulgi i Chrystoburga poznaje nadobną Ryngałłę, siostrę Witołda, a rozkochany gwałtownie, niebawem poślubia. Rzuciwszy szaty kapłańskie, i ożeniony z Ryngałłą, osiada zpoczątku w Płocku, następnie w Surażce nad Narwią. Wkrótce potem, ścigany przez Krzyżaków, uchodzi do Łucka, gdzie umiera otruty r. 1393, w czem podejrzenie padło na Ryngałłę. Czy księżna była rzeczywiście winną śmierci Henryka, dzieje dostatecznie nie stwierdzają. Kronika przekazała jeno, że po śmierci małżonka Ryngałła wstąpiła do klasztoru mniszek w Pradze, gdzie umarła r. 1444. Dzieje Mazowsza Kozłowskiego tudzież Genealogia książąt mazowieckich Narbutta podają inne jeszcze szczegóły, których tu powtarzać nie będziemy.
  67. St. Koźmian. — Ślady historycznych wypadków polskich w „Zimowej Powieści“ i „Burzy“ Szekspira. Rocznik Towarzystwa Przyjaciół Nauk Poznańskiego t. XI, r. 1881.
  68. Dr. A. Rothe. „Król Lir“. Niwa 1878. str. 267, 358, 427, 505. O typach Szekspirowskich ze stanowiska lekarskiego ukaże się niebawem studyum Dr. Malcza.
  69. Król Lear. Studyum krytyczne, p. J. K. Kotarbińskiego. Ateneum, 1880. I. 236 — 259.
  70. Szekspirowska historya tragiczna o księciu duńskim Hamlecie, p. W. Spasowicza. Ateneum. 1881. I. 115 — 139, 210 — 248.
  71. W niniejszym, tudzież w następującym spisie przy powtarzających się przedstawieniach zaznaczamy tylko zmiany ról.
  72. Mimo usilnych starań, czynionych u dyrekcyi teatrów warszawskich w celu uzyskania całkowitego spisu przedstawień Szekspirowskich, otrzymaliśmy tylko ten niezupełny, który, w braku lepszego podajemy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Goldberger, Henryk Biegeleisen, William Shakespeare i tłumaczy: Jan Kasprowicz, Stanisław Rossowski.