Tropy/całość short

<<< Dane tekstu >>>
Autor Franciszek Mirandola
Tytuł Tropy
Wydawca Czasopismo „Maski“
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


F. MIRANDOLA
TROPY




KRAKÓW — 1919.
NAKŁADEM CZASOPISMA „MASKI“
SKŁAD GŁÓWNY: ADMINISTRACYA „MASEK“ KRAKÓW
UL. WOLSKA 19.
ODBITO W DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE.

ZATRUTA STUDNIA.

Łan niezmierzony leżał pod żarem słońca. Na puszystym dywanie wybielałego od promieni złota uwijali się żeńce.
Człowiek z wiadrem siedział na cembrowinie studni i spozierał zadumany wokół.
Miał przykaz poić wszystkich spracowanych, gdy pić zapragną.
To był jego urząd. Ochotnie wziął sznur z rąk poprzednika, który odszedł zwolniony ze służby we właściwym czasie.
Silnemi ramiony pełnił wiadro dobytą z głębi ziemi krystaliczną wodą.
Przychodzili rozradowani, świadomi, że pracują, jak trzeba, i chłodzili czoła na powiewie wiatru, nim usta przytknęli do wody.
Przychodzili też, okryci kurzem drogi wędrowcy ze stron widać dalekich, nie będący pracownikami na złocistym łanie. Twarze ich były obce, ubiory nieznane, mowa dziwna.
I tym dawał pić wedle przykazu.
Zgłaszali się też próżniacy, szydzący z pracowników, ciskający im słowa szydercze. Spragnione ich usta pożądały napoju.
I tym dawał wedle przykazu.
Najchętniej nachylał wiadro ku ustom dzieci zgrzanych, spoconych, zmęczonych zbytkami.
Poił spragnionych, bo ten był cel życia jego. A że myśli jego nie zajmowało w zupełności to zajęcie, przeto pozwalał im krążyć, gdzie chciały.
Zrazu latały wokół ponad łanem i przyglądały się żeńcom.
Byli tam młodzi chłopcy, chylący się elastycznie ku ziemi, dziewczęta w jasnych strojach roześmiane i zalotne, starzy ludzie osiwiali w pracy, poglądający często ku niebu, kobiety wiekowe w czarnych szatach, szepczące pacierze. Łzy padały gęsto z oczu tych kobiet, a spojrzenia szukały raz po raz mogił, kędyś w łanie życia skrytych.
Byli tam kapłani, głoszący nauki pracującym. Podnosili ręce nad pochylonemi głowami, darząc pracowników błogosławieństwem niebiosów.
Nie brakło też kramarzy z pudłami, pełnemi tandety, i wrzaskliwych skoczków, zachęcających do wesołości.
Wróciwszy z ponad łanu, myśli usiadły na cembrowinie studni, pytając:
— Gdzie teraz polecimy?
— Lećcie wzdłuż gościńców dalekich, snujących się bezmiarem widnokręgu.
Poleciały.
Wzbiły się zrazu w niebo, by obrać kierunek, potem ruszyły każda w inną stronę świata.
Człowiek z wiadrem pełnił tymczasem dalej swą powinność, w duszy miał przytem wielką ciekawość, co mu też jego myśli przyniosą. Siedział i pracował i tak był zajęty, że nie spostrzegł, iż jedna z myśli nie poleciała wraz z innemi, ale siedziała na cembrowinie niepewna i zakłopotana, strzepując jeno czasem skrzydełkami.
— Czemu zostałaś tutaj? — spytał, spostrzegłszy ją nagle.
— Chcę się udać gdzieindziej! — odpowiedziała.
— A dokądże się to chcesz udać?
— Chcę zejść w głąb studni.
— Po co?
— Chcę poznać, skąd płynie woda, chcę przebyć całą drogę źródła i widzieć, gdzie jego początek.
— Więc idź!
— Nie mogę tam zejść gołębiem. Przyzwól mi przemienić się w maleńką rybkę, albo pajączka wodnego, albo kreta, lub inne jakie stworzenie, tak, bym mogła zaspokoić me pragnienie.
— Dobrze! — odparł — daję ci moc przybierania postaci, jakich ci będzie potrzeba. Idź i opowiedz coś widziała.
Znikła, plusnąwszy we wodę, a człowiek z wiadrem pracował dalej, bardziej jeszcze niż przedtem ciekawy na to, co mu jego myśli przyniosą, i spoglądał często w dal, ku skrajowi widnokręgu.
Gdy tak patrzył, ujrzał nagle daleko na równi jakąś postać idącą w jego stronę.
Nieznajomy był biało odziany i połyskiwał na tle zieleni, jak obłok srebrzystego oparu.
Ale obowiązek nie pozwolił Człowiekowi z wiadrem wpatrywać się długo w oddal. Zgłaszali się ludzie, których musiał napoić.
Pracował wytrwale. Wszyscy jednak, którym przychylał wiadra, wydali mu się teraz mniej piękni, mniej godni. Dostrzegał brud ich rąk i twarzy, rzucały mu się w oczy ślady wyuzdania w ich rysach, w podkrążonych oczach widział szał cielesny, w drżeniu rąk, skutek nałogów brzydkich. Młodzieńcy wydali mu się łakomymi samcami, ludźmi żądnymi uciech, dziewczęta rozpustnicami. Starcy wyglądali na skąpców i bezmyślne ruiny, wiekowe kobiety na pozbawione czucia i pobożności dewotki, kapłani nawet przedstawiali mu się teraz bez wiary, bez zdolności do uniesień... świat mu cały zbrzydł i zczerniał w oczach.
Pragnął, by nastała chwila spokojna, kiedy będzie mógł zobaczyć, co się stało z dziwnym nieznajomym.
Gdy napoił ostatniego, postawił puste wiadro na cembrowinie, wstał i przysłoniwszy oczy ręką zapuścił spojrzenie w dal.
— Bądź pozdrowiony!
Głos jakiś rozebrzmiał tuż obok.
Spojrzał zdumiony i zobaczył, że nieznajomy siedzi na wielkim kamieniu przy studni.
Skłonił się przed nim głęboko. Potem ujął silnemi ramiony linę i wyciągnął świeżej wody.
Pochylił wiadro ku jego ustom.
Nieznajomy uczynił gest odmowny.
— Nie piję tej wody — powiedział.
Człowiek z wiadrem stał zadziwiony i patrzył na przybysza, a im dłużej patrzył, tem bardziej rosło jego zdumienie.
Szata nieznajomego biała była i połyskiwała, jak srebro, mimo dalekiej wędrówki czysta, niepokalana. Spadała z jego ramion w przecudnych fałdach, niepodobna zgoła do ubiorów ludzi współczesnych. Ni rąbek jej dolny nawet nie nosił śladu pyłu lub błota, iż wydawało się, że nieznajomy nie dotyka stopami ziemi, ale unosi się ponad nią, jak anioł.
Kapelusz złożył na trawie.
Twarz jego okalały długie, ciemne włosy, spadające w kędziorach na ramiona.
A twarz sama...
Człowiek z wiadrem wpatrywał się w tę twarz długo. Zrazu zgoła nieznana, coraz mu się wydawała bliższą, bardziej pamiętną, podobniejszą do twarzy zapamiętanych kiedyś...
— Znasz mnie? — spytał nieznajomy.
— Nie wiem... coś sobie przypominam... — odparł z wahaniem. Potem dodał: — Wyglądasz panie, jak ktoś znany mi...
— My wszyscy mamy podobne rysy... wszyscy...
— Któż to wy jesteście? — spytał.
— My wszyscy, nie pijący tej wody! — odpowiedział przybysz.
W tej chwili szum się rozległ w powietrzu nad głowami rozmawiających.
Człowiek z wiadrem spojrzał w górę i zobaczył stadko gołębi.
Były to jego myśli, które wróciły z drogi.
Sfrunęły na dół i przypadły do kolan nieznajomego, tuląc się doń miłośnie.
Brał je łaskawie po kolei i przyciskał do piersi.
Od dotknięcia jego rąk i szaty stawały się srebrzyste i piękne.
Gołębie opowiadały, co widziały.
Jak daleko sięgnąć mogły wzrokiem, wszędy na całym świecie pracowali ludzie. Ścinali lasy, karczowali poręby, drążyli się w głąb ziemi, szukając kopalin użytecznych, inni zaś, pozornie nic nie czyniąc, wytężali myśl nad sprawami świata, albo znów dumali o tem, żali w zaświatach, w przepastnych głębiach przestrzeni, znajdują się twory podobne ludziom, stworzone na ich podobieństwo. Znów inni zatapiali się w pytaniach o początku i sensie świata, byli zaś i tacy, którym ponad wszystko stało prawić, jak to żyć trzeba poczciwie i zgodnie z wolą bożą.
Wszędy zaś, przy każdej gromadzie siedział zawsze Człowiek z wiadrem i poił spragnionych wodą dobytą z głębi ziemi, wspólnej rodzicielki wszystkich.
Gdy to mówiły gołębie, zjawili się u studni ludzie, pić żądający.
Człowiek z wiadrem wstawał niechętnie i napoił ich, a oni odeszli.
Ale zbrakło wody dla ostatniego.
Człowiek z wiadrem musiał znowu napracować się niemało, nim naciągnął wody.
Gdy wiadro stanęło na cembrowinie, nagle plusnęło coś i wyskoczyła na trawę maleńka, złocista rybka.
Poderwała się raz jeszcze w górę i przemieniła nagle w skrzydlatego gołębia, który usiadł na cembrowinie studni.
Gołąb był zadyszany i drżał ze zmęczenia, czy strachu.
— Opowiadaj! — ozwał się nieznajomy.
Człowiek z wiadrem pochylił się ku niemu i szepnął:
— Panie... może lepiej będzie zaczekać, aż ten oto, nasyci się i odejdzie.
— On nie zrozumie... — odparł nieznajomy. On nawet nie widzi mnie, ni tego gołębia, ani słów, jakie zamieniamy, nie pochwyci. Nie znasz widzę ludzi...
— „O panie! — zaczął gołąb. — Przybierałem różne postaci i dotarłem wszędy, gdzie dotrzeć może myśl człowieka. Posuwałem się pod bieg wody, zaglądając wszędy, skąd się sączy choćby jedna kropla. Przy samej studni toruje sobie drogę źródło przez wielki, stary grobowiec, opłukując kości poległych w jakichś dawnych zapasach, powyż jest złoże zbroi zardzewiałych, kopii i mieczów starożytnych. Widziałem, jak krew ludzka mięsza się z wodą, jak w nią wsiąkają ostatnie westchnienia konających, ich klątwy i ból. Płynie poprzez zaciśnięte pięści i zakamieniałe serce, opłukuje czarne zgliszcza popalonych wsi i miast, napawa się słonemi łzami sierót i wdów. Przez całą drogę nie spotkałem najmniejszej przestrzeni, gdzieby źródło płynęło przez nietknięte niedolą ludzką pokłady. Czy starsze, czy młodsze mijałem warstwy, wszędy widziałem, jak woda zabiera i unosi z sobą ślady bólu i grzechu, jak się pełni trucizną okropną, trupim zakaża się jadem.
Granitowych chyba starych skał dawnych epok sięgnąćby musiało źródło, by dotrzeć do czystych, nieskalanych miejsc, pozostałych z czasów, kiedy nie było człowieka na ziemi.
Ale stamtąd nie biją źródła.
Nieprawdą jest, że woda czyści się ciekąc przez ziemię. Krystaliczność jej, to pozór tylko. Żadna nauka nie wykryje składników, jakie zawiera. Czyż można to zbadać?
O, zaprawdę teraz wiem dobrze, że ludzie stąpają po zmarłych, karmią się ich ciałem i piją ich ból i ich grzech.
I dlatego są, czem są“.
Gołąb zamilkł, a Człowiek z wiadrem obrócił wzrok na nieznajomego.
Siedział zamyślony.
Nagle stuknęło coś.
Obejrzeli się obaj.
Spragniony objął ciężkie naczynie i przyłożył usta do jego brzegu.
Człowiek z wiadrem rzucił się ku niemu, chcąc mu wzbronić napoju.
— Niech pije... niech pije! — powiedział nieznajomy i dodał: — Czyń, co ci zostało przykazane.
— Jakoż to będę mógł teraz czynić, o panie? — jęknął boleśnie Człowiek z wiadrem. — Jakoż to będę mógł teraz czynić?
— Będziesz mógł czynić przez cały czas, jaki ci został przeznaczony, jeśli zaprzestaniesz gołębie wypuszczać swobodnie, gdzie im się latać spodoba.
Wstał z kamienia, skinął mu przyjaźnie głową i odszedł zwolna.
Za chwilę majaczył już tylko, jak opar srebrzysty na bezkreślnej, szafirowej dali.



ULICA DZIWNA.

Po wąskich, krętych, licho oświeconych schodach wydostał się na trzecie piętro starego, zamieszkałego przez biedaków domu i otwarł drzwi wielkim, niezdarnym kluczem.
Był zmęczony długą służbą w biurze telegraficznem. Ile razy wracał do siebie, tętniło mu w głowie, stukało najniemożliwsze rzeczy. Dopiero po dwu szklankach herbaty z rumem wyjaśniała mu się duchowa sytuacya, ale i ona nie była najlepsza. Widział przed sobą nieskończenie długie lata pracy beznadziejnej, jednostajnej, męczącej i głupiej.
Zaświecił małą, krzywą lampkę, przysłoniętą papierową umbrą, wdzianą na szczątki właściwej szklannej umbry, która przed latami już utraciła blisko połowę swej peryferyi.
Pokój, a raczej pokoik i kuchnia, wydzielone z większego mieszkania, zajmowanego przez jakieś dziwnego nabożeństwa damy, był brudny, zaniedbany i wyglądał bardzo nieprzyjemnie. Ale polubił je z biegiem czasu, jak człowiek ostatecznie polubić musi każdą rzecz, z którą obcuje ciągle. Więźniowie przywiązują się do swej celi, równie dobrze, jak bogacz do wspaniałego gabinetu... bardziej może, bo ciasnotę wypełniają myśli i sny... jedyne dobro człowieka biednego. Śni się i zdaje się, że tyle... jeszcze tyle przed nami.
Zapalił maszynkę naftową i poszedł do kuchni po wodę. Wyciągnął rękę, chcąc odkręcić kurek, gdy nagle zatrzymał się.
Z dzioba wodociągu spadały krople. Machinalnie wsłuchał się w ten szybki rytm nieregularnie kapiącej wody.
Czytał pośpiesznie:
— Ulica Dziwna liczba 36... ulica Dziwna...
Zimny dreszcz go przeszedł. Potem szybko przebiegł myślą adresy dzisiejszych depesz. Nie, takiego nie było. Ulica Dziwna...
Czyż była taka ulica w mieście?
Słuchał dalej:
— Ulica Dziwna liczba 36... ulica Dziwna liczba 36... — wypukiwały krople.
Otrząsnął się i czyniąc wielki wysiłek odkręcił z impetem kurek. Woda rzuciła się w muszlę, opryskując go tak, że się musiał cofnąć. Z pełnym saganem wrócił do pokoju i postawił go na maszynce. Potem zwrócił się ku patyczkowej półce, gdzie się mieściły różne graty i parę książek, wziął flaszkę, nalał kieliszek rumu i wychylił go duszkiem. Uczyniło mu się ciepło, po chwili zaś raźnie i wesoło.
Siedział na łóżku i patrzył w niebieski płomień nafty, obejmujący naczynie zakopcone, podrapane, biedne, jak wszystko na okół.
Zawisł oczyma na półce, gdzie były książki, ale odwrócił po chwili głowę.
— Ulica Dziwna — przemknęła mu przez myśl. — Gdzież to może być?
Uczuł, jakby wstępował na jakiś zgoła odmienny poziom odczucia, spostrzegł się na chwilę na innej płaszczyźnie świadomości, otoczyły go dziwne zjawy, nieznane.
Ale po chwili otrząsnął z siebie to przywidzenie.
— Głupstwo! — rzekł do siebie głośno. — Oto skutki tego mego idyotycznego zawodu.
I zatroskał się, co się z nim stanie za rok, za dwa, dziesięć...
— Oszaleję... napewne oszaleję! — powiedział znów głośno. Potem wstał i udał się do kuchni... Nie zdawał sobie sprawy poco tam idzie. U drzwi przystanął i wytężył słuch.
Z wodociągu padały w muszlę krople wody.
— Psiamać — rzekł znowu.
Zawrócił szybko, ale nim doszedł do łóżka, stanął, namyślił się i po chwili był już w kuchni.
Stanął u drzwi.
— Ulica Dziwna, liczba 36... ulica Dziwna liczba 36...
Tak nie ulegało wątpliwości, woda wydzwaniała te słowa.
Szybko podbiegł do wodociągu i zakręcił kurek, jak mógł najsilniej.
Krople przestały padać...
Odetchnął. Czekał jednak jeszcze, niepewny co będzie. Cisza była zupełna, z dołu tylko od podwórza dobiegał pogłos przyciszonej rozmowy i gdzieś pod nim kwiliło niemowlę.
Wrócił do pokoju zupełnie uspokojony. Podniósł nakrywkę sagana. Kłąb pary rzucił się w górę. Nasypał do imbryka herbaty i czekał.
Rozległ się dzwonek.
— Tośka! — powiedział do siebie. — Dobrze! Był zadowolony, że nie pozostanie dzisiaj sam w mieszkaniu. — Serwus! — przywitała go wesoło, objęła za szyję i pocałowała w same usta.
Potem rzuciła na łóżko kapelusz i okrycie.
— Co słychać? — pytała — Cóżeś taki jakiś osowiały? No, gadaj! Możeś sobie wczoraj dał na piec... ej ty paskudny człowieku!
— Nie, nie... — bronił się. — Jestem przemęczony, piekielnie przemęczony, a o urlopie mowy nawet niema. Zróbże herbaty!
— Gdzież to idziesz? — spytała, widząc, że wychodzi z pokoju.
— Nigdzie! Zobaczę tylko...
Wszedł do kuchni... i zdumiał się, a nawet przeraził.
Z wodociągu kapały krople. Nie wysilał się już nawet, by słuchać, wiedział, co będzie.
— Ulica Dziwna liczba 36... ulica Dziwna...
Wrócił i stanął przy stole, który Tośka już trochę zdołała uporządkować.
— Przyniosłam coś dobrego! — szczebiotała. — Zgadnij co... no zgadnij!
Nie odpowiadał, aż spojrzała zdumiona.
— Jezus Marya! Jakiś ty blady! — krzyknęła. — Co ci się stało? Powiedz! Możebyś się położył... tak, tak... kładź się zaraz! Wypijesz herbatę w łóżku. Popatrzno, co przyniosłam... jaka śliczna mieszanina... prawda?
Patrzyła mu przymilnie w oczy, uśmiechała się.
— Od paru dni jesteś blady! Czy cię co boli?
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Chodźno ze mną! — powiedział poważnie. Zdziwiła się, ale posłusznie poszła do kuchni.
— Słuchaj! I powiedz mi co słyszysz! — rzekł tajemniczo.
Przeraziła się na dobre.
— Co ci jest Franek! Boże drogi... co ci jest?
— Pst! — wyszeptał kładąc palec na ustach. — Słuchaj pilnie!
Słuchała, szeroko otwarte oczy wlepiwszy w jego twarz.
— Nie słyszę nic! — odparła po chwili. — Ktoś rozmawia na podwórzu, płacze dziecko i kapie woda...
— Otóż to właśnie... — szepnął — woda ...ale co kapie — słuchaj!
— Boże drogi... czy ja wiem? Prawda... to trochę podobne do telegrafu... tak, coś stuka... ale nie wiem co... wszak nie umiem telegrafować. Puk... puk puk... puk... puk puk... i tyle. Mój drogi, wszakże to czyste dzieciństwo! Niechże sobie kapie. Sam wiesz dobrze, że to dzieciństwo... jesteś zmęczony i na tem koniec... Chodź, kładź się!...
Pociągnęła go w stronę łóżka.
— Rozbieraj mi się zaraz! — powiedziała stanowczym tonem.
— Ale cóż znowu... — bronił się. — Wszakże dopiero ósma, ledwo się na dobre ściemniło.
— Rozbieraj się... jesteś chory...
— Nie, nie, wypijemy herbatę, a potem zobaczę. Nie jestem zresztą chory, głowa mnie tylko trochę boli. Dajże spokój... przyznaję, że mi się czasem trochę kręci w mózgu gdy wrócę z biura. To straszny zawód, Tośka, powiadam ci... straszny zawód.
Krzątała się wkoło stołu zadowolona, że mówi rozsądnie.
— Masz tobie! — zawołała nagle. — Zabrakło cukru... Czekaj, skoczę do sklepiku na rogu.
— Pozwól... ja pójdę! — rzekł pospiesznie.
Wziął kapelusz, zarzucił na ramiona okrycie i wyszedł.
Przechodząc przez kuchnię zamknął oczy, by nie widzieć przeklętego wodociągu. Ale uszu zatkać nie mógł, posłyszał przeto owo wstrętne, głupie kapanie, które brał za jakąś dziwną depeszę.
— Ulica Dziwna liczba 36... ulica Dziwna... liczba 36...
Goniło za nim, gdy szybko zstępywał na dół.
Poszukał oczyma policyanta. Ujrzał go na końcu ulicy stojącego na przeciwległym trotuarze. Przed sklepikiem zawahał się, sięgnął do kieszeni, zwolnił kroku. Ale po chwili, party jakimś przymusem, minął drzwi sklepiku i ruszył spiesznie przed siebie. By przystąpić do żołnierza, musiał przejść w poprzek ulicę. Nie namyślając się, wstąpił wbrew swojemu przyzwyczajeniu, w błoto. Doznał tylko na sekundę niemiłego wrażenia, jakby zdziwienia, że oto robi coś zgoła głupiego, ale brnął dalej.
— Proszę pana — rzekł uchylając kapelusza — gdzie to jest ulica Dziwna... Zna pan tę ulicę?
Policyant spojrzał nań z góry. Obserwował go przez długą chwilę, potem obrócił się na pięcie i odszedł wolnym krokiem. Był widocznie obrażony.
Odetchnął głęboko. Gdyby wypadało, byłby ucałował stróża bezpieczeństwa publicznego. Więc wszystko to jest zwyczajnem głupstwem, pomyślał.
Zawrócił i zaczął szybko iść w kierunku sklepiku, gdzie się jeszcze świeciło.
W sklepiku było trochę ciasno. Stanął przy ladzie obok jakiegoś starszego jegomości, który widocznie nie był całkiem trzeźwy. Cuchnęło odeń silnie. Z trudem szukał pieniędzy w kieszeni spodni i liczył potem mozolnie.
Coś go tchnęło i spytał po cichu:
— Proszę pana... czy zna pan ulicę Dziwną? Jegomość liczył dalej pieniądze, nie dosłyszał pytania. Wreszcie otrzymał swój pakiet, ale nie wychodził. Znaleźli się razem na ulicy.
— Młodzieńcze — spytał jegomość — jak się nazywasz?
— Franciszek Szary! — odparł zdumiony.
— A ja Jan Bylejaki! Tak się teraz nazywam, od kiedy chadzam na ulicę Dziwną...
— Gdzież ta ulica?
— Chciałbyś wiedzieć? Co?
— Chciałbym.
— A masz dużo do stracenia? Ile?
— Pieniędzy... pieniędzy... pieniędzy niewiele... — bąkał.
— Nie pieniędzy! Ale czy masz dużo do stracenia w życiu?
— W życiu... nic... prawie nic...
— No to dobrze! Chodźmy...
Zrobiło mu się jakoś dziwnie. Nie miał zaufania. Wolałby iść sam.
— Czeka na mnie ktoś...
— Kobieta?
— Milczał.
— Pluń na to, powiadam ci! Pluń! Chodźmy. Ale mówię ci z góry: stamtąd powrotu niema. To wiedz wprzód. Ciałem wrócisz, duszą nigdy! Nigdy!
Szarym wstrząsnął dreszcz. Ten człowiek nie był pijany. Wyrwał ramię, które tam ten ujął po przyjacielsku.
— Nie. Nie pójdę. Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie to jest.
— Wszędzie i nigdzie.
— Nie rozumiem.
— Wiem to. Teraz powiedz mi, skąd wiesz o tej ulicy.
— Nie mogę powiedzieć!
— No to już dobrze! — zaśmiał się stary. — Nie powiedział ci tego, przypuszczam, żaden porządny człowiek.
— Nie, to mi się tak przywidziało.
— Wybornie! Wyśmienicie! — radował się Jan Bylejaki. — Jednemu się to przyśni, drugiemu się zjawi na jawie w danym momencie. Wybornie. Powiadam ci: chodźmy!
Wzbraniał się.
— Niech mi pan powie, gdzie to jest i co tam jest. Pójdę sam.
— Tego niema nigdzie! Rozumiesz? Tak jak niema nigdzie szczęścia ani miłości, ani dobroci, ani jasnowidzenia. Ale to jest wszędzie, bo nastąpić może jak tamto wszystko, w tej chwili i za sekundę możesz stanąć na ulicy Dziwnej, która wiedzie poprzez życie. Ulicą Prostą, Dostojną, Senatorską chodzą tak zwani ludzie porządni, my zaś chadzamy ulicą Dziwną, Przepastną, Zaświatową.
— A jednak chciał mnie pan gdzieś prowadzić...
— Gdzie? Do siebie, do mego mieszkania. Chciałem cię uczynić swoim uczniem.
— Tyle tylko... — odrzekł rozczarowany. — A jednak ja wiem, że jestto gdzieś... przy ulicy Dziwnej, liczba 36.
— To numer domu, w którym mieszkam.
— Dziwne! Dziwne! — szeptał Franciszek Szary. — Skąd mi się to mogło przywidzieć?
— Nie pytaj, to za trudne pytanie na dziś. Kiedyś sam sobie na nie odpowiesz. Chodź, powiadam ci. Zostaniesz moim uczniem.
— I cóż z tego?
— Czuję, że jesteś powołany... Wskażę ci drożynę, którą się wychodzi poza łany uprawne życia na cudne, wolne, boże bezdroża...
— I cóż tam znajdę?
— Wolność i mądrość. Zachwyty, jakich nie pomieści pierś ludzka, miłość, któraby cię dziś zamieniła w garstkę popiołu. Wyszkolę twe serce, by stać się kiedyś mogło czarą pełną niebiańskiego nektaru.
Słuchał zdziwiony, przerażony.
— Przyjdę jutro... — rzekł wymijająco.
— Nie przyjdziesz nigdy, jeśli nie przyjdziesz dziś. Chodź ze mną.
Franciszek Szary wyrwał ponownie ramię, szarpnął się w tył i powiedział stanowczo:
— Przyjdę jutro!
— Niema jutra, jest tylko dziś... Znalazłeś skarb, a chcesz go podnieść jutro, dlatego, że dziś masz zbierać łachmany? Pomyśl tylko... pomyśl!
Franciszek Szary zdjął kapelusz, czując zimny pot na czole. Drżał nerwowo.
— Proszę pana o adres! Zaręczam, że przyjdę jutro wieczór i rad będę posłuchać pana. Dziś doprawdy nie mogę!
— Nie możesz... — zaśmiał się cicho — Ach! Wiedziałem o tem, że nie możesz. Tylu was już było. Żaden nie mógł, każdy musiał spełnić jakiś obowiązek... właśnie w tej chwili... przy ulicy Pańskiej, czy Oczywistej, czy Pięknej... Dobrze... idź, idź...
— Daj mi pan adres! — prosił.
— Adres? Znasz go przecież...
— Nie znam! Daj mi pan adres dokładny...
Jegomość odwrócił się i poszedł bez słowa.
Franciszek Szary patrzył za nim z głębokim żalem.
Nagle zadrżał. Stary uszedłszy kilka kroków, znikł nagle, jakby się zapadł w mrok.
Strach nagły zatrząsł patrzącym. Przetarł oczy i spojrzał wokoło.
Spostrzegł, że stoi w sklepiku oparty o ścianę. Właścicielka patrzyła nań ze współczuciem.
— Słabo się panu zrobiło?
Nie odparł nic. Zapłacił, wziął swój pakunek i szybko pobiegł do domu.
W susach dostał się do swego mieszkania, szarpnął drzwi i stanął jak wryty.
Nadsłuchiwał z wytężoną uwagą, nie spuszczając z oka wodociągu.
Ni kropla nie padła w muszlę.
Zatrząsł nim straszny, niepohamowany żal. Wpadł do pokoju i zwracając się do Tośki, wrzasnął, aż szyby w oknach zabrzękły.
— Precz!
Wskazywał drzwi, stał blady, zęby mu szczękały.
— Zwaryowałeś? — spytała przerażona.
— Precz! — powtórzył i tupnął nogą.
Zaczęła zbierać części ubrania, blada, smutna, obrażona do głębi duszy, a piersiami jej wstrząsał jęk okropny.
On zaś czując, że się nogi pod nim uginają, padł na łóżko i wybuchnął strasznym płaczem.
— Franek! Franek! — zawołała przez łzy.
Objęła go za szyję i płakała razem z nim.



WOLNOŚĆ.

Niewysłowiona nim owładnęła radość.
Powód?
Równie nieznany, jak w gruncie rzeczy nieznane jest wszystko.
Przecież to takie proste. Budzisz się pewnego ranka... i wyciągasz ręce do świata, by go objąć, by go ucałować.
Zazwyczaj w sekundę potem dostajesz psztyczka w nos.
Naprzykład... Zresztą i na cóż przykładów...
Ale są takie dni, kiedy psztyczków owych nie czujesz... poprostu rozśmieszają cię one tylko... ot całkiem jakby ich celem był nos twego n. p. krawca.
I cóż dziwnego, że się w dniu takim radujesz?
Pomieszana tu, jak widać, przyczyna ze skutkiem i niewiadomo już... co było na początku.
Dość, że rozpierała go poprostu radość.
Chciał pocałować świat.
Zbudził się tego ranka w bajecznym kraju swobody.
Wszystko, co go otaczało, było piękne i nowe.
Pokój wielki, widny, świeżo malowany, wokoło ogrody...

Ignoruję was!

Tak napisał na lamusie pełnym wczorajszych trosk i o dziwo... troski one, wspomnienia żale i niemiłe obrazki z dni minionych... przepadły.
Przyszła fala radości i zmyła wszystko do żywej skały. Nie zostało nic... prócz miejsca na rzeczy nowe.
To były jakieś, sit venia verbo, miodowe sekundy, jakieś momenty małżeństwa tajemniczego z nową formą zewnętrzną, w jakiej się ukazał świat... ten stary, a tak wyśmienicie zawsze ucharakteryzowany komedyant.
Szukał formy wypowiedzenia się i latał po pokoju. Nie biegał, nie! Latał. Dotykał jeno ziemi, ale tak sobie z grzeczności, niepotrzebnie... Właściwie latał... nie chciało mu się tylko tak znów całkiem dokładnie machać skrzydłami...
Oczywiście, Oczywiście! Przytakiwał zgłaszającej się do życia formie. Wybierał. Ale nie uznał żadnej.
Zdawało się, że wreszcie uwieńczy najstarszą z nich.
Kołysały nim rytmy, bajecznie tesame, a cudne jakieś, nieznane... i znów... oklepane... ach! jakże oklepane!...
Złapał się za głowę, omal że nie począł śpiewać.
A wracały ciągle. Ile razy wyjrzał przez okno, ile razy zachwycił w oczy tego słonecznego, złotego blasku, którem tam na świecie przepojone było wszystko, tyle razy czuł, że na nowo rozpoczynają nim kołysać rytmy cudne jakieś, a znane dobrze, choć znowu pełne nowej, przedziwnej, niewypitej treści, choć tę samą czarę tyle razy miał przy wargach...
Stanął na chwilę. Potem, jakby się namyślił, usiadł przy stole i na ćwiartce listowego papieru począł pisać:

Moja jedyna!

Ale tylko tyle był w stanie nakreślić. Powinien zaś był nierównie więcej i to od dawna już...
Cała ta ogromna radość miała być... tak się wydawało przez chwilę, powierzona tej ćwiartce papieru tant bien, que mal... i iść kędyś, daleko, cieszyć drugą duszę.
Ale o ileż łatwiej byłoby list taki malować, niż pisać: Pokój jasny, czysty, ściany pięknym kryte deseniem, a pod oknami czuby kwitnących czeremch. To przedewszystkiem. Dalej zaś, po obu stronach nie dawno dopiero wyciętej ulicy... ogrody, wielkie, zapuszczone od niepamiętnych widno czasów, ogrody. Pozłocone były kopuły widnych w dali kościołów, a także i kołki w rozwalonym do połowy płocie, co koślawo, niezdarnie biegł pomiędzy parcelami. Wypolerowane były wszystkie klamki u drzwi, wyczyszczone szyby domów, obmyte tramwaje skrzypliwe, dorożki rozklekotane, konie, psy, ludzie, a wszystko przysłaniała przecudna, nie do określenia przeźroczysta mgła. Czułeś czystość samej nawet kałuży błota... krystaliczną dostojność brylantowej powierzchni z odbiciem cudów nieba i ziemi. Co tam... gdzieś, w głębi... o tem DZIŚ i mowy niema. Owo DZIŚ takie wydało rozporządzenie, takie hasło. Idzie dziad kościelny. Szara, czerwonym krzyżem znaczona opończa błyszczy na słońcu, podobnie jak i brudne koszulki dwojga dzieci, co czerpią skorupkami wodę rynsztoka, starając się napełnić nią stary, słomiany kapelusz. Szkoda, że nie widać karawanu. Jakiż byłby dzisiaj? Zapewne purpurowy, ognisty, słońcem na kolor radości malowany... A posuwałby się szybko raźnie, niefrasobliwie. Oto oddaje ziemi cząstkę WCZORAJ, poto, by się zjawić mogło DZIŚ...
I jakże to wszystko napisać?
Więc tylko chyba zaśpiewać, czy zagrać na skrzypcach... A może najlepiej otworzyć jedno okno i powiedzieć:

Patrz!

Opisywać znaczy podawać powody, tłumaczyć, objaśniać, często też zaciemniać, by ukryć, ale zawsze powody... te powody...
No a jakże tu podać powody, czemu się weszło do drugiego pokoju, jasno oświeconego słońcem...

Stało się.

Począł szybko pisać:
„Moja jedyna... Nie wiem, co się stało, ale choć ciebie tu niema, choć losy nasze nie najjaśniejsze, rad jestem z czegoś strasznie“...
Nagle zrozumiał, że jest to niemożliwe.
O, jakże się trudno porozumieć ludziom. Za każdem słowem, tylekroć sprofanowanem, utarzanem w błocie podejrzeń... uzasadnionych... tyle się mieści stworów skrytych, pokracznych, pełnych drwin.
Oto ona pomyśleć może:
„Spotkał pewnie dawno niewidzianą kochankę“.
Albo:
„Nie jestem mu widać niczem, kiedy wiedząc, jak jestem smutna, jak samotna...“
Albo w najlepszym razie, nie rozumie wcale.
I słusznie, bo skądżeby...
Rzucił pióro i podszedł do okna.
Powiódł okiem z wysoka po świecie w krąg i pomyślał:
Wszystko to jest królestwo moje.
Uczuł się władnym mocarzem, który, by orzeł, siedzi na wysokiej turni, w zamczysku i mruży oczy, bo wie, że oto dziś nikt nie ruszy jego włości.
Nadchodziły zwolna różne myśli, ale jednej nadewszystko rad był.

To jest Wolność!

Tak mu się przedstawiła wolność, a dusza radosna uciekła z ciała, siadła by ptak na kwitnącej czeremsze i dziwiła się osłupiałemu: „Cóż to za gamoń tam stoi w oknie z otwartą gębą“.

Nieprawdopodobnie dobrze!

I dlatego... dlatego ani listu, ani...
W odległej, ledwo co wyznaczonej ulicy przechodnie nie bywali częstem zjawiskiem; to też stojąc w oknie zauważył zaraz człowieka, wlokącego się kędyś widocznie bez celu. Modny płaszcz wisiał luźno na wyschłem jego ciele, pomięty kapelusz chwiał się na głowie, tak nisko na piersi opuszczonej, że twarzy wcale widać nie było.
Szedł człowiek ów, a patrzącemu wydało się, że suną za nim wielkim korowodem zjawy rozliczne.
Skradały się popod parkany chytre pomysły nizkich wybiegów, posuwiste a przygięte do ziemi, jakby zawsze gotowe do skoku szły ambicye, środkiem zaś ulicy, zataczając się zlekka toczyły się krągłe, tuczne jak wieprze, uciechy towarzyskie i inne. Wyprzedzał jednak wszystkich, sparty na krzywym parasolu poważny, stary, w połamany cylinder przybrany orangutang z wielką, ciężką księgą pod pachą.
A z dziur w chodniku, z otworów suteryn wypełzły różne inne gady i węże i z sykiem roiły się pod nogami idącego, lub wiły spiralnymi skręty w powietrzu.
Od czasu do czasu smutny człowiek przystawał, jakby niepewny drogi i ruszał po chwili dalej na oślep, byle ujść napastowania potworów, obskakujących go, ledwo się zatrzymał.
Patrzący z okna poznał znajomego i głośno niemal zawołał:

Tak wygląda szczęśliwiec!

Tak wygląda, gdy nań nikt nie patrzy... w odległej ulicy. Nie zastanawiając się, co robi, wychylił się całem ciałem za okno, osłonił usta dłonią i już miał zawołać, gdy nagle przypomniał sobie swą turń-zamczysko, tę samotnię swoją, tę ciszę, to ogarnianie z wysoka królestwa...
Ach, w cóżby się zmieniły i słoneczna radość i pustka po zapomnianych grzechach wczorajszych...

Skrył się.

Ogarniony strachem, wspomniawszy, iż tamten może rozgląda się i szuka pomocy, że mógł go dojrzeć w chwili owego nierozsądnego wychylenia... przywarł z boku do ramy okiennej i czekał modląc się, by bez skutku pozostał jego poprzedni, nierozważny uczynek.
Wszystko mieć musi jakiś skutek i wszystko jest skutkiem — myślał.
Dobrze, dobrze, byle nie to... byle nie to...
No i jakoś... jakoś minęło...
Znajomy poszedł dalej, zabierając swoją menażeryę. Ostrożnie, wychyliwszy głowę, obserwował to król zamczyska... No i jakoś minęło... Dziwny, dziwny dzień.
Uczucie wdzięczności nim owładnęło, uczucie, które zwykle pożąda się przejawić w czynie.
Jakiś piękny tedy... ale piękny czyn.
Do pracy, do pracy!
Tak. Trzeba się okazać godnym łaski otrzymanej niespodziewanie, uzyskanego nowego życia.
A praca ta, musi to być coś całkiem nowego, przepojona być winna uczuciem, z którego wzięła życie.

Ewangelia radości.

musi to być. Tak. Nie inaczej.
I znowu zakołysały nim rytmy dawne, odwieczne, nowe, nieznane, zgoła nie poznawalne.
Jednym ruchem skrzydeł wzbił się wysoko i z tych wyżyn spoglądając na opuszczone ciało, pytała dusza jego zdumiona: „Cóż to za gamoń tam stoi przy oknie z otwartą gębą?
Od chwili już odzywało się coś na ulicy monotonnie.
Nie słyszał naturalnie.
Było to, jakby skrzypiała taczka, nie nasmarowany wózek, czy coś podobnego.
Cały balast doświadczeń... myślał..: precz..: naturalnie.
Z wszystkiego samo jego uczucie wyzwolenia... tak...
A cóż tam znowu tak skrzypi?
Poskoczył do okna.
Ulicą pustą, otoczoną parkanami, z poza których wychylały się śnieżyste czuby rozkwitłych czeremch, szedł z trudem człek jakiś i ciągnął za sobą na konopnej szlei spory wózek.
Na wózku onym rzeczy było niemało, w miarę zbliżania się widać je było coraz wyraźniej.
Przeważały skorupy z potłuczonych, cudnych niegdyś amfor. Ale trucizny snadź mieściły w sobie, bo zielone na nich i sine widniały osady, z innych zaś dotąd mętna ściekała ciecz na bruk uliczny. Dalej czerniły się przekisłe, popękane garnki, w których królowa NĘDZA wczoraj jeszcze pewnie gotowała strawę codzienną. Z boku wychylały się na świat niepewnie trzewiki, podarte na drogach cnoty, poplamione błotem, po krętych ścieżynach życia uzbieranym mozolnie. Nad tym drobiazgiem, przygniatając go wprost swą ważką personą, trzęsła się wielka komoda, pełna fałszowanych dokumentów szlachetności, a obok niej widniała miednica ku myciu w czystości rąk służąca i jako żywo w tej służbie obrzydliwemi plamami okryta.
Ale wszystko to byłoby niczem, gdybym zapomniał o niewielkim, sterczącym nogami w górę stole. Przy nim... zresztą mniejsza o dokładność... dość, że był on przykrą, nader przykrą pamiątką dni minionych. Coś o uczcie się zaplątało w pamięci niechętnej wspomnieniom, o uczcie braterskiej, kartach, cykutowym winie, gościu spodziewanym, tem i owem... ot smutne, smutne rzeczy...
Wszystko, a nie wyliczyłem ni małej części onych rupieci, mieściło się na wózku a przewiązane były troskliwie porządnym sznurem, z widocznem nawet staraniem o elegancyę. Ten, kto to uczynił, w całej pełni zasługiwał na miano zdolnego i o dobro klientów dbałego fachowca.
Człek to był zresztą dziwny jakiś.
Teraz, gdy przystanął dla spocznienia i ocierał pot z czoła rękawem, widać go było wyraźnie.
Rysy miał ostre, haczykowaty nos, zarost czarny, kędzierzawy.
Uśmiechał się jowialnie, szeroko otwierając usta.
Na głowie jego widniała czerwona czapka, z przypiętą z przodu blachą. Słońce grało na niej barwami tęczy, jak na szybie katedry i zdala jaśniał wyraźnie napis:

Posługacz publiczny.

Czapka siedziała na głowie krzywo jakoś, a z pod niej wyzierał mały, krzywy, kosmaty rożek dyabelski.
Ogon biesi dla większej wygody okręcony był około bioder i zastępywał sznur, jakim się opasują zazwyczaj tragarze.
Postał chwilę, zapiął na piersiach rozwartą niebieską bluzę, a znalazłszy oczyma stojącego u okna w osłupieniu człowieka, zdjął uprzejmie czapkę z głowy, skłonił się i zawołał: — Całuję tyż pokornie rączki pana dobrodzieja. Zmarudziło się. Ale nimem się ta na policyi o adrys dopytał... Straśna ciżba...



CEL.

Nie widzę powodów zapuszczania się w badanie początków i celu naszego bytu! — mówiła do swej sąsiadki drobina bromku srebra, tkwiąca w żelatynie płyty fotograficznej. — Świat jest to ogromna, bliżej nie zbadana płaszczyzna, sięgająca na wszystkie strony w „CZARNY PAPIER“, czyli nieskończoność, a każda z nas ma stałe swoje miejsce od wieków wyznaczone przez „WIELKĄ CIEMNOŚĆ“, jedyną, dobroczynną, niepodzielną i ostateczną przyczynę wszystkiego co istnieje. Istnieją zaś tylko dwie rzeczy na świecie: my i żelatyna. Ta ostatnia jest stworzona dla nas. Oto wszystko, co wiedzieć można... reszta jest głupstwem.
— A jednak przypuścić możemy, że był czas kiedy zgoła inaczej działo się pod CZARNYM PAPIEREM... mógł istnieć czas kiedy...
— No... kiedy co?
— Kiedy nie było nawet samego CZARNEGO PAPIERU!
— Milcz!
— Być może, iż nawet nasz stan obecny, wytworzony przez WIELKĄ CIEMNOŚĆ, nie jest odwiecznym, i jedynym, a także nie jest ostatecznym i definitywnym... być może, że przedtem... niezmiernie dawno, w toniach przedwieczności istniało coś całkiem innego... coś...
Zamilkła nie śmiejąc dalej snuć przypuszczeń, pewna zresztą, że nie znajdzie zrozumienia u sąsiadki.
Tak się też stało.
Ortodoksyjna interlokutorka, nie mogąc się odwrócić od buntowniczki, ni oddalić, zamilkła na znak wzgardy. Złorzeczyła w ciszy WIELKIEJ CIEMNOŚCI za to, że umieściła ją obok tej waryatki, na całą wieczność skazała na to okropne sąsiedztwo i pozbawiła rozkoszy harmonijnego, spokojnego życia pośród równych sobie pojęciami i charakterem.
Z nieznanych źródeł zrodzone, niewiadomo jak i przez kogo dalej snute, plątały się wśród statecznego zbiorowiska drobin, istot jednakich z pozoru, rządzących się absolutną oczywistością i nietykalną uznających równość, niejasne, mgliste legendy o rzeczach nadzwyczajnych, przekraczających rozum, nie podległych prawom normalnego spostrzeżenia... słowem głupstwa!
Legendy owe, nazywane przez niektórych „wspomnieniami”, mówiły o początku PŁYTY i jej stopniowych przemianach, zanim wraz z istotami na niej osiadłemi stała się tem, czem była obecnie. Niby wątłe cienie snuły się klechdy o słodkiem, czerwonem, łagodnem spojrzeniu innego boga, boga, który istniał dawno, dawno, przed narodzeniem WIELKIEJ CIEMNOŚCI, który wisiał wysoko w przeraźnej dali, kędyś poza dzisiejszą nieskończonością i mówiły, że to on, ten bóg jest stwórcą PŁYTY i wszystkiego co się na niej znajduje. W on czas, WIELKA CIEMNOŚĆ nie istniała jeszcze w obecnej swej formie, kształtowała się dopiero. Władał zaś dobroczynny, niepojęty i słodki bóg: CZERWONA LAMPA. Ale z biegiem czasu zaszły zmiany. WIELKA CIEMNOŚĆ rozrósłszy się nie zmiernie, z potężnym szumem, dnia jednego oblała świat i w jej czarnych falach zatonęło dobroczynne bóstwo. Na znak tego zwycięstwa ciemności, legł na świecie potężny demon CZARNY PAPIER i nastąpiwszy potężną swą stopą na zdrętwiałą ze strachu płytę, rozkazał nazywać siebie Nieskończonością. Był to jakby wielkorządca nowego boga, absolutny, jedyny i nieodpowiedzialny tyran. Oznaczył granice istnienia i zakazawszy myśleć o czemkolwiek poza sobą, zabiwszy wszelaką możność badania... obojętny na urągliwe pogwary i chybotliwe marzenia, legł spoczywać na zdobytym świecie. I zdawało się, że odpoczynek ten trwać będzie wiekuiście.
Gdzieś ponad nim, o czem wiedzieć jeszcze pozwalała wiedza urzędowa, w niepewnej dali, trwała WIELKA CIEMNOŚĆ, przyczyna wszechrzeczy, jako taka jedyna, odwieczna, niepodzielna i wyłączna. Zaś idea boga czerwonookiego nikła zwolna, jawiąc się już teraz tylko w marzeniach.
Tak głosili poeci.
Ale nikt ich nie chciał słuchać.
Wiekowe doświadczenie przeczyło wszelkim zmianom i przemawiało silniej do umysłów. Było faktem. Narzucało się jako prawo natury, przez samo swe istnienie udowodnione.
Zezłoszczona sąsiadka marzycielki, rozpowiedziawszy poblizkim o przypadłościach mózgowych biedaczki, rozpędziła się tak w elokwencyi, że zapominając o zaprzysiężonej pogardzie, przerwała milczenie:
— Zaprawdę moja droga, mówi mi głos wewnętrzny, że ty właściwie nie należysz do naszego zbiorowiska. Ty, wprost myślę, dostałaś się do nas tylko przypadkiem. Tak! Tak! Widzę to jasno! Spadłaś tu do nas z innego świata (o ile są światy inne). Ha, ha, ha! Bardzo być może, że gdzieś w przestrzeniach, pod samym CZARNYM PAPIEREM wiszą zwaryowane drobiny, przez Opatrzność wykluczone z życia, dla dobra naszej płyty. Niezawodnie spadłaś stamtąd i utkwiłaś pośrodku nas! Nie wiem tylko, czemu cię złośliwy przypadek rzucił właśnie koło mnie. Prawdziwe nieszczęście!
Zgromiona milczała długo. Wreszcie zaczęła zcicha:
— Nie gniewaj się moja droga! Wybacz, że cię może nudzę. Ale radabym zapytać jeszcze o jedno. Tylko o jedno!
— Mów! — odsapnęła zapytana, rada, że ją proszą o pouczenie. Uczyć to bardzo przyjemnie, to pochlebia.
— Powiedz mi, jaki tedy cel naszego istnienia?
— Cel?
— Tak. Taki rozumny sens życia. Wszystko wkoło ma cel. Tedy jaki jest nasz cel?
Zaległa cisza. Wreszcie powiedziała nauczycielka:
— Muszę uchylić to pytanie. Znam tylko samo życie. Wszystko, co ma cel, ma ten cel dla życia. Jeżeli zaś samo życie ma cel jaki, to celem tym jest tylko ono samo. Zrozumiałaś?
— Nie.
— Spodziewałem się tego. Nie znasz filozofii.
— Myślę tak: Czy my kiedyś staniemy się czemś wyższem, i czy żyjemy poto, aby się kiedyś tem stać?
— To nie jest żadna filozofia moja droga! To się nazywa „circulus vitiosus“! Rozumiesz? To jest błędny syllogizm, czyli inaczej mówiąc głupstwo! To nawet nie jest żadna kwestya, bo taka kwestya wogóle nie istnieje. Czemś wyższem? Phi! Najwyższem, poznawalnem jest CZARNY PAPIER... Czemś wyższem? No powiedzno mi moja droga, jak sobie wyobrażasz to „wyższe“? Czem chciałabyś zostać? Powiedz, a śmiało, mam trochę czasu zbędnego! Milczysz?... jeszcze milczysz... Czyżbyś nie miała do mnie zaufania?
Nie było odpowiedzi.
Po chwili dopiero ozwała się pytająca:
— To prawda. Nie jestem w stanie określić formy bytu innej jak nasza. Ale czemuż ja to czuję? Dlaczego tęsknię? Czy tęsknić można za absurdalnem, za niemożliwem. Czuję...
— Oczywiście! I ja też czuję... — przyznała mentorka.
— Naprawdę! A co? — spytała rozkosznie zdziwiona.
— Czuję, że mi bardzo dobrze w żelatynie! Wygrawszy sprawę, sapnęła z ukontentowania, a na jej powierzchni pojawiło się coś, niby uśmiech satysfakcyi.
Taksamo sądził ogół.
Niewidzialna WIELKA CIEMNOŚĆ i najwyższe z poznawalnych CZARNY PAPIER, oto wszystko. Marzenia i przeczucia... oto nic.
— Czyż to prawda, że jestem waryatką? — pytała się samej siebie nieszczęsna drobina bromku srebra. — Czyż rzeczywiście wszyscy, na całej PŁYCIE myślą tak, jak to słyszałam, a tylko ja jedna... tylko ja jedna... Tak, tak... to jasne...
Rozpaczliwem spojrzeniem objęła swe otoczenie. Wokół, jak okiem sięgnąć, same przysadkowate, wtopione po szyję w rogowatą masę drobiny, zezowały ku niej złośliwie.
— Tak, tak... niema wątpliwości... ona ma racyę, one wszystkie mają racyę! — krzyknęło jej w sercu.
— A może jest ktoś? — myślała. — Może tak samo jak ja cierpi druga dusza... może ich jest dużo...
To byłoby ocaleniem! Może są... Są napewne! Tylko daleko niezawodnie, ogromnie daleko, gdzieś poza tą gęstwą wrogów... Są może opodal... coś mi mówi, że są bardzo blisko! Ale to wszystko jedno. Czy są, blisko, czy daleko, są zawsze poza sferą porozumienia... czyli... niema ich wcale!
I znowu niepodobna znaleźć wyjścia. Znowu staje się wobec klęski.
Czas mijał.
Wszyscy wkoło mierzyli go poczuciem dobra i zadowolenia, ona jedna gorączką niepokoju i rozpaczy.
Aż pewnego dnia stało się coś strasznego.
Powstał szum.
Drobiny odrazu pogłuchły, a tu i ówdzie odezwały się głosy:
— Legenda! Legenda! Wspomnijcie legendę!
Marzycielka nasza ożyła na nowo i w tym chaosie i przerażeniu ogólnem ona jedna powitała radosną nadzieją groźną katastrofę, siląc się przytem na dojrzenie owych drobin pokrewnych, skrytych gdzieś wśród ciżby obcych, chociaż tak bliskich. Ale daremnie. Nie ujrzała ich wcale.
A groza rosła.
Szum zrazu lekki wzmagał się ustawicznie. Płyta poczęła się chwiać, jakgdyby wichr uniósł ją na niezmierny, wzburzony ocean. Moce jakieś szarpały CZARNYM PAPIEREM, który kłębił się i wił, jakby walczył z potężnym wrogiem.
Konwulsyjne wstrząśnienia uczuli wszyscy. Powstała panika, a tem straszniejszą była, że wszystko tkwiło na swojem miejscu, omdlałe jeno, napoły martwe.
Nikt nie dziwił się, choć działy się rzeczy niesłychane, nikt się nie dziwił, choć padło w niwecz odwieczne prawo.
Wszyscy się bali.
Tylko nasza marzycielka pobladłymi ze strachu usty szeptała:
— Legenda! Legenda! Wspomnijcie legendę!
Ale znów nikt nie słuchał.
Nagle, pośród największego szamotania, stała się rzecz niepojęta.
Oto nastała cisza. Cisza absolutna, niemal zgodna z prawem odwiecznem, a wśród tej ciszy, powoli, bezgłośnie rozwarły się niebiosy i oczom zdrętwiałych z przerażenia ukazało się Bóstwo:

CZERWONA LAMPA.

Świat opłynął nagle falą krwi. Zatonął w czerwieni. A czerwień ta słodka była i łagodna. Pieściła pochwycone w topiel drobiny. Całowała je jak matka... i zdawało się, że mówi: Nie bójcie



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Franciszek Mirandola.