Upiorny dom/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Upiorny dom |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Bibljoteka Najciekawszych Powieści |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia B-ci Wójcikiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie sprawdziły się przewidywania pani Kińskiej i rudobrodego mężczyzny.
Fred po wieczerzy nie pozostał w Lityczach. Zbyt nato był zdenerwowany po rozmowie z ukochaną. Symulując migrenę, pożegnał się wcześniej, lecz miast udać się do swej sypialni, położonej na drugim końcu dworku, skierował się do zabudowań stajennych, gdzie sam osiodłał wierzchowca i wyprowadził go z tamtąd cicho.
Niezadługo znajdował się już śród pól — a sprawił się tak gładko, że wyjazdu nie spostrzegł nikt, nawet piękna Mary.
Może trwogą przejąłby ją ten niespodziewany wyjazd, szczególniej, gdyby wiedziała, że Fred ma zamiar udać się do Podbereża. Wszak zapewniła swego towarzysza, że pozostanie w Lityczach. Niestety, nie wiedziała tego pani Kińska, a gdyby nawet wiedziała nie poradziłaby nic, gdyż uprzedzić tajemniczego nieznajomego nie było sposobu.
W rzeczy nią samej Fred pędził do Podbereża. Nie kierował nim tam jakiś określony cel, chęć wydania zarządzeń, lub załatwienia pilnej sprawy. Nawet nie spieszył na spotkanie detektywa, bo o jutrzejszym przyjeździe Dena nie był poinformowany. Ot, chciał konną przejażdżką uspokoić podniecenie, otrząsnąć się z przykrego wrażenia, skupić nieco myśli i się zastanowić. A że dokądciś udać się musiał, prawie machinalnie jął dążyć w stronę upiornego zamczyska.
Koń, jakby czując, że zdąża do domu parskał zadowolony i galopował raźno, nie zważając na wyboje, ciągnącej się śród lasów nierównej kresowej drogi. Nie zważał również Fred na otoczenie, nawet gdy gałęzie drzew muskały jego policzki, a chwilami bór stawał się tak gęsty, że wierzchowiec zwalniał biegu. Nie napawała go lękiem nawet samotność, w jakiej się znalazł — to dziwne uczucie osamotnienia, którego człowiek doznaje nocą na kresach, gdzie siedziba ludzka leży jedna od drugiej tak daleko, iż gdyby na ciebie napadnięto, nawet wołania o ratunek prócz ptaków i zwierząt, przyczajonych w gąszczach, nikt nie usłyszy i nikt nie pospieszy z pomocą. Nie przejmowało otoczenie dreszczem Freda, przywykł doń od dziecka i czem innem miał obecnie głowę zaprzątniętą, a chłodnawy wiaterek, muskający rozpalone policzki, nie przynosił pożądanego spokoju wzburzonym nerwom.
Mary posiadała swą tajemnicę! Tajemnicę tak groźną, iż nawet jemu wzbraniała się ją wyznać! Niezwalczona przeszkoda stanęła na drodze do ich szczęścia, czy uda się tę przeszkodę usunąć? Za parę dni, a może i nigdy... Wszak oświadczyła tak sama... Jakaż to przeszkoda i czemu Mary nie chce być szczera... Toć niema zapór niezwalczonych, niema położenia, z którego nie znalazłoby się wyjście! Jest związana z kim innym, innemu dała swe słowo, nie wie obecnie, jak się wycofać?... Niemożebne... Przecież go kocha, tak, napewno kocha... Ona taka prawa, szlachetna, nie potrafiłaby kłamać uczucia... Musi mieć do niej bezgraniczne zaufanie... i czekać... Och, jakże jest ciężko czekać, nie wiedząc właściwie na co się oczekuje ani też z której strony grozi niebezpieczeństwo... Doprawdy zły los sprzysiągł się nań od pewnego czasu.... Najprzód te historje w djabelskiem domostwie, teraz niezrozumiałe postępowanie Mary...
Gdy Fred dotarł do Podbereża było już blisko północy...
Zdala zarysowywały się, niby niesamowite zjawisko, czarne kontury pałacu. Spojrzał na nie niemal ze wściekłością Fred i pojechał dalej. Śród zabudowań gospodarskich panowała ciemność i cisza a tylko głośne ujadanie psów, powitało Freda. Rozpoznały jednak rychło swego właściciela i poczęły się łasić. Rozejrzał się dokoła. W oknie jednego z domków migotało jeszcze światełko — domek ten zajmował rządca, a po tragicznych wypadkach przeniósł się tam stryj Karol, nie chcąc zamieszkiwać w pałacu. Widocznie stryj, lubiący długo czytać w nocy, nie spał jeszcze i w tę stronę Fred skierował wierzchowca, poczem zeskoczywszy z konia, lekko zastukał.
Po chwili rozwarło się okno i ukazał się w nim pan Karol. Był ubrany i widocznie zdziwiony.
— Ty? — zapytał, ujrzawszy bratanka.
— Przyjechałem niespodzianie! — odparł, uśmiechając się lekko na widok z jak zdumioną miną spogląda nań Podbereski. — Możecie odejść, Macieju! — dodał, ujrzawszy nocnego dozorcę, który przybiegł, zwabiony szczekaniem psów. Damy sobie sami radę ze starszym panem... Chyba zechcesz mnie wpuścić, stryju?...
Pan Karol wyszedł do sionki, zgrzytnęły rygle i Fred znalazł się w niewielkiej izdebce, oświetlonej mdłym płomieniem naftowej lampki. Stryj snać nie zbierał się do spoczynku, bo łóżko było nietknięte, a na stole leżały porozrzucane notatki.
— Wciąż piszesz? — zapytał, wskazując na zapełnione rysunkami i drobnem pismem arkusze. — Okultystyczne dzieło?
— Coś w tem rodzaju! — mruknął pan Karol niechętnie, poczem zebrał papiery i wrzucił je do szuflady. — Opisuję przygody, jakieśmy przeżyli i staram się znaleźć naukowe wytłomaczenie tych zjawisk. Porobiłem nawet plany pałacu, z szczegółowem uwzględnieniem opisu t. zw. djabelskiej komnaty... Może się to przyda sferom metapsychików...
— Tak, metapsychików!... — powtórzył z rozdrażnieniem Fred. — Bo mnie nie na wiele się to przyda! Czas jakiś jeszcze czekam, a później sprzedam przeklęte domostwo... Tak obiecałem Denowi... A Den prędko wróci...
— Wróci?
— Może już jutro...
— Hm... — chrząknął starszy pan. — Cóż Den? Należałoby sprowadzić odpowiednią komisję, złożoną ze specjalistów...
— A sprowadzajcie sobie, ile chcecie! Byle bez mojego udziału... Ja, osobiście mam dość tych czartowskich eksperymentów... Ale — zmienił nagle temat — powiedz, stryju, co tu słychać? Toć od kilku dni nie byłem w Podbereżu...
— Nic, spokój...
— Nie straszy?
— Zamku nie odwiedzam, więc nie umiem ci powiedzieć, czy straszy. Również nikt ze służby tam nie zagląda... Ale czasami wychodzę wieczorem i obserwuję domostwo... Ani światła w oknach się nie pokazują ani też nie słychać podejrzanych szmerów.
— Tak... tak... — syknął przez zęby Fred — wszystko w porządku.
Chwilę w izdebce zaległa cisza. Starszy pan jakby zamyślił się nad czemś lub też chciał coś powiedzieć, a nie wiedział czy właściwie uczyni, jeśli swą myśl wypowie. Fred machinalnie bawił się trzymaną w ręku spicrutą, uderzając nią lekko o blat stołu, przed którym siedział. Wreszcie powstał z miejsca.
— Czas na spoczynek! — rzekł. — Pewnieś znużony, stryju...
— Nie,.. nie, — zaprotestował pan Karol. — Przywykłem siedzieć po nocy... A ty powracasz do Litycz?
— Wcale nie mam zamiaru...
— Tu przenocujesz...
— Oczywiście...
Pan Karol zrobił zafrasowaną minę.
— Hm... hm, — zamruczał. — Jak to zrobić? Właściwie jedno tylko łóżko... Śpij na nim. Ja spędzę noc w fotelu...
— Ani mi się śni, Stryju, pozbawiać cię posłania!
— Więc cóż zrobisz?...
— Pójdę do zamku!
Stryj szeroko rozwarł ze zdumienia oczy.
— Ty, do zamku?
Fred roześmiał się głośno.
— Czemuś się tak przeraził?
— Chyba żartujesz! Powtarzam, nikogo ze służby tam niema... Klucze znajdują się u mnie...
— Obawiasz się, że czart mi kark ukręci?... Moja sypialnia leży na parterze i dotychczas w niej nie straszyło... Zresztą nawet gdyby djabeł się ze mną załatwił, nie wielka będzie szkoda, bo na życiu tak dalece mi nie zależy! — skrzywił się ironicznie, wspominawszy przykrą rozmowę z Kińską. — Wolę niebezpieczeństwo, niżli niewygodny nocleg! Dawaj klucze, stryju i módl się, abyś mnie jutro ujrzał w dobrem zdrowiu...
Pan Karol gładził z przejęciem brodę.
— Stanowczo wybierasz się do zamku?
— Stanowczo!
— Idę z tobą!
Decyzja ta padła tak niespodziewanie, że teraz Fred zdziwił się z kolei.
— Poco? Chcesz mnie bronić? Zapewniam, sam dam sobie radę! A tu masz wygodne posłanie...
— Tak... ale... — pan Karol dobierał słów. — Widzisz... Zostawiłem tam książki... Chciałbym w jednej z nich poszperać... Już w dzień zamierzałem... Z tobą zawsze raźniej... Pozatem, może jakie hałasy usłyszę... Zdobędę nowe cenne dane... Toć o wypadkach w Podbereżu przygotowuję szczegółowy referat...
Fred zagryzł wargi, aby stłumić śmiech. Pojął. W starszym panu walczyła ciekawość dowiedzenia się, co się wewnątrz zamku dzieje, z obawą udania się tam samemu. Nie śmiał zapewne zaproponować podobnej wycieczki nikomu ze służby, lecz słysząc, że Fred udaje się do upiornego domostwa, zapragnął mu towarzyszyć. Ryzyko niewielkie — bo na dole pałacu, gdzie mieli spędzić noc, jak wiadomo żadne zjawiska się nie działy, a stryj Karol od czasu niesamowitych wypadków zamieszkał w jednym z parterowych pokojów i do niego przeniósł swe książki.
— Skoro tak koniecznie chcesz, — oświadczył Fred, — to zabronić ci nie mogę... Chodźmy.
Stryj widocznie w samej rzeczy pragnął jeszcze uzupełnić swój referat, bo wyciągnął notatki z szuflady, które przeglądał przed przybyciem bratanka i schował je do kieszeni. Później odszukał klucze.
— Jużem gotów...
Zgasiwszy światło, opuścili domek, zajmowany przez rządcę i niezauważeni przez nikogo, rychło się znaleźli w zamczysku.
Blask zapalonych świec rozjaśnił mroki komnat. Wszystko tam wyglądało tak, jak w momencie gdy właściciele odjechali z upiornego domostwa. Łóżko Freda zaściełała nawet świeża pościel, położona jeszcze ręką Mateusza. Tu i owdzie porozsuwane krzesła i porozrzucane przedmioty świadczyły o pośpiechu ucieczki do Litycz, po tragicznym seansie. Również w pokoju stryja Karola, oddzielonym li tylko niewielkim gabinecikiem od sypialni Freda, leżały rozwarte na stole książki, które studjował przed udaniem się do djabelskiej komnaty.
— Jak chcesz, stryju? — zapytał, ziewając Fred. — Śpimy razem, czy też każdy u siebie oddzielnie?...
Pan Karol był tego wieczora stanowczo owiany bohaterskim duchem.
— Sądzę, — odrzekł buńczucznie, — iż najlepiej zrobimy, zajmując poprzednie pokoje... Myślisz, że się boję... Nie takie strachy już widziałem w mojem życiu... Zresztą sprawdziłem... Drzwi prowadzące na górę są zamknięte a tu nic nam nie grozi... Położysz się spać, a ja jeszcze popracuję...
To oświadczywszy, oddalił się do swej komnaty i zapaliwszy lampę, poważnie usiadł przy biurku. Fred tylko wzruszył ramionami, zbyt jednak był zmęczony, aby dłużej przekomarzać się ze stryjem. Tak, jak stał, w ubraniu, rzucił się na łóżko i rychło zasnął twardym, zdrowym snem, pozostawiając zapaloną świecę.
Pan Karol zaś nie odgrażał się próżno... Najprzód wyjął przyniesione notatki z kieszeni, rozprostował je starannie, a potem położywszy je na stole, począł ołówkiem coś w nich zakreślać i rysować. Wydawało się, że szkicuje jakiś plan i że plan ten bada skrupulatnie.
— Raz jeszcze sprawdzę! — mruknął.
Sięgnął po jeden z grubych tomów, leżących na biurku. Były to dzieła magiczne słynnego okultysty XVII w. Corneliusa Agrippy, zatytułowane „Philosophia oculta”. Wertował przez chwilę w tym foljale, aż wreszcie zatrzymał się na IV księdze — „O wywoływaniu duchów i obronie przed złośliwemi zjawiskami”.
„Jeśli chcesz ducha ujrzeć a nie doznać krzywdy od niego — natura duchów bowiem różna bywa, a poniektóre z piekieł przychodzą — postępuj, jako nakazuje nauka magów, dana od Twórcy królowi żydowskiemu Salomonowi, a przez tego wielkiego króla przekazana synowi Roboamowi, a przez Roboama całym pokoleniom mędrców. Li tylko wybrani godni tej nauki się stają — lecz jeśli do ich liczby należysz, postępuj, jak ci wskażę. Wyzbądź się wszelkiej bojaźni i z całego serca chciej ducha ujrzeć. A potem idź do komnaty czy miejsca, w którym on zazwyczaj się ukazuje i czyń tak:
Nakreśl święconą kredą koło i stań pośrodku. Koło ma mieć średnicy pięć stóp a ty twarzą będziesz skierowany do Wschodu. Postaw za sobą dwie świece w wysokich lichtarzach, a tam gdzie padnie ich cień, tam on się ukaże. Odmawiaj powoli zaklęcia, wymienione w tej księdze i uważaj. Powtarzam ci uważaj. Łatwiej jest zdobyć tajemnicę, niżli sądzisz a cień świec ułatwi zadanie. A gdybyś jeszcze nie ujrzał zjawiska, uderzaj laską magiczną w ścianę i głośno wymów: „Imieniem Adonai, duchu oporny, stawisz się na moje wezwanie!” Kiedy przybędzie — rozkazuj mu, dawaj polecenia, ale się nie lękaj... Zaklęcia, o których wspominam, dają moc panowania nad najzłośliwszym demonom. Są one...
Dalej szły w Agrippie długie formuły zaklęć.
Pan Karol potarł parokrotnie czoło. Później powiódł palcem po narysowanym w notatkach planie. — Musiał on być sporządzony według wskazówek Corneliusa Agrippy, bo widniało tam koło, punkciki oznaczały miejsce świec a obok znajdował się rząd cyfr — jakichś kabalistycznych obliczeń.
— Czyżbym się bał? — szepnął. — Wstyd... Natychmiast spróbuję... A działać muszę tak, aby nikt nie spostrzegł...
Powstał z miejsca, zbliżył się do otwartych drzwi, zkąd widać było sypialnię Freda, wszedł tam i zgasił świecę.
Później powrócił do swego pokoju, otworzył jakieś schowanko, zapewnie przeznaczone na przyrządy magiczne, gdyż wyjął zeń spory kawałek kredy i dość długi kijek t. zw. laskę magiczną.
Wszystko to włożył do niewielkiej walizki, w której znajdowały się już srebrne lichtarze i świece wraz z tomem Corneliusa Agrippy, zawierającym zaklęcia. Zamknął walizkę i uzbroiwszy się w elektryczną latarkę — prezent Dena przed tragicznym seansem — skierował się w stronę djabelskiej komnaty.
Wielkie musiało być zamiłowanie pana Karola do okultyzmu, skoro zdobył się na krok podobny, nie zważając na grożące niebezpieczeństwo. Toć poza nim i Fredem nikt nie znajdował się w domu — a Fred zasnął tak twardo, iż niewiadomo czy nawet głośny krzyk zbudziłby go. A pan Karol zamierzał udać się sam na górę, bez niczyjej pomocy, zapomniawszy nawet o tem, że zanim w kole magicznem się znajdzie i w ten sposób od napaści demona się zabezpieczy, złośliwy duch może rzucić się po drodze, okaleczyć lub udusić — bo jak wiadomo, duch żartować nie lubił, a sama myśl o zetknięciu się z nim napełniała grozą.
To też stanąwszy przed zamkniętemi drzwiami, które wiodły do dużego hall’u a z tamtąd na schody, prowadzące na górne piętro, zawahał się jakby pan Karol i wzdrygnął.
Cofać się jednak było zbyt późno... Zazgrzytał klucz... Latarka elektryczna oświetliła ciemności i rzekłbyś pchnięty siłą wyższą, przebył hall i znalazł się na schodach.
Cicho zaskrzypiały one pod jego stopą — lecz pozatem z nikąd nie dolatywał najmniejszy szmer, lub złowieszczy hałas.
Tak dotarł szczęśliwie pan Karol do końca schodków i zatrzymał na platformie, otoczonej galeryjką. Dalej ciągnął się długi korytarz, pełny wnęk i zakamarków, a w samej jego głębi djabelska komnata. Przebyć należało tę dość długą drogę, aby w niej się znaleźć — a każdego, nawet nieuprzedzonego o „strachach” człowieka mogła ta wędrówka przejąć lękiem, na tyle niesamowicie wyglądał czarny korytarz, w którego zakrętach, rzekłbyś, czaiło się niebezpieczeństwo. Jeśli do tego dodać, że tam zwykle „duch” rozpoczynał swe popisy i z tamtąd dochodziły jęki oraz brzęk łańcuchów — nie należy się dziwić, że pan Karol, choć uzbrojony w elektryczną latarkę, namyślał się długą chwilę, zanim ruszył naprzód.
Lecz, zawziął się snąć teraz i za wszelką cenę postanowił zamierzone doświadczenie wykonać, bo zanurzył się w ponury korytarz i posuwał się powoli, przezornie rozglądając się na wszystkie strony.
Lecz czy „demon” obecnie nie zamierzał się jeszcze ukazać, czy też umyślnie wciągał on śmiałka, aby później tem dotkliwiej dać się mu we znaki — w korytarzu panowała martwa cisza i pan Karol, bez przeszkód, dobrnął przed drzwi, wiodące do upiornego pokoju.
Nacisnął klamkę — były otwarte.
Ciężko westchnął i wciąż świecąc latarką wślizgnął się do wewnątrz.
I tu pozorny spokój.
Powiódł wzrokiem dokoła i uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, postanowił skorzystać z tych sprzyjających warunków. Rozwarłszy torebkę, wcisnął prędko świece w srebrne lichtarze i zapalił je. Ich blask wraz z elektryczną latarką rozwidnił mroki, ale pan Karol nie wdawał się w szczegółowe oględziny niesamowitej komnaty, wygląd jej zbyt dobrze mu był znany.
Inne zaprzątały go troski — należało szybko działać i zabezpieczyć się.
To też jął postępować w myśl z góry ułożonego planu, a właściwie według wskazówek, zawartych w księdze Corneliusza Agrippy.
Wciąż trzymając latarkę elektryczną w dłoni, nakreślił koło magiczne tak, obliczywszy, aby miało ono pięć stóp średnicy. Później narysował punkt, pośrodku tego koła, jaki sam miał zająć, a strzałką oznaczył kierunek wschodu. Dalej w myśl przepisów stanęły świeczniki — a dopiero, gdy te przygotowania zostały ukończone, odetchnął pan Karol i otarł pot, gęstemi kroplami spływający z czoła.
Nareszcie...
Wszystko udało się pomyślnie... Krąg jest, są i świece... Teraz wejdzie do środka i zgasi elektryczną latarkę — a co dalej nastąpi, zobaczymy...
Istotnie, niczem mag średniowiecza, stanął dumnie w kręgu i już pochwyciwszy grubą księgę, chciał z niej coś czytać, by wywołać widocznie niesfornego ducha, uczynić go sobie posłusznym i zmusić do wyznania tajemnicy, gdy wtem nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda.
Dobiegł go jakiś hałas.
Pan Karol drgnął a na twarzy odbił się widoczny niepokój.
Nadsłuchiwał, zapominawszy nawet rozpocząć zaklęcia.
Czyżby nie wierzył w ich skuteczność, lub szmer ten całkowicie wyprowadził go z równowagi?
Nie, inny był powód, który o podobne osłupienie przyprawił pana Karola.
Hałas dobiegał nie z wewnątrz pokoju, jakby należało się tego spodziewać, oznajmiając zbliżanie się ducha, lecz od zewnątrz. W komnacie panowała zupełna cisza, gdy tam za ścianą pałacu słychać było chrobotanie i musiało się dziać coś niezwykłego.
— Aj, do licha! — zaklął i zamarł w oczekiwaniu.
Szmer stawał się coraz wyraźniejszy, a pan Karol wyprężony niczem struna, starał się domyśleć przyczyny, jaka go wywołała.
— Cóż to?
Jeśli w pierwszej chwili sądził, że Fred obudziwszy się niespodziewanie wyszedł przed dom lub też który z dozorców nocnych krąży dokoła pałacu — rychło pojął, że dziwne dźwięki nie z tego pochodzą źródła.
Więc?...
Cichutko, na palcach, zbliżył się do okna — a wtedy wszystko stało mu się jasne.
Ktoś najwyraźniej wspinał się po rynnie, biegnącej tuż koło okna upiornej komnaty...
Duch? Nie! Duch dotychczas nigdy nie objawiał się na zewnątrz!
Tedy człowiek! Lecz jakiż cel miał ten człowiek, aby w podobny sposób się zakradać?
Włamywacz? Złodziej?
Tylko przestępca, bo przecież nikt inny nie wybrałby drogi tej, chcąc się dostać do środka pałacu.
Tak przestępca i to przestępca dobrze powiadomiony o miejscowych warunkach. Sądząc, że nikogo niema w domu, Fred nocuje w Lityczach, a pan Karol u rządcy, wspina się teraz po rynnie, aby się dostać do wewnątrz, bo nie zauważył dzięki zamkniętym okiennicom światła na parterze ani też blasku świec w djabelskiej komnacie, bo świece są ustawione na podłodze w lichtarzach bardzo nisko.
Lecz jakiż cel go sprowadza? To zagadnienie zdziwiło pana Karola najwięcej. W pałacu znajdują się wprawdzie cenne meble i obrazy, ale tych nie zabierze. Sądzi, że Podberescy pozostawili pieniądze lub kosztowności? O, pomylił się bardzo...
Zresztą, dziwny istotnie włamywacz... Miast wybić szybę na dole i w tamtych pokojach rozpocząć poszukiwania — drapie się tu na górę, wybrawszy daleko cięższą drogę. Lecz nie! Nie jest on tak naiwny, jakby się wydawało — a tylko znakomicie poinformowany. Okna na parterze są zabezpieczone w mocne okiennice, przytrzymywane potężnemu żelaznemi sztabami, które niedawno pozakładał Podbereski, pragnąc się właśnie uchronić od „nieproszonych” wizyt. O ile więc tam włamywacz miałby sporo roboty, zanim usunąłby przeszkody — tu na górze wystarczy pchnąć szybę — i znajdzie się w środku pałacu.
O, sprytny to jegomość, lecz z jednem się przerachował — że dom jest pusty i nie bawi w nim nikt, nawet służba...
Lecz co robić?
Budzić Freda? Popędzić do niego po pomoc? Zanim obudzi, włamywacz spostrzeże światło i ucieknie a pan Karol chętnie pragnąłby stwierdzić kim jest ten ptaszek, który o drugiej w nocy przybywa w odwiedziny.
Nie mając wyboru, starszy pan zdobył się na czyn rozpaczliwy, a raczej w sytuacji, w jakiej się znalazł, bohaterski. Zapominawszy o niebezpieczeństwie, grożącem z innej strony — mianowicie o mogącej w ciemnościach nastąpić napaści ducha — jednym susem, niczem kot, podskoczył do świec i świece zdmuchnął.
Poczem powrócił do okna, a trzymając w dłoni, niby potężną broń, zagaszoną elektryczną latarkę, oczekiwał, co dalej nastąpi.
Tędy biegła rynna i tylko przez djabelską komnatę intruz mógł się dostać do środka. Jeśli tu pan Karol zaczajony pozostanie, rychło w szybie twarz włamywacza ujrzy, a wtedy...
Coraz bliższy stawał się szelest — szmer rąk przesuwanych po żelazie — a silnym i zręcznym musiał być człowiek, ważący się na podobną wędrówkę...
Jeszcze sekunda...
Rozległo się chrobotanie przy ramie okiennej, delikatny nacisk palcami na szybę...
A później na tle księżycowej nocy zamajaczyła czarna plama, niewyraźne kontury głowy...
Pan Karol nie czekał dłużej...
Błyskawicznie otworzył okno, pocisnąwszy jednocześnie guzik latarki.
Rozróżnił teraz doskonale twarz mężczyzny, oblaną smugą elektrycznego światła — lecz widok ten wydał mu się na tyle groźny i niesamowity, że aż o krok się cofnął.
— Rudy... Rudy djabeł! — wybełkotał.
Rudobrody mężczyzna, przyklejony do rynny, również z nienawiścią spoglądał na niego. Lecz niedługo trwał ten niemy pojedynek, to wzajemne pożeranie się wzrokiem.
Bo raptem, pan Karol, zebrawszy na odwagę rzucił się naprzód, z podniesioną pięścią, aby intruzowi zadać cios. Ale włamywacz, obecnie nie mogąc się bronić, nie oczekiwał na uderzenie. Snać pojąwszy, że spełzła na niczem zamierzona wyprawa i że walka nie doprowadziłaby do celu, błyskawicznie zsunął się na dół.
— Fred! Na pomoc!... Złodzieje... — krzyknął starszy pan i pędem wypadł z djabelskiej komnaty.
Z chyżością, jakiej nikt nie mógł się po nim spodziewać, przebiegł korytarz, schody i znalazł się na parterze. Przypadł do drzwi frontowych pałacu, wciąż głośno wołając:
— Fred... Obudź się... Ktoś usiłował się zakraść do domu!
— Co? Co się stało? — rozległ się w odpowiedzi zaspany głos Podbereskiego.
— Złodzieje! Złodzieje!
— Już spieszę, stryju...
Lecz starszy pan nie oczekiwał, zanim bratanek przybędzie. Prędko otworzył drzwi i znalazł się na dziedzińcu.
Po bokach pałacu znajdowały się oficyny, nieco dalej zabudowania gospodarskie i domek, zajmowany przez rządcę. Naprzeciw, za dużym klombem i sztachetami, oddzielającemi dwór od pól, ciągnęła się szosa, a dalej o kilkadziesiąt kroków rozpoczynał się las.
Gdy pan Karol wypadł przed pałac, zdążył zauważyć, że nieznajomy znacznie go wyprzedził w swej ucieczce. Przesadzał właśnie niskie sztachety, aby przebywszy ogólną drogę, skryć się w lesie.
Starszy Podbereski z rozwianą brodą i zwichrzonemi od wiatru włosami, puścił się w pogoń, lecz wiek czy też przypadek sprawiły, iż nie stała się ona zbytnio skuteczna.
Bo podczas gdy rudobrody mężczyzna, zwinnie niczem chart, przeskoczył przez sztachety, pant Karol chcąc uczynić to samo, z rozpędu zawadził o nie połami surduta i rozciągnął się na ziemi, jak długi.
Szybko wprawdzie powstał, lecz napastnik znajdował się już daleko i niewielka od lasu dzieliła go już przestrzeń. Pan Karol jednak nie zaniechał pościgu a bardziej jeszcze zirytowany niedawnym upadkiem, biegł w ślad za nim, klnąc brzydko.
Zapewne dotarłby w ten sposób do skraju lasu, w którym włamywacz dawno zniknął i tam się zatrzymał, gdyby nie nowy niespodziewany wypadek.
Bo oto z boku rozległ się cichy świst. Cichy, ale donośny, a na ten odgłos pan Karol przystanął zdumiony.
Świst powtórzył się — a wówczas mógł rozróżnić, skąd on dobiega.
To, co ujrzał, przechodziło wszelkie oczekiwania — i naprawdę dzisiejszą noc, wolno było nazwać nocą niezwykłych wydarzeń.
Na początku bocznej drogi, wiodącej przez las spostrzegł samochód z pogaszonemi światłami, prawie niewidoczny śród kępy drzew. Samochód tak dobrze ukryty, iż rudobrody mężczyzna nie mógł go zauważyć w swej ucieczce. Obok samochodu stał mężczyzna, od dłuższego czasu obserwując całą scenę i pogoń pana Karola — a teraz, widząc, że nie odniosła ona zamierzonego skutku, cichym świstem i ruchami ręki, dawał znaki, aby ten się doń zbliżył.
Gdyby Podbereski, czyniąc niedawno magiczne eksperymenty w djabelskiej komnacie, ujrzał ducha nawet w najstraszliwszej postaci, zapewne nie zdumiałby się i nie przeraził więcej. Skąd znalazło się tu nieoczekiwanie auto i czemuż nieznajomy, miast pospieszyć z pomocą, spokojnie przyglądał się tylko, gdy pędził za intruzem, a teraz w tak dziwny sposób oznajmiał o swej obecności?
Każdy inny zawahałby się i nie podszedł do auta, tem bardziej, że nieudane włamanie nakazywało mieć się na baczności. Każdy inny zaczekałby na odsiecz z pałacu, bo zdala rozlegały się gwizdki dozorców, donośny głos Freda i ujadanie psów.
Ale pan Karol tak był oszołomiony wypadkami, tak działał pod wpływem pierwszego impulsu a ruchy nieznajomego, zawierały taki jakiś dziwnie mocny nakaz, że bez namysłu pospieszył w tę stronę i dopiero o krok od tajemniczego automobilisty przystanął.
— Właściwie... — zaczął, starając się rozpoznać twarz przybysza w mroku.
Ten nie odrzekł ani słówka, tylko przysunąwszy się blisko, skrzywił ironicznie.
— Co? Skąd? — wybełkotał przestraszony pan Karol. — Czego pan sobie życzy?
— Ach, ty stary psie! — warknął nagle nieznajomy. — Zaraz się dowiesz, czego sobie życzę...
I zanim Podbereski zdążył się cofnąć błyskawiczny cios pięści spadł na jego głowę. Cios nieoczekiwany i do tego stopnia silny, że nie wydawszy nawet jęku, zwalił się, niczem kłoda na ziemię.
W tejże chwili rozwarły się drzwiczki auta, a z nich wychyliły się dwie główki kobiece.
— Skończyłeś z nim?
— Jeszcze nie... Przódy go obszukam...
— Spiesz się... Z pałacu biegną ludzie...
— Puść motor, Lola... I tak nas zauważą. A ja przez ten czas z draniem się załatwię... Najprzód kieszenie...
Wysoki, wygolony mężczyzna pochylił się nad zemdlonym panem Karolem. Długie jego kościste palce z niezwykłą wprawą przetrząsały kieszenie. Wreszcie wyciągnął głęboko ukryty w kamizelce portfel i nie zaglądając do wewnątrz, podał go drugiej, siedzącej w aucie młodej kobiecie, podczas gdy pierwsza, sprawnie i nie zdradzając najlżejszego zdenerwowania, choć gwar głosów stawał się coraz bliższy i widać nawet było biegnące postacie, zajęła miejsce przy kierownicy i nacisnąwszy odpowiedni guzik, puściła w ruch motor.
Teraz warkot samochodu tłumił słowa, lecz śród nich rozróżnić można było wyraźnie:
— Czegóż jeszcze szukasz?
— Portfel mamy... Przetrząsnąłem kieszenie... Więcej nic nie znajdę...
— Zostawisz go tak?
— Ja miałbym zostawić? Widziałaś, jak tamtego gonił... Pieski syn...
— Pluń ma niego!... Zrobiliśmy swoje... A tu ludzie lecą... Zechcesz starego łajdaka dobić, wywiąże się walka.
— Nie boję się walki...
Mimo jednak tej przechwałki mężczyzna obejrzał się poza siebie. Nie było czasu do stracenia. Kilkadziesiąt tylko kroków dzieliło samochód od grupki biegnących ludzi — stróży nocnych, rozbudzonych fornali, z Fredem na czele. O ile przedtem nie byli pewni dokąd się skierować, straciwszy pana Karola z oczu, obecnie spieszyli prosto w kierunku auta, zwabieni warkotem motoru.
— Tam... tam... — rozbrzmiewały okrzyki.
Mężczyzna z całej siły raz jeszcze zdzielił po głowie leżącego, poczem błyskawicznie wskoczył do auta, obok siedzącej przy kierownicy kobiety.
— Albom mu dogodził, albo się wyliże! — mruknął cynicznie. — W każdym, razie czart i tak kiedyś złapie jego duszę! A teraz jedź, bo za chwilę może być gorąco, choć wiem, co zrobić, żeby ich trochę zatrzymać... A ty, dawaj gazu... Wyciągnąwszy nagłym ruchem browning, palnął w kierunku pogoni parę wystrzałów. A gdy nadbiegający, nieprzygotowani na podobne przyjęcie, zatrzymali się w niepewności — auto raptem zapaliło reflektory i nie zważając na wyboje jęło, pchane potężnym motorem, sunąć od lasu przez pole do szosy.
Rychło bez przeszkód znalazło się na szosie a tam rozwinąwszy wielką szybkość, pomknęło niczem strzała, niknąć powoli w szarym świcie poranka, aż wreszcie zdala na horyzoncie, zaczernił się tylko mały punkcik.
Pościg był bezcelowy.
— Psia krew! — zawołał głośno Fred, ochłonąwszy nieco ze zdumienia. — Napad w nocy... Bandyci w aucie... Psia krew, jaka szkoda, że nie mam samochodu... Zobaczylibyśmy wtedy czy te sprawki uszłyby na sucho... Ale, gdzie stryj?
Pana Karola nie należało długo szukać. Zdala widniała nieruchomo na ziemi wyciągnięta postać, nie dająca znaku życia.
Fred szybko podbiegł ku niemu. Stryj miał oczy zamknięte, a z otwartych ust sączył się cienki strumyk krwi.
— Urządziły go łotry! — krzyknął z pasją. — Wody, prędzej wody... I zrobić nosze... Przeniesiemy starszego pana do pałacu...