<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Upiorny dom
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
UPIORNY DOM
POWIEŚĆ SENSACYJNA
WARSZAWA
BIBLJOTEKA NAJCIEKAWSZYCH POWIEŚCI


Drukarnia B-ci Wójcikiewicz, Warszawa.







Rozdział I.
NIESAMOWITE WYPADKI.

— Śpij spokojnie i nie przejmuj się zbytnio tem, co ci opowiedziałem! — rzekł Fred ściskając na pożegnanie rękę detektywa.
Den pozostał sam.
Słabo migotała na nocnym stoliku świeczka. Przez otwarte okna płynął zapach drzew lipowych i kwiatów, a zdala dobiegało rechotanie żab, poszczekiwanie psów — odgłosy tak charakterystyczne dla wiejskiej letniej nocy.
Zasadniczo, Den nie był wielkim zwolennikiem wsi. Gdy siedział w mieście, marzył czasem, by znaleźć się śród pól i łąk, kiedy jednak śród nich się znalazł, rychło tęsknił za gwarem i zgiełkiem stolicy. To też nie lada użyto magnesu, aby detektywa ściągnąć na kresy, do tego wielkiego pałacu. Przynęta była silna i teraz jeszcze wspominając, co mu opowiadał Fred w Warszawie, jak również powtarzał przed chwilą, pokiwał głową.
— No... no... dziwy...
Mimo długiej drogi i zmęczenia, nie czuł senności. Sięgnął po papierosa, zapalił go i głęboko zaciągnął się dymem. Dym snuł się spiralnie, przybierając kształty cudaczne, kształty widm i upiorów, rozpływających się powoli.
— Same duchy! — przyszła refleksja i znów uśmiechnął się lekko.
Istotnie, pokój, jaki przeznaczono dla Dena, sprawiał niesamowite wrażenie. Duży, o sklepionym suficie, przypominał refektarz klasztorny. Rzecz zrozumiała, sam pałac a raczej zamczysko wybudowano w końcu XVII w., przystosowywując dopiero za czasów Stanisława Augusta do wymogów bardziej współczesnych. I o ile — jak pobieżnie po przyjeździe zdążył zauważyć, parter uległ gwałtownej przeróbce a stare komnaty przekształcono w szereg salonów — o tyle pierwsze piętro nosiło jeszcze charakter kresowych zameczków. Pełno tam było wnęk, zakamarków, drzwi, zręcznie w murach poukrywanych... Dziwne wrażenie potęgowało to jeszcze, że komnaty na górze były porządnie zaniedbane, a stare stylowe meble pokrywały warstwy kurzu. Obecni właściciele, nie korzystali z nich prawie, ograniczając się zamieszkiwaniem parteru i stały one przeważnie zamknięte. Dla Dena wyporządkowano „refektarz” i to dzięki usilnym prośbom detektywa, gdyż...
Wyraźnie prosił, aby go tam umieszczono.
To też teraz, nie mogąc, zasnąć, błądził wzrokiem po tonącej w mroku komnacie, ledwie oświetlonej słabym blaskiem stojącej na stoliczku obok świecy, w wysokim srebrnym lichtarzu. Z kątów wyzierały duże szafy i meble w stylu Ludwika Filipa, a z poczerniałych ram spoglądali nań jacyś patryjarchowie o siwych brodach i rycerze w ciężkich pancerzach. Spoglądali ni to ciekawie, jakby zdziwieni obecnością intruza, ni to z ostrzeżeniem.
Wodząc machinalnie wzrokiem po tych konterfektach, Den wspominał okoliczności, jakie go tu przywiodły.
Den znał Freda Podbereskiego dość dawno. Znał a nawet lubił bardzo, choć znajomość ta uległa dłuższej przerwie. Zresztą, trudno było nie lubić Freda. Posiadał on jedną z tych szczerych, serdecznych i uczynnych natur, jakie w naszych czasach powszechnego chamstwa i sobkowstwa stają się coraz rzadsze.
Zetknęli się przed laty, gdy Fred, nie mogąc jeszcze powrócić do zdewastowanego przez inwazję bolszewicką majątku, zamieszkiwał w Warszawie — a Den rozpoczynał zawód detektywa. Zetknęli się z powodu jakiejś błahej sprawy — bodaj kradzieży u jednej z kuzynek Freda — którą to kradzież Den wykrył błyskawicznie. Odtąd oficjalny stosunek przeszedł w zażyłość. Podbereski, pociągnięty romantycznym zawodem detektywa, pełnym niebezpieczeństw i przygód niezwykłych, jął odwiedzać go często. A że sporo nocy przegawędzili przy butelce, poufałe „ty” przypieczętowało tę przyjaźń.
Później Den stracił Freda z oczu.
Podbereski, powróciwszy do majątku, starał się usilną pracą, załatać tam poczynione przez zawieruchę wojenną uszczerbki w fortunie, rzadko odwiedzając Warszawę. Przyjaźń ich, nie podsycana listami, zamierała powoli, przechodząc w zapomnienie. Ludzie dziś są zbyt leniwi, aby pisywać do siebie nawzajem i bezpowrotnie minęły czasy pani Hańskiej i Balzac’a, gdy dziesiątki lat kochano się na odległość listownie.
To też wielce zadziwił się detektyw i ucieszył, kiedy przed tygodniem odwiedził go Fred.
Na pierwszy rzut oka nie zmienił się wcale, jakby tylko spoważniał. Licząc blisko trzydziestkę — wyglądał nadal, niczem młodzieniaszek — szczupły, gibki i wysoki. Jasno blond włosy w nieładzie spadały mu na czoło, ogorzała bez zarostu twarz, świadczyła o bliskiej znajomości z nadniemeńskim wichrem. Jeno oczy, zazwyczaj patrzące na świat wesoło, przysłaniał cień zadumy.
Po pierwszych gorących słowach powitania, kiedy obaj na chwilę umilkli, Den jął dociekać w duchu, jaka to przyczyna sprowadzić doń mogła przyjaciela, bowiem przyjaciele, po latach, rzadko zjawiają się bezinteresownie. Podbereski, rzekłbyś, wyczuwszy te myśli, nieco zażenowany począł.
— Hm... Właściwie nie ładnie z mojej strony, że dotychczas nie dałem znaku życia... Ale zrozum... Na wsi pracy moc... człowiek zajęty od rana do wieczora...
— No... tak... rozumiem... — poświadczył detektyw przez grzeczność, z leciutkiem odcieniem ironji.
Odcień ten nie uszedł uwagi Freda. Nie umiał on długo udawać, to też żywo zawołał:
— Słuchaj! Co tu mam cię obełgiwać! Nicpoń jestem i kwita! Sto razy, kiedy byłem w Warszawie, wybierałem się do ciebie i wiecznie coś stanęło na przeszkodzie... Obecnie...
— Obecnie — przerwał, uśmiechnąwszy się Den — przychodzisz, bo masz sprawę do mnie! Niema karesu, bez interesu... Mów krótko... Kradzież? Szantaż? Napad?
Również i Fred roześmiał się na tak szczere postawienie kwestji przez detektywa. Przecząco jednak potrząsnął głową.
— Nie neguję — rzekł — że sprowadza mnie pewna sprawa... Bardzo się wstydzę i postaram się w przyszłości poprawić i cię przebłagać... Ale nie jest to żadna z tych, któreś wymienił.
— Więc? — zapytał, zaciekawiony Den.
Fred nagle wypalił.
— Mój drogi! Czyś ty kiedyś zajmował się okultyzmem, spirytyzmem i podobnemi djabelstwami?
Detektyw spojrzał zdumiony na przyjaciela.
— Owszem — odparł — czytałem wiele dzieł z tej dziedziny... Lecz nie pojmuję, co to może mieć wspólnego z moim zawodem?
— Właśnie, że ma i bardzo wiele... Bo, wyobraź sobie, u nas, w Podbereżu, dzieją się takie rzeczy, że doprawdy ludzkie pojęcie... przekracza.
— No... no...
— Widzę, uśmiechasz się ironicznie... Ja również, do niedawna byłem niedowiarkiem...
— Tedy duchy, zjawy i w tym rodzaju awantury? — zapytał Den żartobliwie, a gdy Podbereski skinął głową, dodał — wierz mi, ilekroć w praktyce z podobnemi „zjawiskami” miałem do czynienia, dawały się wytłómaczyć w daleko naturalniejszy sposób..
Fred aż podskoczył na swem miejscu.
— Dlatego właśnie przybiegłem do ciebie!... Ty taki zimny, o stalowych nerwach, opanowany, może prędzej coś zrozumiesz z tej historji i nam dopomożesz, bo my nie wiemy już sami, co czynić...
— Zapal papierosa i zacznij od początku! — oświadczył detektyw, wyciągając srebrną, pokrytą monogramami papierośnicę. — Chętnie posłyszę opowieść o czartach...
Po drżeniu palców przyjaciela, gdy ten wyjmował papierosa, poznał, jak wielkie jest jego podniecenie.
— Zacznę więc od początku — jął mówić Fred, głęboko zaciągnąwszy się dymem. — Od początku.... Jak wiesz, w naszym majątku, Podbereżu, znajduje się duży pałac, który czasem nawet zwą zamkiem, gdyż zachowała się jeszcze stara baszta... Zamieszkujemy tam, rodzice przed wojną umarli — moja siostra, ja i stryj Karol... brat nieboszczyka ojca.. nie licząc kilku osób ze służby. Wychowałem się wraz z moją siostrą w tym zamku od dziecka i nigdy nic podejrzanego nie zauważyłem... Zaczęło się dopiero od miesiąca...
— Co się zaczęło?
— Stryj Karol jest zwarjowany na punkcie okultyzmu! Odkąd, utracił swój majątek, zamieszkał z nami, wciąż powtarzał, że „wyczuwa”, iż w pałacu „straszy”. Twierdził, iż w nocy słyszy szmery, dziwne stąpania, ba, nawet widzi niezwykle światełka...
— Zwykłe halucynacje?
— I ja tak z początku sądziłem, śmiejąc się porządnie ze stryja! Bez żadnego respektu wydrwiwałem jego stare księgi, przeróżnych Agrippów, Paracelsów i Lewich, w których wciąż siedzi zatopiony, mniemając, że pod ich wpływem ulega urojeniom...
— Rzecz oczywista!
— Zaczekaj! Rychło jednak zmuszony byłem uznać, że nie wszystko złożyć się da na karb wyobraźni.
— Ciekawe? — mruknął detektyw, nadal ironicznym tonem.
— Z kolei, poczęła opowiadać o strachach, Wandzia, moja siostra... A wiesz... Wanda, to niewiasta kresowa! Niemal nie zsiada z konia, wiecznie ugania się z psami po polach, dobrze umie się obchodzić i z browningiem i z dubeltówką i byle czem jej nie nastraszysz! Otóż, abyś dobrze zrozumiał całą historję, muszę ci opisać rozkład naszego pałacu. Dół zajmuję ja wraz z siostrą i służbą, pierwsze piętro składa się z długiego korytarza, a po obu stronach znajdują się pokoje. Dotychczas rzadko, który nasz gość tam nocował i sami nazywaliśmy górę muzeum, ze względu na zapełniające komnaty stare sprzęty i obrazy. Kiedy sprowadził się do nas stryj Karol, zajął dwa pokoje po lewej stronie korytarza, to choć przedtem, ani my, ani odwiedzające nas osoby, nie zauważyły nigdy zjawisk niezwykłych — mimo, że i o naszym pałacu, jak i o każdym starem domostwie krążą różne legendy — jął twierdzić z całą stanowczością, że w komnatach naprzeciw po prawej stronie „straszy” i że objawy te biorą swój początek, w pokoju ostatnim w głębi korytarza... Wtedy Wanda, chcąc sama sprawdzić, ile prawdy zawiera opowiadanie stryja, postanowiła tam zanocować. Pierwszej nocy posłyszała jakby brzęk, ciągnionych po korytarzu ciężkich łańcuchów... Wypadła ze światłem na korytarz, nie spostrzegła nikogo, tylko w tejże chwili wraz z nią wyjrzał i stryj Karol... I jego obudziły niesamowite hałasy... Więc nie halucynacja!
— Hm... — mruknął detektyw, pocierając ręką po czole. — Dziwne...
— Prawda? Ale to dopiero początek! Wnet ci włosy staną dęba na głowie! Podobno, jestem odważny lecz... Słuchaj dalej... Wanda nie bardzo jeszcze przejęła się tym wypadkiem, żartując nazajutrz, że ulegli wraz ze stryjem nerwom, lub, że stryj chciał ją nastraszyć i sam czemś włóczył po korytarzu... Śpi tedy drugą noc. Nagle zostajemy obudzeni przeraźliwym krzykiem. Biegnę wraz ze służącym, starym Mateuszem, na górę i widzę, że do przeklętego pokoju przed nami również spieszy stryj Karol, blady i drżący... Wpadamy. Wanda leży na łóżku zemdlona i udało się nam ją docucić z wielkim trudem... Długo bełkotała słowa bez związku, wodząc po nas błędnym wzrokiem i wskazując na swoją szyję, na której widniały jakieś znaki. Wreszcie, gdyśmy ją znieśli na dół i zajaśniały pierwsze blaski słonecznego poranka, jęła nieco się uspakajać. Jej przygoda jest nie do wiary! Otóż leżąc w łóżku, rozbudzona w oczekiwaniu, czy nie powtórzą się wczorajsze hałasy, doznała nagle dziwnego wrażenia, że nie znajduje się sama w pokoju. Zrywa się, tedy, z posłania z browningiem w ręku i nic podejrzanego wyśledzić nie może. Ale nagle bez wszelkiej przyczyny, bo okna były zamknięte, gasną dwie świece, znajdujące się przed nią na nocnym stoliku i czuje silny lodowaty powiew, jaki je zgasił... „Kto tu?” — woła przestraszonym głosem, nie otrzymując odpowiedzi... Natomiast w ciemnościach widzi jakby kontur ludzkiej głowy, a w nim wielkie ogniste oczy, patrzące z niewypowiedzianą nienawiścią... Wanda chce się poruszyć, podnieść broń gotową do strzału — nie może — owe straszliwe ślepia hypnotyzują ją, przyprawiając o całkowity bezwład, jak wzrok węża, upatrzoną na łup ptaszynę... Zbliżają się napawając cierpieniem ofiary... I wtem — opowiada Wanda — poczuła zimne kościste palce niczem palce kościotrupa, błądzące powoli po jej ciele... Pod ich wpływem rewolwer wypadł z bezsilnej dłoni na łóżko, a one, jak macki okropne, pełzły wzdłuż piersi do gardła.... a spocząwszy na gardle poczęły dusić... Sama nie wie, jak wyrwał się jej ów okrzyk przerażenia, gdyż poprzednio głosu z siebie nie mogła wydobyć...
— Nadzwyczajne! — zawołał Den, nie wiedząc co sądzić o posłyszanej opowieści. — Na własne oczy widzieliście te znaki?..
— Tak, jak ciebie widzę! — odparł Fred. — Cztery sinawo czerwone plamki, pochodzące najwyraźniej od jakowegoś uścisku... Wanda, wesoła i żywa jak ogień, po dziś dzień nie może przyjść do siebie... Działo się to mniej więcej tydzień temu... Oczywiście po tym wypadku nie próbowała nadal nocować na górze... Na dół, mimo całego zamiłowania do okultyzmu, sprowadził się i stryj Karol...
— Powiadasz, działo się to przed tygodniem? A od tej pory nie zaszły żadne niezwykłe wypadki?
— Czekaj, jeszcze nie koniec... Po historji z Wandą, gdy i stryj nie chciał dalej w swoim pokoju zamieszkiwać, zadecydowałem sam wszystko sprawdzić osobiście...
— No i cóż? — teraz dopiero Den wydał się poruszony.
— Nareszcie cię zajęło! — uśmiechnął się lekko Podbereski widząc z jakim zainteresowaniem detektyw łowi jego słowa, podczas gdy na początku przysłuchiwał się dość obojętnie — zaraz się dowiesz... Pragnąc więc sprawdzić osobiście, postanowiłem nocować wraz ze starym Mateuszem, w owym pokoju, ostatnim po prawej stronie korytarza, w którym nocowała Wanda, a w jakim wedle naszych rodzinnych podań, miało ongiś zostać popełnione morderstwo... Uzbroiwszy się dobrze i zabrawszy ze sobą psa, dużego wilka, poustawialiśmy po rogach pokoju świece, oczekując co dalej nastąpi... Zapomniałem ci dodać, że te djabelstwa dzieją się w nocy wyłącznie, w dzień nic tam nie zauważysz... Czekaliśmy nie długo... skoro tylko wybiła północ, — świece, a było ich coś z dziesięć, zgasły, zdmuchnięte przez niewidzialne usta, a przed nami zajaśniały straszliwe oczy, o których opowiadała Wanda... Pies ze skowytem uciekł pod łóżko... W owych oczach było coś tak potwornego, że ja który dotychczas sądziłem o sobie, że nie znam uczucia lęku, wystrzeliwszy parokrotnie na oślep — uciekłem, krzycząc nieludzko z pokoju.. Za mną, ze skowytem pies... Powróciwszy po chwili z pozostałą służbą i światłem odnaleźliśmy zemdlonego na podłodze Mateusza: żadna krzywda na szczęście mu się nie stała i na jego ciele nie znaleźliśmy znaków, ani ran. Zemdlał ze strachu jak Wanda i dopiero udało się go docucić po dłuższych zabiegach... Od tej pory przeklętą górę zamknąłem na cztery spusty i nikomu nie pozwalam zaglądać do komnat... Czasem, wydaje się nam, że dobiegają ztamtąd jakieś jęki, czy brzęk włóczonych łańcuchów...
Sam zaś przybyłem do ciebie, żebyś nas ratował, bo w obecnym stanie rzeczy, siostra moja nadal nie chce zamieszkiwać w pałacu i jeśli tak dalej pójdzie zmuszony będę za bezcen sprzedać majątek... Teraz, kiedy wiesz wszystko — radź! Mów, co o tem sądzisz?
Zaległa chwila milczenia. Trudno było Denowi dać natychmiast odpowiedź.
Den zastanowił się. Nie wątpił, że Fred nie zmyśla. Również, dobrze znając Freda wiedział, że nie uległ on halucynacji. Lecz w trzeźwym umyśle detektywa wprost nie mieściły się podobne wypadki. Czytał wprawdzie w odnośnej literaturze o różnych przykładach zjawisk nadzwyczajnych, niedających się w sposób normalny wytłómaczyć, słyszał nawet w Warszawie o „strachach” i przy ulicy Mokotowskiej i Emilji Plater i Bagateli, tamte jednak objawy miały odmienny charakter. Ale ta cała historja o starem zamczysku z groźnemi i niebezpiecznemi zjawami, wydawała mu się nadto fantastyczna. Z drugiej zaś strony, któż miał w tem cel, aby straszyć Freda.
— Hm... — mruknął, po chwili dłuższego namysłu, machinalnie kreśląc jakieś kółka na leżącym przed nim papierze, jakto było w jego zwyczaju, gdy zastanawiał się nad czemś głęboko. — Dziwne... bardzo dziwne... Cóż właściwie ja wam mogę poradzić? Ani na sekundę, nie wątpię w prawdziwość twoich słów.. Również nie wątpię, że nie uległeś przywidzeniom... Niema podstawy sądzić, że który z domowników umyślnie figle urządza.
— Wykluczone! Ładne figle! Przysięgam ci, iż żaden człowiek nie potrafiłby zainscenizować takich objawów...
— Tembardziej... Jakaż więc będzie moja pomoc? Zwróć się raczej do metapsychików, badaczy objawów niezwykłych...
Fred jął protestować gwałtownie.
— Nie... nie... — zawołał. — Ty jeden dodasz nam ducha, wytłomaczysz, co to wszystko oznacza! Nie pragnę wtajemniczać obcych i wywoływać dokoła naszej rodziny niezdrowej sensacji... Zresztą... Stryj Karol niby to jest okultystą, a uciekł pierwszy... Nie odmawiaj... Przyjedź do nas...
A gdy detektyw nieokreślenie potrząsnął głową, dalej nalegał.
— Potraktuj to, jako odwiedziny u nas, jako krótki wypoczynek na wsi... Dawno zamierzałem cię zaprosić i nie gniewaj się, że tak późno przychodzi zaproszenie... Błagam, przyjedź!... Toć my wszyscy tam, dostaliśmy już niemal pomieszania zmysłów, ja sam czasem poczytuję siebie za warjata... Przysięgłem siostrze, że cię namówię, siłą przywiozę...
Den tylko pozornie się wzdragał. I jego nęciła znajomość z groźnym przybyszem z zaświatów. Walka z duchem, usiłującym dusić, usiłującym mordować — to stać się mogło wcale ciekawe! Lecz tyle miał obecnie do przeprowadzenia spraw... Jedna z nich, szczególniej tajemnicza a niezwykła zaprzątała go bardzo...
— Okropnie jestem zajęty — bąknął. — Nie wiem, czy uda mi się wyrwać...
— Gdy zechcesz, napewno zdołasz się uwolnić! — prosił Fred, widząc, że przyjaciel ulega jego namowom. — Zaczekamy parę dni, choćby tydzień... Przez ten czas duch nam chyba krzywdy nie zrobi... Jakiś ty dobry, że nie odmawiasz! Więc przyjedziesz? Zgoda?
Detektyw, jeśli się decydował — decydował się szybko.
— Zgoda! Za tydzień będę w Podbereżu! — rzekł krótko. — Wcześniej nie mogę! O ile zajdzie potrzeba, pozostanę dłużej...
— Nie wiem, jak ci mam dziękować! — wymówił pochwytując rękę Dena i ściskając ją serdecznie, a banalne słowa wdzięczności zabrzmiały w ustach Freda szczerze i gorąco.
Oto w jaki sposób detektyw znalazł się w starym, kresowym pałacu.
Tam obok był ten pokój!
Pomimo usilnych próśb detektywa, nie pozwolił mu gospodarz w nim zanocować odrazu. Snać obawiając się, aby po męczącej drodze, mogące nastąpić, w razie bezpośredniego zetknięcia się ze zjawą, wzruszenia nie okazały się zbyt silne, pragnął, aby wogóle pierwszą noc Den spędził na dole. Dopiero, po długich naleganiach, zgodził się wyprzątnąć dwa pokoje, sąsiadujące z „djabelską komnatą”. W najbliższym znajdował się Den — w dalszym Fred. Tak miało być bezpieczniej. Twierdził, bowiem, stanowczo nadal Podbereski, że niesamowite objawy, ograniczają się li tylko do tajemniczego pokoju, gdy w innych słychać doskonale hałasy i jęki, widma jednak się tam nie pokazują...
Drzwi od obu komnat pozostały otwarte, nocowali tedy jakby w jednym pokoju. Leżąc w łóżku, detektyw doskonale widział Freda, jak ten, znużony gawędą, spał z głową, owiniętą w kołdrę, snem sprawiedliwego. Spał mocno, choć przysięgał przedtem, że nie zaśnie a czuwać będzie nad bezpieczeństwem przyjaciela. Lecz... Den przybył do Podbereża dość późno, bo około jedenastej wieczór a potem rozmawiali długo...
Uśmiechnął się i spojrzał na zegarek.
Druga.
Za oknami niebo z ciemno szafirowego poczynało stawać się szare, a sam pokój coraz wyraźniejszy, jakby kto z niego powoli usuwał zasłony.
Dziś więc nic już nie nastąpi!
Z żalem jakby, spojrzał Den na drzwi, wiodące do komnaty — „siedziby czarta”. Były zamknięte na klucz, tkwił on w zamku i najlżejszy szelest nie zdradzał, aby poza niemi miało się dziać coś osobliwego.
Detektyw, poprzednio już, nie mogąc pohamować swej niecierpliwości, zdążył zajrzeć do wewnątrz. Straszliwa komnata wyglądała, jak każda inna z komnat górnej części pałacu. Stare meble, obrazy, duże łoże rzeźbione, z baldachimem. Podobna do tej, w której się znajdował. Naogół ponuro. Lecz któryż pokój, nie wyda się ponury, przy migotliwym blasku świecy, jeśli na dodatek o nim krążą legendy?
Więc próżno czekał całą noc — nic nie potwierdzi posłyszanych opowieści? Widma są grzeczne i uszanowały pojawienie się gościa. A może ulękły się one walki, domyśliwszy się, że Den im niespodziankę szykuje? Bo wiedząc, iż lubią płatać swe figle w ciemnościach, zdmuchnąwszy przódy świece, przywiózł wraz z sobą kilka ręcznych lampek elektrycznych o silnych baterjach do pozbawionego podobnego oświetlenia pałacu. Dwie spoczywają na nocnym stoliku tuż obok browninga, dwie zaś inne doręczył Fredowi, na wszelki wypadek...
Tedy nic?
Nagle...
Nagle posłyszał Den dziwny szmer. W pierwszej chwili sam nie mógł określić, czy pochwycił go naprawdę, czy też się pomylił. Lecz nie! Do słuchu, zaostrzonego naprężonem oczekiwaniem powtórnie dobiegł niewyraźny szelest.
Tak! Niewątpliwie, z tamtej komnaty!
Detektyw, niczem struna, wyprężył się na swojem posłaniu.
Czyżby?
Szmer wciąż się potęgował, stawał się coraz wyraźniejszy. Wyraźny, do tego stopnia, że stwierdzić można było przyczynę jaka dźwięki wywołała. Nie dolatywał już jakiś hałas niezrozumiały, ale rozbrzmiewały obecnie coraz mocniej odgłosy kroków...
Kroki mężczyzny, stąpającego ciężko i powoli w kierunku zamkniętych drzwi...
— Fred! Słyszysz.. — zawołał półgłosem Den, wyskakując z łóżka.
Ale Podbereski spał twardo. Musiał detektyw doń podbiec i potrząsnąć za ramię i parokrotnie, zanim się obudził.
— Słuchaj.. Zaczyna się... Chwytaj za broń....
Pod wpływem słów detektywa, Fred oprzytomniał natychmiast. Błyskawicznie porwał się z posłania i pochwyciwszy browning oraz lampki pośpieszył w ślad za Denem do pierwszego pokoju.
— Tam...
Tymczasem kroki za drzwiami zatrzymały się. Rzekłbyś, ten, który za niemi się czaił, przestępował teraz z nogi na nogę w niepewności, co dalej ma czynić, a jednocześnie szukał klamki, bo wzdłuż drzwi biegło, jakby lekkie, po omacku, pociąganie palcami.
— Pragnie wejść? Już ja mu dopomogę! Fred.... uwaga...
Obaj, jeno w koszulach, a ściskając mocno rewolwery i lampki w rękach, skradali się na palcach ku zamkniętym drzwiom, na spotkanie tajemniczego przybysza.
Tylko przekręcić klucz w zamku i mocno szarpnąć, a później rychło się okaże, jak wygląda zjawa w potokach elektrycznego światła.
Den dotykał klucza....
Lecz zanim zdążył go poruszyć — raptem zamknięte drzwi rozwarły się same.
Same! Ujrzał przed sobą czarną ciemnię pokoju i wionął nań lodowaty powiew.
Chciał coś zawołać i nie mógł. Bo w tejże samej chwili zabłysły tuż przed nim dwa światła żółto-zielone, niczem ślepia straszliwe, a jednocześnie zagrzmiał potężny głos:
— Poz... nasz... ty mnie!
Den nie był tchórzem. W głosie jednak zadźwięczało coś tak groźnego, a ślepia na sekundę wżarły się weń z taką siłą, że stał, niczem przykuty, do miejsca, dosłownie nie mogąc się poruszyć.
Dopiero nieco oprzytomniał, gdy nad uchem huknął wystrzał i rozległo się głośne przekleństwo.
— A... psia krew!... Zgiń.. ty, czarcie.
To stojący poza mim Fred wypalił z browninga. Później drugi raz i trzeci.
Ślepia znikły.
Detektyw, otrząsnąwszy się z wrażenia, wraz z przyjacielem wpadł do komnaty. Ostry blask elektrycznych latarek rozproszył mroki. Półmrok właściwie, gdyż pokój nie był całkowicie ciemny, dotarły tam już szare promienie przedświtu.
Długo wodzili latarkami dokoła, po ścianach, po najdalszych kątach. Nigdzie, nikogo...
Komnata była pusta. Stanowczo pusta i żaden najdrobniejszy szczegół nie zdradzał, aby jakakolwiek istota mogła się tam niedawno znajdować.
Z osłupieniem spojrzeli na siebie.
— Psia krew! — powtórzył Podbereski.
Teraz jął Den powoli, systematycznie oglądać i opukiwać ściany. Daremnie! Ani śladu próżni, lub potajemnych drzwi, zręcznie ukrytych w tapecie. Odsuwał sprzęty, zajrzał pod łóżko, oświetlił wnętrze wielkiej gdańskiej szafy, wreszcie ukląkłszy, czołgał się po podłodze, badając starannie najdrobniejszą szparę, najmniejszą szczelinę.
Powstał spocony i zakurzony.
— Nic! Ale za dnia lepiej poszukam!... — oświadczył.
Fred smutnie potrząsnął głową.
— Dziesięć razy przetrząsnąłem i przeszukałem starannie ten nieszczęsny pokój! Niestety, napróżno!.. Zresztą...
Obaj, nie zamykając drzwi nawet za sobą, powrócili do zajmowanej przez Dena sypialni. Detektyw usiadł na łóżku i zapalił papierosa. Podbereski zaś dokończył swej myśli.
— Zresztą — powtórzył — jak to wytłómaczysz, że drzwi, które sam zaryglowałeś i sam przekręciłeś klucz w zamku, otwarły się nagle?
Detektyw nie odparł wprost na te zapytanie, natomiast zagadnął.
— Czy słyszałeś głos?
— Najwyraźniej! Wykrzyknął: „poznasz ty mnie!”
Den wypuścił z ust wielki kłęb dymu.
— „Poznasz ty mnie!” — a więc pogróżka.
— Mam się strzec! Doskonale! A widziałeś Fred, żółto-zielone ślepia!
— Jakto czy widziałem? Wpijały się w ciebie ze złością i nienawiścią! Jak przedtem w Wandę i we mnie! Po raz drugi je widzę! Hypnotyzują człowieka, przykuwają do miejsca, są potworne...
— Tak, przykuwają do miejsca!... — powoli wymówił Den, wspominając dziwne uczucie ni to lęku, ni to kompletnego bezwładu, jakie nim owładnęło na widok groźnego zjawiska. — Masz słuszność, te oczy są potworne...
Tymczasem pierwsze blaski wschodzącego słońca, zdążyły całkowicie rozproszyć mroki. Światło przenikało już wszędzie, łącząc się z żółtawym płomieniem zapalonych świec.
— Widzisz więc — rzekł po chwili milczenia Fred — że nie zwarjowałem opowiadając ci te historje! Ale tu można zwarjować! Dziś zapewne nic więcej się już nie wydarzy, bo czart, czy inny demon, który raczył nam się objawić, za dnia nie ma zwyczaju składać odwiedzin... Drzwi jednak zamknę...
Znów zasunął rygle i klucz przekręcił z pasją.
— Słaba pociecha! — dodał. — Jeśli zechce, powtórnie otworzy! Teraz, skoroś sam się przekonał, mów, co o tem sądzisz?
— Sądzę — odparł — że, o ile nie grozi nam nowa wizyta złośliwego jegomościa, najlepiej zrobimy, postarawszy się natychmiast zasnąć. Jutro bliżej się zajmę tą sprawą...
— No, dobrze! — napierał Fred. — Ale jakie jest twoje zdanie?
Den zapalił nowego papierosa.
— Moje zdanie? — mruknął. — Chwilowo żadne! Przyznaję, po raz pierwszy spotykam się z czemś podobnem i nigdy nie spodziewałem się, że z takim zetknę się przeciwnikiem! Otrzymałem wyzwanie i te wyzwanie przyjmuję! Co z tego wyjdzie, nie wiem? Może ulegnę siłom djabelskim... Te drzwi... ten głos... te ślepia! W każdym razie chętnie pozostanę w Podbereżu! Nic więcej obecnie nie dowiesz się odemnie... A teraz dobranoc, Fred...
— Dobranoc! — powtórzył gospodarz z lekkim rozczarowaniem w głosie. Mniemał, że detektyw obszerniej zechce omówić przeżyte przed chwilą wrażenia.
Znał go jednak zbyt dobrze, aby nalegać. Tembardziej, że naleganie nie doprowadziłoby do konkretnej odpowiedzi.
— Chyba nic nie zakłóci nam spoczynku! — rzucił na odchodnem, udając się do swej sypialni.
Rychło dobiegło ztamtąd głośne chrapanie.
Choć Den udawał, że jest wielce znużony, gdy tylko spostrzegł, że przyjaciel zasnął, podniósł się cicho z łóżka i na palcach zbliżył do zamkniętych drzwi, do których przywarł uchem. Lecz mimo, że nadsłuchiwał długo, podejrzany szmer nie zmącił ciszy. Widocznie, gość z zaświatów spełniwszy swe zadanie i udzieliwszy ostrzeżenia, nie uważał za stosowne przybyć powtórnie.
Detektyw, coraz bardziej zamyślony powrócił do łóżka.
Było już po czwartej i dobrze przypiekały promienie słoneczne, gdy sen wreszcie skleił jego powieki.



Rozdział II.
DWÓR W PODBEREŻU.

Po upływie kilku godzin, Den obudził się spocony i rozbity, jak człowiek, który zasnął dopiero nad ranem, po nocy pełnej niepokoju. Sen taki nie daje ciału wypoczynku, nuży raczej. To też przez długą chwilę zbierał myśli, aby sobie uprzytomnić, gdzie się znalazł. Pochylał się nad nim jakiś siwy człowiek, dotykając lekko za ramię.
— Panoczku... panoczku...
— Kto tu?
— Ja... Służący... Mateusz! Nie poznaje, panoczek? Wczoraj na górę walizki niosłem! Już jedenasta.... Ze śniadaniem czekają...
Teraz dopiero detektyw na dobre otrzeźwiał. Acha, jest w pałacu w Podbereżu, widział w nocy ducha, na dole nań oczekują, przyszedł go budzić Mateusz...
Poderwawszy się szybko z łóżka, podbiegł do umywalni i jął strumieniami zimnej wody oblewać głowę. Później wykonał parę ruchów gimnastycznych i poczuł się silnym i rzeźkim.
Tymczasem stary, pomagając usłużnie, gdy Den nakładał ubranie, mamrotał:
— Zaspał panoczek... Znowu nieczysty spać nie dał... Tfu! jego przeklętego! Toć sam ja ledwie żywy uszedł!.... A prosili my, żeby wielmożny panoczek na parterze się ostał...
Detektyw postanowił skorzystać ze sposobności, zadając parę zapytań.
— Słuchajcie Mateuszu! A przedtem nigdy u was nie straszyło.
Stary żachnął się z oburzeniem.
— Nigdy! Zawsze było cicho! Ja w tym zamku blisko siedemdziesiąt lat żyję! Tu się ja urodził... Panicza, niby pana Alfreda, na ręku nosił... i panienkę. Nigdy nieczysty się nie objawiał! Dopiero od miesiąca! A prosto na człowieka czort nastaje!... Najstarszy pan, stryj panicza, tłomaczy, że to kara Boska. W jakichś książkach wyczytał. Tylko ja...
Mateusz urwał z zafrasowaną miną i znacząco podrapał się po głowie. Ten ruch nie uszedł uwagi detektywa.
— Co i wy?.... — zapytał.
— Jaby panoczku coś powiedział! — nagle zbliżając się do Dena wyszeptał stary: — Tylko... Panoczek naprawdę naczelnik policyjny z Warszawy?
— Prawie naczelnik! — odparł ubawiony i bardziej jeszcze zaciekawiony.
— I przyjaciel naszego panicza?
— Oczywiście...
Mateusz chrząknął, poczem wymówił z namysłem.
— Hm... A panoczek nie powtórzy paniczowi? Bo to musi być sekret! Sprawa ważna, nie żarty...
— Zapewniam was, że zachowam dyskrecję! Mówcie prędko...
— Kiedy...
Stary już poruszał wargami i miał wyrzucić z siebie to, co mu tak ciążyło na sercu, gdy wtem odskoczył od Dena raptownie.
— Sza... Później... Pan idzie...
Detektyw zrozumiał i skinął głową. Choć bardzo niezadowolony, że w najciekawszym miejscu przerwano wyznanie, zmusił się do konwencjonalnego uśmiechu.
W tejże chwili bowiem, na progu ukazała się wysmukła sylwetka Freda.
— Nareszcie, ubrałeś się śpiochu!
— Jak widzisz! — odparł detektyw pozornie wesoło, a myśląc w duchu o przerwanem zwierzeniu Mateusza, mającem pozostać tajemnicą dla Freda. Żałował, że ten przybył o parę minut za wcześnie. Lecz przecież stary sługa nie zginie, później odszuka go i wszystkiego się dowie.
Rzuciwszy mu ukradkiem porozumiewawcze spojrzenie, pośpieszył wślad za gospodarzem.
— Słuchaj! — szepnął Podbereski, gdy schodzili po szerokich, nieco ciemnych schodach. — Przed Wandą o ostatnich wypadkach ani słówka!
— Może i lepiej! — mruknął. — Pocóż siostrę denerwować!
— Musi zachować spokój ducha na wieczór! Obmyśliłem pewien plan... Jeśli się zgodzisz...
— Plan?
— Rychło ci opowiem.... Zaczekaj cierpliwie...
Urwał — znaleźli się już bowiem w olbrzymiej sali jadalnej.
Jadalnia sprawiała imponujące wrażenie. Oświetlał ją szereg dużych weneckich okien i łatwo pomieścić mogła ze sto osób. Na ścianach rodzinne portrety, śród nich porozrzucane wypchane głowy jeleni, bawołów, dzików i żubrów — trofea myśliwskie.
Przy wejściu dwaj rycerze w pełnych zbrojach, trzymający kopje w opancerzonych dłoniach, rzekłbyś ludzie żywi, strzegący domowników przed napaścią. Tu i owdzie ciężki kredens, pełen srebra i kryształów, lub szafa pięknie rzeźbiona.
Gdy Den przystanął na chwilę, podziwiając to urządzenie, rzadko w obecnych czasach dające się napotkać, na jego widok, z za stołu, ginącego wprost w tej olbrzymiej sali, powstała na spotkanie przystojna, dwudziestoletnia panna. Była tak podobna do Freda, że na pierwszy rzut oka każdy rozpoznałby w niej siostrę gospodarza. Też same rysy, jasno niebieskie oczy, złoto blond włosy. Wzrostu wysokiego, znakomicie rozwinięta, o ruchach energicznych — stanowiła idealny typ dziewczyny — sporstmanki.
Wślad za nią uniósł z miejsca starszy mężczyzna również wysoki, choć nieco przygarbiony, o długich siwych włosach i niemniej długiej siwej brodzie, którego oczy zasłaniały okulary w złotej oprawie.
— Moja siostra... i stryj Karol! — wymówił Podbereski, przedstawiając Dena.
Podczas gdy detektyw całował wyciągniętą rączkę panny Wandy i mocno uścisnął dłoń starszego pana, ta zawołała wesoło:
— Co za śpiochy, ci warszawiacy! Doczekać się pana nie mogę! A tak pragnęłam ujrzeć nareszcie naszego, znakomitego Sherlock’a Holmesa.... Mam nadzieję, że spał pan wraz z Fredem znakomicie i nic wam nie zmąciło spoczynku?
— Spaliśmy znakomicie! — z lekkim uśmiechem potwierdził, pomny prośby przyjaciela, a porozumiewawcze spojrzenie, jakie padło z za okularów stryja Karola świadczyło, że został wtajemniczony w nocną przygodę.
Zajęto miejsca przy stole.
Pałaszując znakomite litewskie smakołyki, Den zdawkowo odpowiadał na zapytania, a sama rozmowa, jak zwykle w podobnych bywa wypadkach, toczyła się na obojętne tematy. Więc, „co słychać w Warszawie”, co grają w teatrach, czy sejm jeszcze stoi na swojem miejscu. Dopiero, gdy nasycił głód i zapalił papierosa, panna Wanda, zauważyła, jakby nawiązując do interesującego wszystkich zagadnienia.
— Proszę dobrze się najeść, bo obiad będzie późno...
— Ależ pani! — zażartował. — Podobne śniadanie na dwa dni starczy!
— Obiad będzie później!... — uśmiechnęła się, posłyszawszy ten wykrzyknik. — Spodziewamy się gościa... Pozna pan piękną kobietę...
— Piękną kobietę?
— Tak! Pani Mary Kińska, nasza sąsiadka... Zapowiedziała wizytę na piątą. O resztę szczegółów proszę się zwrócić do Freda...
Zerknął na przyjaciela. Podbereski zaczerwienił się mocno. Detektyw zrozumiał, że to zapewne o miejscowy „flirt” chodziło. W sukurs przyszedł pan Karol.
— Pani Kińska — rzekł — jest czarującą osobą, choć zaledwie od paru miesięcy mieszka na kresach. Po śmierci męża, tu niedawno zakupiła mająteczek i w nim lato przepędza... Twierdzi, iż woli widoki Świtezi nad zagranicznie krajobrazy...
— Bardzo to pięknie z jej strony! — oświadczył Den, domyśliwszy się reszty. Romantyczna wdówka, przystojny i zamożny Podbereski, miłość śród litewskich borów, narzeczeństwo, kto wie może marjaż. — Bardzo to pięknie i cieszę się z góry.
Fred nie dał mu dokończyć zdania.
— To ty — zawołał — jesteś tym magnesem, który panią Kińską przyciąga! Tego ci nie raczyła dodać moja kochana siostrzyczka! Bo dowiedziawszy się, że przybywa do nas znakomity detektyw, pragnący stoczyć walkę z duchem, o czem nie omieszkała pod sekretem jej nadmienić Wanda, pani Kińska, bojąca się „strachów” okropnie, postanowiła nas odwiedzić, aby poznać osobiście mojego, głośnego przyjaciela i przyjąć udział w seansie..
— W jakim seansie?
— Zamierzamy, o ile oczywiście nic nie będziesz miał przeciwko temu, urządzić w „djabelskim pokoju” wieczorem seans. Zjemy dobry obiad, wyciągnę parę butelczyn starego węgrzyna, które jeszcze ocalały, a później zrobimy czaty na czarta... Ciekawe, czy się pokaże, przy większej ilości osób... Oto projekt, o jakim ci niedawno wspominałem...
— Ach, tak.... — mruknął Den. — Obawiam się tylko...
Nie dodał, że jest może lekkomyślnością narażać kobiety na niebezpieczeństwo. Bo zjawa, jeśli przybywa, nie lubi żartować. Choć z drugiej strony...
— Najmilszy, panie Den! — zawołała nagle panna Wanda, widząc jego minę. — Wiem czego pan się lęka? Że nie wytrzymają nasze nerwy? Co do pani Kińskiej, nie mam pojęcia, jak się zachowa, za siebie ręczę! Wprawdzie spoczęły na mojej szyi te ohydne palce, — lekki cień przestrachu przemknął po twarzyczce panny — i spotkanie z duchem przypłaciłam chorobą, lecz w pańskiem towarzystwie chętnie zetknę się z nim powtórnie... Nie odmówi mi pan, prawda?
Detektyw z podziwem podniósł oczy na dzielną dziewczynę. Podobna odwaga rzadko spotyka się u niewiast. Po straszliwej przygodzie, powtórnie poszukiwać przygody! Zresztą, nie on tu decydował.
— Czyż mogę odmówić? Jeśli Fred się zgadza.
Podbereski
dał mu znak oczami, jakby nadmieniając, że później wszystko wyjaśni.
Tymczasem pan Karol zauważył.
— Dziwi pana, nasza Wandeczka! Cóż, panna kresowa! A trzeba dodać — wskazał ręką na duży portret pięknej, o energicznych rysach twarzy, kobiety w staropolskim kontusiku, wiszący na ścianie, — że matka Wandy — Rysiówna z domu... Z tych Rysiów, których Rzewuski w „Pamiątkach starego szlachcica” opisuje...
— Ależ stryju...
— Nie wstydź się Wandeczko! Powtórzę... Otóż mąż tej damy, która naprzeciw nas wisi, pan strażnik nowogródzki, miał zwyczaj, gdy wychylił kilka kielichów węgrzyna, strzelać do korków swej żony... Zabawa ta nie przypadła do gustu jejmości i trafiła kosa na kamień. Bo, gdy razu pewnego, porwawszy po pijanemu za pistolet brał się do jej wysokich obcasów, ta rzecze mu grzecznie: „jużem raz cię prosiła, żebyć mnie uwolnił od swoich popisów! Strzelaj, gdzie chcesz, a korków mi nie psuj!” — „Jeszcze raz ostatni pozwól, kochanko, wypróbować moich pistoletów”. Ale ta porwała drugi pistolet, na skrzynce leżący i odwiódłszy kurek, woła: „Słuchaj, Karolku! Jeśli mi korka wybijesz, to ja ci natychmiast takim sposobem pas rozwiążę!” Pan strażnik myślał, że to żarty. Pali do pięty jejmości i w sam korek. Ale pani strażnikowa, nie wiele myśląc, jak da ognia ze swojego — w samej istocie pas mu rozwiązała... Pan Strażnik pochwalił zgrabność żony, rączki ucałował i odtąd był rozejm z korkami... Oto jaki charakter miała prababka Wandeczki... i ona taka sama...
— Przestańże mnie wychwalać, stryjku! Zapłoniła się panna powstając z krzesła. Czasem noszę wysokie obcasy, na szczęście, nikt mi ich nie wybija... Ale, zaręczam, że dziś wieczorem za plecy pana Dena się nie schowam... Więc zgoda? Zostajemy dopuszczone do seansu?
— Oczywiście! — wymówił, bez wielkiego zachwytu detektyw, również powstając z miejsca.
— Może powziął pan inny projekt?
— Nie mam żadnego!
— Znakomicie! — zawołała z widocznem zadowoleniem. — Inaczej czułabym się pokrzywdzona, a tak cieszyłam się na walkę z djabłem przy pańskiej pomocy! Winnam mu rewanż za siniaki!
— Pewnie...
— Obecnie pozostawię was samych... Zanim zetknę się z czartem powtórnie, muszę nieco pomyśleć o gospodarstwie...
Gdy ucichł odgłos oddalających się kroków panny Wandy, detektyw wymówił przyciszonym głosem do Freda.
— Dzielną masz siostrę! Lecz czy nie jest to pewną lekkomyślnością, zabierać ją wraz z panią Kińską na dzisiejszy eksperyment, po wczorajszych doświadczeniach?
Stryj Karol skinął głową. Podbereski jął żywo tłómaczyć.
— Zrozum, znalazłem się w położeniu bez wyjścia. O twoim przyjeździe, zapowiedzianym od tygodnia, wiedziały zarówno Wanda, jak i moja narz.... to jest chciałem powiedzieć, pani Kińska... Obie cieszyły się bardzo, iż cię poznają i wraz z tobą zbadają niezwykle zjawiska...
— Niestety — mruknął — gość z zaświatów nie posiada i dla mnie wielkiego respektu. Raczej pragnie walki...
— Lecz, przez tydzień, przed twoim przyjazdem panował spokój! Wprost nie mogłem paniom odmówić i się wykręcić! Szczególniej Wanda nie ustąpiłaby nigdy! Musimy je z sobą zabrać... Dlatego tylko prosiłem, abyś nic nie wspominał o tem, co zaszło w nocy, nie chcąc silniej podniecać nerwów siostry. Co się zaś pani Kińskiej tyczy? Może uda się namówić, żeby pozostała na dole... Boi się bardzo... O ile nie zechce, wątpię czy przy tylu osobach niebezpieczeństwo będzie groźne.
— Któż ma być?
— Nas czterech mężczyzn... Ty, stryj Karol, Mateusz i ja... Pozatem panie...
— No... tak!... — bąknął detektyw, myśląc, że niewiasty uda się szczególniej osłonić.
— Ostatnia to moja próba! — oświadczył nagle Fred z rozdrażnieniem, stanowczo. — Jeśli dziś nic niezwykłego nie nastąpi, namówię Wandę, aby wyjechała do pani Kińskiej i rozpoczniemy sami poszukiwania. Jeśli zaś poczną się dziać djabelstwa, nie wiem co zrobię. Zburzę pałac, sprzedam majątek...
Pan Karol ciężko westchnął. Również i Dena ogarnął smutek niewytłomaczony. Dziwne miał przeczucie, że wieczorem coś strasznego musi nastąpić. Mimowolnie, na wspomnienie wczorajszych wypadków, ogarniało go drżenie, które z trudem opanowywał. Te oczy, wlepione z szatańską nienawiścią... Brr...
— I ja was opuszczę — dodał, uspokoiwszy się nieco Podbereski. — Gospodarstwo czeka! Musi cię zabawiać stryj Karol... A może udasz się teraz na krótki spoczynek, aby być wypoczętym na wieczór...
— Nie krępuj się mną! Nie czuję zmęczenia! — odparł Den, ściskając rękę przyjaciela.
Pozostał sam na sam ze starszym panem.
Przez otwarte okno wpadały potoki ciepłego majowego powietrza. Dzień zapowiadał się upalny. Zdala widać było parę psów, leniwie wylegujących się na trawniku, oraz dobiegało kłótliwe gdakanie kur i gniewne bulgotanie indyków. Dokoła tyle było życia, ciepła i wesela, że doprawdy zestawiając rozsłoneczniony krajobraz z ponuremi opowieściami i niesamowitą nocną przygodą, wydawało się, iż „tamto” jest tylko złym snem, potworną fantazją od rzeczywistości daleką.
Detektyw, w milczeniu, rad, iż pogodny obraz przyrody, koi podniecone nerwy, palił papierosa.
— Cóż pan o tem wszystkim sądzi? — pierwszy przerwał ciszę pan Karol.
Skrzywił się mimowolnie. Wciąż zadawano mu to samo pytanie, na które niezwykle ciężko było znaleźć odpowiedź.
— Dotychczas, nic! — odparł wymijająco. — Oczekujmy dalszego biegu wypadków.
— Hm.. — mruknął stary Podbereski. — Spodziewa się pan wiele po dzisiejszym seansie...
— Bo ja wiem!
— Może ma pan rację! W każdym razie dziś już jeden fakt ustalić można bezspornie!
— Mianowicie!
— Że wypadki, które zachodzą nie są dziełem rąk ludzkich!
— Mm... no... chyba! — skrzywił się jakoś nieokreślenie detektyw.
— I odnośna literatura daje nam podobnych zjawisk liczne przykłady!
Teraz dopiero przypomniał sobie Den, że pan Karol miał być zagorzałym okultystą.
— Przykłady? — powtórzył.
— U autorów z odnośnej dziedziny napotykamy ich wiele! Jak panu może wiadomo, zajmuję się oddawna okultyzmem i cała ta literatura nie jest mi obca... Przestudjowałem ją, powtórnie dokładnie w związku z ostatniemi wypadkami... Więc słynny uczony francuski Flamarion oraz włoski profesor Bozzanno, którzy poświęcili się badaniom t. zw. „nawiedzeń” czyli ukazywania się duchów w starych domostwach, wysuwają nawet teorję „monoideizmu”...
— Monoideizmu?
— W myśl tej teorji, każdy człowiek, szczególniej umierający śmiercią gwałtowną, zabiera ze sobą na tamten świat jakąś ostatnią myśl, którą pragnie jeszcze z zagrobu wykonać... Tedy Flamarion cytuje przykład matki, która ukazywała się wielokrotnie po śmierci, aby sprawdzić, czy należycie opiekowano się jej małem dzieckiem, w ten to sposób czuwając nad swą córeczką... Kiedyindziej znów pojawiał się zmarły, chcąc wskazać rodzinie, gdzie pozostawił ukryte papiery i pieniądze, których brak przyprawiał krewnych o niedostatek, lub kłopoty...
— Bardzo pięknie! — przerwał Den, gdyż sam ongi czytał o podobnych niezwykłych przykładach. — Bardzo pięknie i wierzę Flamarionowi na słowo... Lecz w wypadkach, jakie szanowny pan, cytuje, mamy do czynienia ze zjawiskami nadprzyrodzonemi, przechodzącemi nasze pojmowanie, lecz te zjawiska noszą łagodny charakter... Tymczasem w Podbereżu.
— Jeszcze nie skończyłem! — odrzekł starszy pan, powoli zapalając papierosa. — Wnet wyjaśnię wszystko! Ostatnią myślą, jaką człowiek na tamten świat zabiera może być nie tylko pragnienie skomunikowania się z pozostawionemi tu ukochanemi osobami, celem dopomożenia im w ten, czy inny sposób... Może również być gniew, nienawiść, chęć zemsty...
— Chęć zemsty?...
— Sporo naliczyć możemy straszliwych przykładów! Wymieniony przezemnie prof. Bozzano opisuje, jak zamordowany przybył, aby wskazać swego mordercę!.. Czasem zjawy wprost próbowały same sobie wymierzyć sprawiedliwość na swych wrogach, lub tych, kogo poczytywały za przyczynę ziemskich przykrości... W Warszawie więc, w jednym z mieszkań przy Placu Zbawiciela, zajmowanem przez rodzinę fabrykantów F., pojawiło się groźne widmo, usiłujące parokrotnie udusić córkę państwa F.... Widmo owo było upiorem inżyniera W., który odebrawszy sobie życie naskutek dość lekkomyślnego postępowania panny F. — w ten sposób usiłował dokonać zemsty z za grobu...
— Dziwne? Nie słyszałem!... — mruknął detektyw.
— Rodzina starannie zataiła prawdę, obawiając się kompromitacji! Widzi pan teraz, iż teorja głosząca o „monoideizmie” nie jest bez podstaw. Agonja, zmącona uczuciami nienawiści — grozi zamienieniem zmarłego w złośliwego ducha, w demona!... Oto wytłumaczenie niebezpiecznych objawów, jakie tu, w pałacu zachodzą...
— Ach, rozumiem! — zawołał Den pojmując dokąd pan Karol zmierza. — Ale przecież w rodzinie Podbereskich..
— Również zaszły pożałowania godne wypadki... Dawno, coprawda!... Nie wiedzą o nich nic ani Wanda ani Fred... Lecz ja trafem, grzebiąc w starych kronikach, natrafiłem na ślad okrutnej zbrodni...
— Zbrodni?
— Jeden z naszych przodków, w końcu XVII w., Symeon Podbereski, był panem wielce porywczego charakteru. Pałał śmiertelną nienawiścią do niejakiego Surewicza, zadzierzystego szlachetki, który miał go na jakimś sejmiku obrazić... Porwał on przez swych ludzi, owego Surewicza i zamordował w czasie kłótni, w tym właśnie pokoju, w którym obecnie objawy się dzieją... Wisi tam nawet do dziś portret Symeona. Gwałt zatuszowano, gdyż w dawnej Rzeczypospolitej magnatom wiele uchodziło bezkarnie... Rodzinie zamknęły usta dwa piękne folwarki... Ale nieszczęsny Surewicz zmarł w męczarniach... Mojem tedy zdaniem, widmo jego poszukuje obecnie satysfakcji na potomkach swego oprawcy!
— Ach, tak... — wykrzyknął detektyw. — Z punktu widzenia pańskich teorji mielibyśmy „nadprzyrodzone” wytłumaczenie sprawy! Tylko, czy nie zechciałby pan jeszcze wyjaśnić, czemu zjawa Surewicza, nie niepokoiła nikogo przez stulecia, a teraz mści się, na tych, którzy nawet nie wiedzą o jego istnieniu?
— To właśnie zagadnienie należy do najgłębszych tajemnic okultyzmu i nie znajdują na nie chwilowo odpowiedzi! Duchom jest dane czasem ukazywać się dopiero po bardzo długim okresie czasu! Może nastąpiły jakie specjalnie okoliczności, ułatwiające zjawie materjalizację...
Den powstał z miejsca.
— Bardzo cenne są te wiadomości — wyrzekł poważnie. — Duch zamordowanego pragnie z kolei mordować! I mnie włączył do liczby swych wrogów! Ano, zobaczymy...
— Skoro pan wątpi, mogę jeszcze coś nie coś zacytować z dziedziny spirytyzmu. Zaręczam, że z nadprzyrodzonym mamy do czynienia przeciwnikiem...
— Wcale nie wątpię!... Nadprzyrodzony przeciwnik... Co zaś się innych przykładów tyczy, chętnie innym razem posłucham. Teraz, w rzeczy samej, czuję się nieco znużony, radbym przed „seansem” wypocząć...
— Oczywiście! — mruknął pan Karol, nieco rozczarowany, iż Den nie jest ciekaw dalszego wykładu. — Oczywiście... Należy się panu wypoczynek...
Ale detektyw, opuściwszy starszego pana bynajmniej nie udał się do swej sypialni, na górę. Wprost przeciwnie. Skręcił szybko na taras i znalazł się w ogrodzie.
Dość miał tych niesamowitych historji, dość tych okultystycznych opowiadań. Rodzinne podania? Chwilowo nie był ich ciekaw. „Nadprzyrodzony” wypadek przedewszystkiem należy usiłować w zwykły sposób rozwiązać. A jeśli dłużej posłuchałby gawęd starszego pana, opuściłaby go i tak nadwątlona moc ducha, a nerwy odmówiłyby ostatecznie posłuszeństwa. Z tej atmosfery niesamowitości i grozy należało za wszelką cenę się otrząsnąć.
Długo błądził Den po cienistych alejach parku pod gęstem sklepieniem stuletnich dębów. Przechadzka przyniosła pożądane ukojenie. Śród drzew rozlegało się wesołe ćwierkanie ptaków, a ciepły wiaterek donosił z pola odgłos piosenek, nuconych przez dziewczęta, zaprzątnięte przy pracy. Z zieleni radośnie wychylały główki kwiaty...
— Tam do licha! — zawołał prawie głośno. — Ja, Den, miałbym się lękać? — Nigdy...
Żwawym krokiem powrócił przed pałac. Parokrotnie okrążył wielki klomb, znajdujący się przed tarasem, wszedł w przyjaźń z jednym z psów, wylegujących się na trawniku — tym może, który również odwiedził „straszliwą komnatę”, poczem niby od niechcenia skierował się w stronę oficyn.
Zdala dojrzał tego, którego właściwie szukał. Mateusz stał w oknie i zawzięcie wycierał półmiski serwetką.
— Mateuszu! — szepnął, równając się z nim — idę na górę!
Stary zrozumiał i lekko skinął głową. Den, spełniwszy swe zadanie, zawrócił i szybko podążył na pierwsze piętro. Wnet posłyszy „rewelacje”.
Wszedł prosto do „djabelskiego pokoju”, sąsiadującego z sypialnią i tam przystanął.
Pokój, za dnia wydał mu się mniej ponury. Słońce dotarło do najdalszych zakątków, odbierając komnacie niesamowity i przykry charakter.
Den postanowił, zanim nadejdzie Mateusz, raz jeszcze wszystko zbadać.
Pomimo jednak, że opukiwał wyjętym z kieszeni młoteczkiem ściany, że zajrzał do kominka, odsuwał meble, zdejmował ze ściany obrazy, czołgał się po podłodze — znów nie mógł wykryć nic podejrzanego. Wszedł nawet do wewnątrz wielkiej gdańskiej szafy, tam poszukując potajemnego przejścia — daremnie! Wreszcie przystanął przed dużym portretem wmurowanym w ścianę. Wyobrażał on mężczyznę o dumnym zawziętym wyrazie twarzy, w pancerzu, którego dłoń spoczywała na obnażonym mieczu. U góry po łacinie napis: Simeonus Podbereski i herb z mitrą książęcą, taką bowiem odznakę posiadali Podberescy, choć nie używali tytułu.
Den wspominał opowiadanie stryja Karola.
— Więc to ty może — mruknął — któremu przypisują dzisiejsze przykrości, ukrywałbyś sekret?
Lecz najszczegółowsze oględziny obrazu, nie dały rezultatu.
Zniechęcony, powrócił do sypialni i otworzył walizkę. Tam znajdował się jeden sekret, za pomocą którego zamierzał wieczorem sprawdzić istotną „naturę” ducha.
Może....
— Jestem, panoczku! — zabrzmiał tuż za nim głos.
Drgnął. Na progu stał Mateusz. Dzięki filcowym pantoflom, jakie miał na nogach, nadszedł prawie bez szmeru.
— Ach, to wy, Mateuszu! — zawołał Den zdziwiony nieco, dając mu znak, aby się zbliżył. — Tak wchodzicie po cichu, jak byście chcieli mnie podglądać!...
— Ja podglądać?... Żarty, panoczku... Takie mam pantofle...
— Hm... Mieliście coś mi w zaufaniu powiedzieć, ale nam przeszkodzono...
— Tak... Ważne...
— Więc...
Stary jął szeptać.
— Jaką? Panią Kińską? — domyślił się detektyw.
Mateusz skinął głową.
— Panoczek wie? Pani Kińska! Wielki sekret przed naszym panem?
— Dlaczego?
— To zła kobieta!
— Gadajcie wyraźnie! — żachnął się Den, nie wiele rozumiejąc z tych półsłówek. — Co pani Kińska ma wspólnego z duchem?
— Hm... z duchem...
Służący zrobił znaczącą minę...
— Bo nasz panicz...
— Mateuszu! — Mateuszu! — rozległo się nagle głośne wołanie.
— A psia krew! — mało nie zaklął Den głośno, ale się opamiętał.
— Mateuszu! — donośnie brzmiał głos pana Karola z korytarza, który w poszukiwaniu za służącym tam się znalazł. — Schodźcie w tej chwili na dół, jesteście potrzebni...
— Już lecę... — odparł stary rzucając Denowi jakieś niezrozumiałe spojrzenie i wybiegł z pokoju.
Detektyw zagryzł ze złości wargi. Poraz drugi przerywano zwierzenia. Lecz Mateusz nie szpilka, zdoła go odszukać. Coprawda, coraz mniej poczynał mu się podobać służący. Te niespodziewane wejście, jakby pragnął śledzić, te wykrętne dziwne odpowiedzi...
Niezrozumiałe! Ale przecież sam Mateusz pragnął o czemś wyznać?
Niestety, nic już od niego się nie dowiedział!


Rozdział III.
DJABELSKI SEANS.

Obiad dobiegał do końca.
Den z pod oka obserwował swoją sąsiadkę, zestawiając w myślach bezpośrednie spostrzeżenia ze słowami, posłyszanemi niedawno z ust Mateusza. Piękną, zaiste, kobietą była pani Kińska i nic dziwnego, że Fred w niej się zakochał. Wysoka, zgrabna, o prześlicznie zarysowanym profilu i niezwykle delikatnej biało-różowej cerze, musiała od pierwszego spojrzenia na każdym uczynić wrażenie. Lecz...
Czy był to skutek sugestji, wywołanej przerwanem wyznaniem starego, czy też wpływ niektórych szczegółów urody pięknej pani, mimo całego czaru, jaki bił od sąsiadki, spozierał na nią z pewną nieufnością. Te złoto-rudawe włosy, wpadające prawie w miedziany kolor, te przepastne szaro-zielone oczy, w których od czasu do czasu grały dziwnie błyski — nito figlarne, nito drapieżne. Błyski, jakie zauważyć tylko można we wzroku kobiety, świadomej swej urody i świadomej swej władzy nad mężczyznami.
— Wampirzyca!... — z ironją w duchu zauważył. — Niewiasta, stworzona na utrapienie rodu męskiego.
Ale poza tem, na niczem nie opartem spostrzeżeniem, inna myśl, daleko uporczywsza, gnębiła detektywa. Nie wiedzieć czemu, wydawało mu się, że panią Kińską spotkał już w swem życiu, w innych okolicznościach i że wtedy wyglądała ona inaczej.
— Skąd ja ją zmam? Czyżbym się mylił?... Pamięć zawodzi mnie rzadko...
Choć z całej mocy natężał pamięć, żadne nie nasuwało się wspomnienie. A jednak...
Och, ileż dałby zato, aby wybadać Mateusza. Aczkolwiek służący znajdował się obecnie o parę kroków, zmieniając talerze i ustawiając filiżanki do czarnej kawy, przedsięwzięcie to było niemożliwe. Den czuł, jak ogarnia go złość. Stary filut! Co miało oznaczać całe jego postępowanie? Niedomówienia, półsłówka... Czyżby Mateusz kręcił? Czyżby, w jemu tylko wiadomym celu starał się zepchnąć nieokreślone podejrzenia na panią Kińską? Bo, odwołany przez pana Karola nie pojawił się więcej w pokoju detektywa i Den, mimo dyskretnych poszukiwań nigdzie go nie mógł znaleźć. Ujrzał dopiero, — gdy zasiedli do stołu i Mateusz musiał spełniać swe obowiązki. Dziwne? Zresztą, cóż ma wspólnego pani Kińska ze „straszącym duchem” — a o wiadomości o zjawie wszak detektywowi najwięcej chodziło.
Oj, ten Mateusz! Czy nie jest on, przypadkiem w bliższych stosunkach z „djabelskim gościem” i więcej wie, niźli chce powiedzieć, a rzekome rewelacje mają to tylko na celu, aby zdobyć zaufanie Dena i móc go śledzić bez przeszkód. Dlaczegóż przybył w cichych, filcowych pantoflach właśnie w chwili, gdy szykował pewne „przyrządy”, mogące zdemaskować pochodzenie złośliwego widma? Należy mieć starego dobrze na oku, a przy pierwszej sposobności porządnie przyprzeć go do muru. Co zaś pięknej pani Kińskiej się tyczy...
— Czemu pan zamilkł?
Den drgnął. To urocza sąsiadka, snać uderzona jego milczeniem, zadała niespodziewane zapytanie. Istotnie, przedtem daleko był rozmowniejszy, przyjmując udział w ogólnej rozmowie, która przy stole toczyła się wesoło. Wszyscy, jakby unikając denerwującego tematu, rozprawiali o rzeczach obojętnych, wypytując raz jeszcze Dena o warszawskie nowinki lub rzucając wesołe żarty, w czem wodziła rej pani Kińska wraz z panną Wandą. Nawet, zazwyczaj poważny i zasępiony, stryj Karol rozchmurzył się, może pod wpływem kilku lampek znakomitego węgrzyna. Bo Fred dotrzymał obietnicy. Chcąc ożywić swych gości i dodać im przed przykrym seansem odwagi, wyciągnął ze starych zapasów, co miał najlepszego, a zaczerwienione nieco twarze biesiadników i dobry ich humor świadczyły, że nie pogardzili przednim trunkiem.
— Czemu pan Den zamilkł? — zawołała panna Wanda, nawiązując do ostatnich słów pani Kińskiej. — Pani się jeszcze zastanawia, pani Mary? Układa plan strategicznej walki z duchem!
— Ach, tak..
Zabrzmiał śmiech. Była to pierwsza aluzja do oczekującego ich niebezpiecznego doświadczenia, lecz aluzja tak lekka, że w żadnym wypadku nie mogła budzić grozy.
— Plan strategiczny? — podchwyciła pani Kińska. — Świetnie! Zresztą, gdy jest pan Den, nie będę się wcale bała...
— Doprawdy, poczynam być dumny! — mruknął.
— Cudów dokazuje nasz polski Sherlock Holmes! — znów wesoła uwaga wybiegła z ust panny Wandeczki. — Pani Mary taki tchórz, że nie chciała dotychczas nas odwiedzać, dowiedziawszy się o naszym nieproszonym lokatorze, nagle oświadcza, iż nie czuje lęku, ze względu na obecność pana Dena. Brawo!
— Rzeczywiście, niezbyt dotychczas pożądałam znajomości z widmami... Kiedyś w Warszawie namówiono mnie do uczestniczenia w seansie, ale tam na szczęście, nie ukazał się żaden duch. Tak, pani Wandeczko... Jestem trochę tchórzem, postaram się jednak opanować nerwy, bo choć się boję, płonę z ciekawości, żeby zobaczyć niesamowite zjawiska... A oprócz pana Dena, będę miała i drugiego obrońcę. Toć pan Fred blisko usiądzie przy mnie i odgoni w razie niebezpieczeństwa złego demona. Prawda, panie Fredzie?
Tyle serdecznego ciepła zabrzmiało w głosie pięknej pani, a we wzroku, który spoczął na Podbereskim malowało się takie oddanie, że Den poczuł się zachwiany w swych posądzeniach. Toć nie każda niewiasta o miedzianych włosach i zielonych oczach musi być koniecznie wampirzycą. Ton pani Kińskiej świadczył raczej, że jest dobrą, łagodną i miłą kobietą. A podobieństwo? Mógł się pomylić. Mógł również flamę Freda w Warszawie ujrzeć przelotnie i zapamiętać tę nieprzeciętną urodę. Niekoniecznie każde wspomnienie detektywa łączyć się ma z przestępstwem czy zbrodnią... Ach, ten krętacz Mateusz i jego półsłówka...
Podczas gdy Fred w odpowiedzi rzucił swej ukochanej niemniej gorące spojrzenie, stryj Karol, popijając bodaj szósty z kolei kieliszek wina, zapytał:
— Prędko myślicie zacząć?
— To będzie zależało od państwa! — oświadczył Den.
— Sądzę, niedługo! — zauważyła panna Wanda. — Rychło pocznie się zmierzchać. A skoro tylko zapadnie mrok, nasz djabeł domowy rozpoczyna swe harce!
Istotnie minęła już siódma i do komnat zaczęły się zakradać pierwsze cienie wieczoru.
— Skoro tak, — rzekł Den, spozierając na zegarek, — przeproszę państwa i pierwszy powstanę... Pragnąłbym udać się na górę.
— Idę z tobą! — zawołał Podbereski. — Panie nam wybaczą, a stryj im dotrzyma w czasie naszej nieobecności towarzystwa!
— A nie każcie zadługo czekać! — pobiegła w ślad za oddalającemi się uwaga panny Wandy.
Gdy znaleźli się na górze, Fred zapytał detektywa:
— Co zamierzasz?
— Zamierzam — odparł Den, wyjmując jakieś paczki z walizki — przygotować się należycie na przyjęcie ducha.
— Znalazłeś sposób?
— Tak! Przedewszystkiem pousuwamy zbyteczne meble, aby mu dać możność tem swobodniejszych harców. Później posypiemy podłogę talkiem i poprzeciągamy druciki... To nas przekona, czy widmo w rzeczy samej nie posiada żadnych cech ludzkich i swobodnie pomiędzy drutami może krążyć...
— Więc nadal powątpiewasz?
— Moim obowiązkiem jest wątpić!
Złożywszy powyższe znamienne oświadczenie, Den otworzył dotychczas zamknięte drzwi „djabelskiej komnaty” i jął uskuteczniać swój plan. Szybko wynosił meble lub popychał je ku ścianom, starając się uczynić środek pokoju całkowicie pustym.
— Zawołać do pomocy Mateusza? — zagadnął Podbereski, który gorliwie pomagał przyjacielowi w pracy.
— Nie wołaj! Zbyteczne!
— Poprzeciągać druciki!
— Sam to zrobię! — mruknął klękając na podłodze detektyw, a po chwili dodał. — Prosiłbym cię.
— O co?
— Abyś słóweczka nikomu nie wspomniał o naszych przygotowaniach! Przedewszystkiem Mateuszowi...
— Mateuszowi? — wykrzyknął zdumiony Podbereski. — Podejrzewasz starego? Niemożliwe...
— Nikogo nie podejrzewam! — bąknął pod nosem. — Ale raz jeszcze cię proszę, zastosuj się do mojej prośby...
— Naturalnie! Nie pisnę słówka! Lecz Mateusz... Dziwne...
Detektyw nie odparł nic. Może zbyt zaprzątnięty był przeciąganiem skomplikowanej sieci drucików, może myślał o filcowych pantoflach i zagadkowem postępowaniu sługi...
Prawie już ściemniło się całkowicie, kiedy ukończył swą „robotę”. Powstał z klęczek, strzepnął ubranie i oświadczył z zadowoleniem:
— Poproś wszystkich na górę, Fred...
Panna Wanda, znalazłszy się z panią Kińską i stryjem Karolem na górze, z uśmiechem potrząsnęła główką.
— Niczem przedstawienie w teatrze! — zawołała wesoło. — Świetnie pan to urządził, panie Den... Rząd pierwszy i drugi... Tylko sprzedawać bilety... A, my gdzie zajmiemy miejsca?
— Panie usiądą z tyłu...
— Wcale mi się pański projekt nie podoba...
— Bardzo mi przykro, lecz zmuszony jestem nalegać.
— Niedobry z pana człowiek!... — oznajmiła z znakomicie udanem oburzeniem, wodząc nadal ciekawie wzrokiem po pokoju.
W rzeczy samej przygotowania, przedsięwzięte przez detektywa zamieniły pokoje w rodzaj teatru czy amfiteatru. Pierwszy — w którym działy się „djabelskie zjawiska” był prawie całkowicie pusty. Den powynosił z tamtąd meble, pozostało tylko duże łóżko i szafa. Środek pokoju posypał talkiem i poprzeciągał druty — o czem, zrozumiałe, po za nim i Fredem nikt nie wiedział.
Tuż koło drzwi, prowadzących do drugiego pokoju — sypialni Dena — detektyw ustawił cztery krzesła. Tam zająć mieli miejsce mężczyźni. Za mężczyznami, w drugim rzędzie — panie.
Den mniemał, że zastosowawszy podobne środki ostrożności, nietylko ustrzeże uczestników od możliwego niebezpieczeństwa, ale łatwo również zdemaskuje rzekomego „ducha”. Czartowska komnata nie posiadała drugiego wyjścia.
— Prędko zaczniemy? — przerwało ciszę niecierpliwe zapytanie panny Wandy.
— A czy są już wszyscy?
— Jesteśmy! — zabrzmiał głos Freda, który w tejże chwili nadszedł z Mateuszem.
Den nieznacznie zerknął na służącego. Wydało mu się, że stary spoziera na „przygotowania” niespokojnie, nierad, iż w nich nie uczestniczył. Detektyw postanowił w duchu, szczególną uwagę zwrócić na „cwanego ptaszka”.
— Kiedy właściwie zaczynają się „strachy”? — zapytała pani Kińska. — Słyszałam, że koło północy! Teraz dopiero dziewiąta!
Stryj Karol uważał za stosowne służyć pięknej, miedzianowłosej wdówce wyjaśnieniem:
— Niekoniecznie! — rzekł. — Niesamowite objawy rozpoczynają się, skoro zapadnie ciemność! Światło natychmiast je przerywa. Nieraz o tej porze słyszałem jęki i brzęk łańcuchów...
— Więc zaczynamy! — oświadczył Den. — Zaraz zajmiemy miejsca! Lecz przódy poproszę o chwilę uwagi!
A gdy obecni, z ciekawością wpili się weń wzrokiem, mówił:
— Z konieczności obejmę nad państwem komendę i będą musieli do moich wskazówek ściśle się zastosować... Otóż, jak zaznaczył pan Karol, djabelstwa dzieją się tylko w ciemnościach, dlatego też zgasimy światło... Posiadamy jednak pięć latarek elektrycznych... Z nich dwie otrzymają panie, zaś pan Karol, Fred i ja weźmiemy po jednej... Prócz tego każdy z nas mężczyzn ma broń gotową do strzału...
— Ja również! — przerwała panna Wanda.
— Doskonale! Wyraźnie jednak żądam, aby nikt z państwa, nie zapalał latarki, ani też nie strzelał, cokolwiek się stanie, zanim padnie mój rozkaz... Zawołam „światło”, lub „pal”... Taksamo proszę, o zachowanie całkowitej ciszy i zupełne opanowanie nerwów, nawet wtedy, kiedy „zjawiska” się zaczną...
— Rozumiemy! — zabrzmiał zgodny chór.
— Siadamy! — rzucił Den krótko. — Porządek następujący... Mateusz pierwszy z lewej strony... ja przy nim... dalej Fred i pan Karol... Panie za nami.. Ponieważ, skoro usiądziemy, niechcę przerywać łańcucha, panna Wanda się poświęci i zgasi stojące za nią, na stoliku, świece...
— Doskonale...
W wskazany przez detektywa sposób zajęto miejsca. Podbereska rychło spełniła zlecenie detektywa — i w obu pokojach zaległa całkowita ciemność. Poprzez opuszczone zasłony, nie przedzierał się nawet promień księżyca.
Ciemność ta, tak przykro podziałała w pierwszej chwili na obecnych, że pani Kińska siedząca tuż za Denem, szepnęła mimowolnie:
— Boję się!
— Zbyt późno teraz się lękać! — mruknął. — Zresztą sądzę, że ztyłu nic paniom nie grozi.
— A ja się nie boję! — przekornie zauważyła panna Wanda.
— Css... Cisza...
Zapanowało milczenie. Dena, który umyślnie siadł koło Mateusza, uderzyło zachowanie się starego. Spostrzegł, że służący niespokojnie kręci się na swem miejscu i przysuwa coraz bliżej, nito zdradzając wyraźną obawę, nito chcąc mu coś szepnąć. Nie zawiodły te spostrzeżenia, bo rychło posłyszał cichutki szept:
— Panoczku...
— Co? — ledwie poruszył wargami w odpowiedzi.
— Ot, zgrzeszył ja...
— O co wam chodzi?
— Że wszystkiego wielmożnemu panu nie powiedział.
— To teraz mówcie!
— Kiedy ciężko. Słuchają!
— Ct...
Detektyw wzruszył ze zniecierpliwieniem ramionami. Mateusz znów rozpoczynał stare piosenki. Insynuacje i niedomówienia. Naciskać go obecnie było niemożebne, a to, co miał powiedzieć, mógł równie dobrze po seansie powtórzyć. Zresztą, w jednem miał rację. Rozmowa, najcichsza nawet, zwracała uwagę, bo panna Wanda wnet wymówiła:
— Z czegoż to Mateusz tak się spowiada? Już dojrzał djabła?
— Jeszcze nie! — bąknął detektyw, ściskając starego lekko za rękę, aby zamilkł. — Tak sobie, dla dodania otuchy, mamrocze.
— Siedźmy spokojnie!
Teraz zaległa niczem niezmącona cisza. Den zamarł w oczekiwaniu. Również reszta uczestników zamieniła się, rzekłbyś w kamienne posągi, pozostając nieruchomo i wstrzymując prawie oddechy. Słychać tylko było tykoczący w czyjejś kieszeni zegarek.
Mijały minuty, kwandranse...
Detektyw obliczył, iż upłynąć już musiała spora ilość czasu. Może godzina. Tymczasem nic nie zapowiadało, aby niezwykły objaw miał nastąpić. Czyżby czaty rozpoczęli zawcześnie i widma zjawiały się dopiero koło północy?
Nagle...
— Słyszysz? — szepnął Fred.
Den właściwie nic jeszcze nie słyszał, ale dziwne nerwowe drżenie, jakie przebiegło wzdłuż ciała, ostrzegło podświadomie, że „niesamowite” się zbliża. Pochylił się nieco do przodu i w rzeczy samej pochwycił nieokreślony szelest. Szelest ten, nie był to odgłos kroków, który rozróżniał wczoraj — było to niby słabe chrobotanie myszy, dolatujące, jak mu się zdawało z za portretu Symeona Podbereskiego.
— Czyżby tam istniało — zaświdrowała w mózgu myśl — potajemne przejście, które nie udało się odszukać? Ciekawe! Jeśli nawet tak jest, figlarz, udający ducha, rychło wpadnie na druty...
Uwaga!
Lecz szelest zamarł.
Znów zapanowała ta sama, co i poprzednio, grobowa cisza. Może wydało im się tylko, a może to zwykły szczur wyprawiał swe harce.
Ale...
Ale właśnie dlatego, że zapadła cisza, Dena ogarnęło nagle niezrozumiałe uczucie lęku. On, który nie bał się nikogo i niczego, który potrafił stawić czoło najgroźniejszym niebezpieczeństwom, drżał teraz wewnętrznie i nie umiał sobie zdać sprawy z przyczyny tego drżenia. Choć nie widział nic, doznawał tego samego uczucia strachu, jakiego doznawał, gdy wczoraj wżarły się weń straszliwe ślepia i zabrzmiał groźny głos...
Den wściekał się... a czuł, że mimowolnie ogarnia go strach.
Gdyż...
Gdyż miał wrażenie, że w komnacie, niewiadomo w jaki sposób, znalazła się nowa jakaś istność.
O tem mówiły mu podniecone do ostatecznych granic nerwy.
Nie sam musiał doznać podobnego uczucia, bo za nim rozległ się cichutki szept pani Kińskiej:
— Boję się...
— Ależ nic niema! — zauważyła panna Wanda. — Śmieszne, doprawdy...
Postarał z całej siły się opanować. Wstyd! Istotnie wstyd! On, zawołany detektyw drży, podczas gdy za nim kobieta, panna Wanda, żartuje... Nigdy nie sądził, że jest tak słaby! Dobrze, że ciemno i że towarzysze nie spostrzegli jego słabości! Hańbą okryłby się na całe życie!
Jeszcze wysiłek — i wydaje snę Denowi, że niezrozumiały lęk minął, tembardziej, iż panna Wanda powtarza:
— Niema żadnego widma!
Ach, cóż to znaczy?
Znów wydało mu się, że dojrzał przed sobą cień ręki. Niemożebne! Przywidzenie. Zapewne przywidzenie. Boże! W tejże chwili grzmi nad uchem straszliwy głos, ten sam, co wczoraj:
— Niema?... Zobaczysz...
Den porwał się na nogi. Czuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Tu i ówdzie rozległy się wykrzykniki. Resztką woli, skomenderował:
— Broń w pogotowiu!
— Ha... ha... ha... — ryknął znów groźny, niesamowity głos i w tejże chwili Den otrzymał potężne uderzenie w dłoń, trzymającą browning. Rewolwer potoczył się na podłogę. W ślad za nim latarka.
— Na miłość Boską! — krzyknął. — Tu się dzieją niezrozumiałe djabelstwa! Światło! Natychmiast światło!
Lecz wypadki szły tak szybko po sobie, że zlecenie przyszło za późno. Pani Kińska głośno jęła spazmować a Mateusz zawołał zdławionym głosem:
— To on... to on!... Och! Do mnie idzie... Jezus Marja...
Potem zduszony krzyk... Szamotanie... i upadek ciała...
— Światło... Ratunku... Światło...
Nareszcie zabłysły latarki.
Den prawie nieprzytomnym wzrokiem potoczył dokoła. Złudzenie czy prawda?
W pokoju niema nikogo obcego! Widzi swych towarzyszów. To panna Wanda pierwsza zaświeciła latarkę. Przy niej przerażona szlochająca pani Kińska. Dalej Fred i stryj Karol...
— A Mateusz?... Gdzie Mateusz?
Mateusza niema. Lecz na środku pokoju leży jakaś bezkształtna masa! Den jednym skokiem znalazł się przy nim. Pochylił się nad leżącym. Nie mogło być żadnej wątpliwości!
— Zabity! — wyszeptał.


Rozdział IV.
PO OMACKU.

— Tak! Przedewszystkiem trzeba dać wypocząć nerwom! — zawołał Fred, chodząc wielkiemi krokami po pokoju.
— Trzeba dać wypocząć... — głucho powtórzył Den i jakoś nieokreślenie potrząsnął głową.
Znów potoki gorącego, popołudniowego słońca ciepłą falą wdzierały się do pokoju, nadając wszystkiemu piętno radości i wesela. Znów widać było zdaleka, przez okno, złocone żytem pola i zielone łąki a ptaszęta ćwierkały niefrasobliwie. Och, niepodobny był ten obraz do ponurego i straszliwego obrazu djabelskiej komnaty z leżącemi pośrodku zwłokami starego Mateusza, który tak głęboko utkwił w ich pamięci.
Coprawda nie znajdowali się już w Podbereżu...
Fred na jedną chwilę przystanął.
— I zebrać siły do nowej walki!... — mruknął. — Choć właściwie z kim walczyć? Z demonem? Ponad nasze to siły...
Detektyw, siedzący w rogu otomany, nie odparł nic na ten okrzyk zwątpienia przyjaciela. I on poczynał wątpić. W tym wypadku czuł się całkowicie bezradny.
Tejże nocy po tragicznych wypadkach, opuszczono upiorne domostwo, udając się do Litycz, majątku pani Kińskiej. Do Podbereża zajrzeli dziś dopiero, po dwudniowej przerwie, ale tylko na parę godzin, aby pochować biednego Mateusza. Gdy ukończyły się obrzędy pogrzebowe, co rychlej zajęto miejsca w powozach, a drugi wyjazd do Litycz podobny był nieco do ucieczki. Rzekłbyś drżeniem napełniał uczestników „seansu” widok ponurego pałacu.
Pani Kińska patrzyła nań, jakgdyby zaraz ztamtąd miał wyskoczyć djabeł, przestała brawurować panna Wanda, Fred tylko zaciskał usta, a Den bynajmniej nie zdradzał ochoty na krótkie nawet odwiedziny. Spozierając w okna pamiętnego pokoju, doznawał uczucia lęku i mimo wysiłków nie umiał nad lękiem zapanować. W Podbereżu pozostał tylko stryj Karol, nie chcąc pani Kińskiej, której dworek nie był zbyt obszerny, sprawiać kłopotu. I on jednak, mimo zamiłowania do „duchów” i choć rzekomo na parterze pałacu nie straszyło, wolał zamieszkać nie tam, a w sąsiednim budynku, razem z rządcą, w oficynie.
Litycze niczem nie przypominały Podbereża i pobyt w nich mógł, w rzeczy samej, przynieść pożądane uspokojenie. Niewielki, schludny domek, opleciony dzikiem winem, a tonący śród kwiatów, tchnął dobroduszną pogodą. Pokoiki małe, umeblowane nowocześnie, nie przywodziły na pamięć mrocznych, staroświeckich komnat. Raczej przytulne gniazdko — rozkoszne w lecie, a zaciszne w zimie.
Sama gospodyni, pani Kińska, snać uczyniwszy przez miłość dla Freda nad sobą wielki wysiłek, nie tylko prześcigała się w uprzejmości, nie dając folgi nerwom, lecz również robiła wszystko, co było w jej mocy, aby i innych rozweselić. Unikano poruszania przykrego tematu, lecz...
Wspomnienia dźwięczały zbyt przykro, dręczyła straszliwa tajemnica, którą przypieczętowała śmierć, a niedługi nawet pobyt w Podbereżu wznowił w pamięci z wielką siłą obraz tragicznych wypadków...
To też, gdy po obiedzie, spożytym prawie w milczeniu, panie udały się do swych pokojów, aby wypocząć, — Fred raz jeszcze powrócił z Denem do zagadnień, jakie poruszali tylokrotnie nie znajdując na nie odpowiedzi.
— A jednak — rzekł — Mateusz zmarł naturalną śmiercią!
— Oczywiście! — przytwierdził detektyw. — Naturalną... Umarł na anewryzm serca... Z przerażenia... Tak stwierdziły oględziny... Tylko...
— Tylko?
— Wszystko byłoby zrozumiałe, gdyby nie znaki na szyi...
— Ach, te przeklęte znaki! — z gniewem zawołał Podbereski. — Widziałem je swego czasu u Wandy, znalazłszy siostrę zemdloną w djabelskim pokoju... Pamiętasz, opowiadała, że niewidzialna dłoń schwyciła ją za gardło...
Pozostawiając wyraźny, sinawy ślad czterech palców...
— Właśnie! To samo stwierdziliśmy u Mateusza! Kiedy upiorna ręka jęła go dławić, ze strachu, skonał...
— Upiorna ręka?... mruknął w zamyśleniu Den. — Jeszcze i tu wynalazłbym tłomaczenie... Jako detektyw, obowiązany podejrzewać wszystko i wszystkich, mógłbym przypuszczać, że któryś z obecnych przez żart złapał starego za gardło i stał się mimowoli sprawcą jego śmierci. Choć doprawdy nie wiem kto z nas miałby jaki cel w podobny sposób postąpić? Stryj Karol... nie! Ty również! Panie nie uczyniły tego napewno! Ja chyba? — dodał z gorzką ironją. — Powtarzam więc, znalazłbym mniej lub więcej prawdopodobne wytłomaczenie, gdyby nie szczegół...
— Ów odcisk! — zawołał nieco blednąc Podbereski.
— Odcisk! Djabelskie, czy kozie kopyto! Ta historja przerasta moje pojmowanie! Wiesz że przed seansem, pragnąc się zabezpieczyć od różnych możliwości, w pierwszym rzędzie zaś chcąc przyłapać figlarza, udającego „stracha” podłogę pokoju posypałem talkiem i poprzeciągałem druciki. Później kiedyśmy starannie badali komnatę, nie mogłem nigdzie wyśledzić śladu stopy ludzkiej. Druciki pogniecione i zerwane przez upadek ciała Mateusza, w pozostałej zaś części pokoju nietknięte... I tam właśnie, pomiędzy nietkniętemi drucikami, znajdował się...
Jakby głęboko wbity w podłogę, czy wypalony odcisk kopyta...
— Lub łapy potwornego zwierza! Zaręczam, że przed seansem go nie było, bo przecież zbadałem każdą deskę w podłodze... Jeśliby mi coś podobnego opowiadano, sadziłbym, że to dobry żart... Niestety, widziałem na własne oczy...
Chwilę zapanowało milczenie.
— Cóż ty o tem wszystkiem sądzisz? — nerwowo zadał pytanie Fred.
Den bezradnie wzruszył ramionami.
— Wciąż zadajesz pytanie, na które nie umiałem dać odpowiedzi! Jako detektyw czuję się bezsilny niczem małe dziecko, jako człowiek... głupieję... Nie wierzyłem dotychczas w sprawy nadprzyrodzone, obecnie, mimo iż cały mój rozum przeciw temu się wzdryga, uwierzyć muszę.. Nadzwyczajne! Zjawy pragną nas ludzi żywych mordować?... Wypadnie przyjąć przypuszczenia twego stryja, pana Karola... Znasz je chyba?
— Znam... Zmam...
— Twierdzi, że czasem umarli nawet po latach pragną mścić się z za grobu...
— Twierdzi, że Symeon Podbereski, skrzywdził bardzo, czy nawet zamordował sąsiada... Duch więc jego przybywałby teraz, chcąc na potomkach wroga wymierzyć sobie sprawiedliwość...
— Tak... tak — mruknął Fred — nieraz słyszałem te brednie stryja! Lecz...
— Lecz?
— Czy... czy... — Fred powoli wymawiał wyrazy. — Czy ty taki spostrzegawczy, przez cały czas pobytu u nas nie wpadłeś na inny trop, mogący „djabelstwa” prościej wytłomaczyć?
— Inny?
Detektyw zastanawiał się chwilę, nie wiedząc, jak przyjacielowi odpowiedzieć. O ile inny trop istniał, to został on nagle przerwany, a śmierć na wieki zamknęła usta Mateusza. Można to wogóle nazwać tropem? Jeśli Podbereże kryło tajemnicę, o której napomykał sługa, czy wiązała się ona z historją groźnych „strachów”? Stary tak kręcił, tak gadał półsłówkami, że Den podejrzewał go przedewszystkiem. Śród swych rzekomych zwierzeń wymienił parokrotnie nazwisko pani Kińskiej. Cóż pani Kińska wspólnego mogła mieć z demonem? Nie przypada zapewne Mateuszowi do gustu spozierające mu niechętnie na „damę z miasta”, z którą panicz zamierzał się żenić. A jednak... Znów dręcząca myśl zaświdrowała w mózgu detektywa, że Kińską zkądziś pamięta... Cóżby?... Nie możliwe... wypadnie sprawdzić...
Nie chcąc jednak dotknąć Freda, który jak wiadomo zakochany był w pięknej, miedziano-włosej sąsiadce, bąknął:
— W inny sposób? Nie... Nic nie spostrzegłem...
Podbereski znów nerwowo począł chodzić po pokoju.
— Oczywiście — mówił podniecony — oczywiście... Nie mogłeś nic spostrzec... Naturalne wytłomaczenie nastąpiłoby tylko w tym wypadku, gdybyśmy schwytali kogoś kto, korzystając z ukrytych przejść w pałacu, sprytnie udawał „ducha”, pragnąc nas z tamtąd wypłoszyć... Niestety, z całą pewnością stwierdzamy, że objawy nie są dziełem rąk ludzkich... Głosy... niewidoczne ręce, chwytające za gardło, wreszcie straszliwy odcisk... Pozatem? Jakiż w tem cel, abym zamek opuścił?... Pałac bez majątku nie przedstawia żadnej wartości, a majątku, gdybym nawet chciał, nie sprzedam... Ziemia spadła w cenie a na dobra kresowe amatorów brak...
— Istotnie! — potwierdził Den, który dawno przemyślał już to wszystko.
— Więc co robić? Znowu próbować? Znowu czaty na djabła?
— Chwilowo wstrzymałbym się od eksperymentów!
— Rezygnujesz?
Bynajmniej nie rezygnuję z walki — odrzekł poważnie detektyw — i nie sądź, że przestraszyła mnie śmierć Mateusza, lub głos, który mi groził... Mniemam tylko, że powinniśmy uczynić przerwę... Zbyt jesteśmy obecnie podnieceni... Zresztą, niechaj trochę się uciszy po tragicznym wypadku... Chociaż, jako tako upozorowaliśmy zgoń starego, coraz głośniej w okolicy gadają o „strachach”. Później przystąpimy z nowemi siłami...
— Później? — niecierpliwie przerwał Podbereski. — Cóż ma być później? Jakaż to walka z bezcielesnym przeciwnikiem? Walka ze złośliwym duchem? Po stokroć on silniejszy od nas i nie znajdziemy nań broni! Dość mam tego wszystkiego! Dość narażania życia! Wiem co zrobię...
— Co zamierzasz?
— Zburzyć pałac aż do fundamentu? Żeby śladu z djabelskiej siedziby nie zostało! Dawno tak postanowiłem! Niechaj zniknie upiorne zamczysko! Wybuduję niewielki domek w pobliżu i tam zamieszkam z Wandą... Lub też...
Fred nie dokończył zdania. Zapewne chciał dodać, że w razie ślubu z panią Kińską, na stałe przeniesie się do Litycz.
— Chcesz zburzyć pałac? — zauważył Den. — Jeszcze nie uczyniłbym tego.
— Na cóż czekać? Na nową śmierć? — wykrzyknął z gniewem.
— Któż ci tam każe przebywać? Spędź kilka dni z panną Wandą w Lityczach, dojeżdżając tylko do Podbereża! Lub pozostawiwszy tu siostrę, zamieszkaj wraz z panem Karolem u rządcy...
— Mam się patrzeć na tę przeklętą budę?
— Kilka dni... Tydzień... Mam pewien plan... Jeśli zawiedzie i ostatecznie uchylę czoło przed siłami z zaświatów, sam powiem: — burz pałac...
Twarz Freda rozjaśniła się nagle.
— Masz, plan? Więc nie opuszczasz rąk? Nadal pragniesz próbować?
— Obowiązkiem detektywa jest czepiać się choćby najsłabszej nitki! Chcę wyjechać do Warszawy...
— Wyjechać? A wrócisz?
Po raz pierwszy od paru dni kąciki ust detektywa drgnęły w lekkim uśmiechu.
— Skoro cię proszę, abyś nie burzył pałacu i zaczekał, napewmo wrócę!
— Jakiż jest ten twój plan?
Den znów się zawachał. Miałże przyjacielowi wyznać wszystko?
— Ot — mruknął — słabiutka nić...
— Nie możesz udzielić bliższego wyjaśnienia? — nalegał tamten. — Natchnąć otuchą...
— Dziś niewiele umiałbym ci powiedzieć... Zaczekaj... Skoro powrócę...
Podbereski skrzywił się, niezadowolony.
— Sądziłem, że większe masz zaufanie do mnie...
— Tu nie o zaufanie chodzi...
Może, mimo wyraźnej niechęci detektywa do zwierzeń, dalej męczyłby go Fred i prosił, gdyby nie niespodziana przeszkoda.
Z za okna, odezwały się dźwięczne, kobiece głosy:
— Gdzie panowie się ukrywają?
Pani Kińska wraz z panną Wandą, widocznie wypocząwszy, zeszły do ogrodu, poszukując swych towarzyszów.
— Idziemy! — zawołał Podbereski, kierując się do wyjścia.
Den dał mu znak, aby chwilę się zatrzymał.
— Idź sam! — rzekł. — Nuży mnie obecnie towarzystwo! Zechciej uprzedzić panie o mojem wyjeździe. Pociąg odchodzi wieczorem...
Podbereski ze zniechęceniem machnął ręką.
— Ha, trudno... — odparł. — Ulegam twojej woli... i o nic już nie będę zapytywał...
Wyszedł. Niezadługo dobiegł Dena, jego głos, zmieszany z niewieściemi głosami.
Odetchnął.
Naprawdę nie miał siły wieść teraz nawet banalnej rozmowy. Udawać humor, czując się przybitym. Grać wraz z niemi komedję, unikając drażliwych tematów, podczas gdy te tematy wciąż nasuwały się uporczywie. Spoglądać w wielkie, niebieskie oczy panny Wandy, wlepione weń, rzekłbyś z niemym wyrzutem...
Nie... To nazbyt przykre...
Den wymknął się chyłkiem z dworku, pragnąc uspokoić podniecone nerwy samotną przechadzką. Przewinął się przez ogród, później koło zabudowań gospodarskich i znalazł się poza ich obrębem. O kilkanaście kroków dalej, poczynał się las, oddzielony od dworku w Lityczach jedynie szeroką piaszczystą drogą.
Do tego lasu mimowolnie skierował się detektyw i zamyślony szedł prosto przed siebie, nie zważając na kierunek. Bór stawał się coraz gęstszy i dzikszy, jakim bywa tylko litewski bór, nietknięty jeszcze szerzącą spustoszenie siekierą. Wielkie dęby zlewały się z zielonemi olszynami a szerokie rozłożyste świerki tamowały drogę przechodniowi, jakby oburzone, iż śmie mącić ich spokój. Puszysty ciemny mech tłumił odgłos kroków, a tylko od czasu do czasu suchy trzask leżącej na ziemi gałęzi, złamanej nieostrożną stopą, przerywał uroczystą, pełną skupienia ciszę... — O puszcz litewskich przepastne krainy! — mógłby był zawołać Den, na ten widok. Lecz niestety, najmniej zaprzątał go pełen dziwnego, tajemniczego uroku obraz, który dokoła się roztaczał.
Wreszcie, zmęczony wędrówką, dobrnąwszy do jakiejś polany, zbliżył się do powalonego burzą drzewa i na omszałym pniu zajął miejsce. Chwilę wypocznie...
Znów zawirowały w głowie poprzednie, dręczące myśli. Walka z duchem, śmierć Mateusza... Znaleść naturalne rozwiązanie... Dziwne słowa starego... Nieokreślone przypuszczenie, tyczące się pani Kińskiej... Doprawdy niema szczęścia... Porzucił w Warszawie sprawę również ciekawą, niezwykłą sprawę, nie mogąc jej wyświetlić, aby przybyć do Podbereża i natknąć się na zagadkę, jakiej jeszcze nigdy w praktyce nie przytrafiło mu się napotkać.
— Psia krew...
Długo siedziałby Den, pogrążony w niewesołe dumanie, gdyby...
Gdyby, raptem nieokreślone przeczucie, jakto nieraz już mu się w życiu przytrafiło, nie ostrzegło o niebezpieczeństwie.
Drgnął, doznawszy wrażenia, iż ktoś znajduje się po za nim.
Niemożebne!
Obejrzał się szybko. Wpierwszej chwili wśród gąszczu otaczających go drzew i krzaków, nie mógł nic rozróżnić. Lecz nagle śród listowia spostrzegł niby parę oczu, wlepionych weń z nienawiścią.
Zwierz? Człowiek? Może się pomylił?...
Zerwał się na nogi, błyskawicznie chwytając za kieszeń, w której spoczywał browning.
Ślepia znikły.
Wszystko to trwało jedną sekundę. Trwało tak krótko, że doznał wrażenia, iż uległ halucynacji. Lecz znów posłyszał cichutkie trzasnięcie gałęzi. Czyżby ten co obserwował, odchodził?
Jednym susem detektyw, bez namysłu, skoczył w krzaki. Zdala mignęła szara plama.
— Stój, bo strzelam! — zawołał.
— O co panu właściwie chodzi? — posłyszał nieco zachrypnięty, ironiczny głos.
Jeszcze parę kroków i wśród drzew zarysowała się wyraźnie postać wysokiego, barczystego mężczyzny. Liczył może lat pięćdziesiąt, był ubrany w myśliwską kurtkę i długie buty, na ramieniu wisiała dubeltówka.
Czerwoną, niemiłą twarz okalał rudy zarost — duże wąsy i spora broda.
— O co panu właściwie chodzi? — powtórzył niezbyt grzecznie. — Nie wolno chodzić po lesie? Grozi pan browningiem?
— Nie, tylko... Czemu mnie pan tak obserwował?
— Ja obserwowałem pana? Żarty chyba...
Detektyw zdążył już ochłonąć z pierwszego wrażenia. Z pewnem zażenowaniem wsunął broń z powrotem do kieszeni. Choć powierzchowność nieznajomego uczyniła na nim nader niesympatyczne wrażenie, nie miał żadnych podstaw do mniemania, iż ten żywił względem niego wrogie zamiary.
Tymczasem rudobrody mężczyzna uznał za stosowne wyjaśnić.
— Spojrzałem poprzez krzaki zdziwiony, iż w borze oprócz mnie jeszcze ktoś się znajduje! Nie miałem zamiaru straszyć pana! Doprawdy nie spodziewałem się nigdy, iż niewinne spojrzenie może obudzić podobny gniew a nawet pogróżkę wystrzału...
— Zechce pan mi wybaczyć! — mruknął Den przez zęby. — Uniosłem się zbytnio! Lecz zaskoczyło mnie to tak niespodziewanie...
— Rozumiem!... Nie zawsze się panuje nad nerwami! — nieco złośliwie zauważył nieznajomy i skinąwszy lekko głową, chciał się oddalić.
Ale choć właściwie cały incydent został wyjaśniony, choć detektyw nic nie mógł zarzucić nieoczekiwanemu towarzyszowi, nie chciał z nim pożegnać się tak łatwo.
— Jestem warszawiakiem — rzekł uprzejmie — przypadkowo, u znajomych, bawię na kresach... Pan zapewne tutejszy?
— Tak... tak... — jakiś nieokreślony błysk przebiegł w oczach nieznajomego.
— I blizko stąd pan zamieszkuje?
— Niedaleko!
— Zapewne swój mająteczek?
Nieznajomy uderzył w Dena twardo wzrokiem.
— Bada pan, jak detektyw?
— Ależ, bynajmniej... — zmięszał się Den.
— Jak detektyw! — powtórzył złośliwie rudobrody. — A chyba pan nim nie jest, bo byle szelest pana wyprowadza z równowagi... Zresztą...
— Zwykła ciekawość...
— Zresztą — dokończył nie zważając na słowa Dena — nie mam powodu ukrywać... Również bawię u znajomych tu w pobliżu, a dla satysfakcji włóczę się z flintą po lesie... Czy wyjaśnienie wystarcza?
— Doprawdy, źle pan mnie pojął... — bąkał Den — całkowicie fałszywie...
— Fałszywie? Może... A teraz pan pozwoli, że go pożegnam, gdyż istotnie spieszę do domu...
Odwróciwszy się, spokojnie odszedł. Den w zamyśleniu powiódł wzrokiem za oddalającą się wysoką barczystą postacią, w szarej myśliwskiej kurcie, która powoli ginęła śród drzew.
— Dziwne...
Drwił z niego, czy też był to zwykły zbieg okoliczności. Czemu tak uporczywie podkreślał wyraz „detektyw”. Czemu udzielał tak ogólnikowych odpowiedzi?... Chociaż... A ten wzrok! Przysiągłby Den, że oczy nieznajomego, kiedy patrzył nań z tyłu, iskrzyły się nienawiścią! Z jakiej przyczyny?... Och, sprawia on odpychające wrażenie, a ta ruda broda... Miedziana... Przypominająca nieco odcieniem kolor włosów pani Kińskiej.
Gdy nieco później znalazł się detektyw z powrotem w Lityczach, zastał panie wraz z Fredem na ganku. Siedzieli za stołem, popijając wieczorną herbatę.
— Gdzieś przepadł? — zagadnął go żywo przyjaciel.
— Błądziłem po lesie! — odrzekł z uśmiechem. — Miałem niezwykłe spotkanie!
— Spotkanie? — podchwyciła panna Wanda — z niewiastą?
— Niestety, z mężczyzną! Sądziłem z początku, że bandyta, ale później okazało się, iż to spokojny myśliwy...
— A jak wyglądał? — nagle rzuciła zapytanie pani Kińska, a Denowi, który ją obserwował nieznacznie, wydało się, że niepokój zadźwięczał w jej głosie.
— Wysoki, barczysty... Ma dużą rudą brodę... Twierdzi, iż mieszka u znajomych w pobliżu... Może go pani zna?
— Nie! Nie znam! — odrzekła prędko, nachylając się nad filiżanką i poczynając w niej mięszać gwałtownie łyżeczką. — Nie znam... Z sąsiadami nie utrzymuję prawie stosunków...
Nachyliła głowę jeszcze niżej a policzki zalał niespodziewany rumieniec.


Rozdział V.
ZMARTWIENIA DENA.

Siedząc sam w przedziale pośpiesznego pociągu, mknącego w kierunku Warszawy, Den wciąż rozważał szczegóły dręczących go zagadek.
— Właściwie, cóż to wszystko razem miało znaczyć? Niezwykłe wypadki w Podbereżu, spotkanie z tajemniczym nieznajomym, aż nazbyt widoczny niepokój pani Kińskiej?...
Osoba właścicielki Litycz intrygowała detektywa coraz mocniej. Nadal wydawało mu się, że przedtem z nią się kiedyś zetknął i, że to zetknięcie nastąpiło choć w zgoła odmiennych, lecz również dramatycznych okolicznościach.
Jakich? Tu pamięć odmawiała posłuszeństwa i pomimo wysiłków Den nie mógł pochwycić brakującej nici...
A jednak...
Za wszelką cenę musi to wyświetlić w Warszawie. Wyświetlić musi ostatecznie historję groźnego widma, mordującego ludzi i pozostawiającego po sobie w niezrozumiały sposób djabelskie znaki!
Czy wyświetli? Czy też wypadki w Podbereżu i śmierć Mateusza powiększą ilość niedających się w sposób naturalny wytłomaczyć przygód?
Tam do licha!
Zapalił papierosa i w zamyśleniu puszczał przed siebie kółka dymu...
Niewesoły był ten powrót do stolicy. Tem bardziej, że w Warszawie oczekiwała jeszcze jedna nierozwiązana sprawa, nad którą od dłuższego czasu męczył się Den, nie osiągając rezultatu:
Tamta sprawa przedstawiała się w następujący sposób:
Kilka miesięcy temu, w okolicach Warszawy popełnione zostało niezwykłe morderstwo, które wzbudziło niebywałe poruszenie. Mianowicie pewnego poranku, tuż za Pragą, odnalazła policja, w szczerem polu samotnie stojące luksusowe auto, a obok wytwornie ubranego mężczyznę, leżącego w kałuży krwi. Dawał on słabe oznaki życia, był dosłownie podziurawiony rewolwerowemi kulami i rychło skonał, ale przed śmiercią zdążył wyszeptać: „...zemścili się, kosztowności zabrane...”
Osobę ofiary napadu udało się łatwo zidentyfikować i tu właśnie nastąpiła największa sensacja. Był nim niejaki, młody i przystojny baron Tom Kirst, cieszący się znaczną popularnością w pewnych kołach stolicy. Stały bywalec pierwszorzędnych lokalów i restauracji, sypał pieniędzmi na prawo i na lewo, wiodąc beztroski żywot „złotego młodzieńca”. Władze bezpieczeństwa oddawna miały go na oku, zastanawiając się z jakiego źródła pochodzą tysiące, któremi „baron” tak hojnie szafował i starając się dociec prawdziwego pochodzenia „arystokraty”. Bowiem wytworny panicz, mimo pańskiej prezentacji i widocznie posiadanego znacznego majątku, nikomu w Warszawie nie był bliżej znany. Twierdził sam o sobie, że przybywa z Wiednia, jest synem austrjackiego magnata i matki Polki i że po śmierci rodziców czując się Polakiem pragnie w Warszawie zamieszkać. Oczywiście łatwo znalazł wielu przyjaciół i pieczeniarzy, ułatwiających mu dostęp do tych różnych domów, w których posiadany pieniądz stanowi najlepszą kartę wstępu. Widywano więc eleganckiego barona Kirsta, nie tylko w teatrach, na wyścigach i lokalach publicznych, ale i prywatnych domach „najlepszego towarzystwa”, gdzie wiódł rej, zachwycając wszystkich swą rozrzutnością i dobremi manierami. Lecz o ile, w tych kołach, „baron” zyskiwał coraz większy mir i wzięcie, o tyle policja poczynała nań spoglądać coraz nieufnej. Dziwnym bowiem zbiegiem okoliczności, prawie od chwili, kiedy baron pojawił się w Warszawie, rozpoczął się szereg niezwykłych kradzieży w hotelach i to w tych, w których panicz przeważnie zamieszkiwał. W niewytłomaczony sposób, z zamkniętych numerów, ginęła biżuterja, pieniądze, a kradzieże spełniano w artystyczny, genjalny prawie sposób — przestępca nie pozostawiał nigdy najlżejszych śladów po sobie. Zarządy hotelów „Bristolu” i „Europejskiego” wyrywały sobie włosy z głowy, udając się pod opiekę nie tylko władz bezpieczeństwa, ale wynajmując cały sztab prywatnych detektywów — wszystko daremnie. W pierwszym rzędzie z ich polecenia pracował Den — i jak inni — bez pomyślnego wyniku. Ale Dena odrazu uderzył pewien szczegół bardzo zastanawiający. Czemu wytworny „baron” Kirst tak bez rachunku rzucający pieniędzmi, woli zamieszkiwać po hotelach, niżli wynająć sobie własne mieszkanie i czemu te hotele zmienia tak często? Bo baron uchodzący za doskonałego gościa, był jednocześnie gościem wielce kapryśnym. To numer znajdował za zimny, to raził go hałas uliczny. To od podwórza było mu ciemno, to spać mu przeszkadzali sąsiedzi. Przeprowadzał się wciąż z hotelu do hotelu, by po pewnym czasie do poprzedniego powrócić, ku wielkiemu zadowoleniu służby, otrzymującej wciąż nowe a sute napiwki.
Zafrapowało to detektywa i jął bliżej śledzić panicza, a im bardziej go śledził, tem większego nabierał przeświadczenia, że wykwintny arystokrata, w gruncie nie jest nikim innym, tylko jednym z pierwszorzędnych „szczurów hotelowych”, który po zagranicznych występach, swą obecnością postanowił zaszczycić Warszawę. Zapewne międzynarodowy przestępca, „najwyższej klasy” jacy u nas zdarzają się dość rzadko który wykorzystując swe polskie pochodzenie i towarzyską ogładę, potrafił się „wetrzeć” do lepszych sfer, pod osłoną tych znajomości tem łatwiej popełniał kradzieże. Nie zwiodły Dena ani pozorny majątek ani niezwykła pewność siebie panicza, a szczególniej zastanawiały go tajemnicze wycieczki, jakie „baron” od czasu do czasu w okolice Warszawy własnym samochodem odbywał. Dokąd jeździł? Aby skryć łup, który trzymać przy sobie było niebezpiecznie? Lub, aby łup gdzieindziej sprytnie spieniężyć paserom?
W tymże czasie, kiedy Den temi obserwacjami podzielił się z policją, z Wiednia na skierowane zapytanie, nadeszła ciekawa odpowiedź. Nikt w Wiedniu nie znał „barona” Kirsta, jak również nie słyszano, aby w Austrji istniał magnat podobnego nazwiska. Natomiast przed rokiem grasował tam młodzieniec, podający się za hrabiego polskiego, wielce z rysopisu do „barona” podobny, który nagle znikł, gdy władze zbytnio jęły się interesować jego osobą.
Teraz nie pozostało najlżejszej wątpliwości. Przemyśliwano tylko nad tem, jakby przyłapać na gorącym uczynku międzynarodowego awanturnika, lub za pomocą niespodziewanej rewizji udowodnić winę — gdy nastąpił nieoczekiwany wypadek — śmierć a raczej zamordowanie rzekomego Kirsta.
Kto zabił? W jakim celu?
Nad tą zagadką policja i Den łamali sobie głowę i w związku z ostatniemi słowami „barona” następujące nasuwały się przypuszczenia.
Kirst — jak przewidywał Den podczas swych samotnych wycieczek wywoził skradzioną biżuterję. Nie działał on sam, a posiadał wspólników i podczas rozrachunków z niemi, wywiązała się sprzeczka, zakończona morderstwem.
Lub też. Inna banda, mająca Kirsta na oku a dobrze powiadomiona o jego „czynnościach”, zdołała zatrzymać auto, łup mu odebrać i z nim raz na zawsze się załatwić, gdy zapewne, napadnięty się bronił.
Były to jednak tylko przypuszczenia, nieokreślone przypuszczenia, bo nawet po śmierci Kirsta, nie zdołano zebrać przeciw niemu obciążających dowodów.
Staranne oględziny samochodu nie wykryły nic. Również w hotelowym numerze, zajmowanym przez zabitego, nie tylko nie natrafiono na najlżejszy ślad, mogący dopomóc do ujęcia morderców, ale wogóle nie odnaleziono nawet świstka, który kompromitowałby nieboszczyka. Znajdowało się tam kilkanaście garniturów, walizki napełnione wykwitną bielizną i obuwiem, nieskończona ilość krawatów, drogie nessesery, wogóle rzeczy i drobiazgi typowego lwa salonów i światowego młodzieńca. Pozatem — wiele listów, lecz niestety wyłącznie treści miłosnej, któremi lekkomyślne warszawianki zasypywały przystojnego i hojnego „barona”.
Czyżby „baron” wszystko dwuznaczne przechowywał w samochodzie, a napastnicy dla tem lepszego zatarcia śladów i to zabrali?
Możliwe... Poufne papiery nosił przy sobie... a zarówno portfela, jak i dokumentów brakło.
W takiem stadjum rzeczy — sprawa utknęła na martwym punkcie. Próżno starano się odnaleźć morderców. Władze, nie posiadając dowodów, nie rozgłaszały nawet swych przypuszczeń, co do osoby zamordowanego awanturnika, gdyż były tylko przypuszczenia — a prasa trąbiła na alarm, że w biały dzień w okolicach Warszawy bezkarnie zabito i ograbiono znanego w szerokich kołach stolicy człowieka, oskarżając policję o bezczynność.
Powoli wszystko cichło. Z biegiem czasu coraz więcej nabierano przekonania, że zapewne nigdy nie uda się ustalić kim był Kirst w rzeczy samej i czy popełnił on czyny, o które go posądzano.
Lecz zagadka ta nadal trapiła Dena.
Choć od czasu śmierci tajemniczego „barona” upłynęło dobrych kilka miesięcy, wciąż do sprawy powracał i chwilami wydawało mu się, że pochwyci tyle upragniony ślad, mogący doprowadzić do wyświetlenia prawdy. Ale słaba nić rwała się wkrótce i Den ze zniechęceniem opuszczał ręce, postanawiając nad beznadziejnem zadaniem postawić krzyż raz na zawsze.
W takim to nastroju ducha, udał się do Podbereża, pragnąc o „zagadnieniu Kirsta” zapomnieć, trochę na wsi się rozerwać i na „figlach” przyłapać niesfornego ducha.
Niestety, wypadki zadały kłam oczekiwaniom!
Pierwszą wizytą, jaką złożył Den, po przyjeździe do Warszawy, była wizyta u pana Prospera Turło, prezesa jednego z Towarzystw Metapsychicznych.
Turłę znał detektyw dość mało, lecz sądził, że u niego znajdzie niezbędne informacje, mogące należycie oświetlić niezwykłe wypadki w Podbereżu.
Prosper Turło, człowiek wysoki, szpakowaty, o dużej, siwizną przyprószonej czuprynie i krótkiej bródce, w którego szarych oczach świeciła się mądrość i doświadczenie, bardzo uprzejmie przyjął Dena.
— Więc kryminalistyka pragnie swojemi metodami wyjaśniać zjawiska psychiczne? — uśmiechnął się lekko, posłyszawszy w jakiej sprawie detektyw doń przybywa.
— Istotnie, panie prezesie... Bo to, co na własne oczy widziałem, przekracza moje pojmowanie... Z drugiej zaś strony, wierzyć nie mogę, aby duchy, o ile one istnieją, mogły posuwać się tak daleko, żeby chciały dokonywać zemsty z za grobu, ludzi dusić, czyhać na ich życie...
Tu powtórzył Den, w krótkości, choć ze wszystkiemi szczegółami, przebieg wydarzeń w upiornem domostwie. Powtórzył i legendę, posłyszaną z ust pana Karola Podbereskiego, a w miarę opowiadania twarz gospodarza zdradzała coraz większe zaciekawienie.
— Wszyscy tam, w Podbereżu, — rzekł, kończąc swoją relację, — wciąż zapytywali mnie, co ja o tem sądzę... Oczywiście milczałem, nie mogąc się zdobyć na żadną odpowiedź. Z kolei zwracam się do pana prezesa, aby posłyszeć jego miarodajną opinję...
Turło, właściwym sobie ruchem, gdy nad czemś się zastanawiał — potarł parokrotnie brodę.
— Rozumiem pańskie skrupuły! — mruknął. — Stanął pan wobec wypadków, w jakie rozum ludzki wierzyć się wzdraga... Ciekawe, bardzo ciekawe. Widmo nieomal popełnia morderstwo... Gdyż, choć stary sługa, Mateusz, zmarł, jak pan zaznacza z przerażenia na anewryzm serca, na szyi widniały ślady, jakgdyby ktoś chciał go dusić... Takie same jak u panny Wandy Podbereskiej... Dalej ów znak wypalony, rzekłbyś szatańskiem kopytem...
— Najwyraźniej go widziałem... Głęboki odcisk kopyta czy też łapy potwornego zwierza... Przekonać się łatwo... Zdobi on, po dziś dzień, podłogę djabelskiej komnaty...
— Szkoda, że nie sfotografowaliście odcisku!
— Niestety, nie miałem aparatu..
— I twierdzi pan stanowczo, iż przed tragicznym seansem przedsięwzięto wszelkie możliwe środki kontroli?
— Sam posypałem podłogę talkiem! Sam poprzeciągałem druty! Żadna żywa istota ludzka nie mogła pomiędzy niemi swobodnie lawirować...
— Hm... hm...
Turło znów w zamyśleniu jął gładzić krótką bródkę. Powiódł wzrokiem po licznych fotografjach z seansów, zdobiących ściany gabinetu. Przedstawiały one „widma” i „duchy” w najprzeróżniejszych pozach, które udało się w czasie eksperymentów medjumicznych pochwycić. Między innemi wisiała odbitka, wyobrażająca młodą kobietę, w transie, z przymkniętemi oczami, którą straszliwa dłoń, o kościstych, kurczowo zaciśniętych palcach, dławiła za gardło.
— Hm... — powtórzył. — Możliwe są podobne fakty... Możliwe, choć nie w równie silnym stopniu...
— Możliwe?
— Oczywiście! — wskazał na niesamowity obrazek. — Proszę spojrzeć! Jest to fotografja uczyniona przez dr. Schrenk-Notzinga z polskiem medjum Stanisławą Popielską. Niejednokrotnie podczas seansów materjalizowały się podobne upiorne ręce, usiłujące dusić uczestników... Były to jednak tylko słabe próby... Również słyszałem i czytałem wiele o t. zw. wypadkach nawiedzeń czyli „domach”, w których straszyło. I tam na mieszkańców niewidoczne dłonie ciskały kamienie i ciężkie przedmioty, i tam rozlegały się brzęki łańcuchów, lub głosy straszliwe. Czasem nawet można było ustalić logiczną przyczynę tych zjawisk.
— Można było?
— W tym względzie pozwolę sobie przytoczyć bardzo ciekawą opowieść amerykańskiego lekarza dr. H. A. Kinmana. Pisze on — tu Turło rozwarł jedną z wielkich ksiąg, leżących na stole — co następuje: „Mój wuj John W. Kinman, mój ojciec Jakób i pewien młodzieniec nazwiskiem Adams studjowali wspólnie medycynę i byli zażyłemi przyjaciółmi. Dnia pewnego stanął pomiędzy niemi układ: jeśli jeden z nich umrze — inni mają prawo zabrać jego szkielet do celów naukowych, z tym jednak warunkiem, by szkielet znajdował się stale w ręku przyjaciół, a gdyby ten warunek niemógł być dopełniony, to szkielet miano z powrotem włożyć do trumny. Adams śmiejąc się dodał, iż żąda kategorycznie dotrzymania warunków, w przeciwnym razie będzie straszył...
— W jakiś czas później Adams umiera pierwszy. Mój wuj — dalej mówi dr. Kinman — jako starszy brat, zawładnął szkieletem i przechowywał go u siebie aż do śmierci. Później szkielet znalazł się u mego ojca, później u brata Roberta. Przez ten czas stwierdzono, że o ile warunki umowy były dopełniane, żaden niezwykły objaw nie następował — lecz jeśli szkielet zaniedbywano, natychmiast rozpoczynały się hałasy. Więc gdy razu pewnego w 1869 r., ojciec mój polecił złożyć szczątki Adamsa na strychu — tejże nocy rozległy się tam ciężkie kroki i słychać było jęki. Gdy szkielet natychmiast zniesiono z powrotem do gabinetu, odgłosy ustały. Dalej. Wspomniałem, że po śmierci ojca w 1874 r. szkielet dostał się w spadku memu bratu, Robertowi, który przechowywał go w skrzynce, pod łóżkiem. Lecz, kiedy ożenił się, żona nie chcąc mieć takiego sąsiada, uprosiła Roberta, o usunięcie straszliwej skrzynki do piwnicy. Od tej pory w piwnicy rozpoczęły się takie hałasy, że nikt z domowników nie ośmielał się tam udawać i znów musiano zabrać szkielet do pokojów. Doczesne szczątki Adamsa — kończy swą opowieść dr. Kinman — wciąż znajdują się w posiadaniu mojej rodziny i o ile ich się nie rusza, nic nie mąci normalnego biegu życia. Mój ojciec i brat stale zamierzali złożyć je w grobie, nie uczynili jednak tego, obawiając się rodziny Adamsa, która dotychczas o istnieniu paktu nic nie wiedziała. Ja dopiero uczyniłem to przed tygodniem, decydując się jednocześnie podać ścisły opis wypadków do wiadomości ster naukowych”...
— Oto relacja amerykańskiego lekarza... — zauważył Turło, zamykając książkę.
— Więc i pan, panie prezesie — zawołał detektyw, poruszony do głębi — twierdzi, że podobne wypadki są możliwe. Więc i pan popiera teorje pana Karola, których dotychczas poważnie nie brałem, o monoideizmach, agonjach zmąconych nienawiścią i chęcią zemsty... Mniema pan, iż istotnie duch którego zamordował w uniesieniu Symeon Podbereski może w taki sposób się objawiać?
— Nic nie twierdzę! Cytuję tylko przykłady, zebrane przez ludzi poważnych, z odnośnej literatury, a które mogą wyjaśnić wypadki, nie znajdujące innego wytłomaczenia...
— I ja mam w to wszystko uwierzyć?
— Widzę, że z pana potężny niedowiarek! Tem lepiej! Bo przecież sam pan opowiada o dziwach, jakich był świadkiem w upiornem domostwie, sam powtarza rzeczy i mnie ledwie mieszczące się w głowie... Nie uległ pan nerwom ani halucynacji...
— Ładna halucynacja...
— Zresztą pozostały ślady...
— Ach, te ślady! — wykrzyknął prawie z gniewem detektyw. — Te ślady dręczą mnie najwięcej!... Widzi pan tedy?...
— Że uchylić musimy czoła przed oczywistością i zgodzić się na to, iż w Podbereżu zachodzą rzadkie, niezwykłe, nadnormalne zjawiska...
— Wątpliwość wykluczona?
— Wedle pańskiego sprawozdania prawie wykluczana! Dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności...
— A ten jeden ostatni?
— Złożyć musimy na karb wydarzeń nieprzewidzianych... Celowe oszustwo... Potajemne przejścia...
— Ależ tam mowy niema o oszustwie! Potajemne przejście? Niemożebne!... Toć podłogę posypałem talkiem, poprzeciągałem druty...
— Powtarzam, tem lepiej! Dawno metapsychika nie miała tak cennego świadka, jak pan, panie detektywie! Nie wierzy, a gniewa się, gdy twierdzić, że jednak może przytrafiło się tam coś, co uszło jego uwagi...
— Nie... nie — bąknął zmieszany Den.
— Och, jakże chętnie — mówił z uśmiechem Turło — odrzuciłbym zaraz ten procent, bo gdyby go nie było, mielibyśmy jeden z najcudowniejszych przykładów życia pozagrobowego. Muszę jednak jeszcze zachować, w imię nauki, nieco krytycyzmu. Ale, wnosząc z pańskiego opowiadania mniemam, że i ostatnia wątpliwość odpadnie. Oczywiście zamek w Podbereżu będzie musiała zbadać specjalna komisja... Żałuję, że tam nie byłem...
— Jeden procent?... Jeden procent?... — mruczał tymczasem Den. — Jaki? Czyżbym miał się aż tak pomylić?... Hm... wypadnie zacząć od początku... Ach, pan mówi o komisji, panie prezesie? — rzekł, zwracając się do Turły — Hm... Cóż oczywiście, o ile zgodzi się mój przyjaciel... Jest wielce podniecony. Zamierzał nawet burzyć zamczysko...
— Ależ do tego nie wolno dopuścić!
— Postaram się nie dopuścić! Jutro natychmiast wyruszam z powrotem! Raz jeszcze najdrobniejsze szczegóły sprawdzę! Miałby pan ochotę, znaleźć się na miejscu? Obiecuję, że jeśli moje poszukiwania nie dadzą rezultatu, postaram się przekonać Freda Podbereskiego, iż to o sprawę pierwszorzędnej wagi naukowej chodzi i wyszlę do pana telegram... Wtedy się spotkamy...
— Z niecierpliwością oczekiwać będę na wiadomość! I, niechaj pan się nie obraża, lecz z całego serca pragnę...
— Pan prezes pragnie?
— Aby pańskie dochodzenie nie przyniosło wyników...
— Jestem nieco odmiennego zdania! — uśmiechnął się Den w odpowiedzi, ściskając na pożegnanie dłoń Turły.
Z opuszczoną głową powrócił do domu. Wizyta u Turły nie przyniosła mu nic nowego, utwierdziła raczej w poprzednich przypuszczeniach, niemal pewności, że naprawdę na przygodę z „zaświatami” się natknął. Jeśli jeszcze odgrażał się Den, jeśli jeszcze w chwilach buntu postanowił w maturalny sposób wyjaśnić niesamowite zjawiska, po chwili przychodziło zwątpienie, że w tym wypadku nic nie poradzi. Nowe opukiwanie ścian? Toć wszystkie zbadał? Nowe środki ostrożności? Jakie? Z której strony przystąpić do walki? Był bezsilny...
A jednak tam powrócić musi! Powrócić musi, aby uspokoić Freda, odwieść go od jakiego szaleńczego kroku. Zresztą, o ile przybędzie komisja, o ile wszystko naukowo da się stwierdzić i tak go oczekuje wcale ciekawe i wdzięczne zadanie...
Co prawda wolałby to załatwić inaczej... Niestety...
W domu zastał Den cały stos nierozpieczętowanej korespondencji, której nie zdążył przejrzeć zaraz po przyjeździe.
Były tam zapytania w sprawach, które prowadził, prośby o podjęcie się nowych spraw, karty z podziękowaniami, słowem listy z różnych zakątków kraju, dokąd dotarła już sława detektywa.
Nagle uwagę Dena zwróciła mała, szara koperta: zaadresowana ołówkiem, niewprawnem, może umyślnie zniekształconem pismem.
Pospiesznie ją rozerwał i przeczytał:

Jeśli pana detektywa nadal interesuje zagadkowe zamordowanie barona Kirsta — radzimy zwrócić uwagę na rudowłosą kobietę. Może napewno udzielić wielu „cennych” wskazówek, które doprowadzą po nitce do kłębka.
Szczerze życzliwy przyjaciel

Den prawie z pasją odrzucił pomiętą kartkę. Coż znaczyło podobne ostrzeżenie? Nic... Nieokreślona, zakrawająca na żart, wskazówka.
Rudowłosa kobieta!...
Nagle drgnął i wydało mu się, że spadła z oczu jakaś zasłona. To, nad czem dotychczas męczył się daremnie, raptem stawało się jasne...
Pani Kińska...
Wiedział, że przedtem gdzieś ją napotkał, lecz w żaden sposób przypomnieć sobie nie mógł w jakich warunkach nastąpiło to zetknięcie. Teraz obraz rysował się jasno...
Ongi, dyskretnie obserwując w hotelu numer zajmowany przez Kirsta, spostrzegł wychodzącą z tamtąd młodą kobietę. Choć nosiła żałobę a gęsty welon zasłaniał twarz, zdążył co nie co zauważyć. I miedziany kolor włosów i delikatny profil, rzeźbiony rzekłbyś w greckiej kamei. Wówczas nie zwrócił na tę niewiastę specjalnej uwagi — tyle wszak dam odwiedzało rzekomego barona. Lecz obecnie...
Niema najlżejszej wątpliwości — osobą, która odwiedziła w przeddzień śmierci awanturnika — jest ukochana Freda — właścicielka Litycz. Wzrost, włosy, rysy twarzy... Zaiste, bawiąc z nią tam na kresach, w innem otoczeniu, trudno było przypuścić, iż jedna to z bohaterek tajemniczej tragedji...
Kińska wiele wie o śmierci Kirsta?
Sprawa poczyna być coraz ciekawsza. Teraz nie żałował już Den, że powtórnie odwiedzi Podbereże.
Postanowił wyjechać natychmiast.


Rozdział VI.
MIĘDZY NAMI... PANIENKAMI...

Wkrótce Den opuścił mieszkanie...
Pociąg odchodził nazajutrz z rana. Należało telegraficznie uprzedzić Freda. Później wstąpić do jakiej restauracji, bo dzień cały prawie nic w ustach nie miał.
A zapadał już mrok.
Załatwiwszy się szybko w urzędzie pocztowym, Den przystanął na ulicy chwilę w niepewności. Dokąd się skierować? Majowy wieczór był ciepły i parny i nie nęciła go kolacja w zamkniętym lokalu. Wesoły, roześmiany tłum zapełniał chodniki, migały przytulone do siebie, zakochane pary, niosące wielkie naręcza bzów, wspomnienia z zamiejskich wycieczek...
— Skręcę w Aleje! — pomyślał — i gdzieś na powietrzu znajdę stolik.
Powoli jął iść w tym kierunku, a znalazłszy się przed werendą jednej z modnych restauracji tam zajął miejsce.
Z wielkim apetytem spożył ogromnego sznycla, wypił bombę piwa, poczem obstalował czarną kawę i nabiwszy fajkę, z rozkoszą zaciągał się dymem, machinalnie obserwując ruch uliczny. Długo trwałoby prawdopodobnie te dolce farniente detektywa, któremu z powodu wczesnej godziny, nie spieszno było do domu, gdyby nie niespodziewany wypadek.
Właściwe nie wypadek, a posłyszane niechcący słowa...
Oto sąsiedni stolik, oddzielony od niego tylko cieniutką, przezroczystą kratą pnącego się dzikiego wina, od dłuższego czasu zajęły dwie urocze osóbki. Rzucił na „damy” przelotnie wzrokiem, nie zatrzymując się na nich dłużej, tem bardziej, że tożsamość tych pań łatwo można było ustalić. Nazbyt wymalowane twarze, nazbyt eleganckie tualety, przy krzykliwych głosach i swobodnem zachowaniu łatwo zdradzały wyższego rzędu kokotki. Młode, przystojne dziewczyny, które przyszły tu zawrzeć korzystną znajomość lub też bogate w poprzednio zdobytą gotówkę, tu we dwie pragną się zabawić. Drugie raczej nasuwało się przypuszczenie, bo panienki obstalowawszy kosztowne trunki i potrawy nie rozglądały się po sali, obojętne na otoczenie, wciąż papląc do siebie o czemś bez przerwy. Napewno nie podsłuchiwałby ich rozmowy Den i nie starał się wedrzeć w „zawodowe” sekrety, lecz urywki jakie go dobiegły, zmusiły do uwagi i zastanowiły mocno.
Czyżby się przesłyszał? Nie... Najwyraźniej przy sąsiednim stoliku padło nazwisko Kirsta... Ten sam? Zamordowany awanturnik? Tak: o nim rozprawiano niewątpliwie a dziewczyny nie tłumiły nawet swych głosów, nie przypuszczając, że kogokolwiek zaciekawią te zwierzenia...
Den pochylił się lekko do przodu.
— Więc tak się kochałaś w tym Kirście? — powtarzała siedząca twarzą do detektywa, szczupła o utlenionych włosach blondynka. — Morowy miał być chłop i niezwykle hojny...
— Kochałam, jak nigdy dotąd... — odparła jej towarzyszka, odwrócona tyłem, tęga nieco brunetka, której ładny, trochę zmysłowy profil Den mógł tylko rozróżnić. — Forsy miał huk, ale obchodziło mnie to mało...
— Ty nie leciałaś na forsę, Irma? Toć gadali o nim, że pan z panów!
— Kirst, pan z panów? — roześmiała się nazwana Irmą. — Dobrześ trafiła, Lola... Kiedy nie żyje, szczerze tobie powiem... Swój... Nasz, równy chłop, choć udawał zagranicznego frajera.
— Przecie baron?
— Taki on baron, jak ty hrabini... I Kirst to on się wcale nie nazywał...
— Tobie się zwierzył?
— Zwierzyć nie zwierzył! Bardzo był zawsze sekretny i trzymający fason... Samam doszła...
— Doszłaś?
Panna Irma jęła szeptać z podnieconą miną nieco ciszej. Na tyle jednak głośno, że Den mógł pochwycić poszczególne zdania.
— Tylko nie gadaj nikomu... Choć nieboszczyk, ale nie chcę, żeby świństwa szczekali i jeszcze czepiła się glina... Obiecujesz?
— Jak pragnę szczęścia...
— Dobra jest! Wiem, że nie sypniesz, Lolka! Słuchaj... Poznaliśmy się przypadkiem w nocy na dancingu i po pijanemu wziął mnie z sobą do numeru... Choć z początku myślałam, tylko dobry gość, cościk mnie ciągnęło do niego... Ładny, silny a kiedy ci zerknął temi czarnemi ślepiami, to miałaś wrażenie, że kobietę prześwidruje całą... O, myślę, cwaniak... Rano wali setkę i się żegna, kombinował, że tak nasza znajomość się skończy, ale i ja nie jestem frajerka...
— Coś zrobiła?
— Spodobał mi się! Zaczęłam się do niego pętać a zamawiać o to, o owo... Widzę, że i, ja mu przypadłam do smaku... Drugi raz ci tam nocuję i trzeci... Kiedyś przy mnie się ubiera i grzebie po walizkach... A tu raptem z walizki, pewnie obsunęła się skrytka, wylatują statki...
— Co, u barona statki? — zawołała zdumiona panna Lola, a Den uśmiechnął się z zadowoleniem, gdyż podsłuchane słowa całkowicie potwierdzały poprzednie przypuszczenia.
— Nastojaszcze złodziejskie narzędzia! — z przejęciem potwierdziła Irma. — Znam się chyba na tem... Więc zaczynam się śmiać i pytam Kirsta — skąd to u ciebie się bierze?
— A on?
— Zrobił się czerwony, ślepia zabłysły, niczem u wilka, kombinuję, chwila jeszcze a rzuci się na mnie... Ale nie... Uspokoił się... Wmawia, żem się pomyliła i pilniki przyjęła za statki... Później łapie forsy huk, tka do ręki, każe iść do domu... Wtedy nie wytrzymałam, rozbeczałam się na głos... Słuchaj, powiadam, nie chcę twoich pieniędzy, ja naprawdę cię kocham, żebyś był najgorszy bandzior, psem ci będę, oddaną niewolnicą... Ty mnie się nie lękaj i nie graj komedji!... Obojeśmy z jednej gliny!... Prędzej mi ręce i nogi obetną, nim sypnę przed kimkolwiek...
— Uwierzył?
— Uwierzył i od tej pory stał się dla mnie całkiem inny. I fasonu się wyzbył i przestał zacinać zagranicznym akcentem... Ale sekretny został do końca... Czasem chciałam z niego wyciągnąć co z przeszłości, albo co zamierza robić dalej... On nic... Powiada, nie pytaj, przyjdzie czas wszystkiego się dowiesz... Widzę, żeś przywiązana do mnie dziewczyna, wyjedziemy, zabiorę cię z sobą... Teraz zaczekaj... Tydzień, dwa, zakończę moje sprawy w Warszawie i zwieję, bo zaczyna być duszno... O bardzo duszno... Trzeba uciec daleko, żeby mnie nie znaleźli łajdaki i znowu zmienić nazwisko... Byłem hrabią, baronem, zostanę księciem... Tom pojęła, że on i Kirst się wcale nie nazywał...
— A jak?
— Nie wiem i nikt nie wie...
— A kogóż się tak bał? Policji?
— Z początku i ja tak sądziłam! Wiedzą o jego kantach i śledzą... Ale potem zrozumiałam, że lękał się kogo innego...
— Kogo?
— Tych pieskich synów, którzy go zabili! — z pasją wyrzuciła Irma.
Zaległa cisza. Znać było, że panna Irma przeżywa chwilę głębokiego wzruszenia, wspominając tragiczne przejścia, które ją pozbawiły kochanka. Tajemnica ta jednak zbyt była emocjonująca, aby przyjaciółka, ku wielkiej radości Dena, nie poczęła nalegać:
— Słuchaj! A ty o tej śmierci nie wiesz nic? Nie domyślasz się niczego? Pisali, że zamordowano Kirsta, aby ograbić z pieniędzy i biżuterji...
— Ograbić, to ograbili na pewno! — cicho wyszeptała Irma, głosem stłumionym przez łzy. — I zdrową dranie złapali facjendę... Ale kto? Żebym wiedziała?... Mam pewien ślad, ale...
— Masz ślad?
— Tam ręce maczała kobieta!...
— Kobieta?
— Rude ścierwo! Ona urządziła wszystko...
— Ruda?
Podczas kiedy panna Lola zadawała to zapytanie, Den aż uniósł się na swem miejscu. Ponownie natykał się na osobę pani Kińskiej, teraz jednak informacje otrzymywał ściślejsze.
— Od pewnego czasu zauważyłam — opowiadała Irma — że włóczy się do niego kobieta w żałobie o czerwonych, jak miedź włosach... Zaczęłam być zazdrosna, coś o niej przygadałam Kirstowi... A ten, jak na mnie nie krzyknie — przestań śledzić, bo cię całkiem przegonię!... Tom się bała i siedziałam cicho! Ale raz ci przychodzę — pamiętam akurat w przeddzień śmierci Kirsta — a ta małpa wędruje z jego numeru na dół po schodach... Welon miała na twarzy, lecz zdążyłam się przyjrzeć i poznałabym ją nawet w piekle... Rude kudły, blada twarz, zielone ślepia... Morda zła, wredna... Zatrzęsło się we mnie wszystko, ale jakby nigdy nic pukam do Kirsta... Sam mi naznaczył tę godzinę, musiała baba złapać go niespodzianie... A Kirst lata blady, niby warjat po pokoju, oczy nieprzytomne, gada sam do siebie... Słyszę najwyraźniej, jak mruczy... Ta kobieta chce mojej śmierci... Czuję, że przez nią zginę... Przekleństwo! Czyż nie uda mi się z jej łap uwolnić... Piękna dyrektorowa!... Więc jutro...
— To mówił?
— Najwyraźniej! Przypadam, ściskam, całuję, błagam, proszę, żeby mi coś z tego wyjaśnił... A on się już opanował i kręci swoim zwyczajem... Głupstwo, Irmo! Łatwo mnie nie przestraszą... Ja miałbym się lękać kobiety? Tam do djabła... Uspokój się moja mała Irmo... Jutro skończę wszystko... i nie będziesz się więcej martwiła... Tak, jutro... A nazajutrz nie zastałam go w numerze... Tylko w parę godzin później dowiedziałam się z gazet, że go zabili tam pod Warszawą...
— Okropne! — jęknęła Lola. — I ty o tem nie opowiedziałaś władzom? Czemu?
— Naco miałam gadać? Żeby mnie się czepili i wpakowali do sprawy? Oni nawet nie przypuszczają, że tak blisko żyłam z Kirstem... I co ja wiem? Ruda kobieta, pogróżki, nazwał ją dyrektorową...
Powtórnie zapadło ciężkie milczenie.
Lecz jeśli panna Irma lekceważyła swe informacje, Den uważał, że są aż nazbyt cenne dla niego i że nie wolno mu przepuścić niezwykłej gratki. Pojmował naturalny wstręt podobnych istot do policji, obawę, iż nie tylko nie uwierzą w ich słowa, ale kto wie, jeszcze zechcą podejrzewać. On, jako detektyw prywatny, łatwiej budził zaufanie. To też nie namyślając się chwili, poderwał się od swego stolika i szybko podszedł do młodych osóbek.
Obrzuciły go zdumionemi spojrzeniami.
— Pan właściwie?... — wycedziła Irma, mierząc intruza zimno od stóp do głowy. — Pan się myli... My nie zawieramy znajomości...
Lecz Den, niezrażony tem powitaniem, przysunął sobie krzesełko.
— Tu nie o zwykłe zawarcie znajomości chodzi! — wyrzekł cicho, lecz stanowczo. — Niechcący podsłuchałem rozmowę pań...
— Pan śmiał?
— Jestem detektyw prywatny Den! Pragnąłbym parę słów zamienić... Panie pozwolą, że usiądę...
Nie czekając na zaproszenie zajął miejsce, poczem aby przerwać możliwe protesty, prędko mówił:
— Tak, podsłuchałem rozmowę... I dowiedziałem się z tej rozmowy, że jedną z pań, o ile się nie mylę pannę Irmę, bardzo blisko obchodziła osoba zamordowanego „barona” Kirsta... Mnie również, gdyż w tej sprawie prowadzę dochodzenie, jak dotychczas bezskutecznie... A szczegóły o rudowłosej kobiecie są pierwszorzędnej wagi...
Głośne nazwisko detektywa, nieobce panienkom, uczyniło swoje wrażenie. Wyraz oburzenia znikł z twarzyczek, siedziały tylko nieco nadąsane i niepewne, jak dalej mają się zachować. Den postanowił przełamać ostatnie lody nieufności.
— Jeśli ośmieliłem się być niedyskretny — wymówił ciepło — to dla tego, iż panie rozmawiały dość głośno i że panna Irma dąży wraz ze mną do jednego celu... Mianowicie, aby śmierć Kirsta została pomszczona... Nie narażę pani na najlżejszą przykrość, a chciałbym tylko co do paru rzeczy się upewnić...
Młode osobki zamieniły znów znaczące spojrzenie. Pierwsza odezwała się Lola.
— Naprawdę nie rozumiem cię, Irma, dla czego boisz się opowiadać?... Z panem Denem mogłabyś być szczera... Słyszałam, że porządny chłop i nikogo niepotrzebnie nie wsypie...
— Zapewniam słowem honoru...
— Cóż mogę więcej dodać? — rzekła wreszcie powoli Irma, zachęcona przez przyjaciółkę. — Słyszał pan wszystko, to i wie... Nic nie dołożę, ale i nic nie cofnę...
Tylko o to detektywowi chodziło.
— Właśnie! — zawołał żywo. — Właśnie... Pragnę tylko, aby pani na parę zapytań dała raz jeszcze odpowiedź...
— A nie będą mnie ciągać po urzędach?
— Nie... Dla mojej własnej wiadomości...
— Więc dobrze...
Detektyw wyjął notatnik, coś w nim napisał, poczem zagadnął.
— Twierdzi pani stanowczo, że Kirst w przeddzień śmierci był wysoce zdenerwowany z powodu pogróżek?
— Tak!
— I że te pogróżki padły zapewne z ust rudowłosej kobiety, która go odwiedziła?
— Tak!
— Mówił... „ta kobieta chce mojej śmierci”?
— Mówił najwyraźniej!
— Nazywał nieznajomą dyrektorową?
— Raz ją tak nazwał...
Den znów coś szybko napisał, poczem wymówił twardo, patrząc Irmie prosto w oczy.
— A poznałaby pani tę rudowłosą osobę, gdyby ją pani pokazano?
— Ja nie miałabym jej poznać? — wyrwał się gwałtowny okrzyk oburzenia. — Wciąż przed sobą widzę!... Och, dajcie mi ją... Z jakim gustem zatopiłabym paznokcie w tej bladej twarzy... A może jest pan na tropie zbrodniarki, panie detektywie...
Den nie uważał za wskazane dzielić się swemi podejrzeniami.
— Jeszcze nie! — odparł ogólnikowo. — Lecz niewykluczone, że dzięki pani wskazówkom lada dzień ją pochwycę... Dziękuję... Więcej nie mam zapytań... Widzi pani, że moja indagacja nie była taka straszna... Ale jeszcze jedno... Wolno zapytać o adres?...
— Irma Kulikówna, artystka filmowa... A to moja przyjaciółka Lola Gontasek! — Obie mieszkamy na Tamce... — uzupełniła panna Irma informacje, wymieniając numer domu... Cóż — zadowolony pan?
— Najzupełniej! — uśmiechnął się Den, chowając notes. — I dłużej już nie będę się naprzykrzał... Raz jeszcze dziękuję i żegnam... A jeśli zajdzie potrzeba, pozwolę sobie panią odszukać...
— Ciekawam, czy panu się uda wyśledzić...
Den powstał z miejsca, z prawdziwą wdzięcznością uścisnął rączki obu panienek, poczem powrócił do swego stolika, uregulował rachunek i opuścił restaurację. A gdy wychodził, wytworne osóbki całkowicie już z nim zaprzyjaźnione, długo na pożegnanie kiwały mu główkami.
Detektyw raźno kroczył przed siebie...
Nie, ten dzień pobytu w Warszawie stanowczo nie został stracony. Choć podczas wizyty u Turły nie otrzymał najlżejszej wskazówki, mogącej wyświetlić w naturalny sposób tajemnicę upiornego domu — inne zdobyte dane były po stokroć cenniejsze.
Pani Kińska...
Dyrektorowa? Właścicielka Litycz?
Przyjmowała w zamordowaniu Kirsta bezpośredni udział? Jej się przed śmiercią najwięcej obawiał?
Byłaż więc ona tą... Tak tą samą, która przedtem?... A obecnie?...
Czemu sieci zastawia na Freda?...
Den uśmiechnął się...
Och! Wyjaśnienie tej zagadki wydawało mu się postokroć łatwiejsze, niźli walka z duchem.

Tymczasem panna Irma i panna Lola po odejściu detektywa, również szybko opuściły restauracyjną werendę. Niespodziewane spotkanie wywarło snać wrażenie, bo szły obie Alejami Ujazdowskiemi, w milczeniu bez słówka, tylko na ich twarzyczkach zarysowały się nieokreślone uśmiechy.
Lecz miast udać się na Tamkę, gdzie jakoby zamieszkiwały, skręciły nagle w jedną z bocznych, ciemnych ulic.
Tam, rychło z mroku wypłynęła sylwetka, wysokiego mężczyzny. Podszedł do nich i cicho zapytał:
— Dał się nabrać?
— Poszło, jak z płatka! — zachichotała Irma. — Rozpalił się, niczem w ogniu żelazo...
— Nic nie podejrzewał? Żeście gadały tak głośno?
— Nic! Tańczył, niby pies na dwóch łapach... No i robotę zrobiłyśmy fajno... Beczałam nawet ze wzruszenia...
Lola cichym śmiechem przywtórzyła cynicznym słowom przyjaciółki.
— Świetnie! — mruknął mężczyzna. — Wpadł na trop rudowłosej piękności... O... Znajdzie ją napewno... Brawo, panie Den...
— Ale nas tak prędko nie znajdzie!... Do sądnego dnia będzie szukał na Tamce!... — dodała Irma, ujmując pod rękę towarzysza. — No, siadajmy do samochodu... Spacerować po Warszawie niezbyt bezpiecznie... Gdzie wóz?
— Ot stoi... — wskazał na czerniejące w głębi uliczki zarysy samochodu.
Dobrana trójka rychło znikła w głębi prywatnego auta, które jakby tylko oczekując na to, jęło się oddalać w określonym z góry kierunku ku rogatkom stolicy...


Rozdział VII.
W LITYCZACH.

Ostatnie promienie zachodzącego słońca złociły liście zacisznej altanki. Siedziały tam niemal przytulone do siebie pani Kińska i Wanda — nieco opodal ćmił papierosa Fred Podbereski.
— Więc jutro zapewne powróci Den! — odezwała się pierwsza panna Wanda, choć jeszcze nie nadeszła depesza o przyjeździe detektywa.
— Sądzę, dotrzyma słowa! — przytwierdził Podbereski — lecz cóż to pomoże!
— Jakto nie pomoże?
— Pewnie! Den stacza piękne walki z przestępcami i zbrodniarzami, ale jest bezsilny przeciw złośliwemu duchowi...
— A jabym jednak zaryzykowała nowy seans! — przekornie wykrzyknęła panna Wanda, którą opuścił już lęk. — Po raz ostatni spróbować...
W oczach pani Kińskiej zamigotała bojaźń.
— Och, nie! — żachnęła się. — Za żadne skarby w najbliższym czasie nie odwiedzę zamku..
— Zupełnie słusznie! — ostro wyrzekł Fred, — i jeśli będziesz nastawać na podobne szaleństwa, każę zburzyć pałac natychmiast... Dość eksperymentów... i śmierci Mateusza... Pragniesz nowej tragedji? O ile przeklęte domostwo stoi na swem miejscu jeszcze, to tylko dla tego, że dałem słowo Denowi zaczekać aż do jego przyjazdu...
— Może namówię Dena!... — pomyślała Podbereska, powstając z miejsca i bawiąc się machinalnie trzymanym w ręce kwiatem. Poczem głośno wyrzekła, a w głosie jej zadźwięczał zwykły humor. — No, dzieci kochane, siedźcie tutaj, skoro wam dobrze, a ja pospaceruję po polach... Szkoda, że moja wierzchówka pozostała w Podbereżu, z gustem przeharcowałabym ją... Lecz trudno... Czaus mi musi służyć za towarzysza... Chodź, Czaus!... I ty zawarłeś znajomość z duchem, ale sromotnie przed nim zwiałeś...
Duży wilk podniósł się z trawnika, na którym dotychczas w pobliżu altany się wylegiwał i podskoczywszy do swej pani, szczeknął radośnie. Był to ten sam pies, który ongi nocował wraz z Fredem i Mateuszem w djabelskiej komnacie i ze skowytem z tamtąd uciekł.
— No, Czaus, w drogę... Bądź w przyszłości odważniejszy.
Panna Wanda skinęła lekko główką i zerknąwszy porozumiewawczo na brata, opuściła altankę. Za nią pies w wesołych susach — i długo jeszcze było widać tę parę na tle klonowej alei parku, gdy znikała powoli.
W cienistej altance zapanowała pełna naprężenia cisza, jaka zwykle zapada pomiędzy ludźmi, którzy wiele pragnęliby sobie wyznać, lecz nie wiedzą od czego zacząć. Bo panna Wanda nie napróżno rzuciła porozumiewawcze spojrzenie Fredowi — ten ją przedtem prosił o pozostawienie go sam na sam z właścicielką Litycz. Również pani Kińska, czując, że decydująca rozmowa jest nieunikniona, nie zamierzała jej dłużej odkładać...
Fred gryzł wargi, miął w sobie jakieś słowa, wreszcie z determinacją wyrzucił:
— Pani Mary...
— Słucham! — odrzekła, a piękne jej oczy przesłonił cień zadumy.
— Domyśla się pani zapewne, jaką sprawę pragnę poruszyć...
— Nie! — udała nieświadomość.
— Ostatnie wypadki odwlekły wyjaśnienie naszego wzajemnego stosunku... Dziś wyjaśnienie staje się tem bardziej konieczne, że możliwe jest, iż sprzedam Podbereże i inaczej urządzę życie... Pragnąłbym to uczynić w porozumieniu z panią...
— W porozumieniu ze mną?
— Mary, wszak wiesz dobrze, że cię kocham! Czyż nie chcesz zostać moją żoną...
Wymówiwszy te słowa z niekłamaną namiętnością, Fred chciał pochwycić Kińską za rękę i podnieść ją do swych ust. Lecz ta cofnęła dłoń i usunęła się lekko.
— Nie zostanę pańską żoną! — głucho zabrzmiał jej głos.
Choć oddawna była przygotowana na tę scenę, ale jakżeż ciężko jej było wymawiać podobne słowa. Lecz wrzód należało wypalić gorącem żelazem. Zebrawszy całą moc ducha, raz jeszcze powtórzyła:
— Nie będę pańską żoną!
Podbereskiego, jakgdyby ktoś obuchem zdzielił po głowie. Wszystkiego raczej się spodziewał, niżli równie stanowczej rekuzy.
— Czemu? — wyszeptał i czuł, że zasycha mu w gardle, a w ustach ma jakiś gorzki i niemiły smak. — Czemu? Po naszej dotychczasowej zażyłości...
— Tak, zażyłości!... Nic więcej!... Był mi pan jedynie przyjacielem... Wszak dla niego i siostry, panny Wandy, uczyniłam wyjątek... Poza wami nie widuję i nie przyjmuję nikogo...
Istotnie panią Kińską odwiedzali tylko Podberescy a i ta znajomość została zawarta w niezwykłych warunkach. Kiedyś Fred, odbywając przejażdżkę po polach na swym wierzchowcu, ujrzał zdala pędzące, rozszalałe konie. Pędziły na oślep, unosząc za sobą powóz, z którego kozła spadł stangret. Wewnątrz, przerażona kobieta dawała rozpaczliwe znaki rękoma, wzywając o ratunek. Podbereski bez namysłu pospieszył na pomoc i zatrzymał rozhukane cugowce. Tak poznał Kińską i począł u niej bywać — częściowo w charakterze wybawcy.
Więc był dla niej tylko przyjacielem — niczem więcej? Zapewne, bo dalsze słowa, jakie wybiegły z jej ust podkreśliły to najzupełniej wyraźnie.
— Oddał mi pan swego czasu wielką usługę... Może ocalił życie... Dla tego też, choć postanowiłam z różnych względów unikać towarzystwa, chętnie widziałam pana w moim domu... Nie żałuję, bo zarówno jego jak i Wandę lubię szczerze... Lecz nic w mojem zachowaniu nie upoważniało do mniemania, że żywię dlań głębsze uczucie... Chyba, za szczerość, nie zechce pan żywić do mnie żalu, panie Fredzie...
Aczkolwiek pani Mary wciąż powoływała się na szczerość, jakżeż nieszczere akcenty wciąż dźwięczały w jej głosie. I gdyby kto z boku patrzył na tę piękną kobietę, ileż w jej zachowaniu się dojrzałby zmian. To w złotym kasku swych miedzianych włosów, rzucając zimne spojrzenia i zimne frazesy była uosobieniem „wampirzycy”, żywszym namiętnościom niedostępnej — to znów szmaragd jej oczu przesłaniała jakowaś mgła — a wówczas przysięgłbyś, że masz przed sobą nieszczęśliwą i złamaną istotę.
Wszystkie te odcienie uchodziły uwadze Freda, który siedział teraz pochylony, z opuszczoną głową. Lecz nagle, dziwna intuicja, właściwa tylko zakochanym, kazała mu zawołać:
— A jednak po raz pierwszy pani tak ozięble do mnie się odzywa! Po raz pierwszy... Choć nigdy dotychczas mowy pomiędzy nami nie było o miłości, odzywała się pani cieplej i serdeczniej...
— Może właśnie dla tego?
Fred wyprostował się i uderzył w Kińską pełnym rozpaczy wzrokiem.
— Jestem pani wstrętny?
Potrząsnęła głową.
— Kocha pani innego?
— Nie!
— Skoro nie jestem wstrętny i nie kocha pani innego, cóż stoi naszemu związkowi na przeszkodzie!
— Powtarzam! Nie wyjdę zamąż za pana...
Podbereski gwałtownie załamał ręce.
— A jednak tu coś jest — wykrzyknął — coś, czego nie rozumiem... Pani zmieniła się raptownie... Do niedawna przysiągłbym, że moje uczucie odwzajemni uczuciem...
— Wielka zarozumiałość...
— Nie zarozumiałość a pewność! Mary, mów — znów przeszedł na serdeczny ton — co zaszło? Czy cię wiąże jaka tajemnica?
Uśmiechnęła się blado.
— Każda kobieta ma swą tajemnicę... Dla jednej jest nią swoista ondulacja włosów, dla innej zbrodnia w przeszłości...
— Nie żartuj! Na twojej przeszłości nie ciąży żadna zbrodnia, żadna plama... Tyś czysta, jak łza...
Kińska drgnęła mimowolnie, podczas gdy Fred w zapale prawił dalej:
Czystaś, jak łza... Lecz musiała zajść jakaś przeszkoda, i o niej wzdragasz się wyznać...
— Żadna!
— Więc spójrz mi prosto w oczy i powiedz, że mnie nie kochasz... Lecz przódy zastanów się dobrze czy warto dla kaprysu podeptać moją miłość... Bo ja cię uwielbiam... Pył pragnę zmiatać z pod twoich nóg... Oddam życie w ofierze...
Najmocniejsza kobieta jest silna tylko do pewnych granic. Kińska dalej kłamać ani udawać już nie mogła. Odwróciwszy się do Freda, ukryła główkę w olbrzymim bukiecie ciętych bzów, ustawionym w rogu altanki a piersią jej wstrząsnęły łkania.
— Płaczesz... Więc zgadłem...
Przypadł do niej i porwał ją w objęcia. Obsypywał teraz złote włosy, twarz, szyję pocałunkami. Przyciskał ukochaną coraz mocniej, coraz bliżej powtarzając namiętnie:
— Więc moja... Moja...
Obecnie nie broniła się wcale. Przeciwnie. Uniósłszy mokrą od łez twarzyczkę z pośród kwiatów, pierwsza do pocałunku podała swe usta. Lecz później cicho, boleśnie, jęła szeptać:
— Tak, Fredzie... Niestety i ja cię kocham... Mimo wszelkich postanowień nie umiałam grać dalej komedji i udawać obojętną... Lecz czyż ci da szczęście ta miłość... Czemuś mnie zmusił do podobnego wyznania... Wszak nam się połączyć nie wolno...
— Nie wolno! — zawołał, przechodząc od radości do zwątpienia. — Znów strącasz mnie ze szczytów w otchłań...
— Okrutniejsze to dla mnie, niźli dla ciebie — wyrzekła poważnie — bo i ja kocham po raz pierwszy w życiu... Małżeństwo moje było bardzo nieszczęśliwe i nie zaznałam w nim nic, prócz smutku... A tak pragnęłabym odrobiny serca i ciepła...
— Czemuż się wahasz?
Wysunęła się z objęć Freda, a twarz jej przybrała wyraz niemal tragiczny.
— Zgadłeś! — głucho zadźwięczało zdanie. — Wiąże mnie pewna tajemnica...
— Taka straszna?
— Może i straszna! Więcej nie nalegaj, gdyż się nie dowiesz...
— Ależ ja byłbym ci pomocny...
— Niczem nie możesz mi pomóc...
Chwilę zaległa cisza. Wreszcie wybąkał Fred.
— Toć niema takiej sytuacji, z której przy dobrej chęci nie znalazłoby się wyjście... Błagam... Miej do mnie zaufanie...
Zmarszczyła czoło, jakby zastanawiając się głęboko, poczem wymówiła powoli:
— To ty miej do mnie zaufanie, Fredzie!... Nie zapytuj o nic, spokojnie czekaj... A nuż uda mi się wydostać z matni... Słaba to wprawdzie nadzieja, lecz zawsze nadzieja...
— Więc nie wszystko stracone?
— Prowadzę wielką grę, a jak w każdej grze, zwycięstwo zależy od przypadku...
— I ja mam patrzeć obojętnie, gdy ci grozi niebezpieczeństwo?
— Musisz!
Tyle stanowczości zabrzmiało w jej głosie, iż Fred pojął, iż nic więcej nie wskóra. Pokornie wyszeptał:
— Przyjmuję twoje warunki! Lecz czy kiedyż to się wszystko skończy, kiedy odpadną te przeklęte przeszkody?
— Bo ja wiem! Może za tydzień, może jutro a może i nigdy...
— Nigdy?
— Lepiej nie wymawiajmy tego okropnego słowa!... Miej otuchę, to i mnie natchniesz otuchą... No i o jedno cię proszę... Póki sama nie zacznę, nie powracajmy do dzisiejszej rozmowy...
Ciężko westchnął Fred i chciał jeszcze o coś zapytać, gdy rozległy się głośne poszczekiwania psa, a w ślad za nim wesoły wykrzyknik panny Wandy:
— Jeszcze tu jesteście?... Sądziłam, że was już nie zastanę... Z górą godzinę błąkałam się w towarzystwie Czausa po polach... Ale cóż...
Tu urwała, gdyż mało jej się nie wymknął frazes: „ale cóż miny takie powarzone!” Lecz wporę ugryzła się w język. Wykrzyknik wypadłby tem niedelikatniej, iż była uwiadomiona o czem brat zamierzał mówić z panią Kińską.
Mary jednak wyczuła aluzję, a pragnąc ukryć ślady niedawnych łez, jak i zmęczenie szybko skierowała się do wyjścia z altanki.
— Muszę zajrzeć, co się dzieje w domu! — usprawiedliwiła swe nagłe odejście. — A za godzinę czekam z kolacją!
Dopiero pozostawszy sam na sam z bratem, Wanda mogła zaspokoić swą ciekawość.
— Czyż jej odpowiedź wypadła odmownie? — wybiegło niespokojne zapytanie. — A miałam wrażenie, że cię kocha!
— Uspokój się, siostrzyczko! — uśmiechnął się blado Fred. — Nie dała mi odkosza... Lecz dopiero za parę dni zdecyduje się ostatecznie...
— Czemu? — jęła badać, gdyż polubiwszy Kińską pragnęła tego związku. — Kaprysy kobiece? Jeśli chcesz, ja z Mary pogadam...
— Et, lepiej nie! — odparł wymijająco. — Uczyniłabyś jej tylko przykrość... Raczej udawaj, że nie wiesz o niczem...
— Jak chcesz!... — mruknęła nieco urażona. — Zresztą zakochani najlepiej porozumieją się ze sobą...
Fred nie odrzekł na to ani słówka, tylko zapaliwszy papierosa, zamyślony śledził szaro-niebieskie kółka dymu, które w powietrzu rozpływały się powoli.
Tymczasem drzewa i kwiaty poczynał spowijać już mrok...

Pani Kińska powróciwszy do domu bynajmniej nie zajęła się gospodarstwem.
Czas jakiś chodziła po pokojach, wciąż spoglądając na zegarek a widząc, że zbliża się ósma — kolację podawano o dziesiątej — jęła zdradzać wyraźne zdenerwowanie.
— Już pójdę! — szepnęła. — Byle tylko kto mnie nie podejrzał...
Jak cień, korzystając z ciemności wieczoru, wyślizgnęła się z dworku. Poczem bocznemi alejami, zdala omijając altankę, wybiegła z parku, pospiesznie kierując się w stronę lasu, co zważywszy jej usposobienie było nie lada odwagą. Zagłębiła się w gęstwinę i niby zdążając do z góry określonego celu, dopiero przystanęła na polance, koło powalonego burzą drzewa. Była to ta sama polanka, którą przypadkiem odwiedził Den, napotkawszy tam tajemniczego mężczyznę.
Teraz dopiero odetchnęła z ulgą. Jeśli zaś jej ciałem wstrząsnął dreszcz — to bynajmniej nie z obawy, iż wokół niema żywej duszy. Inne troski zaprzątały piękną panią.
— Przyjdzie, nie przyjdzie? — rozważała w duchu. — Czemu miałby nie przyjść?... Ale jaką wieść mi przyniesie...
Wokół panowała martwa cisza. Gdzie nie gdzie tylko spadał martwy liść, lub odzywały się głosy nocnych ptaków.
— Byle prędzej — nadsłuchiwała niecierpliwie — bo jeszcze spostrzegą moją nieobecność...
Jakby w odpowiedzi na tę wewnętrzną prośbę, grobowe milczenie boru przeszył ostry świst, na który ona odpowiedziała cichym okrzykiem:
— Tu jestem...
Jeszcze chwila a z za drzew wysunęła się postać rosłego mężczyzny. O, jakżeż krzyknąłby Den, gdyby w towarzystwie pani Kińskiej go ujrzał. Miedzianobrody myśliwy! Ubrany był nawet w tą samą kurtkę a z ramienia zwisała ta sama flinta. Twarz sępił wyraz ponury, a oczy spozierały wokół podejrzliwie, niespokojnie.
— Czy nikt nas nie podsłucha? — mruknął, wyciągając rękę na powitanie.
— Nie, nikt! — zawołała, ściskając wielką łapę serdecznie. — Nikt! Wymknęłam się z domu tak sprytnie, iż nie domyślą się, gdzie się znajduję... Zresztą, sam wybrałeś miejsce...
— Wybrałem, bo sądzę bezpieczne... Mów, co miałaś powiedzieć...
— To ja właściwie oczekuję na wiadomość...
— O co ci chodzi?
Kińska przywarła prawie do ucha mężczyzny.
— Kiedy zamierzasz to wykonać?
— Dziś! — odparł krótko.
— Dziś, w nocy?
— Tak!
— Ach, oby udało się! Czy mogę ci być w czemkolwiek pomocna?
— Bezpośrednio, nie! Pośrednio zaś zatrzymasz u siebie Podbereskich...
— Łatwe zadanie! Bynajmniej nie zdradzają ochoty do wyjazdu... Szczególniej wieczorem... Masz rację... Najlepiej dziś w mocy... Ich niema... A jutro podobno znów wraca przeklęty Den...
— Parszywy pies! Gotów wszystko wywąchać!
— O ile go nie uprzedzisz..
— Bądź spokojna! Dobrze się postaram...
— A pocóś się wdawał z nim wtedy w rozmowę?
— Wyskoczył za mną i począł gonić... Toć musiałem się jakoś odczepić...
Pani Kińska zastanawiała się chwilę.
— Ach, ten Den, — wyrwał jej się mimowoli gniewny okrzyk. — Gdyby nawet to się udało, gotów potem myszkować i popsuć nam wszystkie szyki...
— Będzie zapóźno...
— Sądzisz?
— Jestem przekonany...
Ostatnie oświadczenie nieco uspokoiło właścicielkę Litycz. Jednak ze smutkiem, wyrzekła:
— Ach, byle skończyć! Pojęcia nie masz, jakam ja nieszczęśliwa... Oświadczył mi się Podbereski...
— Było do przewidzenia! Cożeś mu odpowiedziała?
— Że nie mogę zostać jego żoną...
— Nie nalegał o powody?
— Nie podałam powodów...
Pani Kińska nieco mijała się z prawdą, a przy tych słowach, twarzyczkę jej oblał nagły pąs.
Tajemniczy nieznajomy nie zwrócił dzięki ciemnościom na to uwagi, tylko indagował dalej:
— Przyznaj się szczerze! Zakochałaś się w Podbereskim? Przystojny chłopak...
— Et, próżno o tem gadać! — znów padła nieokreślona odpowiedź.
Ucieszyła jednak widocznie mężczyznę.
— Wiem, żeś rozsądna! — mruknął.
Kińska wiedziała, co chciała wiedzieć a nie leżało w jej zamiarach przedłużać drażliwą rozmowę. Poczęła się żegnać.
— Muszę iść! — oświadczyła. — A nuż w domu poczną mnie szukać...
Idź, lecz przódy...
Pochwycił ją w swe ramiona, przytulił do piersi i ucałował parokrotnie, czemu nie sprzeciwiała się wcale.
— Wiesz, że mi jesteś wszystkiem na świecie! — wymówił tak ciepłym tonem, iż nikt nie przypuściłby, że potrafi nań się zdobyć. — Sądzę, że ci również nie jestem obojętny... Dziś w nocy ważą się nasze losy... Narażam się na poważne niebezpieczeństwo i jeśli zginę...
— Ach, pocóż podobne przypuszczenia — przerwała a głos jej drgnął z lęku. — Przenigdy! Zwyciężysz! Dla mnie... A gdy zdobędziesz, co masz zdobyć, skończą się nasze obawy... Nie zmrużę oka przez całą noc... Będę umierała z niepokoju... Lecz jeśli się uda, zawiadom mnie z samego rana... Możesz nawet sam przyjść... Pocóż nadal się ukrywać?... Upozoruję jakoś twoją obecność... No, uściśnij raz jeszcze...
Ostatnia krótka pieszczota — i zarówno właścicielka Litycz jak i nieznajomy podążyli w swoją stronę.
Może w pół godziny później, pani Kińska blada, lecz uśmiechnięta, a pozornie spokojna, czyniła przy kolacji uprzejmie honory domu. Na jej widok ściskało się tylko boleśnie serce Freda. Rozmowie w altance przepisywał tę bladość.


Rozdział VIII.
KTOŚ ZAKRADA SIĘ DO ZAMKU...

Nie sprawdziły się przewidywania pani Kińskiej i rudobrodego mężczyzny.
Fred po wieczerzy nie pozostał w Lityczach. Zbyt nato był zdenerwowany po rozmowie z ukochaną. Symulując migrenę, pożegnał się wcześniej, lecz miast udać się do swej sypialni, położonej na drugim końcu dworku, skierował się do zabudowań stajennych, gdzie sam osiodłał wierzchowca i wyprowadził go z tamtąd cicho.
Niezadługo znajdował się już śród pól — a sprawił się tak gładko, że wyjazdu nie spostrzegł nikt, nawet piękna Mary.
Może trwogą przejąłby ją ten niespodziewany wyjazd, szczególniej, gdyby wiedziała, że Fred ma zamiar udać się do Podbereża. Wszak zapewniła swego towarzysza, że pozostanie w Lityczach. Niestety, nie wiedziała tego pani Kińska, a gdyby nawet wiedziała nie poradziłaby nic, gdyż uprzedzić tajemniczego nieznajomego nie było sposobu.
W rzeczy nią samej Fred pędził do Podbereża. Nie kierował nim tam jakiś określony cel, chęć wydania zarządzeń, lub załatwienia pilnej sprawy. Nawet nie spieszył na spotkanie detektywa, bo o jutrzejszym przyjeździe Dena nie był poinformowany. Ot, chciał konną przejażdżką uspokoić podniecenie, otrząsnąć się z przykrego wrażenia, skupić nieco myśli i się zastanowić. A że dokądciś udać się musiał, prawie machinalnie jął dążyć w stronę upiornego zamczyska.
Koń, jakby czując, że zdąża do domu parskał zadowolony i galopował raźno, nie zważając na wyboje, ciągnącej się śród lasów nierównej kresowej drogi. Nie zważał również Fred na otoczenie, nawet gdy gałęzie drzew muskały jego policzki, a chwilami bór stawał się tak gęsty, że wierzchowiec zwalniał biegu. Nie napawała go lękiem nawet samotność, w jakiej się znalazł — to dziwne uczucie osamotnienia, którego człowiek doznaje nocą na kresach, gdzie siedziba ludzka leży jedna od drugiej tak daleko, iż gdyby na ciebie napadnięto, nawet wołania o ratunek prócz ptaków i zwierząt, przyczajonych w gąszczach, nikt nie usłyszy i nikt nie pospieszy z pomocą. Nie przejmowało otoczenie dreszczem Freda, przywykł doń od dziecka i czem innem miał obecnie głowę zaprzątniętą, a chłodnawy wiaterek, muskający rozpalone policzki, nie przynosił pożądanego spokoju wzburzonym nerwom.
Mary posiadała swą tajemnicę! Tajemnicę tak groźną, iż nawet jemu wzbraniała się ją wyznać! Niezwalczona przeszkoda stanęła na drodze do ich szczęścia, czy uda się tę przeszkodę usunąć? Za parę dni, a może i nigdy... Wszak oświadczyła tak sama... Jakaż to przeszkoda i czemu Mary nie chce być szczera... Toć niema zapór niezwalczonych, niema położenia, z którego nie znalazłoby się wyjście! Jest związana z kim innym, innemu dała swe słowo, nie wie obecnie, jak się wycofać?... Niemożebne... Przecież go kocha, tak, napewno kocha... Ona taka prawa, szlachetna, nie potrafiłaby kłamać uczucia... Musi mieć do niej bezgraniczne zaufanie... i czekać... Och, jakże jest ciężko czekać, nie wiedząc właściwie na co się oczekuje ani też z której strony grozi niebezpieczeństwo... Doprawdy zły los sprzysiągł się nań od pewnego czasu.... Najprzód te historje w djabelskiem domostwie, teraz niezrozumiałe postępowanie Mary...
Gdy Fred dotarł do Podbereża było już blisko północy...
Zdala zarysowywały się, niby niesamowite zjawisko, czarne kontury pałacu. Spojrzał na nie niemal ze wściekłością Fred i pojechał dalej. Śród zabudowań gospodarskich panowała ciemność i cisza a tylko głośne ujadanie psów, powitało Freda. Rozpoznały jednak rychło swego właściciela i poczęły się łasić. Rozejrzał się dokoła. W oknie jednego z domków migotało jeszcze światełko — domek ten zajmował rządca, a po tragicznych wypadkach przeniósł się tam stryj Karol, nie chcąc zamieszkiwać w pałacu. Widocznie stryj, lubiący długo czytać w nocy, nie spał jeszcze i w tę stronę Fred skierował wierzchowca, poczem zeskoczywszy z konia, lekko zastukał.
Po chwili rozwarło się okno i ukazał się w nim pan Karol. Był ubrany i widocznie zdziwiony.
— Ty? — zapytał, ujrzawszy bratanka.
— Przyjechałem niespodzianie! — odparł, uśmiechając się lekko na widok z jak zdumioną miną spogląda nań Podbereski. — Możecie odejść, Macieju! — dodał, ujrzawszy nocnego dozorcę, który przybiegł, zwabiony szczekaniem psów. Damy sobie sami radę ze starszym panem... Chyba zechcesz mnie wpuścić, stryju?...
Pan Karol wyszedł do sionki, zgrzytnęły rygle i Fred znalazł się w niewielkiej izdebce, oświetlonej mdłym płomieniem naftowej lampki. Stryj snać nie zbierał się do spoczynku, bo łóżko było nietknięte, a na stole leżały porozrzucane notatki.
— Wciąż piszesz? — zapytał, wskazując na zapełnione rysunkami i drobnem pismem arkusze. — Okultystyczne dzieło?
— Coś w tem rodzaju! — mruknął pan Karol niechętnie, poczem zebrał papiery i wrzucił je do szuflady. — Opisuję przygody, jakieśmy przeżyli i staram się znaleźć naukowe wytłomaczenie tych zjawisk. Porobiłem nawet plany pałacu, z szczegółowem uwzględnieniem opisu t. zw. djabelskiej komnaty... Może się to przyda sferom metapsychików...
— Tak, metapsychików!... — powtórzył z rozdrażnieniem Fred. — Bo mnie nie na wiele się to przyda! Czas jakiś jeszcze czekam, a później sprzedam przeklęte domostwo... Tak obiecałem Denowi... A Den prędko wróci...
— Wróci?
— Może już jutro...
— Hm... — chrząknął starszy pan. — Cóż Den? Należałoby sprowadzić odpowiednią komisję, złożoną ze specjalistów...
— A sprowadzajcie sobie, ile chcecie! Byle bez mojego udziału... Ja, osobiście mam dość tych czartowskich eksperymentów... Ale — zmienił nagle temat — powiedz, stryju, co tu słychać? Toć od kilku dni nie byłem w Podbereżu...
— Nic, spokój...
— Nie straszy?
— Zamku nie odwiedzam, więc nie umiem ci powiedzieć, czy straszy. Również nikt ze służby tam nie zagląda... Ale czasami wychodzę wieczorem i obserwuję domostwo... Ani światła w oknach się nie pokazują ani też nie słychać podejrzanych szmerów.
— Tak... tak... — syknął przez zęby Fred — wszystko w porządku.
Chwilę w izdebce zaległa cisza. Starszy pan jakby zamyślił się nad czemś lub też chciał coś powiedzieć, a nie wiedział czy właściwie uczyni, jeśli swą myśl wypowie. Fred machinalnie bawił się trzymaną w ręku spicrutą, uderzając nią lekko o blat stołu, przed którym siedział. Wreszcie powstał z miejsca.
— Czas na spoczynek! — rzekł. — Pewnieś znużony, stryju...
— Nie,.. nie, — zaprotestował pan Karol. — Przywykłem siedzieć po nocy... A ty powracasz do Litycz?
— Wcale nie mam zamiaru...
— Tu przenocujesz...
Oczywiście...
Pan Karol zrobił zafrasowaną minę.
— Hm... hm, — zamruczał. — Jak to zrobić? Właściwie jedno tylko łóżko... Śpij na nim. Ja spędzę noc w fotelu...
— Ani mi się śni, Stryju, pozbawiać cię posłania!
— Więc cóż zrobisz?...
— Pójdę do zamku!
Stryj szeroko rozwarł ze zdumienia oczy.
— Ty, do zamku?
Fred roześmiał się głośno.
— Czemuś się tak przeraził?
— Chyba żartujesz! Powtarzam, nikogo ze służby tam niema... Klucze znajdują się u mnie...
— Obawiasz się, że czart mi kark ukręci?... Moja sypialnia leży na parterze i dotychczas w niej nie straszyło... Zresztą nawet gdyby djabeł się ze mną załatwił, nie wielka będzie szkoda, bo na życiu tak dalece mi nie zależy! — skrzywił się ironicznie, wspominawszy przykrą rozmowę z Kińską. — Wolę niebezpieczeństwo, niżli niewygodny nocleg! Dawaj klucze, stryju i módl się, abyś mnie jutro ujrzał w dobrem zdrowiu...
Pan Karol gładził z przejęciem brodę.
— Stanowczo wybierasz się do zamku?
— Stanowczo!
— Idę z tobą!
Decyzja ta padła tak niespodziewanie, że teraz Fred zdziwił się z kolei.
— Poco? Chcesz mnie bronić? Zapewniam, sam dam sobie radę! A tu masz wygodne posłanie...
— Tak... ale... — pan Karol dobierał słów. — Widzisz... Zostawiłem tam książki... Chciałbym w jednej z nich poszperać... Już w dzień zamierzałem... Z tobą zawsze raźniej... Pozatem, może jakie hałasy usłyszę... Zdobędę nowe cenne dane... Toć o wypadkach w Podbereżu przygotowuję szczegółowy referat...
Fred zagryzł wargi, aby stłumić śmiech. Pojął. W starszym panu walczyła ciekawość dowiedzenia się, co się wewnątrz zamku dzieje, z obawą udania się tam samemu. Nie śmiał zapewne zaproponować podobnej wycieczki nikomu ze służby, lecz słysząc, że Fred udaje się do upiornego domostwa, zapragnął mu towarzyszyć. Ryzyko niewielkie — bo na dole pałacu, gdzie mieli spędzić noc, jak wiadomo żadne zjawiska się nie działy, a stryj Karol od czasu niesamowitych wypadków zamieszkał w jednym z parterowych pokojów i do niego przeniósł swe książki.
— Skoro tak koniecznie chcesz, — oświadczył Fred, — to zabronić ci nie mogę... Chodźmy.
Stryj widocznie w samej rzeczy pragnął jeszcze uzupełnić swój referat, bo wyciągnął notatki z szuflady, które przeglądał przed przybyciem bratanka i schował je do kieszeni. Później odszukał klucze.
— Jużem gotów...
Zgasiwszy światło, opuścili domek, zajmowany przez rządcę i niezauważeni przez nikogo, rychło się znaleźli w zamczysku.
Blask zapalonych świec rozjaśnił mroki komnat. Wszystko tam wyglądało tak, jak w momencie gdy właściciele odjechali z upiornego domostwa. Łóżko Freda zaściełała nawet świeża pościel, położona jeszcze ręką Mateusza. Tu i owdzie porozsuwane krzesła i porozrzucane przedmioty świadczyły o pośpiechu ucieczki do Litycz, po tragicznym seansie. Również w pokoju stryja Karola, oddzielonym li tylko niewielkim gabinecikiem od sypialni Freda, leżały rozwarte na stole książki, które studjował przed udaniem się do djabelskiej komnaty.
— Jak chcesz, stryju? — zapytał, ziewając Fred.Śpimy razem, czy też każdy u siebie oddzielnie?...
Pan Karol był tego wieczora stanowczo owiany bohaterskim duchem.
— Sądzę, — odrzekł buńczucznie, — iż najlepiej zrobimy, zajmując poprzednie pokoje... Myślisz, że się boję... Nie takie strachy już widziałem w mojem życiu... Zresztą sprawdziłem... Drzwi prowadzące na górę są zamknięte a tu nic nam nie grozi... Położysz się spać, a ja jeszcze popracuję...
To oświadczywszy, oddalił się do swej komnaty i zapaliwszy lampę, poważnie usiadł przy biurku. Fred tylko wzruszył ramionami, zbyt jednak był zmęczony, aby dłużej przekomarzać się ze stryjem. Tak, jak stał, w ubraniu, rzucił się na łóżko i rychło zasnął twardym, zdrowym snem, pozostawiając zapaloną świecę.
Pan Karol zaś nie odgrażał się próżno... Najprzód wyjął przyniesione notatki z kieszeni, rozprostował je starannie, a potem położywszy je na stole, począł ołówkiem coś w nich zakreślać i rysować. Wydawało się, że szkicuje jakiś plan i że plan ten bada skrupulatnie.
— Raz jeszcze sprawdzę! — mruknął.
Sięgnął po jeden z grubych tomów, leżących na biurku. Były to dzieła magiczne słynnego okultysty XVII w. Corneliusa Agrippy, zatytułowane „Philosophia oculta”. Wertował przez chwilę w tym foljale, aż wreszcie zatrzymał się na IV księdze — „O wywoływaniu duchów i obronie przed złośliwemi zjawiskami”.

Jął czytać:

„Jeśli chcesz ducha ujrzeć a nie doznać krzywdy od niego — natura duchów bowiem różna bywa, a poniektóre z piekieł przychodzą — postępuj, jako nakazuje nauka magów, dana od Twórcy królowi żydowskiemu Salomonowi, a przez tego wielkiego króla przekazana synowi Roboamowi, a przez Roboama całym pokoleniom mędrców. Li tylko wybrani godni tej nauki się stają — lecz jeśli do ich liczby należysz, postępuj, jak ci wskażę. Wyzbądź się wszelkiej bojaźni i z całego serca chciej ducha ujrzeć. A potem idź do komnaty czy miejsca, w którym on zazwyczaj się ukazuje i czyń tak:
Nakreśl święconą kredą koło i stań pośrodku. Koło ma mieć średnicy pięć stóp a ty twarzą będziesz skierowany do Wschodu. Postaw za sobą dwie świece w wysokich lichtarzach, a tam gdzie padnie ich cień, tam on się ukaże. Odmawiaj powoli zaklęcia, wymienione w tej księdze i uważaj. Powtarzam ci uważaj. Łatwiej jest zdobyć tajemnicę, niżli sądzisz a cień świec ułatwi zadanie. A gdybyś jeszcze nie ujrzał zjawiska, uderzaj laską magiczną w ścianę i głośno wymów: „Imieniem Adonai, duchu oporny, stawisz się na moje wezwanie!” Kiedy przybędzie — rozkazuj mu, dawaj polecenia, ale się nie lękaj... Zaklęcia, o których wspominam, dają moc panowania nad najzłośliwszym demonom. Są one...
Dalej szły w Agrippie długie formuły zaklęć.
Pan Karol potarł parokrotnie czoło. Później powiódł palcem po narysowanym w notatkach planie. — Musiał on być sporządzony według wskazówek Corneliusa Agrippy, bo widniało tam koło, punkciki oznaczały miejsce świec a obok znajdował się rząd cyfr — jakichś kabalistycznych obliczeń.
— Czyżbym się bał? — szepnął. — Wstyd... Natychmiast spróbuję... A działać muszę tak, aby nikt nie spostrzegł...
Powstał z miejsca, zbliżył się do otwartych drzwi, zkąd widać było sypialnię Freda, wszedł tam i zgasił świecę.
Później powrócił do swego pokoju, otworzył jakieś schowanko, zapewnie przeznaczone na przyrządy magiczne, gdyż wyjął zeń spory kawałek kredy i dość długi kijek t. zw. laskę magiczną.
Wszystko to włożył do niewielkiej walizki, w której znajdowały się już srebrne lichtarze i świece wraz z tomem Corneliusa Agrippy, zawierającym zaklęcia. Zamknął walizkę i uzbroiwszy się w elektryczną latarkę — prezent Dena przed tragicznym seansem — skierował się w stronę djabelskiej komnaty.
Wielkie musiało być zamiłowanie pana Karola do okultyzmu, skoro zdobył się na krok podobny, nie zważając na grożące niebezpieczeństwo. Toć poza nim i Fredem nikt nie znajdował się w domu — a Fred zasnął tak twardo, iż niewiadomo czy nawet głośny krzyk zbudziłby go. A pan Karol zamierzał udać się sam na górę, bez niczyjej pomocy, zapomniawszy nawet o tem, że zanim w kole magicznem się znajdzie i w ten sposób od napaści demona się zabezpieczy, złośliwy duch może rzucić się po drodze, okaleczyć lub udusić — bo jak wiadomo, duch żartować nie lubił, a sama myśl o zetknięciu się z nim napełniała grozą.
To też stanąwszy przed zamkniętemi drzwiami, które wiodły do dużego hall’u a z tamtąd na schody, prowadzące na górne piętro, zawahał się jakby pan Karol i wzdrygnął.
Cofać się jednak było zbyt późno... Zazgrzytał klucz... Latarka elektryczna oświetliła ciemności i rzekłbyś pchnięty siłą wyższą, przebył hall i znalazł się na schodach.
Cicho zaskrzypiały one pod jego stopą — lecz pozatem z nikąd nie dolatywał najmniejszy szmer, lub złowieszczy hałas.
Tak dotarł szczęśliwie pan Karol do końca schodków i zatrzymał na platformie, otoczonej galeryjką. Dalej ciągnął się długi korytarz, pełny wnęk i zakamarków, a w samej jego głębi djabelska komnata. Przebyć należało tę dość długą drogę, aby w niej się znaleźć — a każdego, nawet nieuprzedzonego o „strachach” człowieka mogła ta wędrówka przejąć lękiem, na tyle niesamowicie wyglądał czarny korytarz, w którego zakrętach, rzekłbyś, czaiło się niebezpieczeństwo. Jeśli do tego dodać, że tam zwykle „duch” rozpoczynał swe popisy i z tamtąd dochodziły jęki oraz brzęk łańcuchów — nie należy się dziwić, że pan Karol, choć uzbrojony w elektryczną latarkę, namyślał się długą chwilę, zanim ruszył naprzód.
Lecz, zawziął się snąć teraz i za wszelką cenę postanowił zamierzone doświadczenie wykonać, bo zanurzył się w ponury korytarz i posuwał się powoli, przezornie rozglądając się na wszystkie strony.
Lecz czy „demon” obecnie nie zamierzał się jeszcze ukazać, czy też umyślnie wciągał on śmiałka, aby później tem dotkliwiej dać się mu we znaki — w korytarzu panowała martwa cisza i pan Karol, bez przeszkód, dobrnął przed drzwi, wiodące do upiornego pokoju.
Nacisnął klamkę — były otwarte.
Ciężko westchnął i wciąż świecąc latarką wślizgnął się do wewnątrz.
I tu pozorny spokój.
Powiódł wzrokiem dokoła i uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, postanowił skorzystać z tych sprzyjających warunków. Rozwarłszy torebkę, wcisnął prędko świece w srebrne lichtarze i zapalił je. Ich blask wraz z elektryczną latarką rozwidnił mroki, ale pan Karol nie wdawał się w szczegółowe oględziny niesamowitej komnaty, wygląd jej zbyt dobrze mu był znany.
Inne zaprzątały go troski — należało szybko działać i zabezpieczyć się.
To też jął postępować w myśl z góry ułożonego planu, a właściwie według wskazówek, zawartych w księdze Corneliusza Agrippy.
Wciąż trzymając latarkę elektryczną w dłoni, nakreślił koło magiczne tak, obliczywszy, aby miało ono pięć stóp średnicy. Później narysował punkt, pośrodku tego koła, jaki sam miał zająć, a strzałką oznaczył kierunek wschodu. Dalej w myśl przepisów stanęły świeczniki — a dopiero, gdy te przygotowania zostały ukończone, odetchnął pan Karol i otarł pot, gęstemi kroplami spływający z czoła.
Nareszcie...
Wszystko udało się pomyślnie... Krąg jest, są i świece... Teraz wejdzie do środka i zgasi elektryczną latarkę — a co dalej nastąpi, zobaczymy...
Istotnie, niczem mag średniowiecza, stanął dumnie w kręgu i już pochwyciwszy grubą księgę, chciał z niej coś czytać, by wywołać widocznie niesfornego ducha, uczynić go sobie posłusznym i zmusić do wyznania tajemnicy, gdy wtem nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda.
Dobiegł go jakiś hałas.
Pan Karol drgnął a na twarzy odbił się widoczny niepokój.
Nadsłuchiwał, zapominawszy nawet rozpocząć zaklęcia.
Czyżby nie wierzył w ich skuteczność, lub szmer ten całkowicie wyprowadził go z równowagi?
Nie, inny był powód, który o podobne osłupienie przyprawił pana Karola.
Hałas dobiegał nie z wewnątrz pokoju, jakby należało się tego spodziewać, oznajmiając zbliżanie się ducha, lecz od zewnątrz. W komnacie panowała zupełna cisza, gdy tam za ścianą pałacu słychać było chrobotanie i musiało się dziać coś niezwykłego.
— Aj, do licha! — zaklął i zamarł w oczekiwaniu.
Szmer stawał się coraz wyraźniejszy, a pan Karol wyprężony niczem struna, starał się domyśleć przyczyny, jaka go wywołała.
— Cóż to?
Jeśli w pierwszej chwili sądził, że Fred obudziwszy się niespodziewanie wyszedł przed dom lub też który z dozorców nocnych krąży dokoła pałacu — rychło pojął, że dziwne dźwięki nie z tego pochodzą źródła.
Więc?...
Cichutko, na palcach, zbliżył się do okna — a wtedy wszystko stało mu się jasne.
Ktoś najwyraźniej wspinał się po rynnie, biegnącej tuż koło okna upiornej komnaty...
Duch? Nie! Duch dotychczas nigdy nie objawiał się na zewnątrz!
Tedy człowiek! Lecz jakiż cel miał ten człowiek, aby w podobny sposób się zakradać?
Włamywacz? Złodziej?
Tylko przestępca, bo przecież nikt inny nie wybrałby drogi tej, chcąc się dostać do środka pałacu.
Tak przestępca i to przestępca dobrze powiadomiony o miejscowych warunkach. Sądząc, że nikogo niema w domu, Fred nocuje w Lityczach, a pan Karol u rządcy, wspina się teraz po rynnie, aby się dostać do wewnątrz, bo nie zauważył dzięki zamkniętym okiennicom światła na parterze ani też blasku świec w djabelskiej komnacie, bo świece są ustawione na podłodze w lichtarzach bardzo nisko.
Lecz jakiż cel go sprowadza? To zagadnienie zdziwiło pana Karola najwięcej. W pałacu znajdują się wprawdzie cenne meble i obrazy, ale tych nie zabierze. Sądzi, że Podberescy pozostawili pieniądze lub kosztowności? O, pomylił się bardzo...
Zresztą, dziwny istotnie włamywacz... Miast wybić szybę na dole i w tamtych pokojach rozpocząć poszukiwania — drapie się tu na górę, wybrawszy daleko cięższą drogę. Lecz nie! Nie jest on tak naiwny, jakby się wydawało — a tylko znakomicie poinformowany. Okna na parterze są zabezpieczone w mocne okiennice, przytrzymywane potężnemu żelaznemi sztabami, które niedawno pozakładał Podbereski, pragnąc się właśnie uchronić od „nieproszonych” wizyt. O ile więc tam włamywacz miałby sporo roboty, zanim usunąłby przeszkody — tu na górze wystarczy pchnąć szybę — i znajdzie się w środku pałacu.
O, sprytny to jegomość, lecz z jednem się przerachował — że dom jest pusty i nie bawi w nim nikt, nawet służba...
Lecz co robić?
Budzić Freda? Popędzić do niego po pomoc? Zanim obudzi, włamywacz spostrzeże światło i ucieknie a pan Karol chętnie pragnąłby stwierdzić kim jest ten ptaszek, który o drugiej w nocy przybywa w odwiedziny.
Nie mając wyboru, starszy pan zdobył się na czyn rozpaczliwy, a raczej w sytuacji, w jakiej się znalazł, bohaterski. Zapominawszy o niebezpieczeństwie, grożącem z innej strony — mianowicie o mogącej w ciemnościach nastąpić napaści ducha — jednym susem, niczem kot, podskoczył do świec i świece zdmuchnął.
Poczem powrócił do okna, a trzymając w dłoni, niby potężną broń, zagaszoną elektryczną latarkę, oczekiwał, co dalej nastąpi.
Tędy biegła rynna i tylko przez djabelską komnatę intruz mógł się dostać do środka. Jeśli tu pan Karol zaczajony pozostanie, rychło w szybie twarz włamywacza ujrzy, a wtedy...
Coraz bliższy stawał się szelest — szmer rąk przesuwanych po żelazie — a silnym i zręcznym musiał być człowiek, ważący się na podobną wędrówkę...
Jeszcze sekunda...
Rozległo się chrobotanie przy ramie okiennej, delikatny nacisk palcami na szybę...
A później na tle księżycowej nocy zamajaczyła czarna plama, niewyraźne kontury głowy...
Pan Karol nie czekał dłużej...
Błyskawicznie otworzył okno, pocisnąwszy jednocześnie guzik latarki.
Rozróżnił teraz doskonale twarz mężczyzny, oblaną smugą elektrycznego światła — lecz widok ten wydał mu się na tyle groźny i niesamowity, że aż o krok się cofnął.
— Rudy... Rudy djabeł! — wybełkotał.
Rudobrody mężczyzna, przyklejony do rynny, również z nienawiścią spoglądał na niego. Lecz niedługo trwał ten niemy pojedynek, to wzajemne pożeranie się wzrokiem.
Bo raptem, pan Karol, zebrawszy na odwagę rzucił się naprzód, z podniesioną pięścią, aby intruzowi zadać cios. Ale włamywacz, obecnie nie mogąc się bronić, nie oczekiwał na uderzenie. Snać pojąwszy, że spełzła na niczem zamierzona wyprawa i że walka nie doprowadziłaby do celu, błyskawicznie zsunął się na dół.
— Fred! Na pomoc!... Złodzieje... — krzyknął starszy pan i pędem wypadł z djabelskiej komnaty.
Z chyżością, jakiej nikt nie mógł się po nim spodziewać, przebiegł korytarz, schody i znalazł się na parterze. Przypadł do drzwi frontowych pałacu, wciąż głośno wołając:
— Fred... Obudź się... Ktoś usiłował się zakraść do domu!
— Co? Co się stało? — rozległ się w odpowiedzi zaspany głos Podbereskiego.
— Złodzieje! Złodzieje!
— Już spieszę, stryju...
Lecz starszy pan nie oczekiwał, zanim bratanek przybędzie. Prędko otworzył drzwi i znalazł się na dziedzińcu.
Po bokach pałacu znajdowały się oficyny, nieco dalej zabudowania gospodarskie i domek, zajmowany przez rządcę. Naprzeciw, za dużym klombem i sztachetami, oddzielającemi dwór od pól, ciągnęła się szosa, a dalej o kilkadziesiąt kroków rozpoczynał się las.
Gdy pan Karol wypadł przed pałac, zdążył zauważyć, że nieznajomy znacznie go wyprzedził w swej ucieczce. Przesadzał właśnie niskie sztachety, aby przebywszy ogólną drogę, skryć się w lesie.
Starszy Podbereski z rozwianą brodą i zwichrzonemi od wiatru włosami, puścił się w pogoń, lecz wiek czy też przypadek sprawiły, iż nie stała się ona zbytnio skuteczna.
Bo podczas gdy rudobrody mężczyzna, zwinnie niczem chart, przeskoczył przez sztachety, pant Karol chcąc uczynić to samo, z rozpędu zawadził o nie połami surduta i rozciągnął się na ziemi, jak długi.
Szybko wprawdzie powstał, lecz napastnik znajdował się już daleko i niewielka od lasu dzieliła go już przestrzeń. Pan Karol jednak nie zaniechał pościgu a bardziej jeszcze zirytowany niedawnym upadkiem, biegł w ślad za nim, klnąc brzydko.
Zapewne dotarłby w ten sposób do skraju lasu, w którym włamywacz dawno zniknął i tam się zatrzymał, gdyby nie nowy niespodziewany wypadek.
Bo oto z boku rozległ się cichy świst. Cichy, ale donośny, a na ten odgłos pan Karol przystanął zdumiony.
Świst powtórzył się — a wówczas mógł rozróżnić, skąd on dobiega.
To, co ujrzał, przechodziło wszelkie oczekiwania — i naprawdę dzisiejszą noc, wolno było nazwać nocą niezwykłych wydarzeń.
Na początku bocznej drogi, wiodącej przez las spostrzegł samochód z pogaszonemi światłami, prawie niewidoczny śród kępy drzew. Samochód tak dobrze ukryty, iż rudobrody mężczyzna nie mógł go zauważyć w swej ucieczce. Obok samochodu stał mężczyzna, od dłuższego czasu obserwując całą scenę i pogoń pana Karola — a teraz, widząc, że nie odniosła ona zamierzonego skutku, cichym świstem i ruchami ręki, dawał znaki, aby ten się doń zbliżył.
Gdyby Podbereski, czyniąc niedawno magiczne eksperymenty w djabelskiej komnacie, ujrzał ducha nawet w najstraszliwszej postaci, zapewne nie zdumiałby się i nie przeraził więcej. Skąd znalazło się tu nieoczekiwanie auto i czemuż nieznajomy, miast pospieszyć z pomocą, spokojnie przyglądał się tylko, gdy pędził za intruzem, a teraz w tak dziwny sposób oznajmiał o swej obecności?
Każdy inny zawahałby się i nie podszedł do auta, tem bardziej, że nieudane włamanie nakazywało mieć się na baczności. Każdy inny zaczekałby na odsiecz z pałacu, bo zdala rozlegały się gwizdki dozorców, donośny głos Freda i ujadanie psów.
Ale pan Karol tak był oszołomiony wypadkami, tak działał pod wpływem pierwszego impulsu a ruchy nieznajomego, zawierały taki jakiś dziwnie mocny nakaz, że bez namysłu pospieszył w tę stronę i dopiero o krok od tajemniczego automobilisty przystanął.
— Właściwie... — zaczął, starając się rozpoznać twarz przybysza w mroku.
Ten nie odrzekł ani słówka, tylko przysunąwszy się blisko, skrzywił ironicznie.
— Co? Skąd? — wybełkotał przestraszony pan Karol. — Czego pan sobie życzy?
— Ach, ty stary psie! — warknął nagle nieznajomy. — Zaraz się dowiesz, czego sobie życzę...
I zanim Podbereski zdążył się cofnąć błyskawiczny cios pięści spadł na jego głowę. Cios nieoczekiwany i do tego stopnia silny, że nie wydawszy nawet jęku, zwalił się, niczem kłoda na ziemię.
W tejże chwili rozwarły się drzwiczki auta, a z nich wychyliły się dwie główki kobiece.
— Skończyłeś z nim?
— Jeszcze nie... Przódy go obszukam...
— Spiesz się... Z pałacu biegną ludzie...
— Puść motor, Lola... I tak nas zauważą. A ja przez ten czas z draniem się załatwię... Najprzód kieszenie...
Wysoki, wygolony mężczyzna pochylił się nad zemdlonym panem Karolem. Długie jego kościste palce z niezwykłą wprawą przetrząsały kieszenie. Wreszcie wyciągnął głęboko ukryty w kamizelce portfel i nie zaglądając do wewnątrz, podał go drugiej, siedzącej w aucie młodej kobiecie, podczas gdy pierwsza, sprawnie i nie zdradzając najlżejszego zdenerwowania, choć gwar głosów stawał się coraz bliższy i widać nawet było biegnące postacie, zajęła miejsce przy kierownicy i nacisnąwszy odpowiedni guzik, puściła w ruch motor.
Teraz warkot samochodu tłumił słowa, lecz śród nich rozróżnić można było wyraźnie:
— Czegóż jeszcze szukasz?
— Portfel mamy... Przetrząsnąłem kieszenie... Więcej nic nie znajdę...
— Zostawisz go tak?
— Ja miałbym zostawić? Widziałaś, jak tamtego gonił... Pieski syn...
— Pluń ma niego!... Zrobiliśmy swoje... A tu ludzie lecą... Zechcesz starego łajdaka dobić, wywiąże się walka.
— Nie boję się walki...
Mimo jednak tej przechwałki mężczyzna obejrzał się poza siebie. Nie było czasu do stracenia. Kilkadziesiąt tylko kroków dzieliło samochód od grupki biegnących ludzi — stróży nocnych, rozbudzonych fornali, z Fredem na czele. O ile przedtem nie byli pewni dokąd się skierować, straciwszy pana Karola z oczu, obecnie spieszyli prosto w kierunku auta, zwabieni warkotem motoru.
— Tam... tam... — rozbrzmiewały okrzyki.
Mężczyzna z całej siły raz jeszcze zdzielił po głowie leżącego, poczem błyskawicznie wskoczył do auta, obok siedzącej przy kierownicy kobiety.
— Albom mu dogodził, albo się wyliże! — mruknął cynicznie. — W każdym, razie czart i tak kiedyś złapie jego duszę! A teraz jedź, bo za chwilę może być gorąco, choć wiem, co zrobić, żeby ich trochę zatrzymać... A ty, dawaj gazu... Wyciągnąwszy nagłym ruchem browning, palnął w kierunku pogoni parę wystrzałów. A gdy nadbiegający, nieprzygotowani na podobne przyjęcie, zatrzymali się w niepewności — auto raptem zapaliło reflektory i nie zważając na wyboje jęło, pchane potężnym motorem, sunąć od lasu przez pole do szosy.
Rychło bez przeszkód znalazło się na szosie a tam rozwinąwszy wielką szybkość, pomknęło niczem strzała, niknąć powoli w szarym świcie poranka, aż wreszcie zdala na horyzoncie, zaczernił się tylko mały punkcik.
Pościg był bezcelowy.
— Psia krew! — zawołał głośno Fred, ochłonąwszy nieco ze zdumienia. — Napad w nocy... Bandyci w aucie... Psia krew, jaka szkoda, że nie mam samochodu... Zobaczylibyśmy wtedy czy te sprawki uszłyby na sucho... Ale, gdzie stryj?
Pana Karola nie należało długo szukać. Zdala widniała nieruchomo na ziemi wyciągnięta postać, nie dająca znaku życia.
Fred szybko podbiegł ku niemu. Stryj miał oczy zamknięte, a z otwartych ust sączył się cienki strumyk krwi.
— Urządziły go łotry! — krzyknął z pasją. — Wody, prędzej wody... I zrobić nosze... Przeniesiemy starszego pana do pałacu...


Rozdział IX.
DEN POCZYNA DZIAŁAĆ.

Nie sprawdziły się przewidywania złośliwego a groźnego napastnika, który równie bezwzględnie obszedł się z panem Karolem i życzył mu śmierci. Starszy Podbereski, choć mocno potłuczony rychło odzyskał przytomność a rany okazały się tylko powierzchowne.
Leżał teraz w swoim pokoju, obandażowany i spuchnięty a koło jego łóżka siedzieli Fred i Den. Detektyw przybył, zgodnie z zapowiedzią, rano z Warszawy i odrazu znalazł się w swoim żywiole. Usiłowanie włamania do zamku, nocny napad, bandyci samochodowi — to rozumiał, to był jego fach, jego specjalność — nie zaś fantastyczne a szarpiące nerwy zmagania się z duchem.
To też ledwie przyjechał i spożył jaki taki posiłek natychmiast zabrał się do roboty. Utrudnione miał jednak zadanie, bo wszyscy uczestnicy wczorajszej przygody, nie wyłączając Freda opowiadali dość chaotycznie i sami dobrze nie wiedzieli, co właściwie się stało. Nagły krzyk pana Karola, że ktoś zakradł się do zamku, jego pościg i zdala w lesie ginąca sylwetka, a później ta przygoda z autem... Nie wiązało się to w jedną całość i nikt nie umiał określić rysopisu napastników — pan Karol zaś, który jedynie mógł to uczynić spał osłabiony wczorajszemi przejściami i zbudził się dopiero koło południa.
Na chwilę tę oczekiwał Den z naprężeniem, wpijając się w twarz starszego pana, niczem sęp w zdobycz i odetchnął z ulgą, gdy ujrzał, że ten otworzył oczy.
— Jak się pan czuje? — zapytał, pochylając się nad nim.
Stryj Karol powiódł dokoła błędnym nieco wzrokiem.
— Boli mnie... bardzo boli głowa... — dotknął ręką opasek... — Cóż to, obandażowany jestem?
— Lekkie zadrapania, stryju... — pospieszył uspokoić go Fred. — Rychło minie... Czy nic sobie nie przypominasz?
Podbereski powoli zbierał myśli.
— Jakto nie przypominam? — mruknął. — Urządził mnie ten bandyta paskudnie... Na szczęście, zdążyliście na czas, aby mnie ocalić... Cóż dalej się stało?
— Uciekli psubraty, stryju... Uciekli autem pierwszorzędnej marki, a my ma piechotę nie mogliśmy oczywiście ani ich zatrzymać ani gonić... Ale przybył znów do nas pan Den, siedzi obok ciebie, poznajesz go, stryju...
— Pan Den? Tak... — uśmiechnął się blado pan Karol i lekko kiwnął głową.
— I strasznie jest ciekaw poznać szczegóły, bo tylko ty stryju wiesz naprawdę, co się stało...
— Gdyby szanowny pan zechciał — podchwycił detektyw skwapliwie — byłbym nieskończenie wdzięczny za obszerną opowieść... Mógłbym, na zasadzie uzyskanych informacji natychmiast zacząć działać i pochwyciłbym może prędko, złoczyńców, jacy w tak niegodny sposób z panem się obeszli...
— O, łajdaki! — jęknął stryj. — Łajdaki... Chętnie wszystko powtórzę... Tylko...
— A czy nie znuży cię ta opowieść? — troskliwie zapytał Fred. — Jesteś jeszcze bardzo słaby... Odłożymy ją na później... Odpocznij parę godzin.
— Nie! — zaprzeczył pan Karol. — Należy panu Denowi jaknajprędzej dostarczyć danych... Och, żeby ich pochwycił... Sam pomógłbym drzeć z nich pasy... Tylko proszę zadawać pytania... Prędzej się zorjentuję i żadnego szczegółu nie ominę...
Den ucieszony, natychmiast wyciągnął z kieszeni notes w którym zamierzał zapisywać najważniejsze wskazówki pana Karola i bez zwłoki rzucił zapytanie.
— Przybył pan wczoraj wraz z Fredem w nocy do zamku?
— Tak!
— Fred udał się na spoczynek, pan zaś czytał w swoim pokoju?
— Czytałem...
— A później...
— Później... później... — zamruczał starszy pan — później, zdaje się...
— Wybrał się pan na pierwsze piętro do djabelskiej komnaty. Podziwiam odwagę. Zamierzał pan wykonać jakiś magiczny eksperyment...
— Skąd pan wie? — zawołał poruszony pan Karol, że przeniknięto jego plany, które krył zazdrośnie. — Czemuż podobny wniosek?
Detektyw ukrył uśmiech.
— Doprawdy — rzekł — nie trudno to było ustalić. Dziś, zwiedzając niesamowity pokój, odnalazłem krąg narysowany na podłodze, dwie świece w lichtarzach, jakiś kijek, o ile się nie mylę, laskę magiczną i księgę Agrippy, zawierającą zaklęcia. Znając pańskie upodobania i zamiłowanie do okultyzmu nie trudno mi było ustalić, co to wszystko miało oznaczać...
Starszy pan zagryzł wargi z niezadowoleniem. Właściwie nie miał wczorajszy eksperyment nic do rzeczy ani też żadnego związku z nocną przygodą, a ten Den musiał wszędzie nos wścibić.
Niedobrze jest, gdy profani niepowołaną ręką dotykają tajemnic nauki magów — nic z nich nie pojmą a później są skłonni do żartów i drwinek.
— Tak — odparł oschle. — Pragnąłem wykonać doświadczenie magiczne...
— I przekonany pan był, że ujrzy ducha? — Dena zaciekawiała wiara starego pana w udatność okultystycznego eksperymentu.
— Byłem przekonany...
— I nie obawiał się pan? Sam jeden? Toż dotychczas mieliśmy smutne doświadczenia, dokąd prowadziła podobna odwaga.
— Trudno! Dla wiedzy czyni się wiele...
Pan Karol choć wyczuwał w głosie detektywa podziw, odpowiadał dalej niechętnie. Znać było, że się obawia, aby detektyw jako niepowołaną uwagą nie obraził jego najświętszych przekonań. Den wyczuł to, a ponieważ magiczna ewokacja nie stanowiła teraz głównego punktu zagadnienia, przeszedł nad nią do porządku.
— Tedy — rzekł — zamierzał pan wywołać ducha, wierząc mocno, iż mu się to uda... Czy nastąpiły najlżejsze objawy?
— Nie! Przybyłem bez przeszkód do djabelskiej komnaty, świecąc sobie latarką... A jak pan wie, ten demom, lub też inny wysłaniec piekieł, światła nie znosi i wtedy nie atakuje... Ewokacja magiczna właśnie polegała ma tem, aby go zmusić do pokazania się przy świetle, gdy będzie mniej groźny... Ledwie jednak zająłem miejsce w kole, rozległy się inne hałasy...
— Acha! — mruknął detektyw, zadowolony, że rozmowa przechodzi na grunt realny — skąd dobiegały one?
— Zaraz zaspokoję pańską ciekawość — odparł, unosząc się na poduszkach, ale przódy poproszę Freda, żeby mi dał trochę wody — a gdy bratanek spełnił to życzenie, pan Karol powolnemi łykami wypił całą szklankę, jął mocnym głosem opowiadać.
— Otóż, powtarzam, nagle rozległ się hałas. Choć byłem przygotowany na jakiś znak obecności ducha, zdziwił mnie ten szmer, dobiegał on bowiem nie od wewnątrz a z zewnątrz pałacu... Chwilą nadsłuchiwałem... i wtedy się domyśliłem, że ktoś wspina się po rynnie, w stronę djabelskiej komnaty...
— Po rynnie! Wcale sprytnie obrał drogę!... — pokiwał głową detektyw, który zdążył się już domyśleć, czemu włamywacz nie próbował dostać się przez parter. — Rozumie pan?
— Odrazu pojąłem, że świetnie jest poinformowany o urządzeniu pałacu i sądząc, że dom stoi pustkami, usiłuje się zakraść, wytłoczywszy szybę na górnem piętrze, gdyż na dole okna są zaopatrzone w grube okiennice, przytrzymywane ciężkiemi, żelaznemi sztabami... Dzięki nim, nie zauważył zapalonej lampy, którą pozostawiłem w moim pokoju...
— Świetnie!... Jest pan bardzo spostrzegawczy! — pochwalił Den. — Cóż dalej się stało?
— Nie mogąc wezwać ma pomoc Freda, bowiem mój krzyk spłoszyłby złoczyńcę, zadecydowałem zaczekać nań sam, ujrzeć jego twarz i korzystając z tego, że przyczepiony do rynny oburącz nie będzie w stanie się bronić, a mój atak nastąpi dlań nieoczekiwanie, zadać mu mocny cios w głowę, oszołomić, a gdy upadnie na ziemię, zbudzić wszystkich i pochwycić go...
— Dobry plan! Czemuż się nie udał...
— Zdmuchnąłem świece i zaczajony oczekiwałem... Gdy znalazł się na wysokości okna, otworzyłem je błyskawicznie i może sekundę mierzyliśmy się wzrokiem. Lecz zanim zdążyłem zadać cios... on, jak cień ześlizgnął się z powrotem...
— Nadzwyczajna przytomność umysłu! — pokiwał głową detektyw. — I zręczność... Pewnie jaki mały i zwinny człowieczyna?
— Gdzieżtam! — zaprzeczył Podbereski aż gwałtownie poruszywszy się na swem posłaniu. — Ogromny, świetnie zbudowany chłop... Atleta, powiadam panu!... Może pięćdziesiąt lat... Widziałem go, jak pana teraz widzę... Ubrany w myśliwski kostjum, o wielkiej rudej brodzie...
— Co? — krzyknął Den, któremu na myśl przyszły niedawne wspomnienia i spotkanie w lesie. — Rudobrody mężczyzna? W szarem, sportowem, ubraniu?
— Tak!
— Czyżbyś go znał, lub spotkał już kiedy? — zdziwił się teraz Fred.
— Nic... nic... — mruknął w odpowiedzi, gdyż nie chciał się jeszcze zdradzić ze swemi spostrzeżeniami, tem bardziej, że w jego myślach powstawał już pewien związek, pomiędzy miedzianowłosym nieznajomym a panią Kińską. — Nie... nie znam... Zastanowił mnie tylko rysopis... Takie ogromne chłopisko, wspina się, niczem kot... Ale, przepraszam... Przerwałem panu...
— Skoro pojąłem — ciągnął dalej swą opowieść pan Karol — że mój plan się nie udał, zbiegłem na dół, wołając do Freda, iż usiłowano się zakraść do pałacu i aby spieszył z pomocą... Pierwszy znalazłem się na dworze, a widząc, że włamywacz już przesadza sztachety, dzielące dom od drogi, bez namysłu, rzuciłem się za nim. Możebym go i dopędził — dodał z pewną przechwałką, nie widząc na szczęście, lekkiego uśmiechu, jaki zarysowywuje się wokół ust Freda — ale mój surdut zaczepił się o płot i runąłem, jak długi. A kiedym się podniósł, gałgan już znajdował się daleko... Uciekał do lasu...
— Więc nie do auta? — zapytał ze zdumieniem detektyw. — Z dotychczas posłyszanych relacji, sądziłem, że w samochodzie oczekiwali nań wspólnicy? Cóż robi w tej całej historji ów tajemniczy samochód?
— Tu właśnie się zaczyna największa zagadka — odrzekł pan Karol, bezradnie poruszywszy ramionami. — Biegłem tedy za nim w kierunku boru, wtem rozległ się świst, czy też cichy okrzyk, lecz z innej strony... Obejrzałem się i spostrzegłem, że na lewo od lasu stoi samochód z pogaszonemi światłami, a obok niego jakiś mężczyzna daje mi znaki ręką, abym się zbliżył... Oczywiście, nie powinienem był się zbliżać... Bo choć włamywacz nie do nich podbiegł, gdyby znajdujący się koło auta nieznajomy chciał zachować się należycie, łatwo mógł mu przeciąć odwrót, widząc, że go ścigam... Ale zgłupiałem... I jak osioł, dałem się nabrać, podchodząc do dziwnego automobilisty...
— A on?
— Ledwiem się zbliżył, zadał zdradziecki cios... O mocny cios!... Czuję jeszcze... Co dalej było, nie wiem... Straciłem przytomność...
— Nie jedno uderzenie panu zadał — poprawił detektyw — a bił pana dłużej... Wygląda na to, że zamierzał pozbawić życia... Nie rozumiem, skąd podobna zawziętość? Jak wyglądał? Przypomina pan sobie?
— Cała scena trwała tak krótko, że nie mogłem go dobrze rozróżnić... Mniemam, jednak, iż poznałbym go, jeślibym spotkał powtórnie... Wysoki, szczupły mężczyzna, bez zarostu... nie... nie... — poprawił się nagle pan Karol — mały, z niewielkim wąsikiem... zresztą...
— Więc wysoki, czy mały? — z pewnem zniecierpliwieniem powtórzył Den.
Pan Karol przyłożył rękę do obandażowanego czoła i zastanawiał się chwilę.
— W głowie mi huczy!... Zaraz... zaraz... Raczej, mały... Tak, mały... i miał wąsik, krótko przystrzyżony, po amerykańsku... Oczy czarne, świeciły się niczem u wilka... O... zbójecka twarz...
— Taki byłby rysopis!... — mruknął Den, pisząc coś w notatniku. — Więcej szczegółów pan nie pamięta?
— Niestety...
— Przepraszam, że męczę... Ale ludzi o zbliżonym wyglądzie odnajdziemy wielu... Może, jaka cecha charakterystyczna...
— Cecha charakterystyczna? Hm... Nic sobie nie przypominam, ponadto, co powtórzyłem. Napad nastąpił niezwykle szybko, a wokół panowały ciemności.
— Powiedział, szanowny pan — indagował dalej Den — że nieznajomy stał w pobliżu auta... Czy wewnątrz samochodu nikogo pan nie spostrzegł?
— Nie miałem czasu!
Tu nagle wtrącił się Fred.
— Siedziała tam jakaś kobieta! — zawołał gwałtownie. — Widziałem ją najwyraźniej... Podczas, gdy tamten bandyta nachylał się nad stryjem i bił go, ona puściła w ruch motor samochodu... Potem kierowała z niezwykłą zręcznością Packard’em — doskonale rozpoznałem markę — a on zatrzymał naszą pogoń strzałami...
— Iście amerykański napad, niczem w Chicago — syknął detektyw. — Packard... strzały... kobieta kieruje samochodem... Ale... jeszcze.. Fred widział, jak zbój nachylał się nad panem... Czy przetrząsał kieszenie?
Stryj Karol, choć poturbowany mocno, zerwał się na swem posłaniu.
— Mój portfel? — zapytał z przestrachem. — Znaleźliście mój portfel?
Fred zaprzeczył:
— Nie, stryju! Jeśliś portfel miał przy sobie, musiano ci zabrać... Przetrząsnąłem kieszenie twego ubrania, gdyż sam odniosłem wrażenie zdaleka, że napastnik cię odszukiwał... Lecz tam go niema... Również nie został zgubiony na polu walki, bo przetrząsnęliśmy niemal każdą trawkę starannie...
— O łajdaki, łajdaki! — jęczał teraz pan Karol z przygnębieniem. — Ukradli, zabrali...
— A cóż on zawierał? — zagadnął Den. — Ważne dokumenty?
Starszy pan powiódł po detektywie jakimś obłędnym wzrokiem.
— Dokumenty... dokumenty... — wybełkotał. Żadne dokumenty... Pieniądze!
— Pieniądze? Dużo ich było?
— Paręset złotych!...
Fred począł się śmiać.
— Drogi, stryju,... Paręset złotych... Toć nie fortuna... Pocóż rozpaczać... Stryj jest bardzo oszczędny, ale niechaj będzie zadowolony, że tylko na takiej stracie się skończyło...
— Zadowolony... zadowolony... — przedrzeźnił pan Karol. — Ty wiecznie się śmiejesz i nazywasz mnie skąpcem... A paręset złotych to duża suma... Duża suma, bo stałych dochodów nie mam, a za te pieniądze chciałem sprowadzić książki.
— Chętnie ci zwrócę, stryju! — serdecznie odezwał się Fred. — Nie poniesiesz żadnego w fortunie uszczerbku. — Dwieście, trzysta złotych?
— Zdaje się, około trzystu... — wymamrotał nieco udobruchamy. — Trzysta zabrał mi ten zbój... Lecz z jakiej racji ty masz zwracać...
Zaprzeczenie zabrzmiało w ustach stryja dość słabo i łatwo domyśleć się było można, że chętnie od bratanka przyjmie odszkodowanie. Fred podmignął detektywowi nieznacznie okiem, a ten ubawiony, śledził całą scenę, uśmiechając się w duchu, ze sknerstwa starszego pana.
Zaległa cisza. Podbereski leżał teraz nieruchomo, z przymkniętemi oczami, gdyż długa rozmowa przyprawiła go o widocznie zmęczenie. Den pojął, że więcej zeń nic nie wyciągnie i należy mu dać wypocząć. Powstał tedy ze swego miejsca i skinął na Freda.
— Dość namordowaliśmy pana Karola, — oświadczył. — Powinien kilka godzin się przespać a miejmy nadzieję, odzyska do wieczora zdrowie...
— Przyszlę służącego, żeby zmienił kompresy...
— Jaknajśpieszniej... A teraz chodźmy... Stryjowi powieki się kleją... Już uciekamy i życzymy rychłego polepszenia...
Podbereski na pożegnanie lekko poruszył głową, a Fred wraz z Denem opuścili pokój na palcach.
Dopiero, gdy obaj się znaleźli w sąsiedniej komnacie, detektyw przystanął, zapalił fajkę i reasumując wszystko posłyszane, powoli jął mówić do Freda:
— Dziwne... bardzo dziwne... Więc te dwa napady nie miałyby z sobą związku? Rudobrody mężczyzna działał na własną rękę? Najwidoczniej... Bo nie uciekł on w stronę auta, po nieudanej wyprawie, w którem mógł znaleźć pomoc i nim szybko odjechać, lecz w inną stronę... Stąd wniosek, że nieznana mu była obecność samochodu... Lecz w takim razie, cóż robili tamci, ów bandyta, który tak zmaltretował stryja?... Przyglądał się całej scenie spokojnie, a później napadał na pana Karola... Bił go z wielką zaciętością, może chciał uśmiercić, tylko wyście mu w tem przeszkodzili... Poco, naco? Aby pan Karol nie dopędził rudobrodego? I tak, napewno nie złapałby go! Nic nie pojmuję!... I taki bandyta, który zajeżdża luksusowym Packard’em, a później nie waha się strzelać, więc ryzykuje bardzo wiele, łaszczy się na głupie kilkaset złotych...
— Najbardziej właśnie dziwny — przerwał Fred wywody detektywa — wydaje mi się cel obu tych wypraw... Czegóż właściwie szukano w pałacu... Jest tu wiele kosztownych mebli, bronzów, dywanów, drobiazgów, lecz trzebaby furgonów, aby ztąd je wywieźć... Gotówki nie posiadamy, cennej biżuterji również... Włamywacze, którzy świetnie byli o wszystkiem powiadomieni, wiedzieli i o tem napewno... Cóż ich sprowadziło?... I to właśnie w noc, gdy sądzono, że w zamku nikt się nie znajduje, bo przybyłem tu przypadkowo... Jaki magnes? Może duch, który złośliwie na ludzi napada? — zażartował. — O tego chętnie ustąpiłbym im darmo, jeszcze dopłaciłbym za tę przyjemność...
— Tak... Podbereże to kraina zagadek! — sentencjonalnie wypowiedział detektyw, a w myślach dodał: — Biedny chłopcze, obym rychło ci nie sprawił jeszcze jednej niespodzianki... i to niespodzianki bardzo przykrej...
Tu w wyobraźni detektywa zarysowywał się obraz czystej i szlachetnej w pojęciu Freda pani Kińskiej — tej samej, co do osoby której prędko zapewne będzie musiał otworzyć mu oczy. Bo przy miedzianowłosej pięknej kobiecie mocno zarysowywał się cień rudobrodego mężczyzny... tajemniczego myśliwego z lasku w Lityczach...

Niezadługo, po rozmowie z panem Karolem, Fred postanowił udać się do Litycz. Przedewszystkiem nic tam jeszcze nie wiedziano o niezwykłych wypadkach, jakie zaszły w Podbereskim pałacu, dalej sam jego wczorajszy wyjazd wieczorem mógł się wydać dziwny.
Ku wielkiemu zdziwieniu Freda, który mniemał, że detektyw zechce nadal prowadzić swe dochodzenia na miejscu, lub też skomunikuje się z policyjnemi władzami, ten wyraził chęć towarzyszenia mu w wycieczce.
— Przejażdżka świetnie mi zrobi! — oświadczył, nie patrząc jakoś przyjacielowi w oczy. — Odświeży myśli... A policyjne władze?... Dzisiaj rano rządca złożył meldunek... To wystarczy... Zwrócę się do nich, gdy uzupełnię nieco moje dane... Obecnie tylko spłoszyłbym przestępców... A w czasie mej nieobecności nic tu groźnego nie zajdzie...
Aczkolwiek rozumowanie detektywa niezbyt trafiło do przekonania Freda, gdyż szczegóły o rudobrodym mężczyźnie, jeszcze władzom nie były wiadome, nie chciał zaprzeczyć, nie chcąc urazić swego znakomitego gościa. A nuż, w rzeczy samej, Den jest na tropie i przestępców pochwyci, a z nikim swą sławą dzielić się nie pragnie.
Znając „systemy” detektywa oddawna, wiedział do jakich błyskawicznych posunięć ten był zdolny. Miast pozostać w Podbereżu, jedzie do Litycz! Widocznie planuje w czasie przejażdżki, odnaleźć metodą dedukcji ostatnie ogniwo łańcucha — a w pałacu wciąż zanudzanoby go zapytaniami.
To też nie chcąc przeszkadzać robocie myślowej Dena, milczał, gdy razem w powozie dążyli do Litycz. Milczał, mimo, że nudna mu się wydawała droga, a na końcu języka miał wiele palących zapytań. Chętnie zagadnąłby raz jeszcze, co sądzi Den o nocnym włamaniu. Zapytałby również, choć wypadki w djabelskiej komnacie, pod wpływem nowych wrażeń, zeszły na drugi plan, czy nie uzyskał detektyw w Warszawie cennych wskazówek, mogących na „czartowskie popisy” rzucić światło. Opowiedziałby może wreszcie, poczytując Dena, nie tylko za detektywa, lecz i przyjaciela o rozmowie z panią Kińską i jej niezrozumiałej decyzji, która bodaj trapiła go silniej, niźli inne przykrości...
Lecz nachmurzone czoło Dena, powstrzymywało go od zwierzeń i tak, prawie bez słowa, dojechali do Litycz.
W Lityczach przyjęła ich panna Wanda.
— O, powrócił pan Den! — wyrwał się jej głośny okrzyk radości na widok detektywa. — Doskonale! Przeczuwam nowe czaty na czarta!... A tyś, gdzie znikł od wczoraj? — zagadnęła brata.
— Jeździłem do Podbereża! — odparł. — Mieliśmy znów noc niesamowitych przygód...
— No... no... — aż klasnęła w dłonie. — Cóż takiego? Strachy...
— Nie, tym razem żywi ludzie... Posłuchaj.
— Płonę z niecierpliwości... Jaka szkoda, że Mary niema...
— Cóż się stało z panią Kińską? — niby obojętnie zagadnął detektyw.
— Cierpi na straszną migrenę... Prosiła, aby nikt nie wchodził do jej pokoju i zamierza, zdaje się cały dzień pozostać w łóżku...
— Bardzo przykre... — mruknął Fred.
Ale Wanda ciągnęła już obu panów do zacisznej altanki.
— Chodźcie, siadajcie i gadajcie... Więc...
Fred szczegółowo jął opowiadać siostrze wypadki ubiegłej nocy. Długo opisywał udaremnione usiłowanie włamania się do pałacu rudobrodego mężczyzny i przygodę z autem. Podkreślał „bohaterstwo” pana Karola i nie omieszkał nadmienić, że ten tylko cudem uszedł śmierci, na tyle bowiem zawzięcie a brutalnie nań napadł automobilowy bandyta.
Panna Wanda słuchała opowieści z wypiekami na policzkach, długo każąc sobie powtarzać te same szczegóły. Wreszcie uniósł ją temperament, kresowej niewiasty:
— Stryj Karol... Stryj Karol! — wykrzyknęła, pomniejszając zasługi starszego pana. — Pewnie, że spisał się dzielnie i szczerze jestem rada, że nic złego mu się nie stało! Ale gdzie podobnemu fajtłapie puszczać się w pogoń!... Było do przewidzenia, że się przewróci i nic nie zdziała... Jaka szkoda, że nie na mnie trafili! Już jabym rudego draba dobrze schwyciła za brodę i z moich rączek nie wymknąłby się łatwo... I tamten drugi zbój tak prędko by się ze mną nie rozprawił... Och... Jakżeż żałuję... Właśnie, gdy otwarcie stanąć można do walki, mnie niema w Podbereżu...
— Właśnie dlatego, usiłowali wtargnąć do pałacu, że wiedzieli, iż pani tam nie bawi, — zażartował Den.
— Wątpi pan w moją odwagę? — zaperzyła się panna Wanda.
Może długo jeszcze opisywałaby, w jaki sposób ona poradziłaby sobie z napastnikami, gdyby w tejże chwili nie rozległ się na werendzie domku dźwięk gongu — sygnał, wzywający na obiad, który dotarł do oplecionej zielonem winem altanki. Dochodziła druga.
— Idziemy! — rzekła. — Choć nie wiedziałam, że pan Den przyjedzie, przyrządziłam smaczny chłodnik! A pan mi się drwinkami odpłaca? No, rozprawię się przy obiedzie... Możemy gadać bez przeszkód... Mary chora... Ja czynię honory domu..
Wbrew jednak przewidywaniom, na progu jadalnego pokoju spotkała ich pani Kińska. Znać było, że jest cierpiąca, bo zgarbiła się jakby cała, twarz miała zmienioną, a oczy okrążone sinemi obwódkami.
— Wstałaś? — ucieszyła się Wanda. — Przeszła migrena?
— Nie... Jeszcze boli mnie bardzo głowa! Ale zasnąć nie mogę a proszki nie pomagają... Może ruch dobrze mi zrobi! — uśmiechnęła się blado w odpowiedzi.
Ledwie zajęto miejsca przy stole, a Den i Fred zanurzyli łyżki w znakomitym litewskim chłodniku, ciężkim od śmietany, szyjek rakowych, ogórków i drobniutkich kawałków mięsa, Wanda, nie mogąc pohamować swego podniecenia zawołała:
— Zaraz dowiesz się takich nowin, że z samego wzruszenia ozdrowiejesz!
— Cóż się stało? — zapytała spokojnie pani Kińska, nie podnosząc głowy z nad talerza i pozornie zajęta wyławianiem z chłodnika tłustych szyjek rakowych.
— Nieznani sprawcy usiłowali wtargnąć do pałacu w Podbereżu... jednego z nich o mało nie pochwycono — jęła teraz prędko powtarzać przed chwilą posłyszane szczegóły. — Podbereże staje się stanowczo romantyczne.
Przez cały ciąg opowiadania panny Wandy, Den udając, że go pochłania jedzenie, wpijał się wzrokiem w twarz Kińskiej. Jeśli w jakikolwiek sposób obchodziły ją sceny, które rozegrały się w nocy, przyznać musiał w duchu, że panuje nad sobą znakomicie. Zresztą ułatwiała jej zadanie symulowana, czy też prawdziwa migrena. Bo „wampirzyca” wciąż pocierając swe rzekomo bolące czoło, długiemi, wąskiemi palcami, których dziś nie zdobił żaden pierścień, uczyniła z nich coś w rodzaju parawanu i skryła się za nim znakomicie. Trudno było rozpoznać, jakie miotały się uczucia, a wykrzykniki, padające z ust pięknej pani, ściśle zostały zastosowane do dramatycznych momentów opowiadania. Prócz więc konwencjonalnych — „o mój Boże”, „jakie straszne”, „toć chyba bajka”, innych szczerszych odezwań nikt od niej nie posłyszał.
Dopiero, gdy panna Wanda ukończyła swą relację, Den zdradzieckiem zapytaniem postanowił panią Kińską wywieść z równowagi. Korzystając tedy, że jadalnię właśnie opuściła tęga, wiejska Maryśka, ustawiwszy na stole półmisek z suto nadziewanemi kurczętami i wielką salaterkę sałaty — i nie udobruchany nawet widokiem tych smakołyków, ani poprzednim znakomitym chłodnikiem, jął niby to snuć refleksje:
— Właściwie ustalić mogę konkretnie tylko rysopis jednego włamywacza... Wysokiego, pięćdziesięcioletniego, rudobrodego mężczyzny... Bo o drugim, tajemniczym automobiliście pan Karol daje niestety, dzięki przerażeniu, jakie go wówczas ogarnęło, dość mętne wskazówki.. Ale miedzianobrody jegomość wystarczy i sądzę, że rychło ptaszka znajdę... Tembardziej, że raz już miałem przyjemność się z nim zetknąć.
— Ty, z nim? — wykrzyknął Fred ze zdumieniem, podczas gdy pani Kińska siedziała nadal nieruchomo. — Gdzie?
— Tu, w Lityczach...
— W Lityczach?
— Tak... Nawet wam opowiadałem wtedy o tem, aleście nie zwrócili, widocznie, na moją opowieść uwagi... W wieczór mojego wyjazdu do Warszawy spotkałem tego pana, gdym bez celu spacerował po lesie i wydał się niezbyt z tego spotkania zadowolony. Zapytałem nawet, powróciwszy tutaj, naszą miłą gospodynię...
— Ach, coś sobie przypominam! — wyrzekła Kińska — podnosząc obojętnie wzrok na detektywa.
— Że też mi wcześniej nie przyszło do głowy! — uderzył się w czoło Fred.
— Zapytywałem — ciągnął dalej Den, — kim być może ów jegomość o podejrzanym wyglądzie, który błąka się po jej majątku. Na to pani Mary mi odparła, że wielce to ją zdumiewa, nigdy nie słyszała o podobnym panu i musiał się znaleźć przypadkowo w lesie...
— Cóż innego miałam odrzec, skoro pan pierwszy dopiero mi o nim powiedział! — wzruszyła ramionami.
— Wydało mi się to dziwne...
— Czemu dziwne...
— Ot, nic... — detektyw urwał nagle i twardo uderzył w Kińską wzrokiem.
Tym razem straciła cierpliwość.
— Nie rozumiem pańskich półsłówek! — wymówiła ostro. — Cóż tu dziwnego? Miałam dostarczać informacji o człowieku całkowicie nieznanym? Chyba pan mnie nie posądza, bym chciała ukrywać przestępców w moim majątku!
Den pojął że zabrnął zadaleko. Tem więcej, że Fred dotychczas z apetytem zajadający kurczaka, odłożył nóż i widelec i spojrzał nań wzrokiem, w którem jasno przebijało się niezadowolenie i wyrzut z powodu nietaktownych odezwań detektywa. Również zdziwiona spozierała panna Wanda. Den postanowił załagodzić sytuację.
— Bynajmniej nie miałem zamiaru dotknąć pani — wyrzekł uprzejmie — dziwne mi się tylko wydało, że rudobrody myśliwy, człowiek o zwracającym uwagę wyglądzie, kręcił się niezauważony dokoła pani domu i nikt go, prócz mnie nie zauważył i o tem nie doniósł... Zapewne urządzał się sprytnie, a tu przebywał, aby ustalić kiedy pałac w Podbereżu będzie pusty i tej nocy dokonać włamania... Oto wszystko... To tylko mnie dziwiło, bo wszak ludzi o miedzianym zaroście włosów, nie jest znów tak wielu...
Pani Kińska puściła mimo uszów tę nową zaczepkę i uśmiechnęła się lekko. Fred nie zrozumiał aluzji i również się uśmiechnął. Lecz wzrok Wandy pobiegł wślad za wzrokiem detektywa i zatrzymał się na czerwono-złotych włosach Kińskiej, które błyszczały obecnie mocno w potokach słońca, zalewających pokój. Pobiegł, — poczem w źrenicach detektywa poszukał odpowiedzi ma nieme zapytanie. Lecz Den już pałaszował z apetytem kurczaka, jakby zapomniawszy o wszystkiem i Wanda rychło uspokoiła swe podejrzenie myślą, iż to li tylko o przypadkowy zbieg okoliczności chodziło.
Reszta obiadu upłynęła spokojnie, a gdy szparagi i tradycyjna herbata zakończyły ucztę, pani Mary z miną cierpiącą siedząca przy stole, pierwsza podniosła się ze swego miejsca.
— Musicie mi wybaczyć — oświadczyła — ale czuję się coraz gorzej...
— Połóż się złotko! — zawołała Wanda. — Zastąpię cię w gospodarstwie... Zresztą pewnie za parę godzin powrócimy do Podbereża... Umieram z niecierpliwości, żeby się dowiedzieć, co się tam dzieje... Jak pan sądzi, panie Den...
— Za parę godzin! — bąknął Den. — Teraz upał zbyt wielki...
— Skoro pan Den tak postanowił — roześmiał się Fred — musimy go słuchać, bo nami rządzi... Dziękuję ci za ten urlop, a te parę godzin prześpię uczciwie, bom po nocnych wyprawach porządnie zmęczony... I tobie radzę, uczyń to samo...
— Nie! Wolę posiedzieć na werendzie!
Niezadługo zasiadł w rzeczy samej detektyw na werendzie w wygodnym wyplatanym trzciną fotelu i zapaliwszy fajkę poświęcił się, rzekłbyś, całkowicie głębokiem studjom walk wróbli, które wiodły homeryczne boje na piasku dokoła wyrzuconych im przez służbę okruchów chleba.
Ledwie jednak ucichł w domu gwar, a zapanowała poobiednia cisza, wywołana upałem i sutym obiadem, jakto zwykle na wsi bywa i Den mógł przypuszczać, że panna Wanda i Fred znaleźli się w swoich pokojach, aby szukać wypoczynku w dłuższej sieście — nagłe opuściła go ociężałość i przerwał swą kontemplację, toczących się przed werendą ptasich zawodów.
Chwilę zastanawiał się na czemś, później snać powziąwszy postanowienie, szybko podniósł się z miejsca, przeszedł przez jadalnię i śmiało zastukał do drzwi sypialni pani Kińskiej.
— Kto tam? — rozległ się zdziwiony głos, właścicielki Litycz.
— Ja! Den...
— Pan Den? Czem mogę służyć? Wszak pan wie, że jestem cierpiąca...
— A jednak... Pragnąłbym z panią kilka słów zamienić...
— Sądzę, iż nic się nie stanie, jeśli to uczynimy później...
Den teraz wyrzekł twardo.
— A ja sądzę, iż lepiej się stanie, o ile to natychmiast nastąpi!
— Co za natarczywość! — obecnie w wykrzykniku Kińskiej zabrzmiał gniew. — Pan, zawsze taki dobrze wychowany... Powtarzam...
Lecz detektyw nie dał jej dokończyć zdania.
— Bardzo być może, że postępuję niedelikatnie, lecz skłaniają mnie do tego poważne względy... Sama pani powinna się domyśleć, o co mi chodzi... Gdybyśmy nie rozmówili się natychmiast, naraziłoby to ją na znaczne przykrości...
— Poważne względy?... Przykrości...
Za drzwiami słychać było szelest pospiesznie nakładanego ubrania.
Rychło rozwarły się one i na progu ukazała się Kińska w lekkim jedwabnym szlafroku. Twardo uderzyła wzrokiem w detektywa.
— Wybaczy pan mój strój... Lecz... Nie rozumiem doprawdy, czy pan oszalał, czy upał uderzył mu do głowy... Jakieś dwuznaczniki?... Pogróżki? Wielką mam ochotę zbudzić Freda i poskarżyć się.
— Nie radziłbym tego czynić! — odparł zimno detektyw, — właśnie Fredowi pragnę oszczędzić gorzkiego rozczarowania... I upozorować wszystko, jeśli jeszcze da się cośkolwiek upozorować. Wyjdźmy więc do ogrodu, bo nie chcę, aby nas podsłuchano...
— Panie Den... Za dużo pan sobie pozwala.
Choć pozorne oburzenie zadźwięczało w jej głosie, i czerwień zabarwiła policzki, miast cofnąć się z powrotem do sypialni, bezwolnie poszła za nim.
Udał się przodem, wybierając umyślnie tę część ogrodu, na którą nie wychodziły okna pokojów, zajmowanych przez Wandę i Freda. A gdy kroczył śród cienistej alei, mad którą zlewały swe wierzchołki stuletnie dęby i lipy, tworząc sklepienie, gdy zdala słyszał wesołe ćwiergotanie ptasząt, a z pośród różnobarwnego wonnego kwiecia, okalającego aleję, dźwięczało figlarne bzykanie polnych koników a wszystko dokoła, zda się dyszało, spokojem i beztroską — myślał, że jak dziwnie się to składa, że właśnie w podobnem otoczeniu rozegrać się musi dramat, rozbijający ludzkie egzystencje.
Wreszcie, gdy przystanął przy ławce, ukrytej śród drzew — wskazał Kińskiej ręką, aby zajęła tam miejsce.
Usiadła — lecz wnet z jej piersi wyrwał się protest.
— Powtarzam, postępuje pan zbyt bezceremonialnie. Straszy... Wydaje rozkazy, niczem podwładnej, lub aresztantce... Może ostatecznie się dowiem, co to znaczy?...
Dena nie stropił pewny siebie ton Kińskiej. Pojmował, jaką prowadzi grę i tę grę postanowił wygrać.
— Czy nie zechciałaby pani mi odpowiedzieć — zadał wprost zapytanie, nie wdając się w długie wstępy — czemu zmieniła nazwisko?
— Ja... nazwisko...
— Tak... pani dyrektorowo!
Teraz kobieta drgnęła, niby otrzymawszy cios. Lecz Den świdrował ją wzrokiem i dalej nacierał bezlitośnie.
— Zebrałem jaknajściślejsze dane! Nie nazywa się pani, Kińska, tylko Szoltzowa... Dyrektorowa Szoltzowa... Wdowa, po zmarłym tragiczną śmiercią przed pół rokiem znanym fabrykancie...
— Już wyszukał... już wyśledził... — wydarł się z piersi pięknej pani Mary pełny rozpaczy jęk. — Powinnam była być nato przygotowana.
— Nie tak trudno było wyśledzić — odparł twardo Den — bo nawet w księgach hypotecznych figuruje poprzednie nazwisko... Tu tylko uchodzi pani za Kińską... Więc nie zapiera się pani? Całe szczęście, bo trudno byłoby się zaprzeć... Dalej zechce pani również przyznać, iż łączył ją swego czasu zażyły stosunek z Kirstem.
— Z kim?
— Ze słynnym awanturnikiem, rzekomym baronem Kirstem, zamordowanym w okolicach Warszawy.
Mary wyprostowała się teraz a oczy jej zabłysły. Denowi, który wciąż stał przed ławką, nie spuszczając oka z „wampirzycy”, wydało się, iż to pantera zbiera swe siły, szykując się do skoku. Złocisty szlafroczek, jaki ją oblekał, odcinający się od zielonego tła krzewów, okalających ławkę i szmaragdowe jej źrenice, powiększały jeszcze to podobieństwo.
— Co pan przez to rozumie? — wykrzyknęła ostro. — Insynuacje...
Den zaśmiał się cichym, wewnętrznym śmiechem.
— Insynuacje? — powtórzył. — Znowu jestem zmuszony przypomnieć różne szczegóły...
— Słucham?
— Mąż pani, dyrektor Szoltze zmarł, ale nie naturalną śmiercią... Odebrał sobie życie... A fama publiczna głosi, iż stało się to przez panią...
— Jak pan śmie?
— Śmiem, bo jestem detektywem i słów na wiatr nie rzucam... Przez panią i Kirsta... Dawno podejrzewał, że łączy ją stosunek bliski z awanturnikiem... A gdy tragicznego wieczoru, powróciwszy niespodziewanie z klubu, zastał w mieszkaniu panią nietylko w negliżu w towarzystwie Kirsta, ale jednocześnie was oboje w gabinecie przy kasie, otwartej podrobionemi kluczami, z której pani wyjmowała pieniądze, doszło do straszliwej awantury... Kirst uciekł... Co pani przytoczyła na swe usprawiedliwienie, nie wiem... W każdym razie zapewne nie zdołała wytłómaczyć się z zarzutów, bo zacny, szlachetny dyrektor nie przeniósł swej hańby... Wystrzałem z rewolweru w serce, odebrał sobie życie, nie zdążywszy pani wydziedziczyć.
Oczy Mary od dłuższej chwili iskrzyły się gniewem.
— Powtarza pan bezmyślnie głupie plotki! — zawołała. — Plotki, ukute przez rodzinę męża, która jest wściekła, że mnie przypadł majątek... Skąd dowody? Skąd pan to wszystko wie?
— Dowody... Hm... Bezpośrednich dowodów nie było... Ale powtarzam tylko rzeczy, o których swego czasu mówiła cała Warszawa... Wszak Kirst bawił tragicznego wieczoru u pani? Mąż odebrał sobie życie?
— Bo uległ jakiemuś obłędowi zazdrości... Nie chciał mi uwierzyć... Nie mogłam mu wytłómaczyć pewnych spraw.
Den skrzywił się złośliwie.
— Negliżu i otwartej kasy? Lecz mniejsza z tem... Dobrze jest mi wiadome, że udało się pani jakoś z całej historji wytłómaazyć i że ją zatuszowano... Wszak nawet prokurator wszczynał dochodzenie, później umorzone dla braku dowodów... Skończyło się na skandalu i krzyku w prasie... I ja nie nalegałbym może na przeszłość, bo niezbitych danych nie posiadam, gdyby ta przeszłość nie wiązała się z następnemi wypadkami...
Spojrzała z pogardą na detektywa.
— Ciekawam jakie?
— Wnet zaspokoję tę ciekawość... Po śmierci męża nie przestała pani widywać Kirsta... Teraz operuję pewnikami, bo muszę tu nadmienić, że zostało mi powierzone odszukanie morderców rzekomego barona i ściśle sprawdziłem wszystkie okoliczności, towarzyszące zabójstwu...
— No... no... Brawo!.... — z ust „wampirzycy” wymknął się hardy wykrzyknik. — Więc...
— Odwiedzała pani często Kirsta, gdy mieszkał w Bristolu, lecz z jakichś powodów stał się on jej niedogodny...
— Niedogodny?
— I posiadała pani w ostatnich czasach, jakąś nad nim przewagę, bo nie pani się go obawiała, ale on pani...
— Kirst mnie się obawiał? — rozległ się wymuszony śmiech.
— Posiadam na to dowody... Mocne dowody — podkreślił. — Świadków, którzy zeznają w każdej chwili, iż w przeddzień śmierci wspominał o pani parokrotnie, mówiąc, że pragnie pani jego zguby i że dzięki pani, prędzej czy później, życie postrada...
— Kłamstwo...
— Osoby, które to słyszały, stwierdzą te słowa i podejmują się panią poznać...
— Brudna intryga!... Biorą kogoś innego za mnie...
Dena rozdrażnił upór, rzekomej Kińskiej i jej chęć zaprzeczania do końca.
— Wszyscy kłamią? Wszyscy się pomylili, — zawołał z gniewem. — Mnie pani w błąd nie wprowadzi! Na własne oczy ją widziałem, gdy wychodziła z numeru Kirsta, wtedy właśnie, gdy rozegrała się owa scena gwałtowna...
— Ja!
— Tak, pani! Choć gęsty welon zasłaniał twarz, znakomicie rozpoznałem rysy.... To też ujrzawszy panią w Podbereżu, męczyłem się długo, skąd wydała mi się znajoma... Aż wreszcie przypomniałem sobie w Warszawie, jak również ustaliłem inne szczegóły... Proszę więc nie kręcić, bo na nic się to nie zda...
— Pan mnie oskarża?
Den spojrzał jej prosto w oczy i cisnął brutalnie.
— Oskarżam oto, że prowadząc jakąś skomplikowaną grę wraz z Kirstem, stała się pani moralną sprawczynią śmierci męża.... A później, kiedy Kirst stał się niedogodny, postarała się pani, usunąć go ze swej drogi... O, wiele mogłaby pani powiedzieć, gdyby zechciała, w jaki sposób zginął „baron”... I sądzę, lepiej byłoby, jeśliby teraz nastąpiła szczera spowiedź...
— Przysięgam, że nic nie wiem...
— Nie wierzę... I raz jeszcze powtarzam... Oszczędzam panią dotychczas przez wzgląd na Freda.... Pragnę, by uniknął straszliwej przykrości... Ale...
Mary, od dłuższej chwili, opuściwszy głowę, skubała nerwowo listek, zerwany z rosnącego obok ławki krzewu. Nagle podniosła na detektywa swój wzrok i ujrzał on ze zdziwieniem, że ma oczy pełne łez. „Wampirzyca” przedzierzgnęła się nagle w słabą kobietę. Czyżby to był nowy sposób sprytnej obrony i mniemała, że rozczuli łzami Dena?
— Powtórnie przysięgam — wyszeptała, złamanym głosem, — że całkowicie mi są obce, sprawy, o których pan wspomina. Choć przeciwko mnie świadczą pozory... Całkowicie obce... Przyjmuje pan to za wykręt? Trudno! Mój mąż odebrał sobie życie, w przystępie nerwowego ataku... Kirst znalazł się w gabinecie przypadkowo... Nienawidziłam łotra, ale daleka jestem od udziału w jego śmierci, nawet muchy nie umiałabym skrzywdzić... Po tragicznych wypadkach, przybyłam na kresy, aby odpocząć zdala od potoków brudnych plotek, które mnie zalewały w Warszawie... Umyślnie zmieniłam nazwisko, chcąc uciec przed złośliwością i ciekawością ludzką... Nie przyjmowałam nikogo... Dopiero gdy Fred, zatrzymawszy rozhukane konie, ponoszące mój powóz, ocalił mi życie, uczyniłam dlań wyjątek... Nie moja to wina...
— Nie pani to wina — ostro przerwał Den, — że się zakochał... Dalej usłyszę, że i pani odwzajemnia mu się uczuciem... Otóż niewdzięczność pani gniewa mnie najwięcej.
— Moja niewdzięczność! — oburzenie zadźwięczało w jej głosie.
— Tak, bo udając miłość dla Freda, stara się go pani wciągnąć w jakieś sieci, roztacza dokoła Podbereża intrygę, której jeszcze sensu nie pochwyciłem, ale za parę godzin już może pochwycę...
— Oszalał pan?
— Bynajmniej! Wykorzystuje pani słabość Freda i chce chłopaka omotać... Poco? Nie wiem... Odziedziczony po mężu majątek wszak powinien wystarczyć...
— Panie Den! — wykrzyknęła gwałtownie. — Dotychczas operował pan luźnemi danemi, ale bądź, co bądź danemi i starał się je przeciwko mojej osobie w złośliwy sposób wykorzystać... Obecnie rzuca pan kalumnie... Wstyd...
Ale detektyw nie dał się zbić z tropu.
— Powoli! — mruknął. — A czy nie zechce mi pani wyjaśnić, kim jest ów rudobrody mężczyzna, który nocy ostatniej usiłował dokonać włamania.... Zaręczam, że go pani zna doskonale... Nie wspominam tu o dziwnym szczególe, że zarówno pani, jak i on posiadacie jednakowy odcień włosów... Może to zwykły zbieg okoliczności i wstrzymuję się chwilowo od wyciągania dalszych wniosków... Ale powtarzam... Pani go zna! Nie uszło mojej uwagi jej zmięszanie, gdym o nim wspominał, zarówno pierwszym razem, jak i dziś przy obiedzie.
Teraz zmięszała się naprawdę — a gdy Den mówił o kolorze włosów, jakby machinalnie dotknęła swej fryzury, czerwieniąc się przytem mocno. Den przypuścił decydujący atak.
— Proszę się więc nie zapierać, a powiedzieć, jakie panią łączą z nim stosunki!
Lecz ona odzyskała panowanie nad sobą i głosem stanowczym odrzekła, patrząc mu prosto w oczy:
— Na to pytanie odmawiam odpowiedzi!
Wzruszył ramionami.
— Odmawia pani? Więc nie zaprzecza... No... no. Ładna miłość do Freda... Ukrywa pani przestępcę, który chciał wtargnąć do jego domu...
— Nieprawda...
— Ale potrafię Freda ocalić! Pani musi z nim zerwać...
Oczy jej zaiskrzyły się gniewem.
— Zbyteczna rada!... Wczoraj mu oświadczyłam, że nigdy nie zostanę jego żoną... Czy panu to wystarcza, panie Den...
Detektyw naprawdę stracił cierpliwość. Każdy, najbardziej zatwardziały nawet przestępca, tak przypierany do muru, dawno przyznałby się, lub postarał znaleźć jakiekolwiek możliwe usprawiedliwienie swych postępków. Tymczasem z ust „wampirzycy” padały ogólniki, lub mętne i wykrętne frazesy, a ostatnie jej zdanie, iż odmawia informacji o osobie rudobrodego mężczyzny, wydało mu się więcej, niż nieprzyzwoite i czelne. To też wyrwał mu się frazes brutalny, na który w innej okoliczności nie byłby się zdobył.
— Hm — rzekł, nawiązując do jej ostatnich słów. — Oświadczyła pani Fredowi, że nie zostanie jego żoną... Rozumiem, przestał być potrzebny.... Tylko ta decyzja nastąpiła przedwcześnie... Bo sądziła pani, że Fred pozostanie w Podbereżu i włamanie się uda... Niestety, stało się inaczej... Teraz pani żałuje, że ofiara wymyka się z rączek...
To co dalej nastąpiło, było tak niezwykłe, że gdyby Mary przyznała się nagle do wszystkich zarzucanych jej przez detektywa przestępstw, nie zdziwiłby się on bardziej.
Bo oto raptownie powstawszy z ławki i patrząc nań, nie pewnym siebie wzrokiem wampirzycy, lecz kobiety, którą dotknięto w najdroższych uczuciach, zawołała z gniewem.
— Zabraniam papu wtrącać się do spraw, które pana nic nie obchodzą... Kocham Freda... i od wszelkich dociekań i uwag na ten temat, wara! Sam pan nawet nie przypuszcza, jak ciężko mi było z nim zerwać... Pan śmie mówić podobne rzeczy... To wstrętne, ohydne. Pożałuje pan tego kiedyś... A teraz dość... Ani słówka więcej...
A kiedy chciał jej przerwać, dodała.
— Może teraz pan mnie zaaresztować, zrobić ze mną, co się żywnie podoba... Dłużej nie będę z nim rozmawiała... Jestem chora i moralnie rozbita... Idę się położyć... O, proszę być spokojnym... To nie pretekst. Z Litycz nie ucieknę... A zanim pan powtórzy naszą rozmowę Fredowi, radzę raz jeszcze dobrze wszystko sprawdzić i rozważyć.
Odeszła. A Den nie zatrzymał jej ani słówkiem, ani też nie usiłował wznowić badania.
Długo patrzył tylko za nią, gdy powoli niknęła w klonowej aleji, aby skryć się w oplecionym zielonem winem domku. Patrzył i pokiwał głową. Czyżby go uderzył nowy szczegół, na który dotychczas nie zwrócił uwagi.
A gdy w parę godzin później powracał wraz z panną Wandą i Fredem do Podbereża, spozierał w zamyśleniu na malowniczy i górzysty krajobraz. Choć nie ujrzał więcej właścicielki Litycz, gdyż ta nie pożegnała się ze swemi gośćmi, oświadczając przez służącą, iż czuje się tak źle, że z łóżka powstać nie może — nie obawiał się, że pani Kińska, a właściwie dyrektorowa Szoltzowa — Litycze opuści cichaczem.
Również nie zamierzał chwilowo wtajemniczać Freda, jakiej treści wiódł z nią rozmowę.... Inne zaprzątały go kłopoty i sądził, że rychło znajdzie rozwiązanie dręczących zagadek... A wtedy łatwoby już dał sobie radę z właścicielką Litycz...


Rozdział X.
IZBA PRÓB.

Przybyli do Podbereża, gdy było już po siódmej, słońce zaczęło tracić moc i ostatnie jego promienie zrzadka złociły konary drzew i liście krzewów.
Nic zda się na pierwszy rzut oka nie zmąciło tu zwykłego biegu życia. Rozlegał się od strony łąk ryk krów, powracających z pastwiska, gdzieś poza pałacem dźwięczały miarowe uderzenia młota kowala, kuchcik wędrował ospale przed domem niosąc do oficyn jakąś wielką miskę, a spacerujące po trawniku poważnie czarne indory, nadąwszy swe czerwone grdyki, przyjęły powracających pełnem zaciekawienia bulgotaniem.
— Odwiedzimy bez zwłoki stryja! — zawołała panna Wanda, wysiadając z powozu. — Ciekawam, jak się czuje i czy przyszedł do siebie.
Szybko przebiegli kilka pokojów, dzielących ich od komnaty zajmowanej przez pana Karola, przystając ze zdumieniem na progu.
Łóżko stało puste...
— Podniósł się?... Lepiej mu widocznie! — zauważył Fred. — Zaraz zapytamy Janka, dokąd stryj powędrował.
Janek, młody, dwudziestoletni chłopak, pełnił obecnie zastępczo funkcje, które ongi należały do nieboszczyka Mateusza i jemu to głównie, przed wyjazdem do Litycz, powierzał Fred opiekę nad stryjem. Stał przed obliczem Podbereskiego z nieskończenie głupią miną i teraz dopiero rozpoczęła się zagadka.
— Nie wiem, proszę pana dziedzica — bąkał, patrząc na Freda w jakiś nieokreślony sposób — co się stało ze starszym panem... Był... i go... niema...
— Jakto niema?
— Zajrzałem koło czwartej, żeby zmienić kompres, jak pan dziedzic kazał... Widzę, leży, oczy zamknięte... Myślę, mocno zasnął, nie trzeba budzić... Ale kiedym przyszedł w pół godziny później... już nie zastałem starszego pana w pokoju...
— Może wstał o własnych siłach i udał się na przechadzkę?
— I myśmy tak myśleli! Ale, gdzie tam... Obszukaliśmy cały dom, później ogród... Baliśmy się, że starszy pan, tak jak pan dziedzic powiada, sam wyszedł, sił mu zabrakło, upadł i zemdlał... Nigdzie śladu... Ani tutaj, ani u rządcy, ani na folwarku... I nikt z ludzi nie widział, żeby spacerował przed domem, lub po ogrodzie... A kręcili się ciągle przed pałacem...
— Nadzwyczajne!... Raz jeszcze przetrząśniemy dom i cały park...
Fred począł wydawać gorączkowo zarządzenia. Pomimo jednak, że zwołał wszystkich obecnych w pałacu, zlecając im jaknajszczegółowsze poszukiwania, że jaknajstaranniej przetrząśnięto pokoje zamku, nie wyłączając djabelskiej komnaty, że w ogrodzie poruszono niemal każdą trawkę — pan Karol znikł bez śladu. Rozpytywania również nie dały wyników — nie widziano go i nie zauważono, aby dom opuścił.
Wreszcie, kiedy po daremnych trudach, Wanda, Fred i Den znaleźli się z powrotem w jego pokoju z ich ust mimowolnie wyrwało się zapytanie:
— Czyżby porwano stryja?
— W jakim celu mianoby go porwać? — jął pierwszy rozważać detektyw. — Co prawda w Podbereżu wciąż dzieją się rzeczy, których cel trudno ustalić... Ale... Przecież pan Karol nie szpilka... Przeciwnie jest to mężczyzna wcale słusznego wzrostu.... Choćby nawet znajdował się w stanie nieprzytomnym, musiałoby go z domu wynieść paru ludzi i wsadzić do powozu, lub auta... Tymczasem pana Karola, ani nie wyniesiono, ani, jak zeznaje zgodnie służba, bo szczegółowo ich rozpytywałem, nikt podejrzany dokoła domu się nie kręcił... Śmieszne byłoby mówić o uwięzieniu w podobnych warunkach.
— Więc cóż się ze stryjem stało? — niecierpliwie wykrzyknął Fred.
Den wzruszył ramionami.
— Zachowajmy jeszcze spokój... A nuż wybrał się na dalszą przechadzkę i powróci sam...
— Czterogodzinna przechadzka?... Pobity i osłabiony?... Wątpię... — mruknęła Wanda.
— Godzinę czekam — ze złością wyrzekł Fred — a później... Zaczynam podejrzewać wszystko i wszystkich... Służba kłamie? Służba została przekupiona przez ludzi, którzy dokonali nocnego napadu i snują, wokół Podbereża niezrozumiałe intrygi? Przy współudziale domowników usunięto stryja, a obecnie obełgują nas oni, chcąc tem lepiej zatrzeć ślady...
Chwilę zaległa cisza. Zarówno Wanda, jak i Fred wpijali się wzrokiem w detektywa, widocznie pragnąc z jego ust posłyszeć potwierdzenie, lub też zaprzeczenie, wysuniętych przez Freda wniosków. Istotnie w obecnym stanie rzeczy najryzykowniejsze hypotezy przychodziły do głowy. Ale Den, zastanawiając się nad czemś głęboko, milczał uporczywie. Aż Podbereski, zniecierpliwiony tem milczeniem, wprost nań natarł:
— Cóż sądzisz?
Den otrząsnął się z zadumy i odparł powoli:
— Sprawa więcej się gmatwa, niźli przypuszczałem... Wydaje mi się jednak iż wnet pochwycę wątek... Wszelkie wnioski byłyby obecnie przedwczesne... Jeszcze łańcuch poszlak się nie zawarł... Muszę się skupić...
Słowa Dena oznaczały dość wyraźnie iż więcej od niego teraz się nie dowiedzą i że pragnie pozostać w samotności. To też Wanda wraz z Fredem z nieco rozczarowanemi minami, opuścili pokój, stosując się do tej prośby.
A gdy umilkł odgłos kroków, detektyw raźno porwał się na nogi. Niby uważając, że w gabinecie pana Karola należy szukać punktu wyjścia wszystkich niezrozumiałych wypadków, starannie jął badać komnatę, oglądając niemal każdy sprzęt i opukując ściany. Lecz śledztwo to nie dało wyników i z najmniejszego drobiazgu nie wysnuł wniosku, w jaki sposób opuścił pokój pan Karol. Wtedy detektyw poddał szczegółowym oględzinom biurko. Może kartka, w ostatniej chwili skreślony bilecik?
Napróżno... Książki, notatki, nic więcej... Przewracał książki treści okultystycznej, przerzucając je jedna za drugą, aż wreszcie pod ich stosem dojrzał ukrytą, sporą szkatułkę.
Staroświeckie drewniane puzderko o mosiężnych okuciach.
Zastanowił się chwilę. Czyżby ta szkatułka zawierała tajemnice stryja Karola. Jeśli nawet tak jest, cóż to go obchodzi i jaki ma związek ze zniknięciem starszego pana?
Nagle zagrała w nim potężnie ciekawość. Otworzyć szkatułkę i przekonać się, co zawiera. Niezawodny instynkt, przyrodzony każdemu rasowemu detektywowi, mówił mu, że a nuż właśnie tam znajdzie nić, prowadzącą do rozwiązania tylu dręczących zagadek.
Nie zastanawiając się dobrze, pod wpływem impulsu, że niedelikatnie czyni i narazić się może na znaczne przykrości — porwał duży nóż, służący do przecinania papierów, który leżał na biurku i wsadził go w szparę puzderka.
Nacisnął mocno raz i drugi... Rozległ się suchy trzask, zamek ustąpił i wieko odskoczyło...
Den zajrzał pospiesznie, nie natrafiając na nic interesującego, gdy wtem jeden z papierów przykuł jego uwagę...
Den zapalił świece, w pokoju bowiem poczynał już zapadać mrok — a potem jął rękopis odczytywać powtórnie...
Był to niewielki kajecik, o pożółkłych kartach, szczelnie zapełniony drobnem pismem. Na okładce widniał tytuł: „Kapituła braci Odrodzonych”. Pochodził widocznie z XVIII w. i zawierał coś w rodzaju masońskich rytuałów i wtajemniczeń.
Den czytając go sam nie wiedział, czy uczynił ważne odkrycie, czy też tylko czas stracił...
— A gdybyż to było? — mruknął cicho.
Raptem, pochwyciwszy zeszycik, niczem szalony wybiegł z pokoju. Popędził na górę, do djabelskiej komnaty, nie napotykając nikogo po drodze. Kiedy się tam znalazł, jął spiesznie coś sprawdzać i niezadługo uśmiech wielkiego zadowolenia rozlał się po twarzy detektywa...
Den pojawił się, może w pół godziny później na dole. Zarówno panna Wanda, jak i Fred znajdowali się w jadalni, oczekując na wieczerzę. Oboje mieli miny powarzone i znać było, że ciągłe „niespodzianki”, zachodzące w Podbereżu, wyczerpały ich całkowicie nerwowo.
— Dobrze, że pan przyszedł! — blado uśmiechnęła się Wanda na widok detektywa. — Zaraz podają do stołu, a nie śmieliśmy panu przeszkadzać...
— A stryja jak nie było, tak niema... — zauważył Fred, poczem nieco złośliwie dodał. — Cóż odszukałeś go podczas samotnych medytacji?
Oblicze Dena wykrzywił dziwny uśmiech. Wyrzekł powoli:
— Niestety, stryja nie odnalazłem! Ale będziemy musieli nieco opóźnić kolację.
— Opóźnić? — zapytała Wanda. — Czemu?
— Zamierzam urządzić mały seans...
— Co? W djabelskiej komnacie? Zaraz?
— Bezzwłocznie!...
Fred popatrzył na przyjaciela, jak się patrzy na kogoś, kto niespodzianie postradał zmysły.
— Sądzę... — wymówił niechętnie, — że zaprzątają nas teraz poważniejsze sprawy... Seans? Dość mam tych wszystkich awantur.
— A jednak, nalegam... Ręczę, że nie pożałujesz...
— Nie pożałuję?
— Tak! Zechce pani, panno Wando, wydać odpowiednie zlecenia służbie, by nie podawano do stołu i nikt za nami nie wchodził na górę.... Udamy się do djabelskiej komnaty we trójkę... Pozostawiłem tam nawet świece.
Tyle stanowczości zabrzmiało w głosie detektywa, że Fred nie opierał się dłużej.
Również Wanda, zaciekawiona kategorycznym tonem Dena, wydała żądane zlecenia i wkrótce znaleźli się oni w „djabelskiej komnacie”.
W rzeczy samej oświetlały ją obecnie cztery świece, zapalone przez detektywa, choć mimo to jej wygląd nie przedstawiał się mniej ponuro. Na podłodze widniał, wyrysowany kredą krąg — pozostałość z wczorajszego magicznego eksperymentu pana Karola — opodal zaś wypalony odcisk czartowskiego kopyta, czy łapy piekielnego zwierza — wspomnienie tragicznego seansu.
Spojrzawszy nań, Fred wzdrygnął się lekko.
— Stigma diaboli! — mruknął. — Jeszcze chcesz próbować?... Czyż nie dość śmierci Mateusza?
— Dziś nikomu krzywda się nie stanie! — odparł detektyw. — Rozpoczynamy seans... Proszę się nie obawiać i bezwzględnie słuchać...
Wskazał na dwa krzesełka, ustawione pośrodku pokoju, a sam stanąwszy nieco opodal, skinął im ręką, aby zajęli miejsca...
— Teraz gaszę światło!... Skupienie i cisza...
W rzeczy samej, w tejże chwili, zgasły świece, zdmuchnięte przez Dena i w komnacie zapanował przykry mrok. Wanda, wiecznie przechwalająca się swą odwagą, mimowoli przysunęła się z krzesełkiem do brata.
Pełne naprężenia to oczekiwanie trwało zaledwie parę sekund, bo wnet w ciemnościach rozległ się głos Dena.
— Duchu jesteś?
W odpowiedzi zabrzmiał cichy odgłos łańcuchów.
— Hm... więc jesteś?... — mówił detektyw. — Dobrze... Widzę, że się słuchasz... Stuknij trzy razy...
Raz.... dwa.. trzy... zadźwięczały mocne uderzenia w ścianę.
— Co takiego? — zawołała podnieconym głosem Wanda. — Den zdołał ujarzmić ducha?
— Och, ujarzmiłem najzupełniej! — zaśmiał się w odpowiedzi. — Dziś uczyni wszystko, co mu rozkażę. — Prawda, duchu?
Znów potężne uderzenie.
— Dość uderzeń! — wymówił patetycznym tonem. — A teraz pokaż nam te twoje szatańskie ślepia, których obawialiśmy się tak bardzo...
— Nie... nie... — zawołała Wanda.
— Pani ślę boi? Wstyd... On teraz nam je bardzo grzecznie pokaże. Więc duchu...
I nagle pośrodku komnaty, zgodnie z rozkazem Dena, zaświeciły dwa zielono-żółte ognie. Wydawało się, iż są to oczy ogromne, patrzące z dziwną nienawiścią, osadzone w niewidocznych powiekach. Nie pozostały one nieruchomo, lecz krążyły po pokoju, to przybijając się, to oddalając od obecnych. Wrażenie, wywołane niesamowitem zjawiskiem, na tyle było potężne, iż Fred nie mogąc się powstrzymywać od nerwowego drżenia, wykrzyknął:
— Potworne... potworne... Den, każ mu zczeznąć...
— Chcesz, aby odszedł.. Dobrze! Duchu zniknij...
Jeszcze sekunda... i czartowskie ślepia znikły. Natomiast rozległ się dźwięk pocieranych o pudełko zapałek i znów w pokoju zajaśniało światło.
Zarówno Wanda, jak i Fred nie mogli się jeszcze otrząsnąć z wrażenia.
— Co to było? Ukazuje się i znika, gdy zechcesz? Jakeś z nim sobie poradził?
Den zerknął z dumą.
— Nie darmo przestudiowałem magję — wyrzekł. — Lecz to nie koniec... Będzie druga część seansu...
— Druga?
— Oczywiście... Nawet przy świetle... Ty, Fredzie, położysz się na łóżku, a panna Wanda pozostanie przy mnie.
— Na łóżku...
Fred do tego stopnia był oszołomiony, tem, co widział dotychczas, iż powolnie podszedł do wielkiego łoża ozdobionego kolumnami i na niem zajął miejsce.
— Wyciągnij się — padł rozkaz — i uważaj dobrze... Ale bliżej muszę przysunąć świece...
Den ustawił lichtarze tak, że wszystko doskonale stało się widoczne. A gdy Fred spoczął, wyciągnięty nieruchomo, znów przybrał teatralną pozę.
— Duchu, ukaż swe szpony... Lecz nie chwytaj za gardło...
Bez szelestu, od jednej z kolumien łóżka, oderwał się długi żelazny pręt, którego koniec przypominał do złudzenia, rękę ludzką o zakrzywionych i gotowych do chwytu palcach. Poruszał się wahadłowym ruchem i gdyby Fred, patrzący nań skamieniałym z przestrachu wzrokiem, był się choć lekko dźwignął, napewno dotknąłby go zakrzywionemi szponami za gardło. Lecz Den uczynił szybki gest — i djabelskie palce znikły.
— Wstawaj Fredzie! — zawołał. — Czy zrozumieliście wszystko?
— Więc? — wybąkała panna Wanda.
— Maszynerja!... Zwykła teatralna maszynerja!...
A gdy Fred, który jednym susem porwawszy się z niebezpiecznego łoża, jeszcze patrzył niedowierzająco, Den jął coś naciskać w rogu pokoju — a za każdym jego ruchem — pręt wyskakiwał i błyskawicznie ginął.
— Wystarczy?
— Najzupełniej — bąknęła Wanda. — Najzupełniej... A djabelskie kopyto?
— Ruchoma deseczka... Tylko należy wiedzieć, który guzik ją posuwa...
Istotnie, pod wpływem nowej „czynności” magicznej detektywa, deszczułka z wypalonym czartowskim znakiem jęła się usuwać, a zamieniła ją inna, gładka tafla. Rychło przedstawiała podłoga gładką powierzchnię i nic już nie przypominało tragicznego seansu.
— Tam, do licha? — zaklął Fred. — Ale, kto? W jakim celu?
— Chcesz zapytać — rzekł Den — kto to pourządzał i jaki miał w tem cel, żeby was straszyć?
— Naturalnie... O, łajdak...
— Otóż, skąd się tu wzięły aparaty, mogące człowieka przyprawić w ciemnościach o wstrząs nerwowy, wiem i zaraz wyjaśnię... Natomiast nie wiem jeszcze, czyja przewrotna wola kierowała niemi ostatnio...
— Panie Den... Prędzej... Umieram z zaciekawienia! — wyrwał się żywy okrzyk Wandzie, która zdążyła ochłonąć z niemiłych wrażeń.
Uśmiechnął się lekko.
— Chwila cierpliwości! Zanim wszystko powtórzę, chcę wam pokazać w jaki sposób maszynerja działa...
Ująwszy do ręki jedną z zapalonych świec, ustawionych na środku podszedł do okna i dając im znak, aby się zbliżyli, szczegółowo jął objaśniać:
— We framudze znajduje się niewielka znakomicie ukryta metalowa strzałka, niby rodzaj kontaktu elektrycznego. Gdy jest opuszczona na dół, cała maszynerja pozostaje bez ruchu i można dowolnie naciskać inne guziki, nie wywołując najlżejszego skutku... Dlatego, swego czasu daremnie ostukiwałem ściany i choć zastanowiły mnie niektóre wypukłości, nic dojść nie mogłem... Jeśli zaś strzałkę podnieść do góry, aparaty poczynają swobodnie działać...
— Ależ pan jest genjalny! — zawołała Wanda. — Jak pan strzałkę odnalazł? Toć ją dojrzeć nie sposób...
— Niewtajemniczony napewno nie dojrzy — potwierdził Den — i nie zupełnie sam ją znalazłem.... Lecz o tem później... Uwaga, zaczynam demonstrować...
Skierował się w róg pokoju, przeciwległy do okna. Koło jednej ztamtąd biegnących ścian, stało masywne mahoniowe łoże, w drugiej znajdowały się drzwi, prowadzące do sąsiedniej komnaty — ongi sypialni Dena. Na wprost zaś tych drzwi — kominek, z zawieszonym nad mim wielkim portretem Symeona Podbereskiego.


„Plan djabelskiej komnaty”. Jedna strzałka przy oknie, oznacza sprężynę uruchomiającą, lub powstrzymującą maszynerję. Dwie strzałki — guziki, za naciśnięciem których następowały „objawy”. Obok kominka skrytka w ścianie, z automatycznie działającemi przyrządami.

— Tu — rzekł — znajdują się trzy wzniesienia, które początkowo przyjmowałem za nierówności obicia... W rzeczy samej są to ukryte guziki, które dopiero wtedy mają znaczenie, gdy strzałka przy oknie wznosi się ku górze... O ile raz nacisnę najniższy z nich — wtedy wpuszczone w ścianę druty, prowadzące do skrytek wmurowanych po bokach kominka, wywołują automatycznie brzęk znajdujących się tam łańcuchów. Jeśli naciskam dwa razy, rozlegną się wnet stuki i uderzenia w ścianę...
Słowa swe potwierdził detektyw nowym eksperymentem i raz jeszcze zadźwięczały w pokoju niesamowite szmery. Wanda i Fred, słuchając tych niezwykłych rewelacji, tylko w milczeniu, kręcili głowami.
— Taki skutek wywołuje — ciągnął Den dalej swój wykład — naciśnięcie najniższego guzika. Gdy poruszam środkowy, następują jeszcze gorsze „djabelstwa”. Druty zostały przeprowadzone, nietylko do skrytek, zrobionych po bokach kominka, ale również i do kolumn łóżka. Pierwsza ukrywa rodzaj wahadła z blachy, z świetnie na nim wymalowanemi fosforem oczami. Puszczam je obecnie w ruch — bez szmeru z kolumny wyskoczył dość szeroki metalowy pręt, zakończony płaskim krążkiem — ale oczów teraz nie dojrzycie, bowiem fosfor świeci jedynie w ciemności... Z tej przyczyny czartowskie ślepia pojawiały się wyłącznie w mroku, a światło wykluczało wszelkie objawy... Z równie dobrym skutkiem można na wahadle wyrysować trupią czaszkę, lub żebra kościotrupa, przypominające do złudzenia szkielet ludzki...
— Co za łotrostwo!...
— Działania najwyższego, trzeciego guzika — mówił, nie zwracając uwagi na wykrzyknik — nie potrzebuję objaśniać, bo jużeście widzieli... Porusza on ów pręt, ukryty w drugiej kolumnie, symulujący rękę z zakrzywionemi palcami! Palce te mogą się zacisnąć, albo rozszerzać dowolnie, ale w gruncie, prócz siniaków, krzywdy nikomu nie uczynią, bo ich uścisk jest ograniczony objętością szyji normalnego człowieka i zatrzymuje się w pewnym punkcie.
— Rozumiem... rozumiem... — zawołała Wanda, wspominając okropne, przeżyte chwile. — Twierdzi pan, że nie uczynią wielkiej krzywdy? Tak jest, gdy się zna ich tajemnicę... Lecz kiedy pojawią się niespodzianie, można skonać ze strachu... A Mateusz...
— Nie przeczę, że są one bardzo złośliwym, a nawet zbrodniczym wymysłem! — odparł. — Nie przeczę... Co zaś się Mateusza tyczy, to w czasie tragicznego seansu, inna za gardło pochwyciła go dłoń... bo żelazne szpony, umieszczone w łóżku, nie mogły starego dosięgnąć...
— Inna?
Den skrzywił się dziwnie i ogólnikowo oświadczył:
— Djabelska komnata kryje więcej tajemnic, niźli nawet przypuszczamy, poznawszy ich część... Lecz, miejmy nadzieję, iż dobrniemy szczęśliwie do końca... A teraz chodźmy ma dół, bo wszyscyśmy porządnie głodni... i im krócej tu zabawimy, tem lepiej...
— Ależ, panie Den — jęła prosić Wanda — obiecał pan, że nam powie, kto to wszystko mógł urządzić?
— Zaręczam, że opowiem... Bo co do innych zapytań, nie znajduję chwilowo odpowiedzi... Ale przy kolacji...
I jakby unikając dalszych nalegań, szybko obejrzał pokój, sprawdzając, czy nie pozostał jaki zbyt wyraźny ślad ich bytności, poczem ująwszy zapalone świece, pierwszy skierował się do wyjścia, wskazując drogę.
Dopiero, gdy zajęli miejsca w jadalni, i odszedł służący, ustawiwszy półmiski na stole, Den przyciszonym głosem, jął wyjaśniać:
— Chcecie się dowiedzieć, kto to wszystko tam urządził? Doskonale... Gdybyś interesował się więcej, Fredzie, staremi rodzinnemi wspomnieniami, dawnobyś znał tajemnicę „djabelskiej komnaty”. Ja natrafiłem przypadkowo w papierach pana Karola na pewien zeszycik. Bardzo ciekawy zeszycik... Rytuał „Kapituły braci Odrodzonych”...
— Nigdy nie słyszałem! — bąknął Fred.
— Szkoda... Wielka szkoda... Lecz zacznę od początku. W końcu XVIII w. żył w Polsce, kresowy panek Tadeusz Grabianka, zwarjowany na punkcie okultyzmu i stowarzyszeń tajemnych. Założył on bractwo pod nazwą „Nowy Izrael”, lub „Kapituła Braci Odrodzonych”, którzy mieli przebudować świat ma nowych zasadach. Obdarzony niezwykłym darem wymowy i urokiem osobistym, potrafił kaptować szeregi zwolenników, a swą propagandę prowadził nietylko w Ojczyźnie, lecz również we Francji, mianowicie w Awignonie, gdzie poczytywano go prawie za istotę nieziemską. Ale kiedy we Francji wybuchła Wielka Rewolucja, musiał z powrotem uciec do kraju, straciwszy na swe podróże cały dość znaczmy majątek. Towarzyszyło mu zazwyczaj dwóch „magów”. Słynny opat włoski Dom Pernetti i specjalista od wywoływania duchów — Niemiec Brummer. Kiedy Grabianka powrócił zrujnowany do Polski i tu posiadł licznych adeptów, do których również należał twój pradziad August Podbereski. Wszelkie związki tajemne i masonerja były za czasów Stanisławowskich w dużej modzie i twój przodek nie oparł się ogólnemu prądowi i wymowie Grabianki... A wiedząc, że ten niema chwilowo gdzie się podziać, na rezydencję zaofiarował mu Podbereże... Przez czas więc jakiś wasz pałac stał się jakby stolicą braci... Tu odbywały się zebrania, tu przyjmowano nowicjuszów...
— Grabianka... Grabianka... — uderzył się nagle ręką w czoło Fred. — Słynny mistyk... Toć mamy w zbiorach rodzinnych jego pierścień z pieczęcią Salomona... Lecz, cóż to ma do rzeczy?
— Bardzo wiele... Powtarzam, przyjmowano nowicjuszów... Masonerja i wszelkie pokrewne jej bractwa lubiły się otaczać tajemniczością i szczególniej przy wstępowaniu kandydatów stosowano czasem groźne ceremonje... Były to przeważnie teatralne efekty, ale silnie działały na wyobraźnię i służyły za sprawdzian odwagi i woli nowego członka... Gdy więc Grabianka uczynił z Podbereża swą stolicę, jego towarzysz Dom Pernetti, a szczególniej Brummer zajęli się przedewszystkiem urządzeniem t. zw. „izby prób” i na ten cel przeznaczono naszą „djabelską komnatę”.
— Zaczynam pojmować...
— Reszty domyślisz się łatwo... Urządzono, z wielkim nakładem maszynerje, które do niedawna przejmowały nas takim lękiem... Tam każdy, kto zamierzał wstąpić do grona „Braci Odrodzonych” musiał przepędzić po ciemku noc, a ukryty „mistrz ceremonji” po kolei naciskał guziki, poddając nowicjusza próbom. Słyszał więc „profan” brzęk łańcuchów, stukania, głosy, jęki — widział oczy djabelskie, groźne palce chwytały go za gardło... Jeśli zniósł to wszystko cierpliwie, nad ranem, kiedy poczynało świtać, do „djabelskiej komnaty” wkraczał sam Grabianka, przybrany w białe ze złotem szaty Wielkiego Mistrza i na czole „profana” składał pocałunek, winszując mu, iż dzięki swej odwadze stał się godny należenia do bractwa... A, przekonany jestem, że takich było niewielu... Bo choć niektórzy domyślali się, zapewne, iż w „djabelskiej komnacie” rozgrywa się świetnie wyreżyserowana komedja, nerwy odmawiały posłuszeństwa i poczuwszy zimne palce na szyji, uciekali, tak samo, jak i wy, stamtąd z krzykiem... Takich odrzucano bezwzględnie... Możliwe również jest, że szarlatan Brummer, wykorzystający idealistę Grabiankę, poza jego plecami, korzystając z aparatów, urządzał dla naiwnych seanse magiczne, pokazując im „prawdziwe” duchy... Oto tajemnica „djabelskiego pokoju”.
— Świetnieś wszystko wyświetlił, — z podziwem wyrzekł Fred. — Więc wskazówki znalazłeś w zeszyciku, znajdującym się w papierach stryja... Czemuż stryj o tem nic nie wiedział? Nie przeczytał rytuału?...
Den zastanowił się chwilę, poczem odparł:
— Mógł nie wiedzieć... Rytuał „Braci Odrodzonych”, jak i inne stare statuty masońskie, jest umyślnie napisany niezrozumiale i zagadkowo... Ja sam musiałem parokrotnie przestudjować w zeszycie opis urządzenia „izby prób”, bo z tego opisu właśnie dowiedziałem się o rozmieszczeniu guzików i maszynerji, zanim cośkolwiek pojąłem. Strzałka więc, uruchamiająca mechanizm, jest określona jako: „wprawienie w bieg nieznanej potęgi” a same aparaty otrzymały nazwę „sił wyższych, pokornych woli wtajemniczonego”. Zrozum tu co, proszę. Powtarzam, można parę razy czytać i nic nie pojąć... Dopomógł mi przypadek i niektóre wiadomości, jakie posiadam o masonerji, a z dołączonych do „Rytuału” rysunków odnalazłem miejsca strzałki i pozostałych guzików...
— Ach, tak! — zawołała Wanda. — Biedny stryj... Sam nie wiedział, jaki skarb posiada... Ale jeszcze jedna rzecz pozostaje dziwna... Toć od czasu Grabianki, który mieszkał w Podbereżu w końcu XVIII w., około 1780 r., przeszło półtora wieku... Czyż nie nadzwyczajne, że aparaty nie uległy zepsuciu do tej pory i tak sprawnie działają?
Den skinął lekko głową, jakby tem składając hołd spostrzegawczości panny Wandy.
— Brawo! — wyrzekł. — Słuszna uwaga!... A działają należycie, bo je poprawiano w ostatnich czasach...
— Poprawiono?
— Oczywiście... Przecież łoże, choć jest masywne, musiało być wielokrotnie przestawiane i zapewne sam Grabianka, kasując lożę w Podbereżu, poprzecinał druty... Otóż druty, poruszające wahadła, jak stwierdziłem, zostały na nowo założone...
— Któż to uczynił? Kto poznał sekret „djabelskiej komnaty”?
Detektyw wzruszył ramionami.
— Nie wiem!
W spojrzeniach Wandy i Freda, skierowanych na Dena odbiło się rozczarowanie.
— Więc nie rozwiązałeś wszystkiego — zawołał Podbereski. — Nie wiesz, kto nas straszył? Kto porwał stryja Karola?...
— Ani też, kto dokonał w nocy napadu?.. — dodała Wanda.
Detektyw uśmiechnął się lekko.
— Niestety, odpowiedzi nie znajduję... Ale pocieszcie się. Dziś mój szczęśliwy dzień... i wyczuwam, że reszta zadania się uda... Mam wrażenie, że odnajdziemy pana Karola przy życiu i w dobrem zdrowiu. Musimy tylko wykonać pewien plan.
— Jaki?
— Zdaje mi się, że komuś bardzo na tem zależy, aby nas usunąć z Podbereża... Ułatwimy mu to zadanie.
— Ułatwimy?
Detektyw pochylił się nad stołem i jął tak cicho szeptać, że posłyszeć go tylko mogła Wanda i Fred:
— Słuchaj, Fredzie — pouczał. — Wyjdziesz zaraz do służby, zaczniesz rozpaczać, że stryj nie powrócił i oświadczysz, iż udajesz się do najbliższego miasteczka, aby policyjne władze zarządziły poszukiwania... Każesz natychmiast zaprząc do bryczki lub wolantu, lecz dodasz, że pojedziemy we trójkę bez stangreta. Również dodasz, iż powrócimy dopiero jutro do domu, gdyż zamierzamy z powodu późnej pory zanocować w miasteczku...
— Serjo, myślisz...
Den przymrużył po łobuzersku oko.
— Owszem... ale niezupełnie... Pojedziemy nie do miasteczka, a do najbliższego lasu, tam przywiążemy w gąszczach konie, a sami, po cichu, powrócimy do pałacu... Wszyscy muszą być przekonani, że nas niema... O resztę, nie pytaj...
— Świetnie! — zawołała Wanda, której przypadał do smaku każdy projekt niezwykły. — Znakomicie... Właściciele zakradają się do własnego domu... Czy należy zabrać broń?...
— Bardzo nam ona się przyda! — oświadczył Den poważnie.



Rozdział XI.
ZŁY DUCH PODBEREŻA.

Plan został wykonany dosłownie...
Opuściwszy Podbereże z wielkim hałasem, odprowadzani prawie przez całą służbę, ujechali kilka kilometrów, poczem skręcili w las.
Tam rychło Fred, przy pomocy Dena, wyprzągł konie i przywiązał je do drzew. Następnie pogasił latarnie powoziku i zręcznie ukrył go w krzakach.
A później, niczem złoczyńcy, jęli się skradać do zamku.
Samo przedostanie się poszło gładziej, niżli można było tego się spodziewać.
Od czasu ich wyjazdu upłynęła prawie godzina. Dochodziła jedenasta. Służba już udała się na spoczynek i nikt nie kręcił się dokoła pałacu.
Wyczekali chwilę, kiedy dozorca nocny znalazł się po drugiej stronie domu i zbliżyli szybko do okna na parterze, które umyślnie przedtem zostało tylko przysłonione a okiennice otwarte. Nikt ich nie zauważył. Jedynie psy powitały Wandę i Freda radosnem łaszeniem się i wywijaniem ogonów, a później długo patrzyły zdziwione, podniósłszy mordy do góry, czemu „państwo”, wraz z jakimś obcym jegomościem, drapią się przez okno, niczem złodziejaszkowie, miast uczciwie przedostać się drzwiami do siebie.
Nareszcie dotarli beż przeszkód do „djabelskiej komnaty” a raczej do sąsiadującego z nią pokoju.
— Tu się zatrzymamy! — oświadczył szeptem Den. — Znakomity punkt obserwacyjny... Drzwi niechaj zostaną otwarte...
— Więc nie w czartowskiej izbie? — zagadnął Fred, a później żartem dorzucił. — Nadal boisz się duchów?...
— Strzałkę dobrze przekręciłem na dół! — mruknął z ironją. — Ręczę, że nie nastąpią żadne „objawy”!... Lecz chodzi mi o to, abym mógł obserwować całą „djabelską komnatę”... i niebezpieczeństwo nie zaskoczyło nas od tyłu...
— Więc grozi nam niebezpieczeństwo? — cicho zawołała panna Wanda. — Jakie?
— Przódy zajmijmy miejsca! — odrzekł, szukając krzeseł po omacku. — Może dość długo czekać wypadnie...
A kiedy usiedli, Den pośrodku a Wanda i Fred po jego bokach, prawie w przejściu łączącem obydwa pokoje, począł wyjaśniać:
— Mówiłem wam już, że czartowska izba chowa więcej tajemnie, niźli ustaliliśmy dotychczas... Co prawda, jedną z nich, poza maszynerjami, udało mi się pochwycić, ale o niej jeszcze nie wspomnę... Sądzę tylko, że jest ona kluczem wszystkich zagadek i wszystkich niezrozumiałych faktów, jakie w Podbereżu się działy... Ale pozatem niezawodny instynkt mówi mi coś innego, że do djabelskiej komnaty prowadzi potajemne przejście, którego nie umiałem znaleźć...
— Po tem, cośmy już zobaczyli — szepnęła Wanda — i to jest możliwe...
— Powiada mi ten instynkt — ciągnął dalej detektyw, — że ludzie, którzy ubiegłej nocy usiłowali wtargnąć do pałacu, znają sekret przejścia i dziś zechcą go wykorzystać... A ponieważ nie wiem, z której strony ono się znajduje, wolę siedzieć tu, w sąsiednim pokoju, żeby uniknąć niespodzianek.
— Rudobrody mężczyzna, czy automobilowy bandyta?... — Fred gwałtownie poruszył się na swem krzesełku.
Detektyw chrząknął.
— Dość zapytań! — rzekł. — Najbliższe chwile przyniosą wyjaśnienie... A teraz więcej ani słówka... Broń w pogotowiu... i cisza...
Zaległo milczenie.
Jęły powoli płynąć minuty, kwadranse. Och, jak dłużyły im się obecnie chwile oczekiwania. Czy rachuby Dena okażą się słuszne?
Minęła przeszło godzina. Gdzieś na dole zegar wybił dawno dwunastą. Już po północy. Może wpół do pierwszej. Długoż mają oczekiwać?
Nagle szczegół dziwny zwrócił uwagę Wandy. A lekkie dotknięcia do ramion, które poczuła zarówno ze strony Freda, jak i Dena świadczyły, że i oni to spostrzegli.
Naprawdę dziwny szczegół.
Nawprost ich znajdował się duży kominek, z zawieszonym nad nim portretem Symeona Podbereskiego. Otóż, w głębi kominka stała się rzecz niesamowita. Rzekłbyś, ktoś przeciął bez szelestu jeden z boków nożem... i zajaśniała świetlna długa szpara...
Drgnęli...
Sprawdziły się przewidywania...
Słynne potajemne przejście!... Tam znajduje się ono! A jest tak świetnie urządzone, iż nietylko natrafić nań nie sposób, lecz ten, który niem się zakrada, nie czyni najlżejszego hałasu...
Teraz, ściskając broń w ręku, oczekiwali z napięciem, co dalej się stanie.
Szpara rozszerzała się coraz więcej, część kominka przekręciła się, niby osadzona na osi, a za nią ukazał się duży kwadratowy otwór.
Stał w nim wysoki mężczyzna, świecąc sobie latarką i coś mrucząc, jakby drugiego towarzysza naglił do szybszej drogi.
— Ten sam... — mało nie krzyknął Fred. — Ten sam drab, który wczoraj napadł ma stryja Karola...
Nieznajomy, widocznie znakomicie obznajomiony ze wszystkiem, zgiął się teraz, aby nie uderzyć głową o gzyms kominka i jednym susem znalazł się w pokoju. Choć trzymał w ręku latarkę, promień jej skierowany na bok, nie padł w stronę siedzących. Zresztą nawet gdyby tam padł, nie ujawiłby ich obecności, bowiem znajdowali się oni w ukryciu, za framugą drzwi.
Den, jakby uspakajając Wandę i Freda, którzy mimowolnie drgnęli, cichutko szepnął:
— Nie dojrzy nas... A zaraz się przekonamy, co go sprowadza...
Teraz mogli dobrze obejrzeć intruza. Był to wysoki, czterdziestoletni mężczyzna, ubrany w skórzaną szoferską kurtkę, o dziwnie niemiłym, drapieżnym wyrazie twarzy. Snać przekonany, że Podberescy z Denem wyjechali i nikt nie znajduje się w domu, nie krępował się wcale i głośno mówił w stronę otworu:
— Prędzej! Prędzej, do licha...
— Kiedy te schody... — rozległ się z głębi głos.
— Pospiesz się, idjoto!...
W przejściu zarysowała się sylwetka drugiego mężczyzny. Początkowo tak niewyraźna, iż zaledwie rozróżnić można było kontury. Lecz, gdy znalazł się on w promieniu światła — Wanda i Fred aż do krwi, zagryźli wargi, by nie krzyknąć. W rzeczy samej, aczkolwiek od szeregu godzin wciąż spotykały ich nowe niespodzianki — ta, bodaj, była najsilniejsza.
Nieznajomemu towarzyszył... stryj Karol... Stryj Karol, który przepadł bez wieści, wślizgiwał się potajemnem przejściem, wślad za bandytą? Za tym samym bandytą, jaki wczoraj usiłował go zabić i potłukł dotkliwie? Więc dostał się zapewne w szpony zbója i ten tu sprowadził stryja terrorem... O łotr!... Czyż nie należy natychmiast biec mu na ratunek...
Wanda i Fred już zgodnym ruchem mieli się porwać ze swych miejsc, aby spieszyć z odsieczą, gdy wtem żelazny ucisk dłoni detektywa, spadł na ich ręce i zmusił do pozostania. Jednocześnie ucisk ten nakazywał wyraźnie:
— Milczcie...
Czyżby Den oszalał? Czemu nie chce uwolnić natychmiast stryja? Pragnie dowiedzieć się zapewne, w jakim celu zbir go do djabelskiej komnaty zaciągnął. Może ma rację! Chwilowo stryjowi niebezpieczeństwo nie grozi, a zawsze zdążą starszego pana osłonić...
Wpijali się teraz wzrokiem w twarz pana Karola. Biedak, cóż musiał wycierpieć... Och, gdybyż się domyślił, że są blisko i nie dadzą mu krzywdy uczynić... Lecz im dłużej trwała ta obserwacja, tem większe ogarniało ich zdumienie, że stryj, choć wyraźnie zdenerwowany, nie zdradzał, ani obawy, ani przygnębienia...
Tymczasem mężczyzna w szoferskiej kurtce, zawołał rozkazująco:
— Pokaż!...
— Co mam pokazać? — mruknął niechętnie pan Karol. — W notatkach Kirsta napisane wyraźnie: tam szukaj, gdzie padnie cień świec...
— Gdzież padł?...
— Na portret...
— Toś stary kretynie, nie mógł się domyśleć, że należy usunąć portret...
— Żadna filozofja!... Tylko ten rudy bencwał mi przeszkodził...
— Alboś ty chciał zagrabić wszystko... Zaraz sprawdzimy...
Cóż to miało znaczyć? Zbir traktował stryja lekceważąco, a ten się tłomaczył, odpowiadał bez gniewu. Chciał usunąć portret? Nie żałowali już Wanda i Fred, że detektyw rozkazał im czas jakiś pozostać w charakterze biernych świadków.
Mężczyzna rozejrzał się po pokoju. Spostrzegł, iż na stoliku znajdują się dwie świece w lichtarzach, zapomniane wczoraj przez pana Karola, a których umyślnie nie zabrał Den. Zapalił je i z zadowoleniem oświadczył:
— Nikt tu, na szczęście, nie zaszedł... Toś ty zostawił świece?
— Przecież opowiadałem...
— Ten pieski syn, Den, szpicel cholerny, mógł wąchać...
Pan Karol się skrzywił.
— Boi się ducha! — odparł. — Uwierzył w mój eksperyment magiczny... Ale porządnego najadłem się dziś strachu, kiedy mnie męczył o znaczenie koła... A wszystko przez waszą głupią podejrzliwość... Żebyście na mnie nie napadli, usunąłbym ślady...
— Podejrzliwość?... Wnet się przekonam, czyś ty nie zdrajca...
Wanda i Fred nie wierzyli uszom własnym... Więc stryj?... Jeśli poprzednio drżeli z niepokoju, iż może na czas nie zdążą z pomocą, teraz miotało niemi oburzenie... Pomagał bandycie?... Miał z nim zadawnione porachunki? W ten sposób wyrażał się o Denie!... O jakiż wstyd przed detektywem... Chociaż twarzy Dena nie widać było w mroku, lecz gdyby mogli ją ujrzeć, spostrzegliby ze zdziwieniem, że nie nosiła ona wyrazu oburzenia, lecz przeciwnie radości, jak u kogoś, kto stwierdza, iż wszystkie jego domysły się sprawdzają.
A dalej przed ich oczami potoczył się, niby niezwykły film kinematograficzny.
Nieznajomy, przysunąwszy do ściany, wielkie, rzeźbione krzesło, wskoczył na nie i pochwyciwszy oburącz wielki portret, przedstawiający Symeona Podbereskiego, sam zdjął go ze ściany i położył na podłodze, dając dowód wielkiej siły. Później jął palcami przebiegać szybko po tapecie, dopóki nie natrafił na to, czego szukał. Lecz chwilę próżno naciskał.
— Przekręć strzałkę przy oknie! — zawołał do pana Karola. — Strzałkę, uruchomiającą maszynerję! Gdy jest zamknięta i tu zatrzask nie działa... Dlatego można opukiwać ściany, ile chcąc, a nikt nic nie znajdzie...
Pan Karol pospieszył spełnić rozkaz.
Znów dłoń mężczyzny niecierpliwie przywarła do tapety. Rozległ się suchy trzask... uskoczyła jakaś deseczka i w ścianie ukazał się otwór.
— Jest... Jest... — wykrzyknął z triumfem. — Prędzej latarkę...
Wkrótce blask elektrycznej latarki oświetlił wnętrze potajemnej kasetki. Lecz choć nieznajomy wsadził tam rękę z latarką, choć wspiąwszy się na palce długo zaglądał do środka, a drugą ręką badał zawartość skrytki — poszukiwania snać pozostały bezowocne, bo wyraz wielkiego rozczarowania odbił się na jego twarzy.
— Przekleństwo! — zawołał. — Kasetka jest pusta...
— Pusta? — powtórzył pan Karol. — Niemożliwe.
Rysy mężczyzny wykrzywiła wściekłość.
— Jeszcze udajesz, stary draniu! Tyś zabrał!
— Przysięgam...
— Nie kłam... A papiery... Gdyby nawet nie było pieniędzy, musiały pozostać papiery...
Pan Karol rozłożył bezradnie ręce:
— Nic nie rozumiem... Nie otwierałem... Toć dopiero...
Ale nieznajomy nie dał mu się wytłomaczyć.
— Zdrajco... Zdrajco podły! — ryknął. — Wczoraj już podejrzewałem, że kręcisz i chciałem cię zabić... Teraz mam pewność... O, nie ujdzie ci to na sucho... Gadaj, gdzieś schował... Gadaj, bo zaduszę...
Przyskoczywszy do pana Karola, porwał go za gardło i jął nim trząść z całej mocy.
— Puść pan pana Karola — odezwał się nagle spokojny głos. — On nic nie winien!... To ja zabrałem papiery...
Interwencja nastąpiła na tyle nieoczekiwanie, że napastnik wypuścił z rąk ofiarę i obejrzał się zdumiony. O parę kroków za nim stał Den, trzymając browning w ręku. Dalej również uzbrojeni Wanda i Fred, którzy wślad za detektywem wyszli z ukrycia, widząc, że najwyższy czas przyjąć udział bezpośredni w toczącej się przed niemi scenie.
— Ja zabrałem papiery! — powtórzył Den. — Biżuterji i pieniędzy, niestety, tam nie było... A teraz proszę, ręce do góry! Inaczej strzelam... Pan jest mordercą Kirsta...
— Zdrada! — zawołał mężczyzna. — Zaciągnięto mnie w pułapkę!...
— Boże! — jęknął pan Karol. — Jestem zgubiony...
— Ręce do góry! — detektyw podniósł browning.
Lecz jeśli Den nie zamierzał żartować, również napastnik postanowił drogo sprzedać swą wolność.
— Zabrałeś papiery? — charknął z pasją. — Teraz mnie chcesz schwycić? — Niedoczekanie...
Z iście kocią zwinnością, błyskawicznie rzucił się naprzód, starając się pochwycić za rękę Dena. A gdy detektyw zdążył uskoczyć w porę, z całej siły pchnął stojącego pomiędzy Wandą a Denem Freda, tak, że ten zatoczywszy się, o mało siostry i detektywa nie obalił.
Poczem, korzystając z zamieszania, rzucił się do ucieczki i zdzieliwszy pięścią po głowie, snać na pożegnanie, pana Karola, który znajdował się obok kominka, w otworze tegoż zniknął.
Jeszcze chwila — takim był zapewne jego plan — a zawarłby za sobą potajemne przejście.
— Ucieknie! — z rozpaczą wykrzyknęła Wanda.
Lecz detektyw już zdążył ochłonąć z wrażenia, wywołanego niespodziewanym atakiem. Niemniej szybko, niźli napastnik, przypadł do kominka i nim tamten zdążył ruchomą ściankę zatrzasnąć, wsadził w szparę lufę browninga, dając wystrzał na oślep.
Odpowiedziało mu przekleństwo... i odgłos prędkich kroków, zbiegających po schodach.
To napastnik, rezygnując z przecięcia drogi goniącym go, oddalał się śpiesznie...
Den pchnął drzwiczki — i ujrzał kręte, wąskie żelazne schodki, prowadzące niby w głąb studni. Wyrwał z kieszeni elektryczną latarkę.
— Za nim... — zawołał w stronę Wandy i Freda. — Idę przodem... Wy za mną...
Z konieczności ostrożnie jął zstępować na dół. Schodki były ślizkie i niewygodne, chwilami brakowało poręczy, a czasami i stopnia — nieraz musiał się zatrzymywać i puszczać snop światła, aby nie upaść, lub nogą nie natrafił na próżnię. Liczył na to widocznie napastnik, znający doskonale drogę, którą zapewne częściej przebywał i znacznie wyprzedził Dena, bo nie słychać już było dudnienia kroków.
Wreszcie skończyły się schody. Jak obliczał Den, znaleźli się teraz w podziemiach pałacu, mniej więcej o dwa piętra niżej od djabelskiej komnaty. Promień elektrycznej latarki oświetlił długi, ciemny korytarz.
Den, bez wahania, ruszył dalej. Powietrze w korytarzu było ciężkie i stęchłe, podłoga ślizka i błotnista i wił on się w rozmaite strony, snać przechodząc pod różnemi częściami zamku.
Lecz czyż podziemia pałacu ciągnęły się aż tak daleko? Bo choć detektyw, ryzykując teraz upadek, lub natknięcie się na jaką nieoczekiwaną pułapkę, nie szedł, a biegł prędko, chcąc dogonić przeciwnika, korytarz rzekłbyś, ciągnął się bez końca i wciąż wyrastał przed nim nowy zakręt.
Dopiero, po dłuższym upływie czasu, poczuł prąd świeżego powietrza i ujrzał migocące gwiazdy... — Jeszcze chwila — i dotarł do wyjścia...
Wyjrzał ostrożnie, stwierdzając ze zdumieniem, że potajemna droga kończy się śród kupy kamieni w lesie. Szybko jął obliczać. Więc jest u t. zw. „kopca”.
Znał dobrze ten „kopiec”, nieraz pokazywał mu go Fred. Odległy może o dwa kilometry od pałacu, znajdował się śród boru i pochodził z czasów „najazdów tatarskich” i jako pamiątka szczęśliwie z tatarami stoczonej potyczki, tam miał zostać wzniesiony. Składał się on z wysokiej kupy obmurowanych kamieni, częściowo porosłych mchem i trawą, z umieszczonym na górze drewnianym krzyżem. Któż kiedy przypuściłby, że usuwając część cegieł, nie obrośniętych mchem, a wyglądających na zwykłe rumowisko, natrafiało się na długie podziemne przejście, prowadzące wprost do djabelskiej komnaty? Sam zaś korytarz został, zapewne, ongiś wybudowany, aby dać możność ucieczki mieszkańcom zamku w razie nieoczekiwanego napadu, a później odnowiony z zachowaniem jaknajwiększej tajemnicy.
Gdzież się jednak podział napastnik?
Den nader ostrożnie wychylił głowę z otworu, sądząc, iż zaczajony za kupą kamieni, powita go kulką.
Ale kiedy rozejrzał się uważniej — spostrzegł zdala na tle drzew oddalającą się sylwetkę — i pojął wszystko.
Poza lasem migotały samochodowe reflektory.
Tam spieszył złoczyńca, zamierzając przy pomocy oczekujących nań w aucie towarzyszów, jak wczoraj, odjechać i zniknąć bez śladu. Na cóż miał się wdawać w nierówną walkę z detektywem, któremu Wanda i Fred spieszyli z pomocą, gdy posiadał niezawodny sposób ocalenia.
Wściekłość ogarnęła Dena. Czyż bandyta ujdzie bezkarnie? Reżyser wszystkich machinacji w Podbereżu, zimny i okrutny zbój, morderca Kirsta...
— Tam, do licha...
Jął teraz pędzić, przeskakując przez leżące na ziemi pnie drzew i krzewy, ile starczyło siły. Ale niewielka przyświecała nadzieja pochwycenia zbrodniarza. Zdołał wyprzedzić go znacznie, był już na skraju lasu. Jeszcze sto kroków a dosięgnie samochodu...
Nagle rzecz jedna uderzyła detektywa. Im dłużej biegł, tem przestrzeń, dzieląca go od przeciwnika poczynała maleć. Tak czuł się pewny, iż zawsze zdąży zająć miejsce w aucie, że nic sobie nie robił z pościgu. Lekceważył całkowicie detektywa, mniemając, że ten błąka się jeszcze w korytarzu i nie stanie się dlań groźny. Bezczelność...
Wtem detektyw o mało nie krzyknął z radości. Napastnik nie biegł a szedł, idąc zaś kulał widocznie. Utykał na lewą nogę, oddalając się coraz powolniej...
Ranny...
Trafić go musiał strzał, wymierzony na oślep przez drzwi i teraz dopiero przypomniał sobie Den brunatne plamki, rozsiane tu i ówdzie na podłodze korytarza, na które początkowo nie zwrócił uwagi... Krew... Broczył krwią, a nie mogąc opatrzeć rany, wciąż stawał się słabszy.
Jeszcze chwila pogoni. Koniec lasu, zaczyna się łąka, zalana światłem księżyca... Tamten znajduje się pośrodku, bardzo daleko, ale...
— Stać, bo strzelam! — zawołał.
Musiał posłyszeć wezwanie, gdyż przystanął; odwrócił w kierunku Dena i podniósł rękę do góry... Czarna sylwetka odcinała się wyraźnie od szaro niebieskiego krajobrazu. Zabrzmiał huk i ostry świst rewolwerowych kul przeszył powietrze. Na szczęście, nie trafiły Dena, a pomknęły dalej, bijąc w sąsiednie drzewa i po drodze obcinając gałęzie.
— Ach, ty zbóju! — warknął i z kolei wystrzelił.
Lecz i jego strzał nie uczynił krzywdy. Napastnik, jakby obawiając się, że może zabraknąć mu nabojów, nie mierzył więcej do detektywa, ale zebrawszy siły, jął z wysiłkiem uciekać. W tymże momencie, samochód, snać zwabiony strzałami, ruszył z miejsca, kierując się w jego stronę.
— Nie zdążę! — pomyślał Den.
Auto posuwało się coraz prędzej, również coraz prędzej biegł ścigany... Kilkanaście kroków i wszystko stracone.
Próżne wysiłki...
Den chciał już przystanąć, aby wycelowawszy spokojnie, w nowym strzale szukać ratunku, choć dalszy strzał z powodu znacznej odległości był mało prawdopodobny — gdy wtem zauważył, że przeciwnik zatrzymał się i na sekundę zawahał...
Cóż się stało? Wszak samochód podjeżdżał blisko...
Aha... Zrozumiałe... Pomiędzy nim a autem ciągnął się rów, przecinający łąkę, rów coprawda pozbawiony prawie wody, ale dość szeroki i należało go przebrnąć, aby się znaleźć bezpiecznie w samochodzie... A z ranną nogą uczynić to niełatwo...
Teraz Den nie biegł, a pędził. Wydawało mu się, że leci na skrzydłach...
Tamten zastanawiał się widocznie. Znać było, iż rozważa, czy wystarczy mu sił, aby rów przeskoczyć. A detektyw zbliżał się coraz więcej.
Nagle powziął postanowienie.
Cofnąwszy się o parę kroków dla rozpędu, rzucił się naprzód, odbijając się od ziemi i wysoko unosząc do góry.
Upadł wprawdzie po drugiej stronie, ale przebył przeszkodę — i Den uważał za bezcelową dalszą pogoń... Gdy wtem...
Huknął nowy strzał...
Jakiś nieludzki ryk wydobył się z piersi napastnika. Szarpnął się, niby chcąc powstać, lecz z powrotem upadł i nieruchomo leżał na ziemi.
Den paru susami znalazł się przy nim.
Oczy zachodziły bielmem, ze skroni sączyła się cienka struga krwi. Konał, poniósłszy śmierć z własnej dłoni. Trzymany w ręce browning przypadkowo w czasie upadku wypalił, kładąc go trupem na miejscu.
W tejże chwili zbliżyło się auto. Przy kierownicy siedziała kobieta, która nie orjentując się widocznie w tem, co zaszło, a widząc zdala tylko Dena, zapytała niespokojnie:
— Stachu! Jesteś? Kto cię goni?...
Detektyw zbliżył się do samochodu.
— Nikt już nie goni Stacha! — wyrzekł poważnie. — Bo Stacha niema śród żywych...
Wyraz przerażenia zarysował się w jej oczach, lecz zawołała niedowierzająco:
— Kłamie pan... Toć rozróżniałam niedawno jego postać śród pola... Ach, pan Den! — poznała raptem detektywa, poczem wykrzyknęła z nienawiścią: — Przeklęty Den... To pan go zabił?
— Nie ja go zabiłem, panno Lolu! — odparł, poznając również w kierowniczce auta ową panienkę, która mu kiedyś udzielała w restauracji „danych” o osobie Kińskiej. — Nie ja go zabiłem... Sam sobie niechcący wymierzył sprawiedliwość... Rewolwer wypalił w czasie upadku...
— Gdzie się znajduje?
— Tam... — wskazał na czerniące się na polu zwłoki.
Wyskoczywszy z auta, pobiegła po przez ciemną łąkę i przypadła do nieruchomo leżącego śród trawy ciała. Powietrze przeszył żałosny jęk i głośno jęła łkać, objąwszy nieboszczyka.
Den stał nieruchomo opodal przez długą chwilę, szanując jej boleść. Dokoła panowała cisza, a na horyzoncie już bladły gwiazdy. Wreszcie podszedł i lekko ją dotknął za ramię.
— Panno Lolu...
Powstała z klęczek, a na jej twarzy odbił się wyraz mocnego postanowienia.
— Chce pan mnie zatrzymać, — oświadczyła spokojnie. — Proszę... Nie zamierzam stawiać oporu... Gdy Stach nie żyje, reszta mnie mało obchodzi...
Detektyw potrząsnął głową.
— Właśnie zamierzam obdarzyć panią wolnością!
— Wolnością?
— Bynajmniej nie dla tego, że ongi raczyła pani zadrwić sobie ze mnie w restauracji, udzielając fałszywych wskazówek... I bynajmniej nie dlatego, abym się nad panią litował.
— Więc? — Oczy dziewczyny rozszerzały się coraz większem zdziwieniem.
— Chcę uniknąć skandalu — twardo uderzył w nią wzrokiem. — Prócz Stacha, a właściwie Stanisława Zielińskiego, słynnego bandyty, włamywacza i mordercy Kirsta, którego od paru lat bezskutecznie poszukuje policja, oraz pani, w tę sprawę zamieszani są i inni...
Skinęła głową, poczynając rozumieć, o co detektywowi chodzi.
— Nie pragnę — tłomaczył dalej — aby padł cień na rodzinę Podbereskich... Odjedzie więc pani spokojnie, a nawet uprzedzi swą przyjaciółkę, która w pobliżu pewnie gdzieś się ukrywa, bo wiem, że obie pomagałyście Zielińskiemu... Nie zamelduję chwilowo o waszej obecności policji i wasze szczęście, jeśli was nie pochwycą.... Może władze zadowolnią się trupem Zielińskiego... Ale pod warunkiem!... O ile, nie udałoby się pani zbiec i wynikły dalsze powikłania, nie wspomni pani nigdy ani słówkiem... że znała Karola Podbereskiego... Mogę na to liczyć?
— Rozumiem — szepnęła — i obiecuję... Zachowam dla pana, panie Den, stale wdzięczność... Tylko...
— Tylko?
Zawahała się chwilę, poczem błaganie przebiło się w jej głosie.
— Czy... czy... nie mogłabym zabrać... zwłok... Stacha?..
— Nie! — odrzekł stanowczo. — Te pozostaną dla władz... A teraz proszę już jechać, bo...
Zdala widać było na łące sylwetki Wandy i Freda, którzy przebrnąwszy przed podziemne przejście, dążyli prędko w kierunku Dena...

Gdy nieco później detektyw wraz z niemi powrócił do zamku i ponownie powtarzał wszystkie szczegóły dramatycznej pogoni, w ten sposób zakończył swą opowieść:
— Należy natychmiast ustawić kogoś przy zwłokach Zielińskiego i zawiadomić najbliższy urząd... A co do reszty milczenie... Niechaj służbie wystarczy, iż powracając do domu natknęliśmy się na włamywacza, który począł uciekać i w czasie ucieczki z własnej winy zginął... Po onegdajszych wypadkach będzie to nosiło wszelkie cechy prawdopodobieństwa... Nikt ze służby w sprawę nie jest zamieszany, a ze śmierci Zielińskiego władze ucieszą się bardzo i nasze tłomaczenie im wystarczy... Źle może czynimy osłaniając wspólników, raczej wspólniczki bandyty, lecz...
— O nasz honor rodzinny chodzi! — zawołał Fred. — Ratujesz nas podwójnie... Ale ktoby przypuścił, że stryj...
Do rozmowy wtrąciła się Wanda.
— Obszukałam pokoje — rzekła. — Nigdzie znów go niema... A pozostał wszak w djabelskiej komnacie... Uciekł?
— Uciekł! — mruknął Den. — Tem lepiej się stało... Oby nieprędko się zjawił... Przestańmy chwilowo zajmować się panem Karolem... Poważniejsza sprawa nas czeka.
— Poważniejsza...
— Jedziemy natychmiast do Litycz?
— Co? O drugiej w nocy? — zdumiał się Fred. — Chyba żartujesz... Zaczekajmy do jutra.
Den potrząsnął głową.
— Niestety — dziwna nuta zabrzmiała w jego głosie — nie mamy chwili do stracenia... Obawiam się, że się tam stało nieszczęście.



Rozdział XII.
TAJEMNICA KIŃSKIEJ.

Choć późno było w noc, w sypialni pani Kińskiej paliło się światło i nie znajdowała się ona tam sama. Tuż przy spoczywającej w łóżku właścicielce Litycz, siedział rudobrody mężczyzna i snać już długo wiódł z nią rozmowę. Niezbyt miła musiała być ta rozmowa, bo oboje mieli miny zafrasowane, a od pewnego czasu w pokoju zaległo pełne przygnębienia milczenie.
— Cóż robić — pierwsza przerwała ciszę — przegraliśmy, Olku...
— Przegraliśmy! — mruknął. — A dalej?
— Dalej... Wyjedziemy... Później sprzedam Litycze...
— Kiedy zamierzasz odjechać?...
— Może jutro rano... Im prędzej, tem lepiej...
Rudobrody mężczyzna skrzywił się lekko.
— Posądzą cię o ucieczkę...
— A niech myślą, co chcą! — zniechęcenie zadźwięczało w głosie. — Jeślibym nawet wyznała prawdę, nie uwierzą i zbyt ciężko potem byłoby mi spotykać się z Fredem... Zresztą, ten przeklęty Den, napewno powtórzył mu najwstrętniejsze plotki o mnie i zdradził, kim jestem w istocie...
— Hm... Racja...
Znów w sypialni zaległa cisza, a przez zapuszczone sztory sączyły się pierwsze mdłe promienie poranka, łącząc się z żółtawym blaskiem zapalonych świec. —
— Świta... Idź na spoczynek, Olku... Wszak czeka nas długa droga...
Powstał z miejsca i właśnie się nachylał, chcąc ucałować wyciągniętą dłoń Kińskiej, gdy wtem na podwórzu rozległo się zajadłe ujadanie psów, a później turkot zajeżdżającego przed ganek powozu.
— Wizyta o tej porze? — zdziwił się, podchodząc do okna i wyglądając poprzez sztory. — Podberescy! — zawołał nagle. — Powrócili w raz z Denem... Dziwne... Wszak mieli pozostać w Podbereżu.
— Dziwne!... — powtórzyła, jakby z niepokojem. — I Den... Może chce mnie aresztować?
Po twarzy mężczyzny przebiegł cień smutku.
— Będę cię bronił do końca! — szepnął. — Pozwalasz pozostać?
— Pozostań! — wyrzekła dumnie. — Śmieszne jest ukrywać się nadal...
Jeszcze chciał o coś zapytać, wobec tej zachęty, lecz już zabrzmiało pukanie w drzwi, a z za nich odezwał się dźwięczny głos panny Wandy:
— Mary, można? Idziemy śmiało, bo świeci się u ciebie w oknach... Widocznie, nie śpisz... Daruj najście, ale sprowadzają nas niezwykle ważne sprawy.
— Wejdźcie...
Rychło ukazała się w sypialni panna Wanda, za nią zaś Fred i Den na ostatku. Lecz twarze mieli uśmiechnięte i nic w ich zachowaniu nie świadczyło, że złą wieść przynoszą. Przeciwnie. Nie zadziwił ich nawet widok rudobrodego mężczyzny, który powinien był zadziwić. A zanim Kińska zdążyła otworzyć usta, detektyw, wysunąwszy się na czoło grupki, wyciągnął w jego stronę rękę, na powitanie.
— Bardzo mi miło — rzekł — poznać brata pani Mary... Wszak się nie mylę... Pan Aleksander Gościcki... Sądzę, że od dziś będziemy w przyjaźni i bardzo mi przykro, jeśli mu kiedy mimowolnie wyrządziłem przykrość.
— Tak! To mój brat! — przytwierdziła zdumiona. — Lecz skąd...
— Wyjaśnienia za chwilę! — zawołał wesoło. Potrząsnął mocno dłonią rudobrodego mężczyzny a Wanda i Fred, zbliżywszy się doń, uczynili to samo. Później podszedł do Kińskiej i wyjąwszy z kieszeni sporą paczkę, złożył ją na łóżku.
— Służę...
— Moje nieszczęsne papiery! — wykrzyknęła zdumiona. — Odzyskał pan dokumenty... Boże!...
— Nietylko odzyskałem — skłonił się szarmancko — ale zwracam prawej właścicielce... Może zechce pani mi zato wybaczyć mój niezbyt uprzejmy ton, jakim przemawiałem dziś popołudniu... Choć, gdyby nie jej rozdrażnienie i niektóre akcenty w głosie, nie wpadłbym na pewną szczęśliwą myśl... Zgrzeszyliśmy oboje... Ja zbyt pochopnym wyciąganiem wniosków, pani i brat, brakiem szczerości...
Mary, przerzuciwszy pośpiesznie niecierpliwemi palcami doręczony jej pakiet papierów i jakby upewniwszy się, że wszystkie zostały odnalezione, opadła z powrotem na poduszki, a w oczach zaszkliły się łzy.
— Czyż mogłam... — szepnęła. — Czyż mogłam, nie posiadając odnośnych dowodów, przyznać się, że Kirst był moim mężem...
— Co? Awanturnik Kirst twoim mężem? — głośno zawołała Wanda, podczas gdy Fred aż drgnął ze zdumienia, bowiem Den, szanując tajemnicę Kińskiej, nie uświadomił ich, po drodze do Litycz, o treści dokumentów. — Niemożebne...
— A jednak tak jest! — potwierdził detektyw. — I tu tkwi część zagadki... Resztę pozostawiam do uznania pani Kińskiej... Może zechce udzielić wyjaśnień, co do których nie czułem się powołany...
Właścicielka Litycz, wahała się chwilę. Znać było, iż toczy się w niej duchowa walka. Wreszcie wzruszonym głosem wyrzekła:
— Wprawdzie późna godzina, lecz lepiej się stanie, jeśli natychmiast wszystko opowiem... Siadajcie... Potem Fred niechaj sam osądzi moje postępowanie... W sumieniu własnem jestem czysta...
A kiedy zajęli miejsca wokół łóżka Mary, prócz rudobrodego mężczyzny, a właściwie jej brata, który nadal stał oparty o framugę okna, poczęła mówić:
— Byłam żoną Kirsta... Stare dzieje, z przed dziesięciu lat i drogo odpokutowałam mój błąd... Abyście zrozumieli, zacznę od początku... Bardzo wcześnie pozostaliśmy sierotami wraz z bratem, odziedziczywszy po rodzicach niewielki mająteczek. Zamieszkiwałam wtedy w Warszawie razem z Olkiem, który jest znacznie starszy odemnie i było nam bardzo dobrze... Opiekował się mną, troszczył, żeby niczego nie zabrakło, pragnął, abym ukończyła wyższe kursa... Prawda, Olku...
Mężczyzna skinął głową.
— Na moje nieszczęście, gdzieś w towarzystwie poznałam Kirsta... Nazywał się on właściwie inaczej, lecz tak już będę go zwała aż do końca mojego opowiadania... Miałam wówczas lat osiemnaście, byłam bardzo niedoświadczona, bardzo kapryśna, bo rodzice a później braciszek rozpieścili mnie porządnie. Jaki urok wywierał Kirst na kobiety, zbyteczne dodawać, cóż mówić o naiwnej dziewczynie... Działo się to w czasie okupacji niemieckiej... Twierdził, że pochodzi z bogatej ziemiańskiej rodziny, od której odcięła go wojna, że studjował zagranicą i te studja zostały przerwane... Mimo oporu mego brata, który nigdy nie ufał Kirstowi, zwąc go niebieskim ptakiem, zgodziłam się zostać jego żoną... Och, jakże krótko trwał sen o szczęściu... Choć był on nadal pozornie czuły i nadskakujący, przekonałam się rychło, że żeniąc się ze mną, li tylko mój maleńki mająteczek miał na widoku. Rozpoczęły się gry w karty, hulanki, a pieniądze wprost topniały w ręku Kirsta... Lecz może nie zraziłoby to mnie ostatecznie... Dopiero, gdy dowiedziałam się, że pochodzi on z ubogiej rodziny, zamieszkałej pod Warszawą i własnej matki się wstydzi, bo matka jest praczką, gdy mi doniesiono, że został za ciemnie sprawki usunięty ze szkół, a swą ogładę zawdzięcza przyjaźni z zamożniejszemi kolegami, którzy też z nim pozrywali, bo ich pooszukiwał i ponaciągał, gdy wciąż nowe kłamstwa i nowe brudy wypełzały na wierzch, przerażona uciekłam do brata... Pozostawił mnie w spokoju, bo z całego mojego kapitaliku już nie było śladu... A Olek się odgrażał, że połamie mu kości.
— Żałuję, żem tego nie uczynił! — mruknął.
— Upłynęło parę lat — ciągnęła dalej opowiadanie — Kirsta nie widywałam, dochodziły mnie o nim tylko słuchy... Wstąpił do wojska, jako ochotnik, przeciw bolszewikom, bijąc się mężnie, chcąc się zrehabilitować... A później nieoczekiwana wiadomość... Został zabity w potyczce... Sama nie wiem, czy boleścią przejęła mnie ta wieść, czy też byłam rada, uwolniwszy się od przykrej zmory... Na moje nieszczęście, uwierzyłam tej wiadomości... Później okazało się dopiero, że rozpuścił ją sam Kirst, zdefraudowawszy jakąś większą sumę i pragnąc zatrzeć za sobą ślady... Lecz ja odżyłam, sądząc, że rozpocznę nowe życie... Zaczęłam pracować, jako urzędniczka. W banku, którego dyrektorem był Szoltze. Tak, Szoltze... Zakochał się we mnie i prosił o moją rękę. Nie kochałam go, gdyż dzieliła nas znaczna różnica wieku, ale żywiłam dlań wielki szacunek... Prawy, dobry, zacny człowiek... Zresztą, po doświadczeniu z Kirstem, wydawało mi się, że nikogo nie jestem w stanie pokochać... — tu spojrzenie Kińskiej pobiegło dyskretnie w stronę Freda...
Ten opuścił na dół głowę i widać było, że przykrość mu sprawiają niektóre momenty „spowiedzi”.
— Zgodziłam się zostać jego żoną... A wtedy popełniliśmy wielki błąd... Częściowo za poradą braciszka...
— Och, jakżeż żałowałem później! — zawołał.
— Ponieważ nie nastąpił akt złączenia, a przekonana byłam o śmierci Kirsta, wstydząc się mojego poprzedniego z nim związku, bo rewelacje o Kirście przedostały się do prasy i przyjęłam posadę w banku pod panieńskiem nazwiskiem, zataiłam pierwsze moje małżeństwo przed dyrektorem Szoltze, a brat zaręczał, że mogę tak postąpić bez obawy...
— Zawiniłem bardzo...
— Związek mój z Szoltzem nie należał do najszczęśliwszych... Aczkolwiek pozornie stanowiliśmy przykładne stadło... Dopiero, po upływie paru lat pojęłam, że dobrobyt i stanowisko towarzyskie, nie zastąpią serdecznego ciepła... Szoltze, najzacniejszy człowiek, kochał mnie po swojemu, lecz był niezwykłe zazdrosny... Czasem czynił mi sceny, bez powodu, li tylko dla tego, że wydawało mu się, iż zbyt mało mu okazuję uczucia... Niestety, nie umiałam kłamać... Byłam doń przywiązana, żywiłam wdzięczność, ale nie potrafiłam się zdobywać na wybuchy udanej namiętności, dla starszego mężczyzny, który, z wieku, mógł być moim ojcem... Nieraz płakałam, przygnębiona, iż uległam pokusie uczynienia „karjery”... Ułożyłoby się jednak, zapewnie, jakoś nasze życie, bo przyrodzona uczciwość powstrzymywała mnie od jakichkolwiek niewłaściwych postępków, a mąż nabierając dla mej osoby szacunku wyzbyłby się swej chorobliwej zazdrości, gdyby...
— Gdyby nie powrót Kirsta! — mruknął nagle Den.
— Tak! — wymówiła z bólem. — Powrót Kirsta... Odtąd zaczęła się moja tragedja i pasmo nieprzerwanych przykrości... Spotkaliśmy się oboje niespodzianie w teatrze i oboje przystanęliśmy, niczem przykuci do miejsca... Pamiętam, towarzyszył mi wówczas mąż. — „To baron Kirst” — wyrzekł — galicyjski arystokrata! Bardzo przystojny... Więc mu się przyglądasz! — „Baron Kirst”! — powtórzyłam blednąc — on tak się nazywa? Mąż tylko zagryzł wargi: — Zaspokoiłem twą ciekawość? — zapytał. — Nie odrzekłam ani słowa, podziwiając bezczelność Kirsta. Powrócić do Warszawy pod zmienionem nazwiskiem, gdzie go znał szereg ludzi, powrócić do kraju, w którym był ścigany wyrokami sądowemi, to przechodziło wszelkie granice! Lecz on posunął swą odwagę jeszcze dalej. Podszedł najspokojniej do męża i powoławszy się, że niedawno spotkał dyrektora w jakiemś towarzystwie, prosił o zaszczyt, aby mi zostać przedstawionym. Możecie sobie wyobrazić moje zmięszanie, możecie sobie wyobrazić, iż z trudem bełkotałam wyrazy, podczas gdy mąż posępniał coraz bardziej, mniemając, że „wytworny baron” uczynił na mnie podobne wrażenie... Ach, od tej chwili utraciłam spokój! Bo Kirst już postanowił wykorzystać niezwykłą gratkę... W parę dni później, odwiedził mnie w przedobiednich godzinach, wiedząc, że o tej porze dyrektor znajduje się w biurze... Przyjęłam go, drżąc z gniewu. — „Kochasz mnie jeszcze, Mary?” — zagadnął ironicznie. — „Panie! — odparłam — czuję dlań wstręt i pogardę... Nie pojmuję, doprawdy celu tej wizyty...” — „Hm... — zaśmiał się — nie zapominaj, że jestem twoim mężem!” — „Nie myślę — zawołałam oburzona — by zechciał pan dochodzić swych praw! Zawarłam powtórny związek, gdyż powszechnie sądzono, że poniósł pan śmierć w czasie wojny, a nawet jego nazwisko figurowało na liście zaginionych... Jeśli pan żyje, tem lepiej dla niego, choć może gorzej się stało dla społeczeństwa... Jeszcze nie umarła pamięć o starych sprawkach, a tu zjawia się pan w Ojczyźnie pod zmienionem nazwiskiem, jako baron, małopolski arystokrata?... Odemnie tylko zależy oddać pana natychmiast w ręce policji.. Ucieszyłaby się wielce... Nie postąpię tak, ale pod warunkiem...” — „W ręce policji? — przetrwał złośliwie. — Cóż, trudno... Przywykłem do różnych przygód.. Nie wiem tylko, kto zostanie więcej skompromitowany!” — „Jakto?” — „Mnie najwyżej osadzą w więzieniu, twój, zaś los, droga Mary, będzie smutniejszy.. Wyjdzie na jaw, że oszukałaś dyrektora, wychodząc po raz drugi za mąż, gdy pierwszy mąż żyje... Dalej wyjdzie na jaw, że ten pierwszy mąż jest zwykłym awanturnikiem i że swego czasu miłowałaś go bardzo. O, bo niektóre dokumenty, a szczególniej twoje liściki, zachowałem starannie... Płomienne liściki... Zapytuję się, co nastąpi, jeśli nadodatek oświadczę, że cały czas działaliśmy w porozumieniu i że ty, za moją zgodą podeszłaś dyrektora?” Zaniemówiłam... W rzeczy samej miał mnie w ręku... Skandal... Niesłychana awantura towarzyska... Odtąd stałam się powolna żądaniom Kirsta. Oczywiście chciał pieniędzy i raz jeszcze pieniędzy... Oddałam mu z początku moje oszczędności, później biżuterję, lecz wszystkiego było mu mało. Żądał znaczniejszej sumy, twierdząc, że zwróci mi papiery i wyjedzie z kraju. Skądżeż mogłam ją dać... Naradzałam się z bratem, ale i on był bezsilny... A Kirst stawał się coraz natarczywszy... Nietylko nachodził mnie, kiedy byłam sama ale i odwiedzał w czasie obecności męża w domu, narażając mnie swem postępowaniem na wymówki i sceny... W Warszawie poczęto głośno a dwuznacznie przebąkiwać o wizytach „pięknego barona”, mąż nie posiadał się z gniewu i zazdrości. Wreszcie wyraźnie poprosił Kirsta, aby ten przestał u nas bywać... Kirst zastosował się do tej „prośby”, lecz napisał do mnie list, żądając, abym spotkała się z nim koniecznie... Straciłam zupełnie głowę, nie wiedziałam, co zrobić, jak postąpić... Żyjąc w ciągłym lęku przed skandalem i kompromitacją, zgodziłam się go przyjąć u siebie następnego dnia wieczorem, bo z góry byłam uprzedzona, że mąż ma jakieś ważne posiedzenie i dopiero późno w nocy do domu powróci. Tragiczny wieczór... Przybył... I znów te wieczne domaganie się pieniędzy... Oświadczyłam mu wręcz, że oddałam mu, co posiadałam i więcej nic uczynić nie jestem wstanie... — „No — rzekł — sytuacja nie przedstawia się tak tragicznie... Małżonek, dyrektor Szoltze dość posiada pieniędzy!” Siedzieliśmy oboje w gabinecie, w którym stała kasa, a na biurku spoczywały klucze, snać w pośpiechu pozostawione przez męża. — „Ma do ciebie zaufanie — dodał, wskazując na klucze — otworzymy kasę i wyjmiemy z niej tyle, że może mi wystarczy i pozostawię cię w spokoju... O kradzież napewno cię nie posądzi i uda ci się wszystko zepchnąć na służbę!...” — „Nigdy!” — zawołałam, lecz on już otwierał zamek. A później ciekawie zajrzał do wnętrza skarbczyka... Och, jakże wyraziście mi się rysuje w pamięci ta scena... Dziwne przerażenie przykuło mnie do miejsca, nie mogłam się poruszyć, ani głosu z gardła wydobyć, by zawezwać pomocy... Stałam nieprzytomna... Gdy wtem rozwarły się drzwi i mój mąż ukazał się na progu. — „Więc — wykrzyknął w najwyższem uniesieniu — zakochana parka nietylko mnie zdradza, ale i okrada!... Planuje pewnie za moje pieniądze wyjazd! Rację miałem, żem udał, iż wychodzę na posiedzenie, a natychmiast powrócił do domu!” Kirst rzucił się do ucieczki i wybiegł z mieszkania, nie zatrzymywany przez męża. Pozostałam z nim sama i na mnie skrupił się cały jego gniew. Wreszcie rzuciłam mu się do stóp, wyznając całą prawdę. Lecz i to nie pomogło... Wydawało się, że uległ atakowi szału. Słowa moje rozdrażniły go tylko bardziej. „Tedy zostałem oszukany! — gwałtownie mną potrząsał. — Oszukany!... Ty żoną Kirsta!... A Kirst przestępcą... Nie kłam!... Działaliście w porozumieniu... Zastałem was, oboje, u otwartej kasy... Porzuć, wykręty!... Przecież, nie starałaś się mu przeszkodzić...” — „Ależ, zrozum — błagałam — pojmij”... — „Nic nie chcę słyszeć! — pochwycił się w przystępie rozpaczy za głowę. — Nic... Brudy... brudy... Hańba... Co mi pozostało? Oddać żonę w ręce władz? Narazić się na taki okropny wstyd? Nie móc oczu podnieść na ludzi? Nie, tego nie przeżyję... Lepiej...” I zanim mogłam temu przeszkodzić, wyrwał browning z kieszeni i przyłożył go do czoła... Padł strzał... a potem... Boże... Jakże ciężko mi to opowiadać...
— Biedna Mary! — wyszeptała Wanda, podczas gdy siedzieli w milczeniu. Tylko brat pani Kińskiej odwrócił się raptownie do okna, jakby chcąc ukryć ogarniające go wzruszenie.
— Po tragicznej śmierci męża — podjęła z powrotem przerwaną opowieść — pragnęłam zmilknąć ludziom z oczów. Cierpiałam okropnie. Lecz przódy należało się pozbyć raz na zawsze Kirsta... Po długiem wahaniu, zawiadomiłam pierwsza, choć wstrętem mnie przejmowało to widzenie, że go odwiedzę w hotelu, sądząc, iż poza grubym welonem żałobnym nikt mnie nie pozna. Kirst, od czasu strasznego przejścia, jakoś mnie nie nachodził, a gdym się z nim spotkała, wydał się dziwnie uległy. Z początku sądziłam, że samobójstwo dyrektora wywarło nań wrażenie, lecz później zrozumiałam, że gnębią go własne sprawy. Wprost nie poznawałam Kirsta. Był zdenerwowany, niespokojny, a gdy posłyszał, że pragnę doręczyć mu pewną sumę za zwrot kompromitujących listów i papierów oraz zrzeczenie się wszelkich praw do mojej osoby, ucieszył się bardzo. Sam oświadczył, że zamierza wyjechać w najbliższych dniach zagranicę, co mi było na rękę, bo wciąż drżałam, że go władze pochwycą i wybuchnie skandal. Dodał tylko, że papiery ma schowane poza obrębem Warszawy, odda mi je chętnie, ale musi je skądciś przywieść. „Widzisz — rzekł — wynalazłem sobie, kiedym służył w wojsku, w pewnym pałacu na kresach schowanko. W Podbereżu. Znajduje się tam jeden dziwny pokój, a w nim nadzwyczajna skrytka... Za starym portretem... Opowiadam to śmiało, bo i tak nie uczynisz z tego żadnego użytku, a ja do Polski więcej nie wrócę... Tłomaczę ci tylko, czemu papierów nie zwracam natychmiast... Muszę po nie pojechać... Przyjdź jutro... a załatwimy wszystko zgodnie...” A nazajutrz dowiedziałam się z gazet, że Kirst został zabity...
— Ach! — uderzył się ręką w czoło nagle detektyw.
Został zabity! — powtórzyła. — Niezbyt to piękne może co powiem, lecz ciężar mi spadł z serca... Toż póki Kirst żył, stale groziło mi niebezpieczeństwo... Wprost nie znajdowałam wyjścia. Starać się o rozwód z pierwszym mężem, gdy wyszłam zamąż powtórnie? Nawet odebranie kompromitujących listów i wyjazd Kirsta z kraju nie przecinał ma zawsze kwestji. Teraz byłam wolna... Całkowicie wolna... Lecz jeszcze pozostawały nieszczęsne papiery. Co się z niemi stało? Również wiedziałam z pism, że ani nie ustalono jego tożsamości, ani też nie znaleziono przy nim pieniędzy i papierów. Więc został zamordowany, zanim je zabrał ze skrytki? A dopóki istniały te przeklęte dokumenty, nie zaznałabym chwili spokoju. Ten, w czyim ręku one znalazłyby się, mógł łatwo udowodnić, że popełniłam bigamję, mógł szantażować listami, napisanemi przed wielu laty... Postanowiłam za wszelką cenę papiery zdobyć. W pamięci wciąż tkwiły mi słowa Kirsta o schowanku, znajdującem się za starym portretem w Podbereżu... Ale gdzie leżało to Podbereże... Odnalazłam je po długich trudach, a szczęśliwym zbiegiem okoliczności, udało się nabyć sąsiednie Litycze. Tu, pod umyślnie zmienionem nazwiskiem, zamierzałam wypocząć po okropnych przejściach, a jednocześnie postarać się dostać do skrytki. Sama nie wiedziałam jeszcze dobrze, jak to uczynić. Wreszcie, nasza przypadkowa znajomość, Fredzie, zdawało się ułatwiała zadanie. Zwiedzić pałac i zajrzeć pod stary obraz... Ale w którym pokoju? Biłam się z myślami, nie wiedząc, co począć, a chwilami zamierzając się zwierzyć ze wszystkiego pannie Wandzie, gdy na tej drodze stanęła nowa przeszkoda. Najprzód niezrozumiałe „djabelstwo” w pałacu, którego bałam się okropnie... Później twoje uczucie, Fredzie!... Również... — tu czerwieniąc się nisko opuściła główkę. — Moje uczucie... Wstydziłam się... Przez usta nie przeszłaby mi szczera spowiedź o poprzednich wypadkach, gdy zrozumiałam, że mnie kochasz... Jakie o mnie miałbyś pojęcie? Toć we własnem mniemaniu byłam najgorszą kobietą, mąż sobie życie przezemnie odebrał... Długo walczyłam ze sobą, wmawiając, że mi cię pokochać nie wolno... W tymże czasie przybył do Litycz mój brat, a widząc, jak się męczę, postanowił zaryzykować śmiały plan. Powtarzał, że pragnie zmazać swą winę, bo gdybym go nie usłuchała i opowiedziała przed ślubem o wszystkiem mężowi, nie doszłoby do katastrofy. Mimo moich twierdzeń, że „strachy” nie są dziełem rąk ludzkich, niezbyt w nie wierzył, a posłyszawszy, że w „djabelskiej komnacie” wisi duży portret Symeona Podbereskiego, nabrał przekonania, że tam jest właśnie skrytka i że prócz nas jeszcze ktoś jej poszukuje, wypłaszając „djabelstwami” domowników z pałacu.
— Słusznie! — mruknął Den. — Czemuż nie porozumieliśmy się wcześniej!
— Postanowił tedy wykorzystać dogodną porę i zakraść się do zamku. Nie chcąc mnie skompromitować, w razie niepowodzenia, taił swą bytność w Lityczach, zamieszkując w sąsiednim miasteczku i spotykając się ze mną w lesie. Pan Den natknął się nań przypadkiem, co nas przeraziło porządnie. Zadecydowaliśmy przyspieszyć „włamanie”. Moja sytuacja była okropna... Z jednej strony, ty Fredzie, żądałeś odemnie stanowczej odpowiedzi — nowy rumieniec oblał twarz Kińskiej, łącząc się niemal z miedzianemi włosami — a nie chciałam cię stracić, bo przysięgam, że odzyskawszy papiery, sama opowiedziałabym ci o wszystkiem, z drugiej strony obawiałam się, że pan Den, gdy powróci, uprzedzi nas i skrytkę odnajdzie...
— Uprzedziłem... i odnalazłem!... — zawołał ten wesoło. — I cóż strasznego się stało? Gdyby pani choć mnie dopuściła do swej tajemnicy, uniknęlibyśmy posądzeń i przykrej rozmowy...
— Czyż mogłam się spodziewać — szepnęła, — że pan postąpi tak po dżentelmeńsku?...
A potem dodała:
— Resztę wiecie... Pan Karol Podbereski udaremnił „włamanie”... Zrezygnowana, zamierzałam opuścić Litycze, zniknąć bez śladu... Lecz nagle pan Den doręcza mi to, o co tyle czasu walczyłam napróżno... Więoej nic nie mam do dodania... Sami osądźcie, czy zawiniłam bardzo?... I czy brat mój popełnił istotnie czyn karygodny?... Bo...
Głos Mary załamał się. Zaległa cisza.
Fred powoli podniósł się z miejsca i zbliżywszy się do Kińskiej ma jej rączce złożył długi pocałunek. Pocałunek ten był wymowniejszy od słów. W ślad za nim, rzuciła się ku leżącej Wanda i jęła ją długo ściskać.
Gościcki — rudobrody myśliwy — był zażenowany widocznie. Uczynił parę kroków, jakby niespostrzeżenie pragnąc opuścić pokój. Ale Fred zatrzymał go, przemawiając ciepło:
— Nie mam żalu do pana, drogi włamywaczu, lecz sądzę, że na przyszłość zechce pan wchodzić do mego domu frontowemi drzwiami, a nie oknem.
— Nie nadaję się na włamywacza! — odparł dobrodusznie Gościcki, gdyż mimo srogiego wyglądu, był to jeden z najpoczciwszych ludzi, jakich wyobrazić sobie można.
Den patrzył z zadowoleniem, na rozgrywającą się przed nim scenę.
— Również i odemnie — rzekł — należy się teraz pewne wyjaśnienie, które znakomicie zapełni luki, w opowiadaniu pani Kińskiej. Oczywiście nie podaję pewników, a li tylko domysły, ułożone w logiczny porządek... Z papierów więc, które się znalazły w mojem posiadaniu, mogę ustalić następujące fakty... Kirst, bo i ja go będę tak nazywał, wstąpił w czasie inwazji bolszewickiej do wojska, gdzie szybko, dzięki swej inteligencji, uzyskał rangę sierżanta. Początkowo prowadził się bez zarzutu a nawet odznaczył w paru potyczkach — cóż, kiedy natura ciągnie wilka do lasu. Szybko zaprzyjaźnił się z szeregowcem Stanisławem Zielińskim, chłopakiem prostym, lecz do cna zepsutym, gotowym na wszystko. Obaj, korzystając z zamięszania, jakie powstało, w czasie odwrotu naszych wojsk, poczęli defraudować, kraść, a nawet grabić, gdzie się dało. Przypadek zdarzył, że Kirst wraz z Zielińskim znaleźli się na parę dni w Podbereżu. Kirst urządził sobie kwaterę w pałacu i swoim zwyczajem jął myszkować po opuszczonym domu, przetrząsając kąty. W Podbereżu nikt wówczas nie bawił, bo ty, Fredzie, służyłeś w wojsku, panna Wanda schroniła się do Warszawy, a służba się rozbiegła. Na pozór, poszukiwania Kirsta nie dały mu wielkiego pożytku. Mebli i obrazów nie mógł przecież zabrać — a kosztowności nie było. Lecz, szperając z nudów po bibljotece, natrafił na stare papiery i zeszycik, traktujący o „Kapitule braci odrodzonych”. Bardzo sprytny, wkrótce zrozumiał sens tych „rytuałów” i odkrył tajemnicę „djabelskiej komnaty”, jak również przejście, prowadzące z pałacu aż do lasu. Podziemny ten korytarz został prawdopodobnie wybudowany jeszcze w XVI w. a później odnowiony przez Grabiankę i twego pradziada Fredzie, Augusta Podbereskiego, dla wygody „braci”, by mogli oni stawiać się do pałacu, na swe zebrania niespostrzeżenie. Kirst wnet zrozumiał korzyść, jaką może odnieść z „odkrycia”. Toć on i Zieliński mieli sporo nakradzionych klejnotów i pieniędzy, które przy sobie trzymać niezbyt było bezpiecznie. Na ładne dziesiątki tysięcy, a jeśliby ich pochwycono z podobnemi dowodami — groziła niezwłocznie kulka w łeb. Namówił więc Zielińskiego, by pozostawili łupy w skrytce, nie objaśniając mu jednak bliżej, gdzie ta skrytka się znajduje. Zieliński ufał wtedy bezwzględnie Kirstowi i wiedział tylko tyle, że „djabelska komnata” ma jakieś niezwykłe urządzenia i że prowadzi do niej podziemny korytarz. Łupy więc pozostały w Podbereżu, a rychło zarówno Kirst, jak i Zieliński, którym grunt palił się pod nogami, bowiem ich sprawki poczynały być znane, zdezerterowali z wojska, rozsiewając wieści, iż zginęli w potyczce. Uwierzono w to nawet...
— Niestety! — szepnęła Kińska.
— Kirst — wyjaśniał detektyw — umówił się z Zielińskim, że razem uciekną zagranicę... Tymczasem, najspokojniej porzuciwszy towarzysza, powrócił do Podbereża, zabrał z tamtąd kosztowności i pieniądze i sam drapnął do Austrji. Pozostawił tylko w skrytce różne papiery — między innemi właśnie listy i dokumenty, tyczące się pani Kińskiej, gdyż były one mu zbyteczne, a w razie pochwycenia stwierdzały jego tożsamość. Nie wiele mu teraz zależało na nich a sądził, że skrytki nikt poza nim nie odnajdzie, bo się domyślił, że istnienie „urządzeń” w djabelskiej komnacie jest obecnym jej właścicielom nieznane. Przezornie zabrał z sobą tylko zeszycik — „Rytuał braci odrodzonych” — będący kluczem do zbadania tajemnicy, bez którego nikt rozmieszczenia strzałek nie mógł odszukać. Najlepszym tego dowodem, że Zieliński, przekonawszy się o zdradzie Kirsta, parokrotnie odwiedzał pałac potajemnie, nie natrafiając na ślad skrytki.
— Skądże zeszycik u stryja Karola później się znalazł? — zawołał Fred.
— Powoli zrozumiesz wszystko — odparł Den. — Kirst więc uciekł zagranicę, a Zieliński, ukrywając się zręcznie, puścił się na złodziejstwa, a nawet zwykły bandytyzm. A obaj, urządzali się niezwykle przezornie, gdyż w ciągu lat nie wpadli w ręce władzom. Szczególniej Kirstowi powodziło się dobrze. Za zagrabione pieniądze udawał wielkiego pana, a kiedy po pewnym okresie czasu, wyczerpały się fundusze, obrał sobie „intratny” fach złodzieja hotelowego. Występował wszędzie, jako wielki pan i kradł ze zdumiewającą zręcznością, a znajomość języków i świetne manjery ułatwiały mu przestępstwa. Bawił i w Paryżu, i w Berlinie i Wiedniu, dając się dobrze we znaki policjom tych krajów, które daremne starały się ująć niepochwytnego „szczura”. Wiecznie jednak musiał się uganiać za nową zdobyczą, bo z rozrzutnością prawdziwego arystokraty rzucał na prawo i lewo złoto. Wreszcie, swą bezczelność posunął tak daleko, że jako baron Kirst, powrócił do Polski, nie obawiając się nawet, iż może zostać poznany. W Warszawie, jak wiemy, powodziło mu się niezgorzej, i różni łatwowierni ludzie a szczególniej lekkomyślne niewiasty, ulegali urokowi rzekomego „barona”. Operował nadal po hotelach — „Bristolu” i „Europejskim” a dodatkowe subsydja stanowiły sumki, wyciągane od pani Kińskiej. Może długo zechciałby jeszcze prowadzić podobny żywot, bo do głowy mu nie przychodziło, że jest śledzony, a między innemi i ja wpadłem na jego trop, gdyby nie niespodziewana przeszkoda. Zieliński. Kirst dawno już zapomniał o towarzyszu, lecz Zieliński wciąż pamiętał o „zdradzie”. To też, kiedy ujrzał na ulicy „barona”, poszedł wślad za nim do hotelu. Prawdopodobnie, doszło pomiędzy niemi do gwałtowniej sprzeczki, a Kirst, nie znajdując innego wykrętu, skłamał, że stare łupy nadal znajdują się w skrytce, że do tej skrytki z różnych przyczyn nie może się dostać i że dopiero zamierza to uskutecznić w najbliższej przyszłości, poczem należną część wspólnikowi zwróci. Zieliński uwierzył w to „wyjaśnienie”, lecz do chwili załatwienia „sprawy” nie spuszczał z oka „barona”. Teraz Kirst nie miał sekundy spokoju. Toć dla Zielińskiego pchnąć nożem, lub uczynić użytek z browninga było zabawką. Nie posiadając dość gotówki, aby go zaspokoić, bo kradzioną biżuterję sprzedawał w okolicach Warszawy niezwykle tanio, a pieniądze rozeszły na hulanki i wielkopańskie gesty, postanowił uciec. Lecz skąd wziąść znaczniejszą sumę na wyjazd zagranicę. Usiłowanie okradzenia kasy dyrektora Szoltzego zawiodło, a po jego śmierci sądził, że od pani Kińskiej grosza nie wydostanie. Wtedy, pani Mary, zaproponowała mu pierwsza okup, za zwrot listów i dokumentów, a było to dlań deską zbawienia. Postanowił tedy, w rzeczy samej odwiedzić Podbereże, odszukać skrytkę, papiery zwrócić a za otrzymane za nie pieniądze zniknąć...
— Rozumiem teraz — zawołała Kińska, — czemu był wówczas taki zdenerwowany i taki uprzejmy...
— Wiedział — podkreślił Den, — że grozi mu ze strony Zielińskiego poważne niebezpieczeństwo... I nie omylił się... Bo Zieliński czatował na Kirsta, powziąwszy własny plan... Planem tym było odebrać „baronowi” wszystko i przywłaszczyć sobie całkowitą zawartość skrytki... Śledził dawnego towarzysza bacznie, a gdy Kirst wyruszył własnem autem w stronę Podbereża, dopadł go za miastem, zatrzymał pod jakimś pozorem, a później najspokojniej zamordował...
— Ach! — wyrwał się okrzyk z piersi obecnych.
— Co właściwie zabrał on Kirstowi, nie wiem... Pieniędzy i biżuterji zapewne nie wiele... Lecz odnalazł właśnie ów zeszycik, „Statut braci odrodzonych”, o którym słyszał, że zawiera opis miejsca, gdzie znajduje się skrytka... Podkreślam, że Zieliński, w samej rzeczy, nadal był święcie przekonany, że w schowanku znajdują się kosztowności i pieniądze...
— Zaczyna mi się rozjaśniać w głowie — wykrzyknęła panna Wanda. — Lecz skąd stryj Karol, w tej bandzie...
— Wnet dojdziemy i do stryja Karola — z pewnym smutkiem odrzekł detektyw. — Posłuchajcie! Zieliński, człowiek prosty i mało wykształcony, nie umiał sobie poradzić z hieroglifami i niejasnościami, zawartemi w „Statucie”. Czytał i nic nie pojmował. Odwiedził, wprawdzie, potajemnem przejściem Podbereże — początek to „strachów” w waszym domu — lecz ani na skrytkę ani na strzałki nie natrafił... Wtedy, zrodziła się w jego głowie, niezwykle sprytna myśl. Postanowił wciągnąć w swą grę pana Karola.
— Stryja Karola...
— Tak... Niezwykle przebiegły, zbierając informacje o waszej rodzinie, ustalił, przepraszam, jeśli teraz mojem opowiadaniem wam sprawię przykrość — zwrócił się do Wandy i Freda — że pan Karol, pozbawiony osobistego majątku, jest niezwykle chciwy na pieniądze. Lepiej było stracić część, niżli wszystko... Zaproponował on tedy wprost, zapoznawszy się zręcznie z panem Karolem i opowiedziawszy mu bajeczkę „o ukrytym skarbie”, podział łupów, w razie odnalezienia skrytki. Pan Karol, oszołomiony tysiącami, dał się skusić...
— Co za wstyd! — bąknął, czerwieniąc się Fred.
— Na usprawiedliwienie pana Karola, choć trudno go usprawiedliwiać, dodać należy, że nie wiedział on zupełnie, kim jest Zieliński, jak również nie wiedział, jakiem jest pochodzenie pieniędzy, rzekomo znajdujących się w skrytce. Odtąd zaczęła się „zabawa” dość komiczna, o ile to zabawą nazwać można. Pan Karol, otrzymawszy „Statut” rychło się z nim uporał i odnalazł nietylko maszynerję, ale i schowanko za obrazem. W schowanku, nie było nic prócz listów i papierów, na które pan Karol nie zwrócił nawet uwagi. A ponieważ Zieliński stale opowiadał o skarbach, doszedł do przekonania, że w „djabelskiej komnacie” znajduje się jeszcze druga skrytka, której on nie umiał odnaleźć. Począł więc szukać, tej drugiej, nieistniejącej skrytki, wciąż twierdząc Zielińskiemu, że wogóle nic nie znalazł. Może chciał przódy zbadać sam zawartość schowanka, może zamyślał przeprowadzić po swojemu podział zdobyczy. Dość, że trudził się daremnie, a chciwość go ogarnęła taka, że gotów był nawet rozwalać mury. Lecz w tych poszukiwaniach, wyście mu byli porządną przeszkodą. Wtedy, aby choć na czas jakiś was się pozbyć z Podbereża, wynalazł „strachy”. Cóż lepszego być mogło, niżli puścić w ruch, groźne maszynerje? Tedy ponaprawiał poprzerywane druty i odtąd rozpoczęły się popisy...
— Co za podłość! — wyrwał się Wandzie okrzyk oburzenia. — Tóż ciężko odchorowałam te „figle”... Mało jeszcze... A śmierć Mateusza?
— Wielce jest winien — skinął Den głową. — Bardzo wiele... Straszył was umyślnie, udając zainteresowanie okultyzmem i symulując, że sam boi się najwięcej... Co zaś się Mateusza tyczy, sprawa przedstawia się inaczej...
— Doszedłeś prawdy? — zapytał Fred.
— Domyśliłem się! Mateusz podpatrzył pana Karola, gdy ten rozmawiał z Zielińskim. Wydał on mu się podejrzany, ale nie śmiał was powiadomić o swych spostrzeżeniach, choć pana Karola nienawidził szczerze za sknerstwo. Kiedym przyjechał do Podbereża, postanowił mnie o niezrozumiałych machinacjach stryja uprzedzić, lecz pan Karol, domyśliwszy się tych zamiarów, odwoływał go stale, a później zadecydował na seansie dać porządną naukę...
— Zabił go!
— W dosłownem tego słowa znaczeniu nie zabił, bo Mateusz zmarł z przerażenia na anewryzm serca. Ale w każdym razie, stał się moralnym sprawcą tej śmierci!
A gdy Podberescy siedzieli z pochylonemi ze wstydu głowami, słysząc o niegodnych postępkach bliskiego krewnego, detektyw opowiadał dalej.
— Wogóle mój przyjazd pomięszał panu Karolowi szyki... Lękał się, że bez pomocy „Statutu” wszystko odnajdę... Należało więc wymyśleć takie „djabelstwo”, aby z Podbereża nas wypłoszyć. Po pierwszych groźnych odgłosach w dzień mojego przybycia, nastąpił tragiczny seans... Cel został osiągnięty... Drapnęliśmy, pod wpływem grozy, wiejącej od djabelskiej komnaty, a ja prawie zrezygnowałem z dalszej walki. W Podbereżu, w domku rządcy, pozostał tylko stryj. Lecz miałem powrócić. Otóż tę przerwę należało wykorzystać. Z jednej strony, Zieliński, w obawie, że śledząc obydwie sprawy i a nuż odnalazłszy skrytkę, gdzie znajdowały się i jego papiery, mogę natrafić na ślad prawdziwego mordercy Kirsta, postanowił skierować mnie na fałszywy trop, z drugiej strony, pan Karol, bez przeszkód, chciał przedsięwziąść ostateczne poszukiwania. Nadesłano więc anonim, rzucający cień na panią Kińską, a później Zieliński wydelegował dwie młode osóbki, aby mnie pilnowały dobrze i urządziły małą komedyjkę. Jedną z nich była jego kochanka, panna Lola, oddana mu na życie i śmierć, drugą zaś jej przyjaciółka. Zająwszy sąsiedni stolik, gdym znalazł się w restauracji, wszczęły głośną rozmowę o okolicznościach towarzyszących śmierci Kirsta, z których wynikało, że pani Mary jest zamięszana w tę sprawę...
— I pan uwierzył? — zawołała.
— Przyznaję ze wstydem... Uwierzyłem... Powtarzały takie szczegóły! Teraz dopiero rozumiem, że panna Lola, stojąca swego czasu na czatach w hotelu, gdyż Zieliński kazał jej ustalić, kiedy Kirst wyjedzie do Podbereża, dojrzała tam nie tylko mnie, ale i panią, wychodzącą z numeru awanturnika i po mistrzowsku, perfidyjnie wykorzystała te spostrzeżenia...
— Pojmuję... — szepnęła.
— Zieliński — mówił Den — urządziwszy mi „kawał”, natychmiast własnem autem — komu je ukradł, nie wiem — powrócił do Podbereża. Zniecierpliwiony ciągłem zwlekaniem i wykrętnemi odpowiedziami pana Karola, umówił się z nim, że tej nocy razem zwiedzą djabelską komnatę. Mieli się spotkać około kopca, przy potajemnem przejściu. Ale Zieliński długo oczekiwał napróżno. Najprzód ty przybyłeś nieoczekiwanie i pan Karol na rozmowie z tobą stracił sporo czasu, następnie chciał on wykonać jeszcze ostatnią próbę sam, bez towarzysza. A nuż Zieliński będzie szczęśliwszy, skrytkę odnajdzie i przy podziale oszuka. Śmiało więc poszedł nocować z tobą do pałacu — dziś może mniej podziwiasz to bohaterstwo — a stwierdziwszy, żeś zasnął, bezzwłocznie przedsięwziął decydujący eksperyment. Sądził, że ponownie sprawdzając wskazówki, zawarte w Agrippie, na które powoływał się statut, nieistniejące schowanko odnajdzie. Co dalej się stało wiemy... Przeszkodził mu w „pracy” brat pani Mary, a stryj wypadł za nim wściekły, iż to jaki nowy poszukiwacz skrytki przybywa... Pędził za panem Gościckim i szczerze chciał go pochwycić... Tymczasem Zieliński zirytował się na dobre. Stale węszył zdradę i teraz nabrał przekonania, że pan Karol go oszukuje. Czekał około lasu, a wspólnik nie przybywał. Nagle ujrzał pogoń. Nic nie rozumiejąc z tej sceny, doszedł tylko do wniosku, że znów wyprawa została udaremniona, a kto wie, pan Karol może umyślnie organizuje pościg, byle go z okolic Podbereża wypłoszyć. Bo któż prócz nich wiedział o „skarbie”? Rozgniewany do najwyższego stopnia, postanowił panu Karolowi papiery odebrać, zemścić się i nadal działać sam. Napadł więc na niego, zbił i wyciągnął portfel... Na szczęście, nie było tam „Statutu”, o który mu najwięcej chodziło... Zabiłby nawet pana Karola, chcąc usunąć niedogodnego wspólnika i świadka, gdyby nie wasza pomoc... Oto, w jaki sposób, według mojego mniemania, rozegrały się wypadki wczorajszego wieczoru...
— Dobrze! — wykrzyknęła Wanda, której oczy iskrzyły się zaciekawieniem. — Doskonale... Lecz skądże stryj znalazł się dziś z powrotem w towarzystwie Zielińskiego, w djabelskiej komnacie...
Den zastanawiał się chwilę.
— Znów snuć muszę domysły! — rzekł. — Przypuszczam, iż odbyło się to następująco... Pan Karol, porządnie obity i przerażony napaścią, doszedł do wniosku, że musi zobaczyć się z Zielińskim i wszystko wytłumaczyć, gdyż ten gotów czyhać na jego życie powtórnie... Zieliński zatrzymywał się zazwyczaj w pewnej karczmie, w pobliżu Podbereża i tam pan Karol postanowił go odszukać. Zastał go w samej rzeczy, gdyż Zieliński niezwykle odważny, choć mógł się spodziewać, że po wczorajszej strzelaninie poszukuje go policja, bawił w karczmie, zamierzając w nocy sam przeniknąć do „djabelskiej komnaty” i sprawdzić wszystko na miejscu. Na tem właśnie było oparte moje wyrachowanie, które uwieńczyło się powodzeniem. Długo, zapewne, przekonywał bandytę, iż go nie oszukał i nie odnalazł skrytki, częściowo tylko kłamiąc, bo nadal był przekonany o egzystencji drugiego schowanka. Może liczył, że wspólnie w ostatniej chwili nieistniejące schowanko uda im się odnaleźć, może tylko mniemał, że gdy pokaże prawdziwą skrytkę, nie zawierającą nic prócz bezwartościowych papierów, Zieliński pozostawi go w spokoju... Wiemy, jak dalej potoczyło się wszystko... Przybyli obaj, a Zieliński, w międzyczasie poinformowany o działaniu mechanizmów, sam wydawał rozkazy... Wreszcie pan Karol pokazał mu, niby tylko co odnalezioną skrytkę... i zdumiał się sam, bo brakło tam papierów... Na ten widok w pasję najwyższą wpadł Zieliński... Ani dokumentów ani pieniędzy... Teraz w jego umyśle nie pozostawało żadnej wątpliwości, kto je zabrał i pan Karol napewno nie wyszedłby cało z rąk zbója... Na szczęście, my wystąpiliśmy na widownię... Zieliński rzucił się do ucieczki, ja za nim... A w czasie pościgu zginął...
Detektyw umilkł.
Było już blisko ósma rano i ma podwórzu panował ruch i gwar, a w sąsiednich pokojach kręciła się służba, szykując do śniadania, gdy ukończył swą opowieść. Z za okna biły ciepłe potoki, wiosennego słońca, a ptactwo po drzewach świergotało radośnie.
— Straciliśmy noc! — mruknął.
— Och! — zawołała pani Kińska — chyba nikt z nas tej straty nie żałuje...

Cóż dodać jeszcze... W parę miesięcy później odbył się ślub pani Kińskiej i Freda. Nic w tem dziwnego. Lecz dziwniejsze, że Den wciąż teraz odwiedza Podbereże, a w okolicy głośno przebąkują o jego małżeństwie z panną Wandą...
Pan Karol zaszył się w jakąś mysią dziurę i żyje cicho z małej renty, wypłacanej mu przez Freda. Podobno przestał nawet zajmować się okultyzmem.


KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.