Upiorny dom/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Upiorny dom
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX.
DEN POCZYNA DZIAŁAĆ.

Nie sprawdziły się przewidywania złośliwego a groźnego napastnika, który równie bezwzględnie obszedł się z panem Karolem i życzył mu śmierci. Starszy Podbereski, choć mocno potłuczony rychło odzyskał przytomność a rany okazały się tylko powierzchowne.
Leżał teraz w swoim pokoju, obandażowany i spuchnięty a koło jego łóżka siedzieli Fred i Den. Detektyw przybył, zgodnie z zapowiedzią, rano z Warszawy i odrazu znalazł się w swoim żywiole. Usiłowanie włamania do zamku, nocny napad, bandyci samochodowi — to rozumiał, to był jego fach, jego specjalność — nie zaś fantastyczne a szarpiące nerwy zmagania się z duchem.
To też ledwie przyjechał i spożył jaki taki posiłek natychmiast zabrał się do roboty. Utrudnione miał jednak zadanie, bo wszyscy uczestnicy wczorajszej przygody, nie wyłączając Freda opowiadali dość chaotycznie i sami dobrze nie wiedzieli, co właściwie się stało. Nagły krzyk pana Karola, że ktoś zakradł się do zamku, jego pościg i zdala w lesie ginąca sylwetka, a później ta przygoda z autem... Nie wiązało się to w jedną całość i nikt nie umiał określić rysopisu napastników — pan Karol zaś, który jedynie mógł to uczynić spał osłabiony wczorajszemi przejściami i zbudził się dopiero koło południa.
Na chwilę tę oczekiwał Den z naprężeniem, wpijając się w twarz starszego pana, niczem sęp w zdobycz i odetchnął z ulgą, gdy ujrzał, że ten otworzył oczy.
— Jak się pan czuje? — zapytał, pochylając się nad nim.
Stryj Karol powiódł dokoła błędnym nieco wzrokiem.
— Boli mnie... bardzo boli głowa... — dotknął ręką opasek... — Cóż to, obandażowany jestem?
— Lekkie zadrapania, stryju... — pospieszył uspokoić go Fred. — Rychło minie... Czy nic sobie nie przypominasz?
Podbereski powoli zbierał myśli.
— Jakto nie przypominam? — mruknął. — Urządził mnie ten bandyta paskudnie... Na szczęście, zdążyliście na czas, aby mnie ocalić... Cóż dalej się stało?
— Uciekli psubraty, stryju... Uciekli autem pierwszorzędnej marki, a my ma piechotę nie mogliśmy oczywiście ani ich zatrzymać ani gonić... Ale przybył znów do nas pan Den, siedzi obok ciebie, poznajesz go, stryju...
— Pan Den? Tak... — uśmiechnął się blado pan Karol i lekko kiwnął głową.
— I strasznie jest ciekaw poznać szczegóły, bo tylko ty stryju wiesz naprawdę, co się stało...
— Gdyby szanowny pan zechciał — podchwycił detektyw skwapliwie — byłbym nieskończenie wdzięczny za obszerną opowieść... Mógłbym, na zasadzie uzyskanych informacji natychmiast zacząć działać i pochwyciłbym może prędko, złoczyńców, jacy w tak niegodny sposób z panem się obeszli...
— O, łajdaki! — jęknął stryj. — Łajdaki... Chętnie wszystko powtórzę... Tylko...
— A czy nie znuży cię ta opowieść? — troskliwie zapytał Fred. — Jesteś jeszcze bardzo słaby... Odłożymy ją na później... Odpocznij parę godzin.
— Nie! — zaprzeczył pan Karol. — Należy panu Denowi jaknajprędzej dostarczyć danych... Och, żeby ich pochwycił... Sam pomógłbym drzeć z nich pasy... Tylko proszę zadawać pytania... Prędzej się zorjentuję i żadnego szczegółu nie ominę...
Den ucieszony, natychmiast wyciągnął z kieszeni notes w którym zamierzał zapisywać najważniejsze wskazówki pana Karola i bez zwłoki rzucił zapytanie.
— Przybył pan wczoraj wraz z Fredem w nocy do zamku?
— Tak!
— Fred udał się na spoczynek, pan zaś czytał w swoim pokoju?
— Czytałem...
— A później...
— Później... później... — zamruczał starszy pan — później, zdaje się...
— Wybrał się pan na pierwsze piętro do djabelskiej komnaty. Podziwiam odwagę. Zamierzał pan wykonać jakiś magiczny eksperyment...
— Skąd pan wie? — zawołał poruszony pan Karol, że przeniknięto jego plany, które krył zazdrośnie. — Czemuż podobny wniosek?
Detektyw ukrył uśmiech.
— Doprawdy — rzekł — nie trudno to było ustalić. Dziś, zwiedzając niesamowity pokój, odnalazłem krąg narysowany na podłodze, dwie świece w lichtarzach, jakiś kijek, o ile się nie mylę, laskę magiczną i księgę Agrippy, zawierającą zaklęcia. Znając pańskie upodobania i zamiłowanie do okultyzmu nie trudno mi było ustalić, co to wszystko miało oznaczać...
Starszy pan zagryzł wargi z niezadowoleniem. Właściwie nie miał wczorajszy eksperyment nic do rzeczy ani też żadnego związku z nocną przygodą, a ten Den musiał wszędzie nos wścibić.
Niedobrze jest, gdy profani niepowołaną ręką dotykają tajemnic nauki magów — nic z nich nie pojmą a później są skłonni do żartów i drwinek.
— Tak — odparł oschle. — Pragnąłem wykonać doświadczenie magiczne...
— I przekonany pan był, że ujrzy ducha? — Dena zaciekawiała wiara starego pana w udatność okultystycznego eksperymentu.
— Byłem przekonany...
— I nie obawiał się pan? Sam jeden? Toż dotychczas mieliśmy smutne doświadczenia, dokąd prowadziła podobna odwaga.
— Trudno! Dla wiedzy czyni się wiele...
Pan Karol choć wyczuwał w głosie detektywa podziw, odpowiadał dalej niechętnie. Znać było, że się obawia, aby detektyw jako niepowołaną uwagą nie obraził jego najświętszych przekonań. Den wyczuł to, a ponieważ magiczna ewokacja nie stanowiła teraz głównego punktu zagadnienia, przeszedł nad nią do porządku.
— Tedy — rzekł — zamierzał pan wywołać ducha, wierząc mocno, iż mu się to uda... Czy nastąpiły najlżejsze objawy?
— Nie! Przybyłem bez przeszkód do djabelskiej komnaty, świecąc sobie latarką... A jak pan wie, ten demom, lub też inny wysłaniec piekieł, światła nie znosi i wtedy nie atakuje... Ewokacja magiczna właśnie polegała ma tem, aby go zmusić do pokazania się przy świetle, gdy będzie mniej groźny... Ledwie jednak zająłem miejsce w kole, rozległy się inne hałasy...
— Acha! — mruknął detektyw, zadowolony, że rozmowa przechodzi na grunt realny — skąd dobiegały one?
— Zaraz zaspokoję pańską ciekawość — odparł, unosząc się na poduszkach, ale przódy poproszę Freda, żeby mi dał trochę wody — a gdy bratanek spełnił to życzenie, pan Karol powolnemi łykami wypił całą szklankę, jął mocnym głosem opowiadać.
— Otóż, powtarzam, nagle rozległ się hałas. Choć byłem przygotowany na jakiś znak obecności ducha, zdziwił mnie ten szmer, dobiegał on bowiem nie od wewnątrz a z zewnątrz pałacu... Chwilą nadsłuchiwałem... i wtedy się domyśliłem, że ktoś wspina się po rynnie, w stronę djabelskiej komnaty...
— Po rynnie! Wcale sprytnie obrał drogę!... — pokiwał głową detektyw, który zdążył się już domyśleć, czemu włamywacz nie próbował dostać się przez parter. — Rozumie pan?
— Odrazu pojąłem, że świetnie jest poinformowany o urządzeniu pałacu i sądząc, że dom stoi pustkami, usiłuje się zakraść, wytłoczywszy szybę na górnem piętrze, gdyż na dole okna są zaopatrzone w grube okiennice, przytrzymywane ciężkiemi, żelaznemi sztabami... Dzięki nim, nie zauważył zapalonej lampy, którą pozostawiłem w moim pokoju...
— Świetnie!... Jest pan bardzo spostrzegawczy! — pochwalił Den. — Cóż dalej się stało?
— Nie mogąc wezwać ma pomoc Freda, bowiem mój krzyk spłoszyłby złoczyńcę, zadecydowałem zaczekać nań sam, ujrzeć jego twarz i korzystając z tego, że przyczepiony do rynny oburącz nie będzie w stanie się bronić, a mój atak nastąpi dlań nieoczekiwanie, zadać mu mocny cios w głowę, oszołomić, a gdy upadnie na ziemię, zbudzić wszystkich i pochwycić go...
— Dobry plan! Czemuż się nie udał...
— Zdmuchnąłem świece i zaczajony oczekiwałem... Gdy znalazł się na wysokości okna, otworzyłem je błyskawicznie i może sekundę mierzyliśmy się wzrokiem. Lecz zanim zdążyłem zadać cios... on, jak cień ześlizgnął się z powrotem...
— Nadzwyczajna przytomność umysłu! — pokiwał głową detektyw. — I zręczność... Pewnie jaki mały i zwinny człowieczyna?
— Gdzieżtam! — zaprzeczył Podbereski aż gwałtownie poruszywszy się na swem posłaniu. — Ogromny, świetnie zbudowany chłop... Atleta, powiadam panu!... Może pięćdziesiąt lat... Widziałem go, jak pana teraz widzę... Ubrany w myśliwski kostjum, o wielkiej rudej brodzie...
— Co? — krzyknął Den, któremu na myśl przyszły niedawne wspomnienia i spotkanie w lesie. — Rudobrody mężczyzna? W szarem, sportowem, ubraniu?
— Tak!
— Czyżbyś go znał, lub spotkał już kiedy? — zdziwił się teraz Fred.
— Nic... nic... — mruknął w odpowiedzi, gdyż nie chciał się jeszcze zdradzić ze swemi spostrzeżeniami, tem bardziej, że w jego myślach powstawał już pewien związek, pomiędzy miedzianowłosym nieznajomym a panią Kińską. — Nie... nie znam... Zastanowił mnie tylko rysopis... Takie ogromne chłopisko, wspina się, niczem kot... Ale, przepraszam... Przerwałem panu...
— Skoro pojąłem — ciągnął dalej swą opowieść pan Karol — że mój plan się nie udał, zbiegłem na dół, wołając do Freda, iż usiłowano się zakraść do pałacu i aby spieszył z pomocą... Pierwszy znalazłem się na dworze, a widząc, że włamywacz już przesadza sztachety, dzielące dom od drogi, bez namysłu, rzuciłem się za nim. Możebym go i dopędził — dodał z pewną przechwałką, nie widząc na szczęście, lekkiego uśmiechu, jaki zarysowywuje się wokół ust Freda — ale mój surdut zaczepił się o płot i runąłem, jak długi. A kiedym się podniósł, gałgan już znajdował się daleko... Uciekał do lasu...
— Więc nie do auta? — zapytał ze zdumieniem detektyw. — Z dotychczas posłyszanych relacji, sądziłem, że w samochodzie oczekiwali nań wspólnicy? Cóż robi w tej całej historji ów tajemniczy samochód?
— Tu właśnie się zaczyna największa zagadka — odrzekł pan Karol, bezradnie poruszywszy ramionami. — Biegłem tedy za nim w kierunku boru, wtem rozległ się świst, czy też cichy okrzyk, lecz z innej strony... Obejrzałem się i spostrzegłem, że na lewo od lasu stoi samochód z pogaszonemi światłami, a obok niego jakiś mężczyzna daje mi znaki ręką, abym się zbliżył... Oczywiście, nie powinienem był się zbliżać... Bo choć włamywacz nie do nich podbiegł, gdyby znajdujący się koło auta nieznajomy chciał zachować się należycie, łatwo mógł mu przeciąć odwrót, widząc, że go ścigam... Ale zgłupiałem... I jak osioł, dałem się nabrać, podchodząc do dziwnego automobilisty...
— A on?
— Ledwiem się zbliżył, zadał zdradziecki cios... O mocny cios!... Czuję jeszcze... Co dalej było, nie wiem... Straciłem przytomność...
— Nie jedno uderzenie panu zadał — poprawił detektyw — a bił pana dłużej... Wygląda na to, że zamierzał pozbawić życia... Nie rozumiem, skąd podobna zawziętość? Jak wyglądał? Przypomina pan sobie?
— Cała scena trwała tak krótko, że nie mogłem go dobrze rozróżnić... Mniemam, jednak, iż poznałbym go, jeślibym spotkał powtórnie... Wysoki, szczupły mężczyzna, bez zarostu... nie... nie... — poprawił się nagle pan Karol — mały, z niewielkim wąsikiem... zresztą...
— Więc wysoki, czy mały? — z pewnem zniecierpliwieniem powtórzył Den.
Pan Karol przyłożył rękę do obandażowanego czoła i zastanawiał się chwilę.
— W głowie mi huczy!... Zaraz... zaraz... Raczej, mały... Tak, mały... i miał wąsik, krótko przystrzyżony, po amerykańsku... Oczy czarne, świeciły się niczem u wilka... O... zbójecka twarz...
— Taki byłby rysopis!... — mruknął Den, pisząc coś w notatniku. — Więcej szczegółów pan nie pamięta?
— Niestety...
— Przepraszam, że męczę... Ale ludzi o zbliżonym wyglądzie odnajdziemy wielu... Może, jaka cecha charakterystyczna...
— Cecha charakterystyczna? Hm... Nic sobie nie przypominam, ponadto, co powtórzyłem. Napad nastąpił niezwykle szybko, a wokół panowały ciemności.
— Powiedział, szanowny pan — indagował dalej Den — że nieznajomy stał w pobliżu auta... Czy wewnątrz samochodu nikogo pan nie spostrzegł?
— Nie miałem czasu!
Tu nagle wtrącił się Fred.
— Siedziała tam jakaś kobieta! — zawołał gwałtownie. — Widziałem ją najwyraźniej... Podczas, gdy tamten bandyta nachylał się nad stryjem i bił go, ona puściła w ruch motor samochodu... Potem kierowała z niezwykłą zręcznością Packard’em — doskonale rozpoznałem markę — a on zatrzymał naszą pogoń strzałami...
— Iście amerykański napad, niczem w Chicago — syknął detektyw. — Packard... strzały... kobieta kieruje samochodem... Ale... jeszcze.. Fred widział, jak zbój nachylał się nad panem... Czy przetrząsał kieszenie?
Stryj Karol, choć poturbowany mocno, zerwał się na swem posłaniu.
— Mój portfel? — zapytał z przestrachem. — Znaleźliście mój portfel?
Fred zaprzeczył:
— Nie, stryju! Jeśliś portfel miał przy sobie, musiano ci zabrać... Przetrząsnąłem kieszenie twego ubrania, gdyż sam odniosłem wrażenie zdaleka, że napastnik cię odszukiwał... Lecz tam go niema... Również nie został zgubiony na polu walki, bo przetrząsnęliśmy niemal każdą trawkę starannie...
— O łajdaki, łajdaki! — jęczał teraz pan Karol z przygnębieniem. — Ukradli, zabrali...
— A cóż on zawierał? — zagadnął Den. — Ważne dokumenty?
Starszy pan powiódł po detektywie jakimś obłędnym wzrokiem.
— Dokumenty... dokumenty... — wybełkotał. Żadne dokumenty... Pieniądze!
— Pieniądze? Dużo ich było?
— Paręset złotych!...
Fred począł się śmiać.
— Drogi, stryju,... Paręset złotych... Toć nie fortuna... Pocóż rozpaczać... Stryj jest bardzo oszczędny, ale niechaj będzie zadowolony, że tylko na takiej stracie się skończyło...
— Zadowolony... zadowolony... — przedrzeźnił pan Karol. — Ty wiecznie się śmiejesz i nazywasz mnie skąpcem... A paręset złotych to duża suma... Duża suma, bo stałych dochodów nie mam, a za te pieniądze chciałem sprowadzić książki.
— Chętnie ci zwrócę, stryju! — serdecznie odezwał się Fred. — Nie poniesiesz żadnego w fortunie uszczerbku. — Dwieście, trzysta złotych?
— Zdaje się, około trzystu... — wymamrotał nieco udobruchamy. — Trzysta zabrał mi ten zbój... Lecz z jakiej racji ty masz zwracać...
Zaprzeczenie zabrzmiało w ustach stryja dość słabo i łatwo domyśleć się było można, że chętnie od bratanka przyjmie odszkodowanie. Fred podmignął detektywowi nieznacznie okiem, a ten ubawiony, śledził całą scenę, uśmiechając się w duchu, ze sknerstwa starszego pana.
Zaległa cisza. Podbereski leżał teraz nieruchomo, z przymkniętemi oczami, gdyż długa rozmowa przyprawiła go o widocznie zmęczenie. Den pojął, że więcej zeń nic nie wyciągnie i należy mu dać wypocząć. Powstał tedy ze swego miejsca i skinął na Freda.
— Dość namordowaliśmy pana Karola, — oświadczył. — Powinien kilka godzin się przespać a miejmy nadzieję, odzyska do wieczora zdrowie...
— Przyszlę służącego, żeby zmienił kompresy...
— Jaknajśpieszniej... A teraz chodźmy... Stryjowi powieki się kleją... Już uciekamy i życzymy rychłego polepszenia...
Podbereski na pożegnanie lekko poruszył głową, a Fred wraz z Denem opuścili pokój na palcach.
Dopiero, gdy obaj się znaleźli w sąsiedniej komnacie, detektyw przystanął, zapalił fajkę i reasumując wszystko posłyszane, powoli jął mówić do Freda:
— Dziwne... bardzo dziwne... Więc te dwa napady nie miałyby z sobą związku? Rudobrody mężczyzna działał na własną rękę? Najwidoczniej... Bo nie uciekł on w stronę auta, po nieudanej wyprawie, w którem mógł znaleźć pomoc i nim szybko odjechać, lecz w inną stronę... Stąd wniosek, że nieznana mu była obecność samochodu... Lecz w takim razie, cóż robili tamci, ów bandyta, który tak zmaltretował stryja?... Przyglądał się całej scenie spokojnie, a później napadał na pana Karola... Bił go z wielką zaciętością, może chciał uśmiercić, tylko wyście mu w tem przeszkodzili... Poco, naco? Aby pan Karol nie dopędził rudobrodego? I tak, napewno nie złapałby go! Nic nie pojmuję!... I taki bandyta, który zajeżdża luksusowym Packard’em, a później nie waha się strzelać, więc ryzykuje bardzo wiele, łaszczy się na głupie kilkaset złotych...
— Najbardziej właśnie dziwny — przerwał Fred wywody detektywa — wydaje mi się cel obu tych wypraw... Czegóż właściwie szukano w pałacu... Jest tu wiele kosztownych mebli, bronzów, dywanów, drobiazgów, lecz trzebaby furgonów, aby ztąd je wywieźć... Gotówki nie posiadamy, cennej biżuterji również... Włamywacze, którzy świetnie byli o wszystkiem powiadomieni, wiedzieli i o tem napewno... Cóż ich sprowadziło?... I to właśnie w noc, gdy sądzono, że w zamku nikt się nie znajduje, bo przybyłem tu przypadkowo... Jaki magnes? Może duch, który złośliwie na ludzi napada? — zażartował. — O tego chętnie ustąpiłbym im darmo, jeszcze dopłaciłbym za tę przyjemność...
— Tak... Podbereże to kraina zagadek! — sentencjonalnie wypowiedział detektyw, a w myślach dodał: — Biedny chłopcze, obym rychło ci nie sprawił jeszcze jednej niespodzianki... i to niespodzianki bardzo przykrej...
Tu w wyobraźni detektywa zarysowywał się obraz czystej i szlachetnej w pojęciu Freda pani Kińskiej — tej samej, co do osoby której prędko zapewne będzie musiał otworzyć mu oczy. Bo przy miedzianowłosej pięknej kobiecie mocno zarysowywał się cień rudobrodego mężczyzny... tajemniczego myśliwego z lasku w Lityczach...

Niezadługo, po rozmowie z panem Karolem, Fred postanowił udać się do Litycz. Przedewszystkiem nic tam jeszcze nie wiedziano o niezwykłych wypadkach, jakie zaszły w Podbereskim pałacu, dalej sam jego wczorajszy wyjazd wieczorem mógł się wydać dziwny.
Ku wielkiemu zdziwieniu Freda, który mniemał, że detektyw zechce nadal prowadzić swe dochodzenia na miejscu, lub też skomunikuje się z policyjnemi władzami, ten wyraził chęć towarzyszenia mu w wycieczce.
— Przejażdżka świetnie mi zrobi! — oświadczył, nie patrząc jakoś przyjacielowi w oczy. — Odświeży myśli... A policyjne władze?... Dzisiaj rano rządca złożył meldunek... To wystarczy... Zwrócę się do nich, gdy uzupełnię nieco moje dane... Obecnie tylko spłoszyłbym przestępców... A w czasie mej nieobecności nic tu groźnego nie zajdzie...
Aczkolwiek rozumowanie detektywa niezbyt trafiło do przekonania Freda, gdyż szczegóły o rudobrodym mężczyźnie, jeszcze władzom nie były wiadome, nie chciał zaprzeczyć, nie chcąc urazić swego znakomitego gościa. A nuż, w rzeczy samej, Den jest na tropie i przestępców pochwyci, a z nikim swą sławą dzielić się nie pragnie.
Znając „systemy” detektywa oddawna, wiedział do jakich błyskawicznych posunięć ten był zdolny. Miast pozostać w Podbereżu, jedzie do Litycz! Widocznie planuje w czasie przejażdżki, odnaleźć metodą dedukcji ostatnie ogniwo łańcucha — a w pałacu wciąż zanudzanoby go zapytaniami.
To też nie chcąc przeszkadzać robocie myślowej Dena, milczał, gdy razem w powozie dążyli do Litycz. Milczał, mimo, że nudna mu się wydawała droga, a na końcu języka miał wiele palących zapytań. Chętnie zagadnąłby raz jeszcze, co sądzi Den o nocnym włamaniu. Zapytałby również, choć wypadki w djabelskiej komnacie, pod wpływem nowych wrażeń, zeszły na drugi plan, czy nie uzyskał detektyw w Warszawie cennych wskazówek, mogących na „czartowskie popisy” rzucić światło. Opowiedziałby może wreszcie, poczytując Dena, nie tylko za detektywa, lecz i przyjaciela o rozmowie z panią Kińską i jej niezrozumiałej decyzji, która bodaj trapiła go silniej, niźli inne przykrości...
Lecz nachmurzone czoło Dena, powstrzymywało go od zwierzeń i tak, prawie bez słowa, dojechali do Litycz.
W Lityczach przyjęła ich panna Wanda.
— O, powrócił pan Den! — wyrwał się jej głośny okrzyk radości na widok detektywa. — Doskonale! Przeczuwam nowe czaty na czarta!... A tyś, gdzie znikł od wczoraj? — zagadnęła brata.
— Jeździłem do Podbereża! — odparł. — Mieliśmy znów noc niesamowitych przygód...
— No... no... — aż klasnęła w dłonie. — Cóż takiego? Strachy...
— Nie, tym razem żywi ludzie... Posłuchaj.
— Płonę z niecierpliwości... Jaka szkoda, że Mary niema...
— Cóż się stało z panią Kińską? — niby obojętnie zagadnął detektyw.
— Cierpi na straszną migrenę... Prosiła, aby nikt nie wchodził do jej pokoju i zamierza, zdaje się cały dzień pozostać w łóżku...
— Bardzo przykre... — mruknął Fred.
Ale Wanda ciągnęła już obu panów do zacisznej altanki.
— Chodźcie, siadajcie i gadajcie... Więc...
Fred szczegółowo jął opowiadać siostrze wypadki ubiegłej nocy. Długo opisywał udaremnione usiłowanie włamania się do pałacu rudobrodego mężczyzny i przygodę z autem. Podkreślał „bohaterstwo” pana Karola i nie omieszkał nadmienić, że ten tylko cudem uszedł śmierci, na tyle bowiem zawzięcie a brutalnie nań napadł automobilowy bandyta.
Panna Wanda słuchała opowieści z wypiekami na policzkach, długo każąc sobie powtarzać te same szczegóły. Wreszcie uniósł ją temperament, kresowej niewiasty:
— Stryj Karol... Stryj Karol! — wykrzyknęła, pomniejszając zasługi starszego pana. — Pewnie, że spisał się dzielnie i szczerze jestem rada, że nic złego mu się nie stało! Ale gdzie podobnemu fajtłapie puszczać się w pogoń!... Było do przewidzenia, że się przewróci i nic nie zdziała... Jaka szkoda, że nie na mnie trafili! Już jabym rudego draba dobrze schwyciła za brodę i z moich rączek nie wymknąłby się łatwo... I tamten drugi zbój tak prędko by się ze mną nie rozprawił... Och... Jakżeż żałuję... Właśnie, gdy otwarcie stanąć można do walki, mnie niema w Podbereżu...
— Właśnie dlatego, usiłowali wtargnąć do pałacu, że wiedzieli, iż pani tam nie bawi, — zażartował Den.
— Wątpi pan w moją odwagę? — zaperzyła się panna Wanda.
Może długo jeszcze opisywałaby, w jaki sposób ona poradziłaby sobie z napastnikami, gdyby w tejże chwili nie rozległ się na werendzie domku dźwięk gongu — sygnał, wzywający na obiad, który dotarł do oplecionej zielonem winem altanki. Dochodziła druga.
— Idziemy! — rzekła. — Choć nie wiedziałam, że pan Den przyjedzie, przyrządziłam smaczny chłodnik! A pan mi się drwinkami odpłaca? No, rozprawię się przy obiedzie... Możemy gadać bez przeszkód... Mary chora... Ja czynię honory domu..
Wbrew jednak przewidywaniom, na progu jadalnego pokoju spotkała ich pani Kińska. Znać było, że jest cierpiąca, bo zgarbiła się jakby cała, twarz miała zmienioną, a oczy okrążone sinemi obwódkami.
— Wstałaś? — ucieszyła się Wanda. — Przeszła migrena?
— Nie... Jeszcze boli mnie bardzo głowa! Ale zasnąć nie mogę a proszki nie pomagają... Może ruch dobrze mi zrobi! — uśmiechnęła się blado w odpowiedzi.
Ledwie zajęto miejsca przy stole, a Den i Fred zanurzyli łyżki w znakomitym litewskim chłodniku, ciężkim od śmietany, szyjek rakowych, ogórków i drobniutkich kawałków mięsa, Wanda, nie mogąc pohamować swego podniecenia zawołała:
— Zaraz dowiesz się takich nowin, że z samego wzruszenia ozdrowiejesz!
— Cóż się stało? — zapytała spokojnie pani Kińska, nie podnosząc głowy z nad talerza i pozornie zajęta wyławianiem z chłodnika tłustych szyjek rakowych.
— Nieznani sprawcy usiłowali wtargnąć do pałacu w Podbereżu... jednego z nich o mało nie pochwycono — jęła teraz prędko powtarzać przed chwilą posłyszane szczegóły. — Podbereże staje się stanowczo romantyczne.
Przez cały ciąg opowiadania panny Wandy, Den udając, że go pochłania jedzenie, wpijał się wzrokiem w twarz Kińskiej. Jeśli w jakikolwiek sposób obchodziły ją sceny, które rozegrały się w nocy, przyznać musiał w duchu, że panuje nad sobą znakomicie. Zresztą ułatwiała jej zadanie symulowana, czy też prawdziwa migrena. Bo „wampirzyca” wciąż pocierając swe rzekomo bolące czoło, długiemi, wąskiemi palcami, których dziś nie zdobił żaden pierścień, uczyniła z nich coś w rodzaju parawanu i skryła się za nim znakomicie. Trudno było rozpoznać, jakie miotały się uczucia, a wykrzykniki, padające z ust pięknej pani, ściśle zostały zastosowane do dramatycznych momentów opowiadania. Prócz więc konwencjonalnych — „o mój Boże”, „jakie straszne”, „toć chyba bajka”, innych szczerszych odezwań nikt od niej nie posłyszał.
Dopiero, gdy panna Wanda ukończyła swą relację, Den zdradzieckiem zapytaniem postanowił panią Kińską wywieść z równowagi. Korzystając tedy, że jadalnię właśnie opuściła tęga, wiejska Maryśka, ustawiwszy na stole półmisek z suto nadziewanemi kurczętami i wielką salaterkę sałaty — i nie udobruchany nawet widokiem tych smakołyków, ani poprzednim znakomitym chłodnikiem, jął niby to snuć refleksje:
— Właściwie ustalić mogę konkretnie tylko rysopis jednego włamywacza... Wysokiego, pięćdziesięcioletniego, rudobrodego mężczyzny... Bo o drugim, tajemniczym automobiliście pan Karol daje niestety, dzięki przerażeniu, jakie go wówczas ogarnęło, dość mętne wskazówki.. Ale miedzianobrody jegomość wystarczy i sądzę, że rychło ptaszka znajdę... Tembardziej, że raz już miałem przyjemność się z nim zetknąć.
— Ty, z nim? — wykrzyknął Fred ze zdumieniem, podczas gdy pani Kińska siedziała nadal nieruchomo. — Gdzie?
— Tu, w Lityczach...
— W Lityczach?
— Tak... Nawet wam opowiadałem wtedy o tem, aleście nie zwrócili, widocznie, na moją opowieść uwagi... W wieczór mojego wyjazdu do Warszawy spotkałem tego pana, gdym bez celu spacerował po lesie i wydał się niezbyt z tego spotkania zadowolony. Zapytałem nawet, powróciwszy tutaj, naszą miłą gospodynię...
— Ach, coś sobie przypominam! — wyrzekła Kińska — podnosząc obojętnie wzrok na detektywa.
— Że też mi wcześniej nie przyszło do głowy! — uderzył się w czoło Fred.
— Zapytywałem — ciągnął dalej Den, — kim być może ów jegomość o podejrzanym wyglądzie, który błąka się po jej majątku. Na to pani Mary mi odparła, że wielce to ją zdumiewa, nigdy nie słyszała o podobnym panu i musiał się znaleźć przypadkowo w lesie...
— Cóż innego miałam odrzec, skoro pan pierwszy dopiero mi o nim powiedział! — wzruszyła ramionami.
— Wydało mi się to dziwne...
— Czemu dziwne...
— Ot, nic... — detektyw urwał nagle i twardo uderzył w Kińską wzrokiem.
Tym razem straciła cierpliwość.
— Nie rozumiem pańskich półsłówek! — wymówiła ostro. — Cóż tu dziwnego? Miałam dostarczać informacji o człowieku całkowicie nieznanym? Chyba pan mnie nie posądza, bym chciała ukrywać przestępców w moim majątku!
Den pojął że zabrnął zadaleko. Tem więcej, że Fred dotychczas z apetytem zajadający kurczaka, odłożył nóż i widelec i spojrzał nań wzrokiem, w którem jasno przebijało się niezadowolenie i wyrzut z powodu nietaktownych odezwań detektywa. Również zdziwiona spozierała panna Wanda. Den postanowił załagodzić sytuację.
— Bynajmniej nie miałem zamiaru dotknąć pani — wyrzekł uprzejmie — dziwne mi się tylko wydało, że rudobrody myśliwy, człowiek o zwracającym uwagę wyglądzie, kręcił się niezauważony dokoła pani domu i nikt go, prócz mnie nie zauważył i o tem nie doniósł... Zapewne urządzał się sprytnie, a tu przebywał, aby ustalić kiedy pałac w Podbereżu będzie pusty i tej nocy dokonać włamania... Oto wszystko... To tylko mnie dziwiło, bo wszak ludzi o miedzianym zaroście włosów, nie jest znów tak wielu...
Pani Kińska puściła mimo uszów tę nową zaczepkę i uśmiechnęła się lekko. Fred nie zrozumiał aluzji i również się uśmiechnął. Lecz wzrok Wandy pobiegł wślad za wzrokiem detektywa i zatrzymał się na czerwono-złotych włosach Kińskiej, które błyszczały obecnie mocno w potokach słońca, zalewających pokój. Pobiegł, — poczem w źrenicach detektywa poszukał odpowiedzi ma nieme zapytanie. Lecz Den już pałaszował z apetytem kurczaka, jakby zapomniawszy o wszystkiem i Wanda rychło uspokoiła swe podejrzenie myślą, iż to li tylko o przypadkowy zbieg okoliczności chodziło.
Reszta obiadu upłynęła spokojnie, a gdy szparagi i tradycyjna herbata zakończyły ucztę, pani Mary z miną cierpiącą siedząca przy stole, pierwsza podniosła się ze swego miejsca.
— Musicie mi wybaczyć — oświadczyła — ale czuję się coraz gorzej...
— Połóż się złotko! — zawołała Wanda. — Zastąpię cię w gospodarstwie... Zresztą pewnie za parę godzin powrócimy do Podbereża... Umieram z niecierpliwości, żeby się dowiedzieć, co się tam dzieje... Jak pan sądzi, panie Den...
— Za parę godzin! — bąknął Den. — Teraz upał zbyt wielki...
— Skoro pan Den tak postanowił — roześmiał się Fred — musimy go słuchać, bo nami rządzi... Dziękuję ci za ten urlop, a te parę godzin prześpię uczciwie, bom po nocnych wyprawach porządnie zmęczony... I tobie radzę, uczyń to samo...
— Nie! Wolę posiedzieć na werendzie!
Niezadługo zasiadł w rzeczy samej detektyw na werendzie w wygodnym wyplatanym trzciną fotelu i zapaliwszy fajkę poświęcił się, rzekłbyś, całkowicie głębokiem studjom walk wróbli, które wiodły homeryczne boje na piasku dokoła wyrzuconych im przez służbę okruchów chleba.
Ledwie jednak ucichł w domu gwar, a zapanowała poobiednia cisza, wywołana upałem i sutym obiadem, jakto zwykle na wsi bywa i Den mógł przypuszczać, że panna Wanda i Fred znaleźli się w swoich pokojach, aby szukać wypoczynku w dłuższej sieście — nagłe opuściła go ociężałość i przerwał swą kontemplację, toczących się przed werendą ptasich zawodów.
Chwilę zastanawiał się na czemś, później snać powziąwszy postanowienie, szybko podniósł się z miejsca, przeszedł przez jadalnię i śmiało zastukał do drzwi sypialni pani Kińskiej.
— Kto tam? — rozległ się zdziwiony głos, właścicielki Litycz.
— Ja! Den...
— Pan Den? Czem mogę służyć? Wszak pan wie, że jestem cierpiąca...
— A jednak... Pragnąłbym z panią kilka słów zamienić...
— Sądzę, iż nic się nie stanie, jeśli to uczynimy później...
Den teraz wyrzekł twardo.
— A ja sądzę, iż lepiej się stanie, o ile to natychmiast nastąpi!
— Co za natarczywość! — obecnie w wykrzykniku Kińskiej zabrzmiał gniew. — Pan, zawsze taki dobrze wychowany... Powtarzam...
Lecz detektyw nie dał jej dokończyć zdania.
— Bardzo być może, że postępuję niedelikatnie, lecz skłaniają mnie do tego poważne względy... Sama pani powinna się domyśleć, o co mi chodzi... Gdybyśmy nie rozmówili się natychmiast, naraziłoby to ją na znaczne przykrości...
— Poważne względy?... Przykrości...
Za drzwiami słychać było szelest pospiesznie nakładanego ubrania.
Rychło rozwarły się one i na progu ukazała się Kińska w lekkim jedwabnym szlafroku. Twardo uderzyła wzrokiem w detektywa.
— Wybaczy pan mój strój... Lecz... Nie rozumiem doprawdy, czy pan oszalał, czy upał uderzył mu do głowy... Jakieś dwuznaczniki?... Pogróżki? Wielką mam ochotę zbudzić Freda i poskarżyć się.
— Nie radziłbym tego czynić! — odparł zimno detektyw, — właśnie Fredowi pragnę oszczędzić gorzkiego rozczarowania... I upozorować wszystko, jeśli jeszcze da się cośkolwiek upozorować. Wyjdźmy więc do ogrodu, bo nie chcę, aby nas podsłuchano...
— Panie Den... Za dużo pan sobie pozwala.
Choć pozorne oburzenie zadźwięczało w jej głosie, i czerwień zabarwiła policzki, miast cofnąć się z powrotem do sypialni, bezwolnie poszła za nim.
Udał się przodem, wybierając umyślnie tę część ogrodu, na którą nie wychodziły okna pokojów, zajmowanych przez Wandę i Freda. A gdy kroczył śród cienistej alei, mad którą zlewały swe wierzchołki stuletnie dęby i lipy, tworząc sklepienie, gdy zdala słyszał wesołe ćwiergotanie ptasząt, a z pośród różnobarwnego wonnego kwiecia, okalającego aleję, dźwięczało figlarne bzykanie polnych koników a wszystko dokoła, zda się dyszało, spokojem i beztroską — myślał, że jak dziwnie się to składa, że właśnie w podobnem otoczeniu rozegrać się musi dramat, rozbijający ludzkie egzystencje.
Wreszcie, gdy przystanął przy ławce, ukrytej śród drzew — wskazał Kińskiej ręką, aby zajęła tam miejsce.
Usiadła — lecz wnet z jej piersi wyrwał się protest.
— Powtarzam, postępuje pan zbyt bezceremonialnie. Straszy... Wydaje rozkazy, niczem podwładnej, lub aresztantce... Może ostatecznie się dowiem, co to znaczy?...
Dena nie stropił pewny siebie ton Kińskiej. Pojmował, jaką prowadzi grę i tę grę postanowił wygrać.
— Czy nie zechciałaby pani mi odpowiedzieć — zadał wprost zapytanie, nie wdając się w długie wstępy — czemu zmieniła nazwisko?
— Ja... nazwisko...
— Tak... pani dyrektorowo!
Teraz kobieta drgnęła, niby otrzymawszy cios. Lecz Den świdrował ją wzrokiem i dalej nacierał bezlitośnie.
— Zebrałem jaknajściślejsze dane! Nie nazywa się pani, Kińska, tylko Szoltzowa... Dyrektorowa Szoltzowa... Wdowa, po zmarłym tragiczną śmiercią przed pół rokiem znanym fabrykancie...
— Już wyszukał... już wyśledził... — wydarł się z piersi pięknej pani Mary pełny rozpaczy jęk. — Powinnam była być nato przygotowana.
— Nie tak trudno było wyśledzić — odparł twardo Den — bo nawet w księgach hypotecznych figuruje poprzednie nazwisko... Tu tylko uchodzi pani za Kińską... Więc nie zapiera się pani? Całe szczęście, bo trudno byłoby się zaprzeć... Dalej zechce pani również przyznać, iż łączył ją swego czasu zażyły stosunek z Kirstem.
— Z kim?
— Ze słynnym awanturnikiem, rzekomym baronem Kirstem, zamordowanym w okolicach Warszawy.
Mary wyprostowała się teraz a oczy jej zabłysły. Denowi, który wciąż stał przed ławką, nie spuszczając oka z „wampirzycy”, wydało się, iż to pantera zbiera swe siły, szykując się do skoku. Złocisty szlafroczek, jaki ją oblekał, odcinający się od zielonego tła krzewów, okalających ławkę i szmaragdowe jej źrenice, powiększały jeszcze to podobieństwo.
— Co pan przez to rozumie? — wykrzyknęła ostro. — Insynuacje...
Den zaśmiał się cichym, wewnętrznym śmiechem.
— Insynuacje? — powtórzył. — Znowu jestem zmuszony przypomnieć różne szczegóły...
— Słucham?
— Mąż pani, dyrektor Szoltze zmarł, ale nie naturalną śmiercią... Odebrał sobie życie... A fama publiczna głosi, iż stało się to przez panią...
— Jak pan śmie?
— Śmiem, bo jestem detektywem i słów na wiatr nie rzucam... Przez panią i Kirsta... Dawno podejrzewał, że łączy ją stosunek bliski z awanturnikiem... A gdy tragicznego wieczoru, powróciwszy niespodziewanie z klubu, zastał w mieszkaniu panią nietylko w negliżu w towarzystwie Kirsta, ale jednocześnie was oboje w gabinecie przy kasie, otwartej podrobionemi kluczami, z której pani wyjmowała pieniądze, doszło do straszliwej awantury... Kirst uciekł... Co pani przytoczyła na swe usprawiedliwienie, nie wiem... W każdym razie zapewne nie zdołała wytłómaczyć się z zarzutów, bo zacny, szlachetny dyrektor nie przeniósł swej hańby... Wystrzałem z rewolweru w serce, odebrał sobie życie, nie zdążywszy pani wydziedziczyć.
Oczy Mary od dłuższej chwili iskrzyły się gniewem.
— Powtarza pan bezmyślnie głupie plotki! — zawołała. — Plotki, ukute przez rodzinę męża, która jest wściekła, że mnie przypadł majątek... Skąd dowody? Skąd pan to wszystko wie?
— Dowody... Hm... Bezpośrednich dowodów nie było... Ale powtarzam tylko rzeczy, o których swego czasu mówiła cała Warszawa... Wszak Kirst bawił tragicznego wieczoru u pani? Mąż odebrał sobie życie?
— Bo uległ jakiemuś obłędowi zazdrości... Nie chciał mi uwierzyć... Nie mogłam mu wytłómaczyć pewnych spraw.
Den skrzywił się złośliwie.
— Negliżu i otwartej kasy? Lecz mniejsza z tem... Dobrze jest mi wiadome, że udało się pani jakoś z całej historji wytłómaazyć i że ją zatuszowano... Wszak nawet prokurator wszczynał dochodzenie, później umorzone dla braku dowodów... Skończyło się na skandalu i krzyku w prasie... I ja nie nalegałbym może na przeszłość, bo niezbitych danych nie posiadam, gdyby ta przeszłość nie wiązała się z następnemi wypadkami...
Spojrzała z pogardą na detektywa.
— Ciekawam jakie?
— Wnet zaspokoję tę ciekawość... Po śmierci męża nie przestała pani widywać Kirsta... Teraz operuję pewnikami, bo muszę tu nadmienić, że zostało mi powierzone odszukanie morderców rzekomego barona i ściśle sprawdziłem wszystkie okoliczności, towarzyszące zabójstwu...
— No... no... Brawo!.... — z ust „wampirzycy” wymknął się hardy wykrzyknik. — Więc...
— Odwiedzała pani często Kirsta, gdy mieszkał w Bristolu, lecz z jakichś powodów stał się on jej niedogodny...
— Niedogodny?
— I posiadała pani w ostatnich czasach, jakąś nad nim przewagę, bo nie pani się go obawiała, ale on pani...
— Kirst mnie się obawiał? — rozległ się wymuszony śmiech.
— Posiadam na to dowody... Mocne dowody — podkreślił. — Świadków, którzy zeznają w każdej chwili, iż w przeddzień śmierci wspominał o pani parokrotnie, mówiąc, że pragnie pani jego zguby i że dzięki pani, prędzej czy później, życie postrada...
— Kłamstwo...
— Osoby, które to słyszały, stwierdzą te słowa i podejmują się panią poznać...
— Brudna intryga!... Biorą kogoś innego za mnie...
Dena rozdrażnił upór, rzekomej Kińskiej i jej chęć zaprzeczania do końca.
— Wszyscy kłamią? Wszyscy się pomylili, — zawołał z gniewem. — Mnie pani w błąd nie wprowadzi! Na własne oczy ją widziałem, gdy wychodziła z numeru Kirsta, wtedy właśnie, gdy rozegrała się owa scena gwałtowna...
— Ja!
— Tak, pani! Choć gęsty welon zasłaniał twarz, znakomicie rozpoznałem rysy.... To też ujrzawszy panią w Podbereżu, męczyłem się długo, skąd wydała mi się znajoma... Aż wreszcie przypomniałem sobie w Warszawie, jak również ustaliłem inne szczegóły... Proszę więc nie kręcić, bo na nic się to nie zda...
— Pan mnie oskarża?
Den spojrzał jej prosto w oczy i cisnął brutalnie.
— Oskarżam oto, że prowadząc jakąś skomplikowaną grę wraz z Kirstem, stała się pani moralną sprawczynią śmierci męża.... A później, kiedy Kirst stał się niedogodny, postarała się pani, usunąć go ze swej drogi... O, wiele mogłaby pani powiedzieć, gdyby zechciała, w jaki sposób zginął „baron”... I sądzę, lepiej byłoby, jeśliby teraz nastąpiła szczera spowiedź...
— Przysięgam, że nic nie wiem...
— Nie wierzę... I raz jeszcze powtarzam... Oszczędzam panią dotychczas przez wzgląd na Freda.... Pragnę, by uniknął straszliwej przykrości... Ale...
Mary, od dłuższej chwili, opuściwszy głowę, skubała nerwowo listek, zerwany z rosnącego obok ławki krzewu. Nagle podniosła na detektywa swój wzrok i ujrzał on ze zdziwieniem, że ma oczy pełne łez. „Wampirzyca” przedzierzgnęła się nagle w słabą kobietę. Czyżby to był nowy sposób sprytnej obrony i mniemała, że rozczuli łzami Dena?
— Powtórnie przysięgam — wyszeptała, złamanym głosem, — że całkowicie mi są obce, sprawy, o których pan wspomina. Choć przeciwko mnie świadczą pozory... Całkowicie obce... Przyjmuje pan to za wykręt? Trudno! Mój mąż odebrał sobie życie, w przystępie nerwowego ataku... Kirst znalazł się w gabinecie przypadkowo... Nienawidziłam łotra, ale daleka jestem od udziału w jego śmierci, nawet muchy nie umiałabym skrzywdzić... Po tragicznych wypadkach, przybyłam na kresy, aby odpocząć zdala od potoków brudnych plotek, które mnie zalewały w Warszawie... Umyślnie zmieniłam nazwisko, chcąc uciec przed złośliwością i ciekawością ludzką... Nie przyjmowałam nikogo... Dopiero gdy Fred, zatrzymawszy rozhukane konie, ponoszące mój powóz, ocalił mi życie, uczyniłam dlań wyjątek... Nie moja to wina...
— Nie pani to wina — ostro przerwał Den, — że się zakochał... Dalej usłyszę, że i pani odwzajemnia mu się uczuciem... Otóż niewdzięczność pani gniewa mnie najwięcej.
— Moja niewdzięczność! — oburzenie zadźwięczało w jej głosie.
— Tak, bo udając miłość dla Freda, stara się go pani wciągnąć w jakieś sieci, roztacza dokoła Podbereża intrygę, której jeszcze sensu nie pochwyciłem, ale za parę godzin już może pochwycę...
— Oszalał pan?
— Bynajmniej! Wykorzystuje pani słabość Freda i chce chłopaka omotać... Poco? Nie wiem... Odziedziczony po mężu majątek wszak powinien wystarczyć...
— Panie Den! — wykrzyknęła gwałtownie. — Dotychczas operował pan luźnemi danemi, ale bądź, co bądź danemi i starał się je przeciwko mojej osobie w złośliwy sposób wykorzystać... Obecnie rzuca pan kalumnie... Wstyd...
Ale detektyw nie dał się zbić z tropu.
— Powoli! — mruknął. — A czy nie zechce mi pani wyjaśnić, kim jest ów rudobrody mężczyzna, który nocy ostatniej usiłował dokonać włamania.... Zaręczam, że go pani zna doskonale... Nie wspominam tu o dziwnym szczególe, że zarówno pani, jak i on posiadacie jednakowy odcień włosów... Może to zwykły zbieg okoliczności i wstrzymuję się chwilowo od wyciągania dalszych wniosków... Ale powtarzam... Pani go zna! Nie uszło mojej uwagi jej zmięszanie, gdym o nim wspominał, zarówno pierwszym razem, jak i dziś przy obiedzie.
Teraz zmięszała się naprawdę — a gdy Den mówił o kolorze włosów, jakby machinalnie dotknęła swej fryzury, czerwieniąc się przytem mocno. Den przypuścił decydujący atak.
— Proszę się więc nie zapierać, a powiedzieć, jakie panią łączą z nim stosunki!
Lecz ona odzyskała panowanie nad sobą i głosem stanowczym odrzekła, patrząc mu prosto w oczy:
— Na to pytanie odmawiam odpowiedzi!
Wzruszył ramionami.
— Odmawia pani? Więc nie zaprzecza... No... no. Ładna miłość do Freda... Ukrywa pani przestępcę, który chciał wtargnąć do jego domu...
— Nieprawda...
— Ale potrafię Freda ocalić! Pani musi z nim zerwać...
Oczy jej zaiskrzyły się gniewem.
— Zbyteczna rada!... Wczoraj mu oświadczyłam, że nigdy nie zostanę jego żoną... Czy panu to wystarcza, panie Den...
Detektyw naprawdę stracił cierpliwość. Każdy, najbardziej zatwardziały nawet przestępca, tak przypierany do muru, dawno przyznałby się, lub postarał znaleźć jakiekolwiek możliwe usprawiedliwienie swych postępków. Tymczasem z ust „wampirzycy” padały ogólniki, lub mętne i wykrętne frazesy, a ostatnie jej zdanie, iż odmawia informacji o osobie rudobrodego mężczyzny, wydało mu się więcej, niż nieprzyzwoite i czelne. To też wyrwał mu się frazes brutalny, na który w innej okoliczności nie byłby się zdobył.
— Hm — rzekł, nawiązując do jej ostatnich słów. — Oświadczyła pani Fredowi, że nie zostanie jego żoną... Rozumiem, przestał być potrzebny.... Tylko ta decyzja nastąpiła przedwcześnie... Bo sądziła pani, że Fred pozostanie w Podbereżu i włamanie się uda... Niestety, stało się inaczej... Teraz pani żałuje, że ofiara wymyka się z rączek...
To co dalej nastąpiło, było tak niezwykłe, że gdyby Mary przyznała się nagle do wszystkich zarzucanych jej przez detektywa przestępstw, nie zdziwiłby się on bardziej.
Bo oto raptownie powstawszy z ławki i patrząc nań, nie pewnym siebie wzrokiem wampirzycy, lecz kobiety, którą dotknięto w najdroższych uczuciach, zawołała z gniewem.
— Zabraniam papu wtrącać się do spraw, które pana nic nie obchodzą... Kocham Freda... i od wszelkich dociekań i uwag na ten temat, wara! Sam pan nawet nie przypuszcza, jak ciężko mi było z nim zerwać... Pan śmie mówić podobne rzeczy... To wstrętne, ohydne. Pożałuje pan tego kiedyś... A teraz dość... Ani słówka więcej...
A kiedy chciał jej przerwać, dodała.
— Może teraz pan mnie zaaresztować, zrobić ze mną, co się żywnie podoba... Dłużej nie będę z nim rozmawiała... Jestem chora i moralnie rozbita... Idę się położyć... O, proszę być spokojnym... To nie pretekst. Z Litycz nie ucieknę... A zanim pan powtórzy naszą rozmowę Fredowi, radzę raz jeszcze dobrze wszystko sprawdzić i rozważyć.
Odeszła. A Den nie zatrzymał jej ani słówkiem, ani też nie usiłował wznowić badania.
Długo patrzył tylko za nią, gdy powoli niknęła w klonowej aleji, aby skryć się w oplecionym zielonem winem domku. Patrzył i pokiwał głową. Czyżby go uderzył nowy szczegół, na który dotychczas nie zwrócił uwagi.
A gdy w parę godzin później powracał wraz z panną Wandą i Fredem do Podbereża, spozierał w zamyśleniu na malowniczy i górzysty krajobraz. Choć nie ujrzał więcej właścicielki Litycz, gdyż ta nie pożegnała się ze swemi gośćmi, oświadczając przez służącą, iż czuje się tak źle, że z łóżka powstać nie może — nie obawiał się, że pani Kińska, a właściwie dyrektorowa Szoltzowa — Litycze opuści cichaczem.
Również nie zamierzał chwilowo wtajemniczać Freda, jakiej treści wiódł z nią rozmowę.... Inne zaprzątały go kłopoty i sądził, że rychło znajdzie rozwiązanie dręczących zagadek... A wtedy łatwoby już dał sobie radę z właścicielką Litycz...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.