Władysław Herman i jego dwór/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVIII.
Rzucą się wszyscy, i razem
Płomień słupem w Niebo buchnie,
Wszędzie żarzyste migają głownie
Leją się siarki i smoły,
— — — — — — — —
Chmurami wieją popioły.
Odyniec.

Nazajutrz po tej rozmowie, tysiączne oręże błyszczały przed murami Zbigniewa, i pomieszane wrzaski spokojną od kilku dni przerażały okolicę.
Wrzący namiętnością sławy Mieczysław podchodził z żołnierzami baszty, a Sieciech na koniu objeżdżał roty, gdyż lekka rana pieszo mu iść nie dozwalała. Wszebór również swoich zagrzewał, kiedy Skarbimir unikając śmierci krył się pomiędzy tylnemi hufcami, i ten sam stan rzeczy który był przed zawarciem zawieszenia broni, wrócił na nowo. Jedna tylko w nim zachodziła różnica, że nie już Zbigniew z Jordanem z Gozdowa siał postrach pomiędzy szyki nieprzyjaciół, ale Mestwin z Wilderthalu, który co do znajomości sztuki wojennej i nieustraszonej odwagi, godnym był zastępować ich miejsce.
Myślał z początku wojewoda, że łatwo mu przyjdzie zdobyć zamek, sądząc że już w nim skonał Zbigniew i że liczba obrońców znacznie poprzedniemi napadami zmniejszona, niedługo opierać się zdoła. Lecz w tem mniemaniu zupełnie się zawiódł, gdyż podczas turnieju, na którego widzenie wszystkie hufce Mieczysława obóz opuściły, nowe posiłki i świeże zapasy żywności dostały się do zamku.
Po krótkim czasie zaczął się prawdy domyślać Sieciech, kiedy ujrzał jak walecznie broniła się załoga i jak umiejętnie wszystkiem rozrządzał Mestwin. Podwoił zatem własne usiłowania, bojąc się by nie powiedzieli, iż rycerz niemiecki przemógł nad wojewodą krakowskim i hetmanem Władysława Hermana.
Roztropność atoli Mestwina w niwecz obróciła jego zamiary, a dziki Gierda potrząsając ogromnym toporem, w czapce borsuczej i niedźwiedziej skórze, z których włosów krew zabitych się sączyła, wszystkich przerażał. Ciężkie kamienie, świszczące strzały, jadem napuszczane pociski z obu stron wylatujące, zaciemniały słońce przed wzrokiem walczących, a krzyki, to uniesienia i zapału, to boleści i rozpaczy, przebijając tę chmurę, wznosiły się do niebios, jak gdyby srogie wyrzuty tylu mąk i nieszczęść na ziemi.
Ginęli męże i padając na kurzawę, szlachetną krew wylewali, przeznaczoną sprawiedliwym za ojczyznę bojom.
Wśród tego zamieszania, odznaczał się zapalony Mieczysław, doświadczony Sieciech i żartujący z ich wysileń Mestwin, który wzniesiony nad dolinę i głowy wrogów, kierował wystrzałami łuczników, i pole trupami zasiewał.
Kiedy tak zacięta odbywała się walka, zupełnie inne uczucia zajmowały dwie osoby rozmawiające z sobą w jednym z długich zamku kurytarzów. Jedną z nich była dziewczyna z żywem okiem i świeżem licem, drugą młodzieniec, pod którego szlachetnemi rysami, krył się fałsz i obłuda.
Katarzyna przechodząc ujrzała go wylewającym ciche łzy w ukrytym kącie, a serce ośmnastoletniej dziewczyny wzruszyło się na widok udanych cierpień młodego giermka. Przeszła jednak szybko, ale jęki Ulrycha cofnęły jej kroki i nazad wróciwszy, zapytała się nieśmiało.
— Cóż to znaczy? Czego płaczesz biedny młodzieńcze?
Podniósł schyloną głowę młodzieniec i ukazał płomieniste oczy wśród rzęsistego łez potoku.
— Ach! — zawołał głosem rozpaczy — tyś szczęśliwa, pędzisz życie przy cnotliwej i łagodnej pani, wszystkie życia chwile umila ci anioł dobroci, nie znasz gorzkich płaczów, nie wiesz co to jest okrutnik srogi i nieubłagany. Ach! nie wiesz co to służyć u Mestwina z Wilderthalu.
Zadrżała na to straszne imię Katarzyna.
— Cóż ci on zrobił? — rzekła po chwili.
— Zapytaj — odparł Ulrych — wszystkich ofiar jego gniewu i zemsty, zapytaj się ich, co im zrobił Mestwin z Wilderthalu. Z początku słodki, ujmujący, zamienia się potem na gwałtownego ciemięscę. Mnie także zwiodła jego słodycz pokrywająca najczarniejsze występki, oderwał mnie od ojczyzny, wyrwał z objęć matki; dla niego opuściłem piękną, czułą jak ty siostrę, i z najmilszych wyzułem się uczuć, a teraz coraz surowszym i straszniejszym się staje — a tu nowe łzy mowę mu przecięły i nowe westchnienia z kłamliwych piersi wydobył.
— Nie płacz tak, Ulrychu, — zawołała już sama płacząca Katarzyna — alboż w naszym kraju niema sprawiedliwości? Alboż nie zasiada w Płocku król nasz miłościwy, a w tym zamku syn jego, potężny książe i pan nasz Zbigniew?
— Nic mi nie pomogą.
— Zanieś skargę, rzuć się mu do nóg, a zapewniam cię, że skarci twojego pana. Jeśli chcesz, to nawet powiem mojej pani, a ona tak dobra, tak czuła, jestem pewna, że się ujmie za tobą.
Zbladł na te słowa młodzieniec, jak gdyby wyrzuty sumienia ozwały się w duszy, ale to pomieszanie krótko trwało.
— Nie — zawołał z udanem przerażeniem — nie czyń tego, jeśli nieszczęśliwy stojący przed tobą, ma jakiekolwiek prawo do twojej litości: onby mnie zabił, rozszarpał, gdyby miał choć najmniejsze podejrzenie, że śmiem sprzeciwiać się jemu i żalić się na postępowanie, które wkrótce do grobu mnie wtrąci. O matko, o siostro moja, o luba ojczyzno! Czyż was nigdy już nie obaczę? Czyż nie ujrzę tych łąk, na których w dzieciństwie igrałem, tych strumieni, po których tak przyjemnie mi było pływać przy wieczornym powiewie, tych skał pokrytych zielonemi krzewami, na które często się wdzierałem czepiając się rękoma słabych roślin i traw?
— Nie narzekaj tak Ulrychu, rozdzierasz mi serce.
— Ale nie, — przerwał giermek, zapalając się coraz bardziej — nie powiedzą, żem jak niewolnicze zwierzę schylił kark pod narzuconem jarzmem: i w moich też piersiach bije serce, i w moich żyłach krew płynie. Bez obrony, bez przytułku, w obcym kraju, wydarty matce, wystawiony na okrucieństwo srogiego pana, zdołam jeszcze zebrać młodzieńcze siły i jeśli nie pognębić, to ukarać przynajmniej wroga, który mnie wkrótce o śmierć przyprawi. Patrz, dziewczyno, na tę twarz pozbawioną rumieńca, na te oschłe i wychudłe palce, na tę schyloną, a kiedyś tak lekką i wysmukłą postawę; oto są skutki niewoli i uciemiężenia. Tajemniczy, zawzięty, samą zbrodnią oddychający człowiek to sprawił, a teraz osądź sama, czy nie mam przyczyny łez wylewać, kiedy codzień czuję słabnące ciało, odzywające się boleści i czarne troski w miejscu dawnej, niczem nie zatrutej radości, ale przyjdzie czas i podniosę się z pod stóp potworu tłoczącego mnie ku ziemi.
Przerażona dziewczyna w milczeniu i z ściśnionem sercem spoglądała na człowieka uniesionego gniewem.
— Opowiedz mi — nareszcie się ozwała — to, co Mestwin ci wyrządził.
— Wczoraj — odparł Ulrych — wrócił do siebie niezwykłym uniesiony szałem, oderwane wymawiając słowa, pomiędzy któremi imię twojej pani i księcia Zbigniewa najczęściej słyszałem, ponure i okropne rzucał na mnie wejrzenia. Nakoniec wywierając swój gniew bez najmniejszego powodu, mało co w zapamiętałej wściekłości dni moich nie skrócił trzymanem ciągle w ręku żelazem. Wymawiałem mu w rozpaczy to niesłuszne obchodzenie się ze mną, nawet śmiałem wspomnieć o słyszanych wyrazach i wyrzucić, że coś zamierza przeciw księżnie, której wdzięki i anielska słodycz pozyskały całe moje przywiązanie, a wtenczas pieniąc się od złości, z ognistym wzrokiem, wywrócił mnie na ziemię i piersi nogą przytłoczywszy, wymógł straszną przysięgę, że nikomu nie powtórzę... ale zdradzam ją — dodał z oznakami trwogi — może nas podsłuchał, zgubionym... — i oglądał się na wszystkie strony z przerażeniem na twarzy.
— Bądź spokojny, on teraz walczy na murach, czyż nie słyszysz wojennych okrzyków i świstu pocisków?
— Prawda, wypadło mi już wszystko z pamięci, prawda, wkrótce rozum stracę — rzekł Ulrych, zwracając ku ziemi wzrok osłupiały.
— A więc — ozwała się Katarzyna — kochasz moję panią, i możnaby rachować na ciebie w razie potrzeby?
— Całą krew chętniebym za nią przelał — krzyknął giermek i wzniósłszy ręce do góry — przysięgam, że wypełnię wszystko co mi rozkaże.
Nie zważając na dwuznaczność tego przyrzeczenia, z radością wyrzekła dziewczyna:
— Pamiętaj o tem, coś wymówił i staw się w słowie kiedy czas i miejsce będą po temu.
To mówiąc, oddaliła się, pewna, że znalazła nowego przyjaciela i poświęconego sługę Hannie z Ciechanowa.
Zadowolony Ulrych z udania się tej pierwszej próby, poszedł na dziedziniec zamkowy dla przypatrzenia się walce, ale coś nieprzyjemnego mieszało się do jego radości.
Okropna bitwa toczyła się ciągle na murach okrytych pomieszanemi z sobą żołnierzami Zbigniewa i Mieczysława, krwi potoki spływały po kamieniach i basztach. Poobcinane głowy, oderwane od ciała członki i drętwiejące jeszcze ostatkiem życia zewsząd się sypały, wtem ukazał się na najwyższej wieży rycerz z Wilderhalu z kilkoma ludźmi, którzy ogromny tam leżący kamień podważywszy drągami, zwalili go na drabiny i głowy wspinających się po nich wojowników. Wnet potem zapalone pochodnie, kawały ciężkiego ołowiu pomieszane z wrzącem wapnem wysypały się na oblegających. Potok morderczych płynów oblał dobywających się do zamku, a natychmiast rozległ się po przestrzeni krzyk boleści i żołnierze z napół spalonych dłoni wypuścili żelaza. Strąceni z wysokich murów rycerze roztrącali się o kamienie na dole leżące, a grad pocisków bezustanku leciał na strwożone szeregi. Ze wszystkich stron napadane hufce traciły odwagę, walka nierówną się stała i znak odwrotu nareszcie dowiódł ciężkich strat i przewagi nieprzyjaciół Mestwina.
Podobne codzień odbywały się boje, a zawsze odparci na końcu oblegający, z odrodzonem męstwem i nową stałością nazajutrz wracali. Zbigniew sił powoli nabierał, ale jeszcze po dwóch tygodniach nie mógł wystawiać się na niebezpieczeństwa, którychby nie był zdolnym odeprzeć. Widziano go jednak niesionego czasem na rękach wiernych żołnierzy; zasłoniony ich puklerzami, odwiedzał mury, opatrywał stanowiska i dawał rozkazy. Za słaby jeszcze na dźwiganie ciężkiej zbroi, nosił czapkę z białemi pióry i lekką kolczugę, a wypuszczone nań strzały jak gdyby z uszanowaniem naokoło padały. Tak więc bohater wyrywał się jeszcze z objęć śmierci dla bronienia żony, i zjednania sobie nieśmiertelnej chwały.
Jednego wieczora po ustąpieniu nieprzyjaciół, kazał zawołać Mestwina i spierając się na łożu, zapytał:
— Czyś nie strudzony?
— Jeszczebym gotów walczyć — odparł rycerz.
— A więc przygotuj się do walki — zawołał książe. — Jak tylko noc pokryje Niebo, z dobranymi wojownikami podejdź ich obóz, a niech wtenczas noc się w dzień zamieni. Nie chcę byś im wszystkie spalił namioty, część tylko obejmij płomieńmi. Ja zaś wyjdę na wieżę i patrzeć będę na ten obraz, bo jednostajność teraźniejszego życia nudzić mnie zaczyna. Trzeba takiego widoku na wyrwanie mnie z słabości, na przywrócenie utraconej mocy.
— Już oddawna — rzekł rycerz — o tem myślałem. Dziękuję ci, książe, że taką sprawiasz mi zabawę. Na Boga, na kilka mil wokoło rozjaśnię okolicę.
Po tych słowach ukłoniwszy się, wyszedł na dziedziniec zamkowy.
— Do broni! — krzyknął — do broni! — a wnet zgromadzili się naokoło niego dzielni żołnierze. Bystrym wzrokiem przebiegł ich szeregi i wyznaczył mających się z nim udać na krwawą wyprawę. Potem wrócił do komnaty i pokrzepiwszy siły puharem wina, rzucił się na łoże, gdzie na chwilę zasnął.
Czarna noc zasępiła Niebo, a chmury silnym pędzone wichrem na pomoc jej jeszcze przybyły. Obóz pogrążył się w ciemnościach, a stojący na straży żołnierze słyszeli z bojaźnią współtowarzyszów jęki mieszające się do świstów wiatru; z powagą przesuwały się chmury jak orszak milczący, który smętnie postępuje za pogrzebem, i zdawało się, że samo przyrodzenie sprzyjające zamiarom wrogów, ich wykonanie ułatwia.
Obudził się Mestwin, przywdział zbroję i na czele zbrojnych wyszedł bramą zamkową, schylając głowę przed mężem, który zasiadłszy na wieży, czekał widoku klęsk i mordów.
W milczeniu szedł rycerz niemiecki, a on jeden tylko miał szyszak na głowie. Wszyscy inni trzymali hełmy w lewej ręce, prawą kryli w ich wydrążeniach zapalone pochodnie, W cichości przesuwali się po równinie jak duchy złego, natężając wzrok i słuch na wszystkie strony. Niecierpliwość i żądza walki podwajała bicie serca każdego z nich, ciemności i milczenie pokrywały ich dokoła, za chwilę potoki morderczego światła i tłumne wrzaski miały napełnić miejsca, po których stąpali z ostrożnością łowca podchodzącego czujną zdobycz.
Kiedy zbliżyli się do obozu, dobył miecza Mestwin, a natychmiast zabłysnęły pochodnie i obok nich podniosły się oręże. Rzucili się żołnierze pomiędzy namioty, a natychmiast zajęły się ich płomienie. Czerwonawe kłęby dymu kręcone wiatrem uniosły się nad równiną, a krzyki, jęki i rozkazy rozległy się wszędzie.
Obudzony ze snu Mieczysław porwał szablę i wyleciał z namiotu. Sieciech wyszedł później trochę na pole bitwy w zupełnej zbroi. Wszebor podniósł oręż steraną dłonią, i również pospieszył do walki. Napół uśpieni żołnierze skoczyli do broni, ale nie wiedzieli gdzie się udać i przeciw komu walczyć, bo nieliczni Mestwina towarzysze, podsycając ogień lub pojedyńczych zabijając nieprzyjaciół, rozbiegli się pośród namiotów i wałów.
Trudno ich było odróżnić w zamieszaniu i nieładzie, a żołnierze Mieczysława dobywszy oręża, obracali się naokoło, szukając wroga nieukazującego się nigdzie. Wtenczas wściekle patrzyli z rozpaczą na ogarniające ich płomienie, i słysząc dzikich napastników krzyki, nigdy z nimi spotkać się nie mogli. Mieczysław rzucał się pośród płomieni i trupów, podnosząc błyszczący pałasz, ale ani kropla krwi jeszcze nie spływała z niego. Przezorniejszy Wszebor, zebrawszy kilku ludzi, zaczął pracować około zagaszenia pożaru, ale kiedy ustawał za jego staraniem w jednem miejscu, wnet z drugiego wybuchał, niewidzianą zapalony ręką. Zdawało się jak gdyby ziemia się otwarła i szerokiemi płomieńmi całą zagarnęła przestrzeń. Nareszcie Mestwin zwołał swój orszak i na jego czele wpadł na przerażone przeciwników szeregi, wnet przeraźliwe krzyki wskazały miejsce okropnej walki.
Mieczysław uradowany ze znalezienia wrogów, przedzierał się z siłą lwa przez rozognione belki, walące się namioty i ginących towarzyszy, biegnąc do Mestwina; lecz nim się mógł spotkać z niemieckim rycerzem, ozwał się podwakroć zdala silny głos rogu, a natychmiast spuścił Mestwin skrwawiony oręż, i obtarłszy go spokojnie, schował do pochwy.
— Nazad żołnierze — zawołał piorunnym głosem.
Głos rogu przerwał mu słowa.
— Wstecz towarzysze! — krzyknął — słyszycie, to róg księcia, to rozkaz Zbigniewa.
Potem rzucił się szybko między popioły i trupy z małym orszakiem, wkrótce znikł odgłos ich kroków, u ich postacie pogrążyły się w ciemnościach, z pośród których ukazywały się szczątki obozu, zniszczonego morderczemi płomieńmi.
Książe Zbigniew ledwo po czwarty raz odjął z ust ogromny róg, zdobny świetnemi ze złota okręgi, kiedy usłyszał kroki wracającego hufca i kazał zawołać Mestwina.
Stawił się przed panem rycerz okryty krwią i kurzawą, z poczernionem czołem od dymu, i z potrzaskaną zbroją przez ułamki rozpalonego drzewa, nieraz podczas walki nań spadłe. Sześciu żołnierzy z zapalonemi pochodniami stało naokoło księcia, którego bladość przeciwny wystawiała widok od rumieńca Mestwina, sprawionego przez trudy i blizkość ognia.
Zdał sprawę rycerz z poruczonego obowiązku, a potem wyciągając rękę zawołał:
— Nie mam co więcej opowiadać, niech mi ten obraz zastąpi wymowę.
— Dzielnyś zawsze Mestwinie, — rzekł książe — ale bałem się byś uniesiony nie posunął się zadaleko, gdyż nie chcę wszystkiego w jednej nocy zakończyć.
— Przyznaję, — odparł Mestwin — że widząc tak sposobną porę, uczułem żywiej krew biegnącą po żyłach i wydobyłem żelazo; ale głos twojego rogu odwołał mnie natychmiast.
— Jeszcze więcej za to ci wdzięczności winienem niż za ten pożar — rzekł Zbigniew ściskając mu rękę — ale na Boga, zdaje mi się, że Niebo popsuje, co ziemia sprawiła.
— Raczej piekło — dodał pocichu Mestwin.
— Te czarne chmury — ciągnął Zbigniew — wkrótce w deszcz się zamienią, już kilka kropel padło na moję rękę.
Ledwo tylko słów domówił, aliści obudziło się spokojne dotąd przyrodzenie hukiem blizkiego pioruna, jak gdyby hasłem do bitwy i w oka mgnieniu błyskawice rozdarły niebiosa, a deszcz rzęsisty spuścił się na ziemię.
Nie ruszył się z miejsca Zbigniew i poglądał wśród burzy na zapalony obóz, z którego jęki nieszczęśliwych, jego uszu dochodziły. Ale wkrótce wzbijające się ku Niebu płomienie zaczęły się ku ziemi skręcać, i czarny dym wydarł je po części patrzącemu oku, a tymczasem coraz większe potoki lały się z odwiecznych sklepień, i coraz bardziej gasły zapalone ręką wrogów ognie. Wzniósł oczy do Nieba książe i przez chwilę zdawało mu się po łunie przestwór zalegającej, że pożar nic z mocy nie stracił, bo chmury jeszcze większym oświecone blaskiem, zamieniły się na ogniste ogromy toczące się z hukiem po przestrzeni; lecz poznał wkrótce, że częste błyskawice zastąpiły śmiertelne ognie, a kiedy spuścił wzrok na dół już nie ujrzał szerokiego pożaru, ale na miejscu jego czarne, blado odznaczone od ciemnej nocy namioty, które wznosiły się nad leniwo dogorywającemi gruzy.
— Tak znikają nadzieje, — pomyślał książe — jak te świetne płomienie obwiane wichrem i zalane wodą.
Potem w głos się odezwał:
— Skończyła się na dzisiaj zabawa. Zanieście mnie do łoża, spodziewam się, że przynajmniej kilka dni odpoczynku mieć będziemy.
Nie ozwała się nazajutrz w obozie trąba zwołująca do bitwy, nie zarżał wyprowadzony na boje rumak Sieciecha, ani zabłysnął pałasz Mieczysława. Grobowe milczenie zaległo pozostałe od zniszczenia namioty, czasem wybladli wojownicy w napół spalonej odzieży, przesuwali się pomiędzy ostatkami własnych mieszkań, schylając się ku ziemi roztrącali dymiące jeszcze gruzy, i szukali opuszczonych orężów w wczorajszym nieładzie. Broń znalezioną znosili na środek obozu, skąd każdy należytość swoję odbierał. Odchodził tu żołnierz z napół stopionym mieczem, tam znowu z połamanym pancerzem lub z świetnym niedawno szyszakiem, pokrytym teraz to czarnemi, to rudemi od ognia i od wody plamami. Nie słyszano jęków ani westchnień, ale zimna rozpacz malowała się w ich wzroku pozbawionym życia.
Dotąd żaden wódz się nie ukazał, a przeklęte hufce traciły stopniami odwagę i ufność położoną w toporze Sieciecha, mieczu syna Bolesława Śmiałego i roztropności Wszebora. Ale kiedy Mieczysław w zupełnej zbroi, tylko bez hełmu, ukazał się w gronie wybladłych i cierpiących towarzyszy, kiedy z nieostygłym zapałem wskazał na zamek i przysiągł, że nigdy nie odstąpi zamiaru, tysiąc głosów ozwało się w tłumnej wrzawie:
— Niech żyje książe Mieczysław! niech żyje syn dzielnego zdobywcy Kijowa! — a twarze przed chwilą posępne, pokryły się rumieńcem i oczy zmartwiałe nowym zabłysnęły ogniem.
— A więc za mną bracia — krzyknął młodzieniec, dobywając miecza.
Ale nadchodzący Wszebor i Sieciech wstrzymali go od tak nierozważnego kroku, przekładając poniesione znoje, zmniejszoną, liczbę żołnierzy i potrzebne naprawy w zniszczonym obozie. Mieczysław poznawszy prawdę tych uwag, zaczął wszystkich do pracy zagrzewać, i za jego rozkazem setne ręce rzuciwszy oręż, wzięły się do motyki dla wzniesienia nowych wałów i ustawienia nowych namiotów.
Tak usilnie pracowało całe wojsko, że po kilku dniach naprawiło szkody sprawione napadem wrogów, i drugi obóz wzniósł się nad ostatkami pierwszego. A wtenczas wróciły utarczki, rozpoczęły się boje i aniół śmierci znów skrzydła nad bijącymi się braćmi roztoczył.
Nowa pomoc przybyła broniącym zamku, kiedy Jordan z Gozdowa po słabości, w której długo pasował się ze śmiercią, ozdrowiał i wystąpił na czele swoich hufców. Zbigniew, choć pragnął przywdziać zbroję i porzucić spokojne łoże, nie czuł dosyć sił jeszcze do tego. A więc Mestwin i Jordan odpierali razem oblegających, wspartych nowemi z Ciechanowa zaciągi.
Trudno było przewidzieć kogo uwieńczy zwycięstwo, gdyż obie strony odznaczając się równą odwagą, codzień równe ponosiły straty. Ale Mieczysław nagradzał je świeżymi ludźmi, kiedy Mestwin otoczony i zamknięty w małej przestrzeni, nie mógł znikąd zaciągnąć pomocy. Sztuką więc starał się liczbę zastępować. Krył biegłych łuczników między basztami i murami, ogromne kamienie z wysokich wież spychał drągami poruszanemi od niewidzianych żołnierzy. Nieprzyjaciele idąc do szturmu nikogo nie widzieli na przeciwnych murach, dopiero kiedy bliżej przystąpili, grad pocisków zlatywał na ich głowy, a daremno szukali oczyma zakrytych i czyhających na najmniejsze ich poruszenia wrogów. Lecz później za danym znakiem, podnosiły się nagle zbrojne szeregi, z pod szarego kamienia błyszczący powstawał szyszak, z za ciemnej baszty wysuwały się bielejące pióra, puste dotąd wież szczyty jaśniały połyskiem stali, chorągwie rozwijały się w powietrzu i zdawało się z początku, że się martwe głazy w żyjących przemieniły rycerzy, których wydobyte miecze i wyciągnione ramiona nie jeden zgon wrogom zapowiadały. Wtenczas zaczynała się zwyczajna walka, a po jej skończeniu cofały się hufce Mieczysława do obozu, załoga zaś Zbigniewa rozstawiwszy się po murach, zasypiała na pałaszach, lub włóczniach oparta.
W tych tyle razy odnawiających się bitwach, ubiegał się o świetne wawrzyny Krystyn z Mortoga, rycerz przybyły do zamku na czele dość licznego hufcu podczas turnieju. Dawno znany Zbigniewowi, towarzyszył mu w kilku wyprawach, i jak tylko usłyszał o oblężeniu księcia, przybiegł mu na pomoc z ponad brzegów Narwi. Teraz zaś walczył z największą odwagą, ale darmoby się po nim spodziewano roztropności Mestwina, lub znajomości Jordana.
Nie pytał się czy sprawiedliwą była sprawa której służył, przestawał na tem, że w niej miecza dostać było można i męstwo swoje okazać. Ledwo wiedział, że idzie o Hannę z Ciechanowa i że Mieczysław zamek oblega. Wszystko mu jedno było przeciw temu lub temu walczyć, byleby walczyć przeciw komuś.
Zbigniew tymczasem znowu w młodzieńcze uzbroił się siły, uczuł dawną żądzę chwały i powstawszy z łoża boleści, nową odrodzoną mocą, pospieszył bronić najdroższej istoty i wojnę zakończyć.
Ale nie szło mu po myśli, bo coraz liczniejsze szeregi zamek otaczały i codzień nieprzyjaciele rośli w potęgę, kiedy on w ciasnym obrębie, z malejącym wojskiem, wytężał wszystkie środki i sztuki i męstwa na odparcie grożącej burzy, która zaciemniając widnokrąg z coraz większym rykiem doń się zbliżała. Ale serce Zbigniewa właśnie w takich okolicznościach nabierało nadludzkiej prawie siły. Umiał dostrzegać niedostrzeżone wrogów pomyłki, piękne nadzieje wskazywać towarzyszom i z słabą garstką stawiać się potężnym wojskom.
Pośród boju twarz jego jaśniała nadziemskiem męstwem i zapałem. Niktby w niej wtenczas smutku lub tęsknoty nie dostrzegł. Lecz kiedy po uciszeniu wojennej wrzawy, znużeni spoczywali męże wśród jęków ranami pokrytych towarzyszy, bladość grobowa na jego lica wracała i wzrok tracił ogień ożywiający go pośród rzezi i mordów. Unikał ludzi, nawet Mestwina, oddalał się od żony, a kiedy prosiła go o wykrycie przyczyny smutków, odpowiadał na jej zapytania milczeniem rozpaczy; księżna sądziła że takie postępowanie jest skutkiem zabiegów Mestwina, choć jej odkrył nareszcie Zbigniew prawdziwe swoje położenie, dodając jednak, że się spodziewa wkrótce przybycia Ludwika ze Żmigroda, jednego z rycerzy, których miał po swoich zamkach.
Nie możemy tu opuścić okoliczności, która ocalając zamek od niespodzianego napadu, zwlekała jego zdobycie, a ta była, że Mestwin tajemnemi środkami dowiadywał się często o zamiarach nieprzyjaciół i wykrywał je księciu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.