<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł W Boże Ciało
Pochodzenie Typy i obrazki krakowskie
Wydawca Wydawnictwa Elizy Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
W Boże Ciało.

Na maryackiej wieży rozkołysały się dzwony i huczą nad miastem, a trębacze wygrywają hejnały, zwołując wiernych na ostatnią procesyę w oktawę Bożego Ciała. To też choć dzień powszedni — miasto jakoś odświątnie wygląda: w rynku większa część sklepów już zamknięta, w kilku miejscach czerwienią się już purpurowe adamaszki i dywany, któremi ozdobiono ołtarze na cztery Ewangelije; po białym bruku snują się już gromadki wystrojonych mieszczan, czekających na procesyę, a od czasu do czasu z jednéj lub drugiéj ulicy wypływa na rynek jakieś bractwo z chorągwiami, feretronami i kotłami, na których bębnią tak, że się aż w piersiach odzywa; to znowu pokaże się cechowa chorągiew wysmukła i sunie prosto ku kościołowi Panny Maryi.
Dzień był pogodny, nawet gorący, choć się już skłaniał ku wieczorowi; część rynku od strony kościoła i sam kościół słońce oblewało złocistemi potokami światła, tylko szereg domów stojących od zachodu i zębate mury Sukiennic rzucały coraz dłuższe cienie, pod które schowały się stada pensyonarek z książkami do nabożeństwa i elegantki krakowskie, których wiosenne barwne toalety zamieniały asfaltowy chodnik na grzędkę kwiatów. A nad tém wszystkiém niebo czyściutkie, błękitne, gdzieniegdzie tylko pajęczemi obłoczkami przesłonięte, a stada kawek i gołębi, wypłoszone z wieży brzękiem dzwonów, krążą wystraszone w powietrzu, nie wiedząc, gdzie się schronić.
Gdy się to dzieje na rynku, na Kleparzu, przed kościołem świętego Floryana, na podwórczyku, wyścielonym zieloną murawą, zbiera się bractwo w czerwonych płaszczach pokapanych woskiem i w białych komeżkach, gotując się do pochodu na rynek. Koło sztandaru, na którym święty Floryan z wiaderkiem wody, ugrupowały się dziewczątka w białych sukienkach z pokręconemi w loczki włoskami i trzymają w drobnych rączkach koszyki, pełne kwiatów; przy feretronie Matki Boskiej Bolesnej cztery kumoszki w szafirowych szlafroczkach, żółtych bagdadzkich chustkach w drobne palmy i białych czepcach odmawiają koronki i cichą gawędkę prowadzą na przemiany, a pod murem kościelnym, w cieniu akacyi, uszykowały się w szeregi dwie ochronki z niebieskiemi chorągiewkami na czele. Koło bramy chłopcy kłócą się o pałeczki od kotła i wyrywają je sobie nawzajem, a który się ich dorwie, wali w bęben, co sił starczy.
Szósta już wybiła na maryackiej wieży; czasby ruszyć, ale kościelny nie daje jeszcze znaku dzwonkiem do pochodu, bo ksiądz wikary jeszcze nie gotowy, a i starego Jędrzeja jeszcze nie ma; — Jędrzej to ważna persona, szczególniej w oktawę Bożego Ciała, bo występował wtedy w całej paradzie, w ubiorze, przypominającym nie dzisiejsze czasy. Kiedyś był to majętny obywatel kleparski, miał parę domków własnych przy ulicy Filipa i handlował drzewem, a żona jego siedziała ze zubiem pod Sukiennicami i. słynęła między przekupkami, że umiała leczyć różne słabości zajęczym skromem i wroniem sadłem. Pomagała nawet takim, których już doktorzy odstąpili, jak mówiły kumoszki; ale sobie jakoś pomódz nie mogła biedaczka i umarła w czterdziestym roku życia na apopleksyę, do której, oprócz niepomiernej tuszy, przyczyniło się także zaczęste używanie anodyn na cukrze i esencyi ponczowej. Po jej śmierci szczęście odstąpiło Jędrzeja — zaczęło mu się źle wieść, a na zmartwienie szukał pociechy w kieliszku. Pił na desperę i to go ostatecznie zrujnowało. Domki zabrali żydzi, potem trzeba było i kramik sprzedać po nieboszce żonie i przyszło w końcu do tego, że zamożny niegdyś obywatel musiał żyć na starość z łaski swego kuma piekarza, który go u siebie umieścił w sklepiku, przy ulicy Długiej do sprzedawania pieczywa. Stary pił teraz mniej, bo nie było za co, spokorniał, pomizerniał, posiwiał, a z latami przybywało coraz więcej łat na jego granatowej czamarze i coraz częściej narzekał na złe czasy. Ale w oktawę Bożego Ciała, szczególniej na procesyę zamkową, kleparską i maryacką, obdarty i wyszarzany starowina pojawiał się ludziom w całej świetności dawnych czasów. Dobywał wtedy z kuferka granatowy kontusz, żółty adamaszkowy żupan w duże kwiaty, żółte buty, -a ogromna biała konfederatka z czarnym barankiem kipiała mu nad prawem uchem. Strój ten z lepszych czasów chował jak relikwie w kuferku i nie rozstawał się z nim nawet wtedy, gdy największa bieda mu dokuczała, a szanował go tak, że zaledwie kilka razy do roku pokazywał się w nim publicznie, t. j. w oktawę Bożego Ciała, w pierwsze święto Wielkiej Nocy i na Boże Narodzenie. Trzeba było go widzieć wtedy, z jaką dumą i powagą szedł przez ulicę wśród gapiącej się na niego gawiedzi, jak osłabione wiekiem nogi jego stawiały się ostro, gdy poczuły na sobie żółte świąteczne buty. To inny człowiek był wtedy-z pełzającej gąsienicy przerzucał się w barwnego motyla.
W takiej paradzie zjawił się teraz przed kościołem św. Floryana. Prawda, że ta parada pobladła trochę, pomimo, że się z nią tak ostróżnie obchodził, -kontusz wypełznął na ramionach i powycierał się na szwach od samego czyszczenia, skóra na butach popękała i pomarszczyła się, a w złocistym pasie przeglądały szare nici. Ale stary nie widział tego; wzrok mu osłabł z latami — i łudził się biedaczysko, że pas jego tak samo błyszczy świeżemi barwami, jak za owych dobrych czasów, gdy go kupował u Cyprysa na Stradomiu wraz z swoją nieboszczką żoną.
Przez pamięć owych lepszych czasów mieszczanie kleparscy byli zawsze z pewnym respektem dla starego Jędrzeja. Zachowywano zawsze podczas sumy wolne miejsce dla niego w stallach pod chórem, on wodził prym przy śpiewaniu godzinek na nieszporach, podczas procesyi kleparskiej niósł z prawej strony baldachim nad księdzem kanonikiem, a i teraz nie chciano ruszyć bez niego na maryacką procesyę. To też dopiero gdy się pokazał on i ksiądz wikary, pochód cały ruszył ku rynkowi, przez Floryańską bramę, przy odgłosie kotła, który dźwigał bosy dziad, ubrany także w czerwony płaszcz bractwa.
A na rynku w większej połowie ludu jakby nabił - tak gęsto człek koło człeka, a tak różnobarwny ten tłum, że patrzącemu z ratuszowej lub maryackiej wieży wydaje się, jakby z różnokolorowych płatków pozszywany dywanik, tylko środkiem tam, gdzie księża idą, bieleje wązki pas bruku, oblamowany złoczystemi ornatami i jarzęcemi świecami, a na końcu tego paska błyszczy bogato haftowany baldachim, pod którym w dymie kadzideł stąpa poważnie prałat z monstrancyą. Około niego cechowe chorągwie i starsi cechu z pozłacanemi berłami i dwa miecze rzeźnickie ubrane w kwiaty. Przodem przed księżmi idą rozliczne bractwa, w ubiorach wszelakiej barwy, feretrony. z obrazami różnych świętych, chorągwie, a w powietrzu mieszają się głosy śpiewającego ludu z dzwonami i hejnałami trębaczy.
Nasz staruszek przecisnął się przez tłum do ogromnej chorągwi włóczków (rybaków), otoczonej czterema małemi chorągiewkami, zasadził na nos okulary w rogowej oprawie i modlił się ze starej książki, albo śpiewał na przemiany.
Tłum płynie wspaniale, poważnie, przez rynek wokoło, przy muzyce dzwonów i gwarze pomięszanych pieśni, — a gdzie ołtarz, tam się zatrzymuje; wtedy cichną pieśni i wśród ciszy słychać drżący śpiew prałata i furczenie chorągwi w powietrzu. Na zakończenie każdej Ewangelii kotły warczą, jak grzmoty w chmurze, a wtedy chorągwie i ludzkie głowy chylą się ku ziemi, jak kwiaty na łące, gdy po nich wiatr przeleci.
Tak obeszli cały rynek — minęli ulicę Szewcką, Szczepańską, przez które lały się z nieba potoki zachodzącego słońca, -krótko zatrzymali się przed ostatnim ołtarzem koło apteki Sawiczewskiego, bo tam już nie Ewangeliję, ale błogosławieństwo odśpiewał celebrant i niezadługo baldachim zniknął w otwartych na rozcież drzwiach maryackiego kościoła, a bractwa poczęły ze śpiewami odpływać z rynku różnemi ulicami.
Ale to nie koniec uroczystości. Bo oto, kiedy cechowe chorągwie oddawały jeszcze ostatnie pożegnalne pokłony kościołowi, jedna z nich, żółta chorągiew włóczków z nieodłącznemi czterema małemi chorągiewkami, oddzieliła się od nich i sunie szybko koło Sukiennic, przez ulicę Wiślną, na Zwierzyniec, gdzie na nią czeka w towarzystwie przedmieściowych mlaskotów Konik zwierzyniecki w tatarskim stroju, by wspólnie z chorągwią wrócić do miasta i poharcować z pałką wśród tłumów na pamiątkę napadów tatarskich i ocalenia miasta przez jednego rybaka, jak niesie podanie. I tłumy ludu podążają za chorągwią w tę stronę.Wnet część plantacyi, zieleniejących się między ulicą Zwierzyniecką i Wiślną i ulica Wiślna i część rynku koło pałacu pod Baranami, zapełniła się rojem ciekawych-w oknach domów i na balkonach mnóstwo dam i panów, nawet ganeczki na ratuszowej wieży i mały pagórek pod nią, nabite różnokolorowemi gromadkami ludzi.
Nasz staruszek umieścił się na plantacyach przy ruderze biskupiego pałacu, wylazł na jakąś kupę cegieł i rumowiska pod murem i wyciągnął ciekawie szyję w stronę, gdzie ruchliwe fale ludu ustępowały przed natarciem Konika wśród śmiechu, wrzasku, gwaru, przez który z trudnością przebijały się fałszywe tony klarnetu. Tylko bęben Jeden słychać dokładnie i podług jego głosu i żółtej chorągwi kierują się oczy patrzących, podnoszą się głowy jedne nad drugie, by dojrzeć choć koniuszczek spiczastego kołpaka konika. Ojcowie i piastunki podnoszą dzieci w górę i pytają: a cóż widzisz Jasiu — Maniu? A dzieci z uśmiechniętemi, rozciekawionemi twarzyczkami wytężają oczy w stronę, gdzie największy ruch i wrzawa, przechylają główki to na jednę, to na drugą stronę i wykrzykują ucieszone: o! tam! jest! jest!-tatko ja widzę blodę duzią, -mamo, patsaj, jak ten tonik ładnie lusa głową!-i klaszczą z radości w drobne rączki i napierają się, by je trzymać jeszcze w górze, choć piastunce mdleją ręce, a papa poczerwieniał jak burak z umęczenia. Małe chłopcy wdrapali się na kasztany i ztamtąd objawiają głośnemi krzykami swoje zadowolnienie, a baryery, otaczające plantacye, tręszczą pod naciskiem tych, co na nich postawali, jak kawki na dachu, szeregiem.Jedna baryera się załamała, powstał zamęt, krzyk, który w końcu zamienił się w jeden głośny wybuch śmiechu, skoro się przekonano, ze wypadek, oprócz pogniecenia kilku cylindrów i rozdarcia paru sukienek, nie sprowadził żadnego nieszczęścia — i znowu tłoczono się jak przedtem, wspinano na palcach, by zaspokoić ciekawość i módz powiedzieć sobie: widziałem Konika!
Ale dla starego Jędrzeja to nie tylko prosta ciekawość, to nie tylko nasycenie oczów. Bo ta pamiątka, na pozór mało znacząca i śmieszna, może, ma dla niego rzewny urok, bo mu przypomina jego młode lata, weselsze czasy i wspomnienia te obudziły się teraz, rozigrały się w jego sercu, ze zda się piersi rozsadzi. Biedak z uciechy był jak nieprzytomny, wspiął się na palcach, wyciągał głowę jak mógł najwyżej, czepiał się ramion otaczających go osób, by się utrzymać na podniesieniu; raz nawet w roztargnieniu jakąś elegantkę chwycił machinalnie ręką za nowy kapelusz, szukając podpory i zgniótł go przeokropnie, za co oburzona właścicielka rzuciła mu kilka wcale niegrzecznych słów. Ale on nie słyszał tego, nie widział twarzy owej zaperzonej jejmości, bo cała jego dusza była w tej chwili w wytrzeszczonych oczach, które ożywiły się i pałały dziwnym blaskiem; roztwarł szeroko usta i cała twarz ułożyła się do wesołego uśmiechu, połączonego z rozrzewnieniem.Śmiał się już najprzód, choć jeszcze nic nie widział, bo Konik był jeszcze daleko od niego. Widział tylko żółtą chorągiew, którą niosący rybak od czasu do czasu roztaczał poziomo tuż nad głowami ruchliwego tłumu, tak, że orzeł, co był wyszyty na chorągwi, dotykał w przelocie piersiami kapeluszy i szeleściał w powietrzu. Na widok tej chorągwi potarganej, którą znał niegdyś nową. świeżutką, Bóg wie jakie tam myśli i twarze z przeszłości przechodziły po głowie starego Jędrzeja. Jedno wspomnienie spychało drugie, jedna twarz zacierała drugą, jakby kto w kalejdoskopie szybko potrząsał szkiełkami, barwy wesołe i smutne mięszały się. zmieniały. Przypomniał sobie Mateusza powroźnika z Blichu, z którym zamłodu chwytali gołębie. a potem już, jako poważniejsi ludzie, chodzili z połowicami razem na Konika zwierzynieckiego. a po Koniku na miodek, na Podbrzezie; przyszła.mu na myśl jego nieboszczka Magdusia z czerwonemi. dużemi koralami na grubej szyi, szeroką opaloną twarzą, a za nią i dzieci troje, które nieraz wodził na Konika, Emaus. Rękawkę, gdzie im kupował orzechy. pierniki i wszelakie zabawki; te dzieci śmierć wcześnie mu zabrała na Rakowice. Wszystko to kłębiło się mu w duszy, jedno wspomnienie ściskało mu serce, drugie rozszerzało je, nerwy drżały w nim, jak struny, uderzane ciągle silnie rąką, a krew w żyłach pulsowała prędko.Nie było to spokojne rozpamiętywanie przeszłości, ale chaotyczna jakaś gmatwanina najróżnorodniejszych wspomnień, nad któremi nie miał czasu zatrzymywać się, bo oczy co chwila odrywały myśl od nich i ciągnęły ją w stronę, gdzie Konik zwierzyniecki uganiał się wśród wzburzonej fali ludzi. Już był niedaleko. głos muzyki wyraźniej już dolatywał do ucha Jędrzeja. parę razy to kołpak, to buława mignęły mu w oczach. Staruszek, zapatrzony w tę stronę, oparł się całym ciężarem ciała na ramionach jakiegoś opasłego jegomości, co stał przed nim i pomimo protestu jego pchał się coraz więcej naprzód, łowiąc niespokojnem spojrzeniem ruchy Konika, gdy mu się chwilę ukazał z pomiędzy głów i kapeluszy-i urywanemi wykrzykami objawiał radość swoję.
— O! o! idzie w tę stronę-mówił sam do siebie, podnosząc się, o ile mógł, na palcach i wyciągając szyję — o! podniósł rękę-a to go zdzielił pałą, a niechże go Pan Bóg sekunduje-ha, ha! elegancik zły, że mu kapelusz zgniótł na nic-odgraża się laską-dobrze ci tak, pocoś tam lazła to błazen, na Konika podnosić laskę — to niesłychana rzecz, powinienby go policyant zaaresztować; dostał drugi raz pałą-ha! ha! brawo! doskonale!-o! patrzcięż państwo — paupry przewróciły panicza na ziemię — inni przewracają ąlę przez niego-aż się zakłębiło w tem miejscu! — z ludzi kupa mrowiska — ej! żeby tak Konik wpadł na tę kupę — byłożby im ciepło, było. A dalipan wraca — o! o! sunie prosto na nich.
— Gdzie? gdzie? — spytała chciwie jakaś staruszka, którą ruchliwa fala wpakowała na Jędrzeja, a która także z niezwyczajnem zajęciem interesowała się Konikiem.
— A tam-widzi jejmość — rzekł, biorąc ją za ramię i pokazując ręką-o! o! Toć im teraz lanie sprawi.
Ale wbrew oczekiwaniu Jędrzeja, Konik zwrócił się w inną stronę i prując przed sobą tłum ludzi, posuwał się szybko ku rynkowi, gdzie się spodziewał obfitych datków od tych pań i panów, co na balkonach stali. Jędrzej ścigał go oczyma, miętosząc machinalnie w rękach salopkę owej jejmości, która przy nim stała także zapatrzona. Oboje tak żywo byli tem zajęci, że nie zważali wcale na siebie. Dopiero kiedy Konik całkiem zniknął im z oczów po za massą ludzi, Jędrzej pierwszy przyszedł do siebie i teraz dopiero spostrzegł, że w kurczowo zaciśniętej ręce trzymał czyjś rękaw. Staruszka także, chcąc ruszyć dalej, uczuła się przytrzymaną i spojrzała na sąsiada. Oczy ich spotkały się równocześnie, oboje drgnęli i cofnęli się od siebie.
— Jędrzej!-wszelki duch -w imię Ojca -mruknęła babina i odwróciła oczy.
— Marcinowa! — zkąd u licha to babsko przy mnie się wzięło - rzekł do siebie Jędrzej i splunął — tfu, czy czary, czy co?
Odwrócił się widocznie wzburzony i przeciskał się przez tłum, by coprędzej oddalić się od staruszki, która więcej zdziwiona i przestraszona, niż gniewna, spoglądała za nim, mrucząc ciągle coś pod nosem.
Była to Marcinowa owocarka z pod Sukiennic. kiedy gmach ten był jeszcze oblepiony różnemi przystawkami, budami, kramami i sklepikami. W jednym takim kramie oszklonym siadywała Marcinowa wśród piramid najparadniej szych owoców, między któręmi nieraz i ananasy się trafiały. Dziś to rzecz zwyczajna i u lada żyda handlarza zobaczysz taki specyał za oknem w sklepie; ale na owe czasy, kiedy to jeszcze kolej nie przerzynała równin nadwiślańskich, nawet dobra pomarańcza rzadkością była, a cóż dopiero ananas! To też tylko wielkie państwo pozwalało sobie takich zbytków i najczęściej tylko herbowni, wygalonowani lokaje szli z talerzami i koszykami do kramu pani Marcinowej. Mieszczańskie domy zaopatrywały się w owoc u tańszych przekupek, gdzie za grosz kopę węgierek można, było dostać. Marcinowa nie trudniła się tak podłym fruktem, — u niej były tylko francuzkie śliwki, albo rengloty duże jak jabłka i inne sprowadzane pocztą zagraniczne owoce. To też baba zadzierała nos do góry i nie z każdą przekupką raczyła iść na kubeczek na Syndykówkę.
Zubiarka Jędrzejowa należała do tej niewielkiej liczby wybranych, a zawdzięczała ten honor swojej sztuce lekarskiej; bo najprzód córeczce pani Marcinowej spędziła skałkę z oka, smarując ją jakąś gryzącą cieczą, a potem i samę Marcinowę wyleczyła od solitera. To też odtąd serdeczna przyjaźń zawiązała si między niemi, wzajem prosiły się w kumy. na kubeczki, na bobrowe krople do apteki pod drzewko i często jedna, do kramika drugiej, szła na pogawędkę w poobiedniej porze. A że mieszkały blizko siebie, więc i na roraty chodziły razem do św. Floryana i na passyę do 00. Franciszkanów, a na kleparską i maryacką procesyę występowały sobie według staroświeckiej mody: w czepcach haftowanych złotym szychem i w granatowych jubkach, podszytych lisami, które wieszały jak dołmany na ramionach.Ale mała rzecz zmąciła tę przyjaźń wielką. Pani Marcinowa na jakiejś uroczystości familijnej u Jędrzejów uczuła się dotkniętą na honorze, bo podobno posadzono ją niżej od kawiarki z małego rynku. Ztąd obraza i gniewy, pani Marcinowa utrzymywała, że ona taka dobra, jak i kawiarka, a może i lepsza, że sobie ubliżać nie pozwoli, — a gdy Jędrzej, któremu ambicya Marcinowej nieraz krew psuła, zamiast udobruchać babinę, powiedział jej jakieś gorzkie słowo — zerwała się jak oparzona do wyjścia — a odchodząc, palnęła gospodarstwu na pożegnanie. że więcej w tym domu noga jej nie postanie, że nie myśli kompromitować się znajomością z kleparskiemi muchami. (Wprawdzie i pani Marcinowa mieszkała na Kleparzu, ale to od niedawna i była rodem z Piasku, które to przedmieście uważała za coś szlachetniejszego od Kleparza, mającego niekoniecznie dobrą reputacyę).
O te kleparskie muchy rozpaliła się kilkoletnia wojna między kumoszkami, tak niegdyś zaprzyjaźnionemi. Każda z nich nie pominęła żadnej okoliczności, żeby o drugiej co złego nie powiedzieć, nie dokuczyć, gdzie się dało, nie robić sobie na złość, jeżeli się tylko okazya po temu nadarzyła. A o okazyę nie było trudno, bo kramiki ich były niedaleko od siebie, to też nieraz szedł rotowy ogień słów, niekoniecznie dobieranych, a naw.et parę razy obie strony, nie poprzestając na słowach. wybiegły ku sobie na środek rynku-Marcinowa z buńczukiem, którym odpędzała muchy od owoców, a Jędrzejowa z miotłą. że aż inne przekupki rozbrajać musiały rozindyczone kumoszki.
Ponieważ Jędrzej podzielał całkiem wrogie usposobienie swojej Magdusi przeciw Marcinowej. szczególniej od czasu, gdy ta ostatnia, podczas jednej takiej utarczki na języki, zdradziła go przed żoną, że na Podbrzeziu głaskał raz jednę harfiarkę pod brodę-przewaga materyalna była po stronie pani Jędrzejowej, — ale zato Maryinowa górowała złośliwością języka, w czem jej nikt nie sprostał. Z latami nienawiść ta rosła i rozszerzała przepaść, która rozdzielała dwie niegdyś serdeczne przyjaciółki. Dopiero wyjazd Marcinowej z Krakowa przerwał ją. Wyjechała do córki, którą wydała na wieś za ekonoma, który jednak był, jak utrzymywała, z szlacheckiej familii. Dumna z takiej koligacyi, uważała już za ubliżenie handlować owocami, zwinęła tedy swój kramik i osiadła przy córce, „by się zabawiać w wielgie państwo,“ jak mówiły złośliwe jej sąsiadki z pod Sukiennic.
Mizerne to było państwo, bo pan zięć, choć szlacheckiej familii, był gbur, gorszy od najordynarniejszego chłopa, bił żonę, a nieraz i matce się dostało. W końcu, po kilku latach nieszczęśliwego pożycia małżeńskiego, córka pani Marcinowej uciekła przed swoim mężulkiem na tamten świat, a ją zięć bez ceremonii wypędził. Wstyd było wracać do Krakowa, wiedziała, co by ją tam czekały za śmiechy i drwinki od tych, którymi dawniej pomiatała, - osiadła więc w Proszowicach i otworzyła kramik z bułkami. Przebiedowała tak lat kilka, -w końcu rozchorowała się i dostała się do szpitala do Miechowa. Wyszedłszy ztamtąd, nie wróciła już do Proszowic, bo stęskniła się staruszka za Krakowem i bądź co bądź-chciała go zobaczyć przed śmiercią i na Rakowicach złożyć swoje kości. Wróciła tedy po latach kilkunastu, ale znalazła dziwne zmiany. Nie zastała już kramów pod Sukiennicami, -usunięto je stamtąd; znajome jej powymierały, albo się też gdzieś po kątach, po przedmieściach pochowały. bo ich odszukać nie mogła; same jakieś obce twarze. które obojętnie ją mijały. Markotno się zrobiło staruszce, wolałaby była spotkać choć najnieprzyjaźniejszą sobie osobę. byle znajomą, choćby nawet grubą Jędrzejowę.
Zamiast Jędrzejowej nawinął jej się jej mąż i to w tak dziwny sposób; szczególniejszego trzeba było wypadku, żeby wśród takiej massy ludu spotkali się. Gdyby Jędrzej był wtedy dobre słowo przemówił do niej, byłaby babina z całego serca odpuściła mu wszelkie urazy, bo była bardzo miękko usposobioną dzisiaj. Ta procesya, której już tyle lat nie widziała, a na którą przyszła, równie jak Jędrzej, w resztkach dawnej zamożności i mody, bo w lisiurce i czepcu haftowanym, -tak ją rozrzewniła, że serce było jak wosk; ale stwardniało, gdy Jędrzej odwrócił się i splunął.I ona także odwróciła się i poszło każde w swoję stronę. Ona w miasto, a on plantacyami, koło zamku, w stronę Kazimierza. Nie chciało mu się wracać do domu po takiej uroczystości, nie usnąłby pewnie, bo zanadto dużo myśli i uczuć rozruszał w nim dzień dzisiejszy. Chciał go jakoś suciej zakończyć i dla tego ciągnął ku Kazimierzowi, -chciał uraczyć się, jak dawniej, szklaneczką miodu, a przy miodku przypomnieć sobie dobre czasy. Nie poszedł jednak na Podbrzezie, bo odkąd w tym ogródku obok miodu i piwo szynkować poczęto, przeszedł w żydowskie ręce, stracił w jego oczach wiele na wartości. Poszedł tedy do Wojckiewicza,gdzie wszystko utrzymywano po dawnemu: szynkfas, stoliki i stołki na czerwono malowane, nad szynkfasem Matka Boska Ozęstochowska na pozłacanej blasze, a przed nią lampka, za szynkfasem nie żadna kelnerka z modną fryzurą i zalotnemi oczyma, ale uczciwa, skromna dziewczyna, gładko uczesana, w perkalikowej sukience, dobrze wykrochmalonej, a przy drzwiach schludna żydówka Małka z obwarzankami i jajami na przekąskę do miodu. Jędrzej Małkę pamiętał jeszcze za kawalerskich czasów, już wtedy sprzedawała ona tutaj owe przekąski. To też pozdrowił ją życzliwie, ledwie że jej „niech będzie pochwalony“ nie powiedział i kazawszy sobie podać szklaneczkę miodu słodko korzennego, usiadł na boku przy jednym stoliczku. Ludzi było dosyć, ale wszystko obce, nie było do kogo przypić, ani słówko zagadać. Obok niego jacyś obywatele grali obie w dominko i gawędzili o polityce, — dalej kilka kumoszek całowało się i płakało z wielkiej serdeczności. Z drugiej strony kilku żydów szwargotało i popijało słodki trunek. Wszystko tak jak dawniej było, a jednak Jędrzejowi wydawało się całkiem inaczej — obco, zimno, nieswojsko, bo brak mu było znajomych twarzy, których wtedy pełno tu było, gdzie okiem rzucił-tu swat, tu krewniak, tu sąsiad, albo dobry znajomy, -a każdy przyjaźnie powitał, powiedział dobre słowo, lub serdecznie wyściskał. A teraz jeżeli kto spojrzy na niego, to jak na dziwowisko, jeszcze się nieraz uśmiechnie złośliwie, a inny i nie spojrzy wcale.Jędrzejowi markotno się zrobiło, sposępniał, jakby mu kto w duszy wszystkie światła pogasił; i modek mu nie smakował jakoś jak dawniej i nudno, smutno było mu tu, gdzie spodziewał się zabawić przyjemnie.
Siedział więc skwaszony, pochylony nad swoją szklaneczką i obserwował desenie, malowane na ścianie. Wtem w zwierciadełku zapstrzonem od much, które wisiało naprzeciw niego, a w którem odbijała się druga izba, zdawało mu się, że dojrzał, wśród mnóstwa pijących, lisiurkę Marcinowej. Spuścił prędko oczy, bo nie chciał, by spostrzegła, że na nią uważa. Po jakimś jednak czasie skusiło go spojrzeć drugi raz w zwierciadło, tym razem dłużej na niem wzrok zatrzymał, bo się przekonał, że Marcinowa nie widzi go. I ona siedziała sama nad swoją lampeczką miodu -i wydawała się też skwaszona i smutna. Obserwując ją uważniej, zobaczył, że się mocno zmieniła, postarzała i zmizerniała, lata i bieda zostawiły na jej twarzy widoczne ślady; ale właśnie przez to jakoś lepiej mu się wydawała, bo nie było już owej chełpliwej ambicyi, która go n niej tak zawsze irytowała.
— Biedna babina -pomyślał sobie -i ona sama -i pewnie także w nienajlepszych interesach. A ja myślałem, że się Bóg wie na jaką panią wykierowała przy córce — hm, hm!- tu krząknął parę razy i zamyślił się, a w zamyśleniu bębnił palcami po stole. Po chwili spojrzał znowu w zwierciadło i spotkał się tam z oczyma Marcinowej wprost na niego wypatrzonemi. Zmieszał się, jak złodziej na gorącym złapany uczynku, ale nie wypadało uciekać z oczyma, żeby nie myślała, ze się jej przeląkł; nasrożył tedy minę i spojrzał groźnie surowo, na swoję przeciwniczkę. Ale babina tak jakoś litościwie i pokornie ku niemu poglądała, tyle smutku było w jej głęboko pod czaszkę zapadłych oczach, ze J ę drz ej zmięknął i spuścił z tonu, -wstydził się sam przed sobą, ze się tak groźnie chciał stawiać takiemu biedactwu, takiej chudzinie i chcąc zręcznie wycofać się z tego głupiego położenia, wziął szklankę ze stołu i pociągnął parę łyków. Potem już nie podnosił oczów w zwierciadło, ale je spuścił na gałkę swojej laski, którą machinalnie obracał w rękach.
— Hm! — myślał sobie — żeby nie była zadzierała z moją Magdusią, to człowiekby miał teraz z kim pogawędzić o dawnych czasach, bo to przecież nie od dzisiaj się znamy. Ale tak-to nie wypada, choćby przez wzgląd na nieboszkę.
Ten argument jednak wnet słabym się pokazał, bo zaraz przyszło mu na myśl z pacierza: i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy. W końcu, jak zaczął rozważać winy Marcinowej, to się pokazało, ze znowu tak bardzo winną nie była, a przynajmniej wina była po obu stronach.
— Dojadła nam nieraz, co prawda, do żywego; ale i my urazy w kieszeń nie schowali i odpłacili jej pięknem za nadobne.
Ta uwaga uspokoiła bardzo jego skrupuły. Zresztą, im więcej rozważał powód wzajemnej nieprzyjaźni, tem więcej błahym mu się wydawał.
Bogiem a prawdą powiedziawszy, to nie było o co tyle historyi wyrabiać, ot zwyczajne baby — z igły zrobią widły.
Myśl tę popił miodem i czuł się jakoś więcej pokojowo usposobionym. Szło mu tylko o pewne formalności.
— Zawsze ona pierwsza dała powód do tego, nie wypada więc, żebym ja pierwszy podawał rękę do zgody.
Zdecydował się spojrzeć znowu w zwierciadło. Marcinowa zabierała się już do wyjścia. Jędrzej poruszył si niespokojnie na stołku. Musiała przechodzić koło niego; udał, że jej nie widzi, ale kiedy go już minęła, nie mógł, jakoś wytrzymać dłużej, obrócił się za nią i zawołał:
— Pani Marcinowa..
Stanęła i obejrzała się. Jędrzej był w kłopocie, co dalej robić;-wypadało coś przemówić-więc odkrząknął i dodał:
— Pani Marcinowa już do domu? do domu?
— A do domuć - rzekła z westchnieniem.
— A możeby.... hm.... hm tego ten tak szklaneczkę miodu w kompanii, -przecież my się to pono kiedyś znali.
— Oj prawda,prawda— i łzy sznurkiem pociekły starej po bruzdach zmarszczonej twarzy; grzeczność Jędrzeja tak ją rozczuliła, że babina utulić się nie mogła, ani słowa przemówić, tak ją łzy dławiły — i trzęsła się jak galareta ze wzruszenia.
— No, no, Marcinowa, dajcie pokój, reflektował i uspokajał Jędrzej-siadajcie, siadajcie.
— O mój Jędrzeju — mój Jędrzeju — żeby mi kto wór złota dał, toby mnie tak nie ucieszyło, jak wasze dobre słowo-i załkała znowu.
— No, Marcinowa. dajcie pokój — co tam — co było, to było-dziś my sami, Magdusia już na Boskim sądzie.
— Zmarło się biedaczce?
— Oj zmarło-i to tak nagle. Tu zaczął Jędrzej opowiadać o śmierci żony; teraz z kolei on się rozrzewnił i łzy rękawem ocierał.
Przerwała mu opowiadanie dziewczyna, która przyniosła dwie szklanki miodu.
— No, Marcinowa, na zgodę! - przy tem uroceystem święcie! Oby nam się dobrze działo.

Życzenie to musiało im się spełnić nie zadługo, bo na drugi rok nie widziałem już na procesyi maryackiej, ani staruszka w białej konfederadce i wytartym kontuszu, ani lisiurki pani Marcinowej. Przenieśli się pewnie za Magdusią tam, gdzie im się „lepiej będzie działo.“




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.