W Kordylierach (May, 1912)/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W Kordylierach
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Na Isleta del Circulo
Pochodzenie W Kordylierach (zbiór)
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Cordilleren
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
Na Isleta del Circulo.

O świcie oczekiwało nas sześćdziesięciu doborowych wojowników, trzymając osiodłane, gotowe do drogi konie. Desierto do tej liczby wybrał jeszcze dziesięciu, którzy mieli za zadanie prowadzić konie juczne z żywnością i innemi potrzebnemi nam rzeczami.
Mimo wczesnej godziny po tak sutej uczcie mieszkańcy wsi zebrali się gromadnie, by nas pożegnać, a Desiérto wysłał już był wywiadowców na wszystkie strony, aby podczas swej nieobecności być pewnym, że Chiriguanosowie nie napadną wsi znienacka, i zarządził, aby na wypadek pojawienia się nieprzyjaciela zawezwano na pomoc sąsiednie wioski Tobasów.
Unica, żegnając się z nami, miała łzy w oczach. Pocieszało ją tylko to, że spotka się jeszcze z nami w Tucuman.
— Wiem — szepnęła do mnie tak, by nikt nie słyszał, — że pan należy do najodważniejszych i najmądrzejszych w całej wyprawie, i dlatego jestem przekonaną, że Horno będzie wolny. Niech mu pan jednak nie wspomina o mojej do niego tęsknocie.
Zapewniwszy ją, że uczynię wszystko dla ocalenia jej narzeczonego, już miałem wsiąść na koń, gdy spostrzegłem, że właściciel kilkumetrowej rury do gwizdania daje mi znaki na migi, że mu ogromnie żal rozstawać się ze mną. Kiwnąłem mu uprzejmie głową, on zaś, pragnąc widocznie, abym zapamiętał na całe życie jego piękną muzykę, począł gwałtownie dmuchać w trąbę, aż mu oczy z orbit powyłaziły. Rzuciłem mu za to kilka zdawkowych monet i uciekłem czemprędzej w obawie o całość uszu swoich.
Dosiedliśmy wreszcie koni, a wówczas na dany przez królowę znak wszystkie kobiety i ci z wojowników, którzy zostawali we wsi, poczęli krzyczeć „wiwat“. Przemówiłem w odpowiedzi na tę manifestacyę kilka słów, Unica zaś przetłómaczyła pożegnanie moje na ich język, poczem wiwaty wzmogły się, i długo jeszcze, wyjechawszy już ze wsi na sporą odległość, słyszeliśmy je poza sobą.
Już z tego samego można było wnosić, jak serdeczną pamięć pozostawiliśmy po sobie wśród tych półdzikich ludzi.
Przejeżdżając obok wczorajszego obozowiska Mbocovisów, zapytałem Desiérta:
— Co pan zamierza zrobić z jeńcami?
— Nie wiem jeszcze — odrzekł. — Wszystko zawisło od rezultatu obecnej naszej wyprawy. Jeżeli Horno żyje i odzyskamy go, to oczywiście żadnemu z Mbocovisów nie wyrządzę krzywdy i wypuszczę ich na wolność po zawarciu formalnego z nimi przymierza.
— A gdybyśmy nie odnaleźli Horna?
— W takim razie ukarzę winnych śmiercią i nie spocznę dopóty, dopóki nie wpadnę na trop zaginionego. Pan jednak ma również porachunki z Mbocovisami. Przecie napadli oni na was i zabrali pańskich towarzyszów do niewoli. Cóż pan zamyśla pod tym względem? Będzie się pan zapewne domagał wymiaru sprawiedliwości?
— Dam im spokój, bo właściwie wszystkiemu złemu winien sendador. Jego więc tylko pociągnę do odpowiedzialności, o ile, rozumie się, dostanę go w swe ręce.
Od pobojowiska skierowaliśmy się prosto na północ, przez okolice po części stepowe, po części zaś zalesione, a miejscami świecące wydmami piasczystemi. Mimo, że droga była dosyć uciążliwa, Desiérto przeznaczył tylko godzinę w południe na odpoczynek, poczem jechaliśmy w tym samym kierunku aż do wieczora. Na noc rozłożyliśmy się obozem u brzegu lasu i, spożywszy wieczerzę, pokładliśmy się spać. Nazajutrz, skoro świt, ruszyliśmy w dalszą drogę, przeważnie przez okolice pustynne.
Trzeciego dnia podróży przed południem zmienił Desiérto kierunek drogi ku wschodowi i, ukazując mi ciemną smugę na horyzoncie, oznajmił:
— Patrz pan, zbliżamy się do dziewiczej puszczy leśnej. Dla przebycia jej trzeba byłoby przerąbywać po drodze przejście. Wśród tych gąszczów pełno jest jezior i bagnisk, nad któremi wznoszą się całe chmary owadów. Wątpię, czy plagę tę zniosłyby nasze konie, zmuszeni więc będziemy wyminąć ten obszar.
— A kiedy mniej-więcej staniemy na miejscu?
— Po południu. Obliczyłem, że dotrzemy do Laguna de Bambu dopiero wieczorem. Ponieważ jednak jechaliśmy bardzo prędko, będziemy więc u celu o parę godzin wcześniej.
— Teraz musimy mieć się na baczności, aby nas przedwcześnie nie spostrzeżono.
— O, jeszcze dość na to mamy czasu. Przypuszczam, że załoga Mbocovisów, złożona z czterdziestu ludzi, ma głównie za zadanie starać się o żywność dla kobiet i dzieci, a ponieważ las, w którym polują, leży po stronie północnej, niema więc obawy, abyśmy się z nimi teraz zetknęli. Powiem panu zresztą, kiedy wypadnie wysłać przednie straże.
W południe skręciliśmy znowu ku północy, a stary wytłómaczył nam, że przez to kołowanie skróciliśmy sobie drogę co najmniej o jeden dzień.
Jadąc rozległym stepem, przybyliśmy nad jezioro słone, na którego brzegach nie było ani śladu istnienia życia zwierzęcego lub roślinnego.
— Czy to Laguna de Serpente? — zapytał Pena.
— Tak jest. Nazwa pochodzi stąd, że jezioro ma kształt wężowaty.
— Teraz wiem, gdzie jesteśmy — przypomniał sobie Pena, który był już raz w tych okolicach. — Pojedziemy teraz przez niewielką sawannę, potem przez ogromny las, za którym znajduje się wieś Mbocovisów.
— Przypomina pan sobie, w jakim kształcie ta wieś jest zbudowana?
— Owszem, w formie kwadratu.
— To dobrze — zauważyłem, — bo tem łatwiej uda się nam zdobyć ją. Atak do chat, rozstrzelonych na znacznej przestrzeni, stojących bezładnie, byłby znacznie utrudniony, a w najlepszym razie wielu Mbocovisów umknęłoby nam.
— Wieś tę założyli Jezuici — rzekł Pena. — Znajdziemy tam nawet kościółek.
— Co pan mówi? — przerwał mu Desiérto. — Nie słyszałem o tem.
— Niech pan jednak nie myśli, że jest to murowany gmach z wieżą, dzwonnicą, zegarem. Kościółek ten wygląda tak, jak każda chata, tylko większy jest i okazalszy.
— A krzyż na dachu jest?
— Niema krzyża wcale.
— W takim razie nie jest to kościół. Niektórzy z Mbocovisów byli wprawdzie chrześcijanami, ale raczej tylko z pozoru. Czy jest tam i ksiądz?
— Nie, niema.
— Założyłbym się więc, że ów kościółek spełnia inną rolę. Czy byłeś pan wewnątrz jego?
— Nie byłem. Wstęp do Casa de nuestro Sennor[1] jest wzbroniony dla obcych.
— Wstęp wzbroniony? A to ciekawe! Zapewne jakaś tajemnica?...
— Którą odgadnąć bardzo łatwo — wtrąciłem.
— Jakto?
— Ano tak, że słowa „nuestro sennor“ nie oznaczają Chrystusa, lecz sendadora.
— Na jakiej podstawie pan tak wnioskuje?
— Rzecz zupełnie jasna. Wyraz „sennor“ nie tłómaczy się wyłącznie „pan“, lecz także i naczelnik, władca, wogóle osoba, zajmująca stanowisko zwierzchnicze ponad innymi.
— Słusznie, ale...
— Ale — przerwałem — jest prawdą niezbitą, że sendador w tej osadzie właśnie ma swoją stałą siedzibę, a przebywając tu częściej, wywiera na czerwonoskórych wpływ zapewne silniejszy, niż sam głowacz szczepu lub kacyk. Wiemy przecie, że to on proponuje im rozmaite wyprawy rozbójnicze, przynoszące tak jemu, jak i tym, których za nos wodzi, znaczne korzyści, nie dziw więc, że uważają go niejako za swego pana i władcę.
— Słuszne rozumowanie.
— Łatwo też da się wytłómaczyć i ta zagadka, dlaczego sendador zabrania obcym wstępu do swego domu. Nużby ktoś nieproszony odkrył w tej chacie szczegóły, które rzuciłyby pewne światło na jego tajemne czynności! Niema zresztą nad czem rozwodzić się wiele, bo jestem pewny, że zbadamy wkrótce osobiście tę tajemniczą kryjówkę.
Jechaliśmy w tej chwili wązką sawanną, mając przed sobą w oddali sylwetkę lasu. Jeżeli na krawędzi tego lasu znajdował się ktokolwiek z Mbocovisów, to niewątpliwie zauważyćby nas musiał. Wobec tego po krótkiej naradzie ruszyliśmy z kopyta w stronę tego lasu w pełnym galopie, a dotarłszy do niego, zatrzymaliśmy się. Zsiadłszy z konia, począłem przedewszystkiem badać na znacznej przestrzeni teren, szukając jakichkolwiek śladów, alem ich nie znalazł, co dało mi pewność, że nas do tej chwili nikt spostrzec nie mógł.
— Jak wielki jest ten las? — zapytałem Desiérta.
— Niespełna godzinę trzeba na jego przebycie.
— A więc mamy dosyć czasu. Pan pojedzie przodem, wysławszy kilku na przednią straż, ale tylko na taką odległość, by ich ciągle mieć na oku. W razie spostrzeżenia czegoś niech dadzą panu znak. Z prawej strony pojedzie Pena, a z lewej ja. Będziemy się jednak trzymali tylko o tyle, aby każdej chwili było możliwe pomiędzy nami porozumienie. Na dany znak wszyscy muszą stanąć. Należy też o ile możności jechać cichutko. A zatem naprzód!
Na szczęście, las był dosyć rzadki, i mogliśmy objąć okiem znaczną przestrzeń jego wnętrza.
Po półgodzinnym marszu miałem zamiar zatrzymać oddział i wybrać się pieszo na wywiady, gdy nagle uwagę moją zwrócił pewien charakterystyczny szczegół. Oto zobaczyłem niedaleko dość gruby patyk, odarty z kory.
Dałem znak ręką.
Desiérto zatrzymał się, jak gdyby i on coś zauważył, a za nim stanął wnet nasz oddział, zachowując ciszę i porządek.
Zsiadłem z konia, a uwiązawszy go do drzewa, poszedłem ostrożnie w kierunku zauważonego patyka, który, jak się wnet przekonałem, był, ni mniej, ni więcej, jak tylko łukiem do wypuszczania strzał. Rozejrzałem się następnie uważnie dokoła i spostrzegłem w pobliżu pod drzewem wystające do góry obnażone kolana jakiegoś człowieka, który najwidoczniej drzemał, lub może nawet spał, skoro mię dotychczas nie zauważył. Skierowałem się pod drzewo i stwierdziłem, że był to stary, może sześćdziesięcioletni Indyanin. Spał, leżąc do góry brzuchem, z podniesionemi kolanami. Wyschły był, jak szczapa. Miał na sobie jedynie skórzany fartuch, a w nim wetknięty nóż. Obok leżał łuk.
Nie chciałem wyrządzić krzywdy biedakowi, a jednak trzeba było z nim coś uczynić. Ale co? Zbudzić? Narobiłby krzyku i zaalarmował innych, jeśli znajdowali się w pobliżu.
Zdecydowawszy się szybko, chwyciłem śpiącego za gardło jedną ręką, a drugą ująłem pod pachę i poniosłem na miejsce, gdzie był Desiérto. Nie wymagało to zresztą zbytniego wysiłku, bo starzec był lekki: sama tylko skóra i kości... Gdy go położyłem na ziemi przed Desiértem, odetchnął kilka razy głęboko i spojrzał na mnie osłupiałemi oczyma, nie wydając z siebie nawet szeptu.
— Indyanin! — ozwał się półgłosem Desiérto, zsiadając z konia i dając znak Penie, by się zbliżył. — Ale co on tu może robić? W jaki sposób pan go pojmałeś?
— Spał pod drzewem, więc bez zbytnich ceremonii wziąłem go na barki i oto przyniosłem tutaj.
— Znakomicie, bo może uda się nam wydobyć od niego jakie wskazówki co do położenia wsi i liczby załogi. Wypytam go w narzeczu Mbocovisów i przetłómaczę panu.
Było to jednak zbyteczne, bo czerwonoskóry podniósł się, złożył przede mną ręce prosząco i ozwał się po hiszpańsku wcale znośnym akcentem:
— Łaski, sennor! Nie jestem złoczyńcą! Chciałem upolować jaką ptaszynę, ale byłem tak zmęczony, że musiałem odpocząć i... usnąłem.
— Mówcie ciszej! — rozkazałem mu. — Do jakiego szczepu należycie?
— Jestem Mbocovisem, z wioski, która leży nad Laguną.
— Laguna de Bambu?
— Tak. Czy sennores tam dążą? Zaprowadzę was chętnie, tylko mię nie zabijajcie, bo i tak już raz mię postrzelono zatrutą strzałą... byłem chory bardzo długo, o bardzo długo! Od tego czasu włazi mi nieraz do głowy jaguar i tam mruczy tak, że wytrzymać nie mogę.
Drżał z trwogi, jak liść osiny, i z całego jego zachowania się widać było dowodnie, że wskutek zranienia strzałą musiał mieć jakieś zaburzenia umysłowe, a może nawet i obłęd czepiać się go zaczynał, co stwierdzała wzmianka o jaguarze w głowie. Że zaś puszczano tego człowieka samopas, świadczyło najwyraźniej, jak bezpiecznymi czuli się tu Mbocovisowie. Widocznie przekonani byli, że ich wojownicy wrócą, jako zwycięzcy, z obfitym łupem, i nie przypuszczali, aby w pobliżu ich osad pojawić się mógł teraz nieprzyjaciel.
— Nic się wam nie stanie — zapewniłem biedaka — i nie bójcie się.
— Jakże ja się nie mam bać, skoro pan taki mocny... omal mię nie udusiłeś... Kto pan jesteś?
— Jestem obcy i chciałbym się dostać do waszej wsi.
— Poco? jako wróg, czy jako przyjaciel?
— Zależy to od tego, czy wy będziecie mię uważali za wroga, czy też za przyjaciela.
— Jestem kaleką, chorym, starym biedakiem, i kto mi nic złego nie wyrządzi, jest moim przyjacielem. Byłem kiedyś hechicero[2] naszego szczepu, ale od czasu, gdy mię postrzelono, nikt mi już wierzyć nie chce, ani mię słuchać.
— Czy ludzie waszego szczepu znajdują się w tym lesie?
— Ani żywego ducha tu niema.
— A wiedzą twoi ziomkowie, że wy tu jesteście?
— Nie wiedzą..., Bo ktoby się zresztą troszczył o takiego, jak ja biedaka? Mógłbym z głodu zginąć, i niktby mi kęska żywności nie podał... Nie proszę już nawet... Ot, wolę łazić po lesie sam... Wałęsam się tu całymi tygodniami... Czasem uda mi się ubić z łuku jaką ptaszynę, którą człek pokraje na surowo tym oto nożem...
Chciał pokazać mi nóż, lecz nie znalazłszy go u fartucha, omal nie zdębiał z rozpaczy, — tak mu widać niezbędną była ta rzecz w zdobywaniu pożywienia. Nie spostrzegł się zaś, że nóż jego zabrałem mu jeszcze tam, pod drzewem, i miałem go przy sobie. Obecnie zwracając mu drogocenny przedmiot, rzekłem:
— Oto macie z powrotem swój nóż i wiedzcie, że nie jestem względem was wrogo usposobiony.
— Och, panie! jakiś pan dobry! Ten nóż to jedyny mój majątek; bez niego zginąłbym z głodu, bo nawet korzonków nie miałbym czem wygrzebać z ziemi. Uważam pana za swego dobroczyńcę i przyjaciela.
— Owszem, chciałbym być waszym przyjacielem i postaram się, abyście dostali do zjedzenia coś lepszego, niż korzonki i surowe mięso ptaków. Czy wszyscy wasi wojownicy są w domu?
— Nie, sennor; poszli dokądś, ale mi nie powiedziano tego. Słyszałem tylko, że udali się pod przewodnictwem Yerny odnaleźć „nuestro sennora“ i mają wrócić z obfitym łupem.
— Znacie tego „nuestro sennora“?
— O, znam. Podróżowałem z nim wiele razy, nim jeszcze mię postrzelono, i byłem w wielu miasteczkach i estancyach, gdzie nauczyłem się po hiszpańsku. Ilekroć szczep nasz miał wyruszyć na rabunek, ja zawsze zagrzewałem wojowników do walki, za co otrzymywałem sporo pieniędzy. Ale gdy mię postrzelono, odebrano mi wszystko, i jestem dziś biedny, strasznie biedny...
— Cóż to za jeden był ten człowiek?
Ochrzczono go imieniem Geronimo, nazywa się zaś Sabuco; ale zazwyczaj zowią go sendadorem.
— A wiecież wy, gdzie on mieszka?
— Właściwie to on nigdzie nie mieszka stale; czasem tylko zabawi dłużej w naszej wsi, gdzie też m a wielki dom... może pan słyszał... „casa de nuestro sennor“. Pełniusieńko w nim rozmaitych towarów, które przywozi z podróży i sprzedaje naszym ludziom, albo za co innego wymienia. Czasem nawet wypłaca nimi za białych jeńców.
— O! to i jeńcy są u was?
— Czemu nie! Sendador przyprowadza ich bardzo często i jego zięć również. Nasi wojownicy także urządzają z nim wyprawy na białych.
— A teraz są jacy biali u was w niewoli?
— O, są, ale nie wiem, ilu, bo od czasu postrzelenia liczby nie trzymają mi się głowy.
— Czy jest wśród jeńców niejaki Pardunna?
— Nawet dwóch: ojciec i syn... z miasta Goya.
— A Horno?
— Jest... Adolfo Horno i jeszcze jacyś, których niedawno przyprowadzono; między nimi jest niejaki brat Jaguar, bardzo sławny człowiek.
— Gdzież owi jeńcy się znajdują?
— Na Isleta del Circulo.
— Zapewne pod strażą?
— A tak, pod strażą. Pilnują ich trzej nasi, zmieniając się każdej doby.
— W jaki sposób można się dostać na tę wysepkę?
— Łódką, która jest ukryta w trzcinie.
— Pokażecie mi to miejsce?
— Z całą chęcią. Pan oddałeś mi przecie mój drogocenny nóż, i jestem panu za to wdzięczny.
— Ilu jest wojowników we wsi?
— Tego nie wiem, bo od czasu, gdy mię zraniono, całkiem liczyć nie umiem. Wiem tylko, że jest ich niewielu i że ćwiczą się teraz za wsią w strzelaniu z łuków, bo dzisiaj jest na to dzień przeznaczony.
— Kiedyż się skończą te ćwiczenia?
— Wieczorem.
— A co potem robią wojownicy?
— Idą spać.
— Do chat?
— Do chat, bo na dworze tną komary.
— Kiedy zmienia się warta na wysepce?
— W południe.
— A co robią wartownicy przez noc?
— Siedzą zwykle koło ognia. Czasem jeden obchodzi dookoła wysepkę, by sprawdzić, czy jeńcy nie budują sobie tratwy w celu ucieczki.
— Dobrze. A teraz powiedzcie mi, czy we wsi nie będą zaniepokojeni, gdybyście nie wrócili na noc?
— Ależ, panie! ktoby się troszczył o biednego kalekę... Oniby nawet byli radzi, gdybym umarł...
— To bardzo z ich strony nieładnie. Ale bądźcie spokojni; może się znajdą ludzie, którzy wam na starość dadzą przytułek. Pomówimy o tem później. A teraz wskażcie mi miejsce, gdzieby można dobrze ukryć stu ludzi i tyleż koni.
— O, tutaj niema takiej kryjówki, bo las bardzo rzadki... Ale przed kim to pan chce się ukrywać?
— Przed waszymi wojownikami, bo zobaczywszy nas, mogliby pomyśleć, żeśmy ich wrogami, i strzelaliby, a ja sobie tego wcale nie życzę.
Starzec spojrzał na mnie głupkowato, poczem wzruszył ramionami i rzekł:
— Niech się pan nie boi. Dzisiaj wojownicy będą spali, jak zabici, bo po całodziennych ćwiczeniach są pomęczeni i nikt z nich tu się nie pokaże. Zresztą, gdyby nawet chcieli pana zaczepić, to od czegóż ja tu jestem? Broniłbym pana do ostatniego tchu, bo pan jesteś bardzo dobry... oddałeś mi nóż...
Mówił to szczerze, z przekonania. Musiał być naprawdę w strasznej poniewierce wśród swoich i w opuszczeniu, skoro tak błahą drobnostkę, jak zwrócenie mu noża, uważał za wielkie dobrodziejstwo.
Porozumiałem się kilkoma słowami po angielsku z Desiértem i rzekłem potem do Indyanina:
— Właściwie nie mam ja powodu obawiać się, i raczej ja was mogę wziąć w obronę, a nie wy mnie. My tu bowiem nie jesteśmy sami; mamy wielu wojowników... Może ich wam pokazać?
— Och, nie, nie! — bronił się. — Gotowi zranić mię znowu...
— Nie obawiajcie się o to — zapewniłem; — nic złego wam nie uczynią; przeciwnie, dostaniecie wyśmienity posiłek.
— Ha! jeżeli tak, to niech przyjdą... niech mi dadzą cokolwiek zjeść, bo jestem strasznie głodny.
Indyanin do tej chwili nie widział nikogo z naszych i sądził zapewne, że jest nas tylko dwóch, to znaczy ja i Desiérto. Na dany znak nasi wojownicy zbliżyli się i obstąpili wokoło biedaka. Otworzył szeroko usta, nie wiadomo — ze strachu, czy też z podziwu, i rozglądał się wśród naszych Indyan ciekawie. Tymczasem jeden z Tobasów dobył z tłomoka zapasy żywności i odpowiednią ilość położył przed Indyaninem. Czerwonoskóry nie dawał się zbytnio prosić i, zasiadłszy, Jadł z takim pośpiechem i łapczywością, że omal się nie zadławił.
Zwróciwszy się do Desiérta, rzekłem:
— Pójdę z Peną na wywiady, a pan tymczasem niech z tym idyotą nie rozmawia. Najlepiej niech się pożywia, zanim tu nie wrócę. Jego wskazówki przydadzą się nam bardzo, i dlatego chciałbym, aby był i nadal pod tem samem wrażeniem, jakie na nim wywarłem. Każ pan ludziom pozsiadać z koni i rozstawić w około straże. Gdyby mi groziło niebezpieczeństwo, dam znak wystrzałem.
Wydawszy to zlecenie, wyruszyłem z Peną, by zbadać dobrze przedewszystkiem teren. Byłem przekonany, że starowina nie kłamał, i dlatego nie zachowywaliśmy zbytnich ostrożności.
Po kwadransie drogi stanęliśmy na brzegu lasu, skąd już niedaleko znajdowała się wieś, a poza nią laguna, której brzegi zarośnięte były bambusami tak gęsto, że wody prawie wcale pod nimi nie było widać.
Obliczyłem, że można się tam dostać najdalej w dziesięć minut szybkiego biegu. Do wsi nie było stąd dalej, niż jakich sześćset kroków. Chaty, ugrupowane w czworobok, tworzyły wewnątrz osady obszerny plac, w pośrodku którego widać było grupę krzaków. Musiała się tam znajdować zapewne studnia. Na placu i koło chat kręciły się kobiety, zatrudnione rozmaitemi robotami; obok nich bawiły się w gromadkach dzieci. Poza wsią z lewej strony, na obszernej równinie, uwijali się mężczyźni, zajęci ćwiczeniami: jedni rzucali lance, drudzy strzelali z łuków do tarcz. Z prawej strony, zewnątrz wsi, pasły się liczne stada bydła, strzeżone przez kilku ludzi i sforę psów. Ponad tem wszystkiem unosił się pogodny strop nieba, na którego skłonie widniała wielka tarcza zachodzącego słońca.
— Zdaje się — mruknął Pena, — że nie może być mowy, aby napad udał się nam teraz, przed nocą.
— I ja tak sądzę. Wszak mężczyźni prawie wszyscy są uzbrojeni, a jest ich około czterdziestu, czego lekceważyć nie można. Mojem zdaniem byłoby najlepiej użyć tu raczej chytrości, niż czynić otwarty napad.
— Otóż to! znowuż pan z tą swoją wieczną chytrością! Czyżby pan obmyślił jaki osobliwy plan?
— Zapewne. Plan zawsze musi być osobliwy, bo trzeba go stosować do osobliwych każdorazowo warunków.
— I co? Może mię pan bodaj objaśni, co zamierza robić...
— Przedewszystkiem musimy wydostać jeńców, a potem dopiero przypuścić szturm do wsi.
— Co pan mówi? Najpierw wydostać jeńców? Czyż nie możemy tego uczynić wówczas, gdy będziemy tu panami, nie zaś odrazu narażać się na niebezpieczeństwo?
— Nie, panie. Myśmy tu przybyli nie poto, aby napaść na wieś, lecz w celu oswobodzenia z niewoli jeńców, i stosownie do tego musimy postępować. Zresztą bezwarunkowo nie można urządzać napadu prędzej, aż tych nieszczęśliwców będziemy mieli wśród siebie, bo Mbocovisowie w ostateczności mogliby ich wymordować.
— No, no! i co dalej?
— A dalej to, że jeńcy znają tutejsze stosunki lepiej, niż my, i mogą nam być pomocni. Dlatego też musimy przedewszystkiem odnaleźć jeńców, a potem porachujemy się z Indyanami.
— Ba, ale w jaki sposób to pan urządzi?
— Można to uczynić w sposób dwojaki: albo wykradnę ich potajemnie, tak, że strażnicy nawet tego nie zauważą, albo też obezwładnię strażników, których jest tylko trzech, więc nie będzie to wcale trudne.
— A ja powiadam, że będzie więcej, niż trudne, i że nie mam najmniejszej ochoty leźć niebezpieczeństwu w objęcia, jak idyota. Przecie Mbocovisowie mają zatrute strzały i mogliby zmieść nas w jednej chwili z łódki, zanimbyśmy jeszcze dobili do wyspy.
— Niechże się pan tak bardzo nie obawia... Ja sobie dam radę ze wszystkiem sam jeden; pan możesz sobie tymczasem spać spokojnie gdzieś pod krzakiem. Przezorność wystarczy mi zupełnie, by się ustrzedz zatrutych strzał, i jestem przekonany, że nietylko pan, ale żaden z naszych nie będzie raniony. Moglibyśmy osaczyć drabów i wystrzelać ich co do nogi, ale ja tego nie chcę, i będzie tak, jak postanowiłem. Do jutra rana musi być stanowczo cała sprawa skończona, bo w południe wyruszamy z powrotem.
— Nie wierzę ja w tak szybkie załatwienie sprawy odburknął Pena, zły już na mnie widocznie.
Nie odrzekłem nic na to, nie chcąc się z nim kłócić niepotrzebnie, i zająłem się lornetowaniem okolicy.
Mimo wysiłków, nie mogłem jednak dostrzec wzmiankowanej wysepki, ani nawet powierzchni wody, a zoryentowanie się w ich położeniu było mi niezbędne do nocnej wyprawy po jeńców. Zastanawiało mię również i to, że w takiej blizkości siedzib ludzkich nie było ani jednego człowieka, oprócz oczywiście obłąkańca.
Wróciwszy do Desiérta, zastaliśmy Indyanina, jedzącego jeszcze z takim samym apetytem, jak z początku.
— No, wyobraź pan sobie — rzekł do mnie po angielsku Desiérto, — ten przez cały czas je i nawet słowa jednego nie wyrzekł do mnie... nie ma czasu... Biedaczysko wygląda, jakby się miesiąc głodem morzył. I wie pan co? Ja go zabiorę z sobą i zaopiekuję się nim na przyszłość.
— Spodziewałem się, że tak pan uczynisz — odrzekłem. — Jego wskazówki mają dla nas wielką wartość, i rzeczywiście należałoby mu je wynagrodzić.
— Hm! więc przekonał się pan, że ten stary nie naplótł niedorzeczności?
Opowiedziałem Desiértowi cały przebieg wyprawy oryentacyjnej, poczem urządziliśmy radę wojenną. Obstawałem, aby przedewszystkiem wydobyć jeńców. Desiérto jednak z Peną sprzeciwiali się temu stanowczo, a ponieważ byli w większości, musiałem rad-nierad zgodzić się z nimi pozornie... W rzeczywistości żywiłem nieodwołalny zamiar wykonania swego planu, mim o ich sprzeciwu, który motywowali tem, że możemy przecie osaczyć Mbocovisów tak, jak to uczyniliśmy już z tamtymi ich oddziałami.
— Tu — rzekłem — możliwy jest zupełnie inny obrót sprawy. Mbocovisowie mogą nam otwarcie zagrozić wymordowaniem jeńców, gdybyśmy zażądali od nich poddania się.
— Ech, przecie na wysepce są trzej tylko dozorcy, i jeńcy nie dadzą się im.
— Tak pan sądzi? Zapomina pan jednak, że strażnicy mają broń, podczas gdy nasi towarzysze nie rozporządzają nią i przytem są zapewne powiązani. A zresztą czy nie jest możliwem, że w razie napadu Mbocovisowie zabiorą jeńców na łódź i uciekną z nimi?
— Tere, fere, mój panie! Nie sprzeczajmy się, bo to do niczego nie doprowadzi. Lepiej pomyśleć nad planem napadu.
— Ja stanowczo nie życzę sobie przelewać krwi, skoro bez tego obejść się można. Ten sam cel osiągniemy innym, niekrwawym sposobem.
— I poniesiemy z miejsca stratę — wtrącił Pena. — Nie, Panie! nie mogę tym razem stanąć w imię słynnej pańskiej humanitarności, której stanowczo mam już dosyć. Po kiego zresztą licha oszczędzać tych czerwonoskórych, którzy wciąż dybią na nasze mienie i życie? Nie i jeszcze raz nie! Świat się wszakże nie zawali, gdy sprzątniemy kilku opryszków. W przeciwnym razie, gdybyśmy postępowali z nimi łagodnie, zaczęliby znowu ciosać nam kołki na głowie, myśląc, że ujdzie im to bezkarnie.
— Tak, tak — potwierdził Desiérto. — Musimy dać drabom taką nauczkę, żeby raz na zawsze popamiętali, co umiemy.
— Ha! — mruknąłem obojętnie, — róbcie więc panowie sobie, co chcecie. Wskazanem jednak byłoby ukryć się przynajmniej teraz dobrze, dopóki dzień, a nie zaszkodzi też, gdy na brzegu lasu ustawimy straże, bo nużby Mbocovisowie wybrali się w tę stronę po coś i odkryli nas!
— Oczywiście — odrzekł Desiérto. — Musimy dla pewności wysłać zaraz dwóch ludzi na zwiady.
Sądzę — rzekłem, — że byłoby najlepiej, gdybym poszedł ja, przynajmniej na ten czas, mm słońce zajdzie. Wezmę sobie tego Mbocovisa, który może nareszcie już się najadł, a ponieważ już od brzegu lasu widać wieś, on będzie mi pomocny w orientowaniu się co do rozkładu poszczególnych budynków.
Towarzysze moi nie znaleźli nic przeciw temu, i w parę minut wybrałem się na posterunek w towarzystwie Mbocovisa, któremu ani się śniło uciekać. Przybywszy na miejsce, począłem go wypytywać o różne szczegóły, potrzebne mi do zamierzonej na własną rękę wyprawy, a przedewszystkiem rad byłem się dowiedzieć, w którem miejscu jest ukryta łódź. Indyanin udzielił mi wyczerpujących wskazówek, poczem położył się i zasnął spokojnie, ja zaś czuwałem na warcie.
O zmroku przybył do mnie Desiérto dowiedzieć się czy niema co nowego; jednak dotychczas nic nie świadczyło o jakiejś nadzwyczajnej czujności albo przygotowaniach wojennych Mbocovisów. Wrócili z placu ćwiczeń do swych chat i zapewne pokładli się spać, bo dzicy nie siedzą z wieczora, jak ludzie cywilizowani, zwłaszcza, że wstają już o brzasku dnia.
Po prawej stronie wsi pasterze rozpalili kilka ognisk, i można było przypuszczać, że jedynie ci nie będą spali przez noc całą. Ale ze względu na odległe ich stanowisko można się było z nimi nie liczyć.
— Czerwonoskórzy, zdaje się, już śpią — rzekł Desiérto, i nie zazdroszczę im losu po przebudzeniu się. Ale zbyteczne jest już teraz, abyś pan dalej tu siedział, bo napewno nikt już ze wsi nie przyjdzie do lasu w tej porze.
— Słusznie; możemy stąd odejść, zwłaszcza, że trzeba się trochę zdrzemnąć, bo o świcie czeka nas nielada praca.
Zbudziłem Indyanina, który poszedł za mną do obozu z takim spokojem, jakby zawsze do nas należał.
Tobasowie byli się już pokładli, a tylko dwóch stało na straży. Nie wdając się więcej w rozmowę z Desiértem, owinąłem się w koc i, odszedłszy trochę na bok, położyłem się pod krzakiem tak, by mię towarzysze nie widzieli. Wokoło panowała zupełna cisza, tylko od czasu do czasu parsknął któryś z koni, uwiązanych w pobliżu. W ciemnościach nocy nie można było nic dojrzeć nawet na pół metra przed sobą. Po uciążliwym marszu ludzie Desiérta pospali się snem twardym i czuwałem tylko ja, jak również, rozumie się, dwaj strażnicy, którzy po dwóch godzinach udali się na spoczynek, zostawiając wartowanie dwom innym.
Skorzystawszy z okazyi zmiany warty, rozwinąłem się z koca i, chwyciwszy sztuciec, oddaliłem się poomacku, prawie na czworakach, aby ułatwić sobie wymijanie pni i krzaków. Wydostawszy się nareszcie z lasu, spostrzegłem w oddali ogniska pasterskie. Ponad wsią natomiast zalegała gęsta ciemność.

Za cel wycieczki wytknąwszy sobie lagunę, podążyłem w jej kierunku. Aby się zaś tam dostać, należało znacznie okrążyć wieś, co znowu nie było łatwe, gdyż nie znałem dostatecznie okolicy. Na szczęście wszakże
Tom XVIII.
Kilka krokodyli płynęło za mną.

udało mi się jakoś przedostać na drugą stronę wsi, nad brzeg laguny, aż do zarośli bambusowych. Odszukanie opisanego przez Mbocovi miejsca, gdzie miała znajdować się łódź ukryta, sporo także kosztowało mię trudu. Ale wreszcie natrafiłem na ścieżkę, prowadzącą ku lagunie, i po pięciu minutach drogi spostrzegłem zwierciadło wody, poza którą czernił się pas lądu, a na nim błyszczało ognisko. Ze ścieżki zboczyłem kilkadziesiąt kroków w zarośla nadwodne, że zaś ziemia była tu bagnista, więc grzązłem prawie po kolana. Rozumie się, będąc do takich przeszkód nawykły, ani pomyślałem, że nic łatwiejszego, jak utonąć w tem bagnisku. Więcej myślałem o tem, że mię lada chwila mogą pożreć żywcem aligatory. Dla uniknięcia takiego wypadku kierowałem się jedynie węchem, wiadomo bowiem, że aligatory wydają przykrą, do piżmowej podobną woń, więc nos mógłby mię ostrzec o niebezpieczeństwie. Na szczęście, tego niebezpiecznego spotkania uniknąwszy, po uciążliwych poszukiwaniach wydobyłem nareszcie z trzciny łódź, która była zrobiona z kory i mogła pomieścić do ośmiu osób. Odwiązałem ją po cichu, wsiadłem i wypłynąłem na wodę, obierając, jako punkt oryentacyjny, ognisko na wyspie. Wyspy samej nie mogłem na razie rozróżnić, a tylko z nazwy wnioskowałem, że musi być zapewne okrągła. Aby się zbliżyć ku niej nie od wsi, skąd mogli mię spostrzec wartownicy Mbocovisów, skierowałem łódź po cichej wodzie w stronę zupełnie przeciwną i oczywiście manewrowałem tak, aby płynąca łódź nie wywoływała żadnego hałasu. Mimo to, miałem niebawem towarzyszów, i to w dosyć pokaźnej liczbie. Były to aligatory. Całe szczęście, że nie zagrażały łodzi, bo była dosyć wielka, i nie mogły jej wywrócić. W obawie, czy na wyspie nie dosłyszano plusku wody, spowodowanego przez aligatory, postarałem się zbliżyć do niej jak najciszej, a nasłuchując dłuższą chwilę i nie zauważywszy żadnego podejrzanego na wyspie ruchu, przybiłem wreszcie do lądu, uwiązałem łódź do krzaka i wyszedłem na brzeg chyłkiem, skradając się, jak jaguar.

Uszedłszy zaledwie kilka kroków, posłyszałem tuż za sobą jakiś szmer, więc obejrzałem się, gdy nagle rzucił się na mnie jakiś olbrzymi drab i, zanim pomyślałem o ucieczce lub obronie, dwoje potężnych ramion objęło mię, jak żelazne kleszcze. Nie straciwszy oczywiście przytomności umysłu, wykręciłem się tak, że udało mi się chwycić napastnika za gardło, poczem zwaliliśmy się obaj na ziemię, i zaczęło się szamotanie, walka na śmierć lub życie. Że zaś nie pierwszyzną dla mnie było mierzyć się z silniejszym od siebie przeciwnikiem, więc i tu zręczność moja dokonała swego: olbrzym, ściśnięty za krtań, począł się dusić, lecz wreszcie, zaczerpnąwszy powietrza, wykrztusił przez: zęby:
— Nie ujdziesz mi już żywym, czerwony psie! Mam cię... i łódź również będzie moją!
Ze słów tych wyrozumiałem wszystko. Olbrzym nie był Indyaninem...
— Larsen! Czyś pan zwaryował? Porywasz się na człowieka, który przybywa wam na pomoc...
Na te słowa moje przeciwnik puścił mię, jak rażony piorunem, i po krótkiem milczeniu ledwie zdołał wymówić:
— O, nieba! Ktoby się był spodziewał, że to pan jesteś... Sądziłem, że mam do czynienia z czerwonym...
— Toś pan bardzo źle sądził, bo czerwony nie byłby wcale wylądowywał z tej strony, lecz nawprost ogniska.
— Hm! tak, istotnie... Nie pomyślałem o tem.
— Zauważyłeś mię pan na wodzie?
— Tak. Od dłuższego już czasu wymykałem się co noc potajemnie, szukając sposobności, aby dostać w swe ręce łódkę, gdyby naprzykład który z Indyan przybił tu w nocy dla kontroli warty. I dziś również wyszedłem z tą myślą, chociaż nie miałem wielkiej nadziei dopięcia celu. Już miałem wracać, gdy wtem uwagę moją zwrócił plusk wody. Schowałem się w zaroślach, no, i napadłem... na pana.
— Wiem już. To nie ja, lecz aligatory spowodowały szmer na wodzie. Powiedz mi pan jednak, gdzie są strażnicy.
— Koło ognia.
— Wszyscy trzej?
— Tak.
— A no, to trzeba teraz wstać — rzekłem, podnosząc się z ziemi.
— Istotnie... ani się spostrzegłem, że siedzimy tu jeszcze wcale niepotrzebnie... tak mi się to wszystko wydaje dziwnem... Ktoby był przypuszczał!... Jeden tylko brat Jaguar nie tracił nadziei i ciągle mówił, że pan musisz nas odnaleźć, chociażby czerwonoskórzy zatarli wszelkie po sobie ślady. Z wyjątkiem jego my wszyscy zwątpiliśmy z kretesem.
— Mniejsza o to. Gdzie znajdują się towarzysze?
— Niedaleko stąd. Proszę iść za mną; niech się biedacy ucieszą. Pan posiadasz broń i niewątpliwie zdołasz nas wyratować.
— Mam nadzieję. Z tymi trzema Mbocovisami dam sobie przecie radę.
— Skąd pan wiesz, że jest ich trzech?
— Ho, ho! ja wiem jeszcze więcej; wiem wszystko, co mi wiedzieć trzeba. Ale chodźmy! szkoda czasu.
Trudno mi opisać radość, jaka zapanowała wpośród moich towarzyszów, gdy mię zobaczyli. Starałem się, jak mogłem, pohamować wybuchy ich radości, w obawie, by nie zwrócili tem uwagi strażników, którzy siedzieli koło ognia o kilkanaście kroków. Jeńcy po tak długiem niewidzeniu się ze mną ściskali mię, całowali, płakali, — jednem słowem radość ich była ogromna, zwłaszcza, gdy im oznajmiłem, że ratunek jest najzupełniej pewny.
Łódź wystarczyła do przewiezienia połowy z nich, i dlatego należało wyznaczyć, kto popłynie najpierw, a kto za drugim razem. Oczywiście — mogło to wywołać nieporozumienia, bo każdy chciałby wydostać się stąd jak najprędzej. Ale yerbatero zgłosił się sam z oświadczeniem, że zostanie ze swymi towarzyszami, dopóki po niego nie powrócimy.
— Tylko może mi pan zostawi jaką broń na wypadek, gdyby strażnicy spostrzegli, co się święci.
— Owszem — odrzekłem, — masz pan tu mój nóż i obydwa rewolwery, co powinno wystarczyć. Zwracam uwagę, że przy lądowaniu z tamtej strony trzeba bardzo uważać, żeby nie wpaść w paszcze aligatorów. Mnie zaczepiło kilka tych potworów na pełnej wodzie.
— Och, rzeczywiście od tych bestyi aż kipi w tej lagunie — rzekł brat Jaguar, — i gdyby nie to, bylibyśmy już dawno stąd zbiegli. Niemożiiwem wszakże było puszczać się na wodę wobec całej czeredy nienasyconych tych potworów. Co zaś do wylądowania, to lepiej będzie obrać inne miejsce, nie zaś to, gdzie łódź była ukryta. Podczas naszego tu pobytu upatrzyłem doskonały punkt i nawet w ciemności nie pomylę się co do jego kierunku.
Pocichu na czworakach opuściliśmy legowisko jeńców, i część ich wsiadła do łodzi. Oczywiście postanowiłem płynąć z pierwszą partyą, bo chciałem dla pewności być przy wylądowaniu po przeciwnej stronie, aby zapobiedz jakiemu przypadkowi. Brat Jaguar kierował sterem, a dwaj inni towarzysze wiosłowali. Odległość od brzegu była tu o wiele większa, niż ta, którą poprzednio płynąłem na wyspę.
Wylądowawszy szczęśliwie, nakazałem towarzyszom, by zachowali się jak najciszej, i wróciłem na wyspę po yerbaterów, którzy skwapliwie wsiedli do łodzi. W tej chwili jednak zauważyłem, że jeden ze strażników powstał i oddalił się od ogniska.
— Obchodzi wyspę — szepnął yerbatero — dla przekonania się, czy wszystko w porządku. Śpieszmy, aby nas nie spostrzegł.
— A może byłoby lepiej zostać?...
— Zwaryowałeś pan, czy co? Przecie on ma łuk i zatrute strzały...
— No, nie przeczę... broń to bardzo niebezpieczna. Ale... wie pan co? Mam wielką chęć zabrać tego draba ze sobą, bo przydać się nam może później, jako parlamentarz. Wysiądźcie i pokładźcie się na ziemi, aby was nie spostrzegł, a ja pójdę na spotkanie jego.
— Ja pana nie puszczę — szepnął Monteso, trzymając mię za rękaw.
— Ba, musisz pan puścić. Proszę wziąć pod uwagę, że strażnicy zapewne mają jakieś hasło, zapomocą którego mogliby o waszej ucieczce dać znać do wsi. Wówczas wszcząłby się alarm, Mbocovisowie zbiegliby się nad lagunę i pochwytali nas wszystkich. Zaczekajcie więc tutaj i niewolno wam oddalić się stąd beze mnie!
Wydarłszy się z objęć trzymającego mię jeszcze Montesa, pobiegłem w głąb wyspy, patrząc w kierunku ognia. Strażnik bowiem oddalił się stamtąd nie w to miejsce, gdzie byli jeńcy, lecz w przeciwną stronę, i byłem pewny, że, jeśli obchodzi wyspę, to musi przejść przez linię między mną a ogniskiem. Cofnąwszy się aż pod same bambusy nadbrzeżne, puściłem się naprzeciw niemu.
Po niejakimś czasie usłyszałem kroki dosyć wyraźne, gdyż strażnik, będąc oczywiście pewnym, że mu nic nie grozi, nie zadawał sobie trudu z ostrożnościami. W tej chwili znajdowałem się tuż naprzeciw legowiska jeńców, dokąd właśnie strażnik dążył, widocznie dla przekonania się, czy są wszyscy i co robią. Jeden rzut oka w chwili, gdy znalazł się między mną a ogniskiem, wystarczył dla mnie zupełnie, by stwierdzić, że Indyanin był bez łuku. Możliwe było jednak, że miał przy sobie zatrute strzały dla zabezpieczenia się na wypadek, gdyby mu który z jeńców zabiegł drogę.
Nie mogłem oczywiście dopuścić, by spostrzegł brak jeńców, więc w kilku susach rzuciłem się ku niemu i palnąłem go kolbą w głowę tak potężnie, że bez wydania nawet jęku runął, jak długi, na ziemię. Chwilę czekałem jeszcze, a widząc, że się nie porusza, zabrałem go na barki i zaniosłem do yerbaterów.
— Oto macie jeńca — rzekłem. — Trzeba teraz podrzeć jego koszulę na taśmy i związać go tem porządnie, nie zapominając o zakneblowaniu mu ust. Ja tymczasem zrobię jeszcze porządek z tamtymi dwoma.
— Na miłość boską, sennor! — błagał Monteso, — niech się pan nie waży... Jest ich dwu, a pan...
— Wszystko mi jedno. Muszę ich sprzątnąć za wszelką cenę, bo gdyby po naszej ucieczce wszczęli alarm, napad na wieś nie mógłby się nam udać; mieszkańcy jej byliby się natychmiast przygotowali należycie do obrony.
— Napad? To pan nie jesteś tu sam?
— Rozumie się. Cały zbrojny oddział czeka w ukryciu, i niech pan będzie pewny, że opuścimy Laguna de Bambu otwarcie i w dzień, a nie potajemnie. Proszę tu zaczekać na mnie chwileczkę...
Oddaliłem się, idąc zrazu łukiem kawałek drogi wyprostowany, a później skradając się do ogniska na czworakach z ogromną ostrożnością. W oddaleniu około dziesięciu kroków zatrzymałem się. Strażnicy siedzieli w ten sposób, że jeden był do mnie obrócony plecyma, a drugi twarzą, obaj zaś zajęci byli wycinaniem z bambusów jakichś przedmiotów. Obok nich leżały łuki i kołczany ze strzałami. Ten ostatni szczegół zatrwożył mię. Niepodobna mi było bowiem przebyć tych dziesięciu kroków przestrzeni tak, aby mię nie spostrzegli, a więc starczyłoby im czasu na naciągnięcie łuków. Strzelać do nich nie chciałem, — bo po pierwsze: nie miałem ochoty zabijania ich, a powtóre: odgłos wystrzałów zbudziłby Indyan we wsi. Po należytej rozwadze postanowiłem rzucić się ku nim w lamparcich skokach, mając nadzieję, że zaskoczeni tak nagle, zapomną ze strachu o strzałach. Wziąłem więc do rąk sztuciec i już miałem całym wysiłkiem muskułów skoczyć ku ognisku, gdy wtem od strony łodzi dał się słyszeć jakiś głos, przytłumiony wprawdzie, ale nie do tego stopnia, aby uszedł uwagi strażników. Obaj, chwyciwszy łuki, zerwali się i, przez kilka sekund odwróceni ode mnie plecami, nasłuchiwali. Ta krótka chwila wystarczyła mi najzupełniej dla dokonania mego zamiaru. Skoczyłem, jak tygrys, i w jednej sekundzie palnąłem w łeb jednego i drugiego z taką zwinnością, że prawie równocześnie padli na ziemię.
Nie tracąc czasu, chwyciłem kołczany ze strzałami i wrzuciłem w ogień, poczem gwizdnąłem półgłośno na yerbaterów. Niebawem przybiegł Monteso zdyszany i, zobaczywszy strażników obezwładnionych, otworzył szeroko usta ze zdziwienia.
— I... i... pan naprawdę... — wyjąkał.
— A tak, naprawdę obezwładniłem obydwóch. Cóż? miałem może wobec trzech czerwonych drabów drżeć ze strachu, jak wy? I czy nie wstyd wam? Było was tu około dwudziestu... Kto to krzyczał na brzegu?
— Indyanin, gdy się obudził. Czy to panu zaszkodziło?
— Przeciwnie, pomogło mi nawet. Ale teraz trzeba się postarać, aby ci dwaj nie krzyczeli. Do roboty więc! Na razie obaj są bez przytomności.
Zabrawszy drabów na plecy, ponieśliśmy ich do łodzi. Tu związano ich starannie, poczem ja i Monteso odwieźliśmy ich na przeciwny brzeg, gdzie towarzysze byli już bardzo zaniepokojeni, czy mi się co złego nie stało. Teraz, zobaczywszy w łodzi związanych trzech swoich dotychczasowych dozorców, domyślili się oczywiście przyczyny mej zwłoki.
Nie czekając długo, odpłynąłem raz jeszcze po resztę yerbaterów, a przywiózłszy ich, kazałem się szykować całemu oddziałowi do drogi w kierunku lasu. Powiązanych jeńców niesiono na barkach.
Na brzegu lasu zatrzymaliśmy się. Cała moja wyprawa trwała trzy godziny, pomimo, że wyspa była niedaleko.
Aż do tej chwili nie było czasu do żadnych objaśnień, więc w milczeniu i z pośpiechem podążaliśmy naprzód. Znalazłszy się wreszcie w bezpiecznem miejscu, mogliśmy odetchnąć i opowiedzieć sobie wzajemnie przebyte przygody. Że zaś nie miałem zamiaru ciągnąć odrazu towarzyszów do obozu przez krzaki i wśród ciemności, więc, upatrzywszy tuż niedaleko w głębi lasu odpowiednie miejsce, otoczone ze wszech stron gęstwiną, zapaliłem kilka gałązek, aby mieć światło.
— Widzę tu trzy osoby więcej — rzekłem, rozglądając się pomiędzy towarzyszami, — i przypuszczam, że wśród nich jest sennor Pardunna z Goya oraz jego syn.
— Rzeczywiście ja się tak nazywam — rzekł Pardunna zdziwiony. — Ale skąd panu o tem wiadomo?
— Dowie się pan o wszystkiem później. Prócz panów dwóch, jest tu jeszcze jeden obcy mi sennor... może sennor Adolfo Horno?
— Jestem nim — odrzekł młodzieniec.
— Bardzo się cieszę, że pana spotykam, bo mam mu do zakomunikowania ważną wiadomość...
— Mnie, sennor? — zerwał się Horno. — O, proszę! Niechże pan mówi wszystko, wszystko...
— E, nie myśl sennor, że będę się rozwodził zbyt długo. Powiem panu tylko, że oczekują go z wielką tęsknotą.
— Kto? Nie rozumiem.
— Unica.
— Unica? — chwycił mię za rękę i, jakby oszołomiony radością, jednym tchem zasypał mię pytaniami:
— Unica? pan ją widziałeś? pan ją znasz?
— Znam i rozmawiałem z nią o panu.
— Co za szczególny zbieg okoliczności! co za dziwy! O panu mówiliśmy ciągle tam, na wyspie. Towarzysze żywili dług o nadzieję, że pan ich wybawisz.vPrzypuszczaliśmy, żeś pan wrócił w kierunku krzyża de la floresta, a tymczasem pan byłeś tam, u niej.
— No, i u Desiérta, który wybrał się właśnie ze swoimi Tobasami, aby pana wydostać z niewoli. Jest i on tutaj.
— Jest tutaj? i dopiero teraz mówisz mi sennor o tem? Gdzie on? Proszę mię zaprowadzić...
— Powoli, przyjacielu! nie tak gwałtownie! Zobaczysz go pan wkrótce. Nie mogę przecie włóczyć was po lesie w tak ciemną noc. Naszem zadaniem jest osaczyć wieś, a że już północ minęła, należy pobudzić w obozie wojowników i przyprowadzić ich tutaj. Tylko nie przelęknijcie się, gdy ich zobaczycie. Pójdę zaraz po nich. Ogień trzeba zgasić i uważać dobrze, aby ci trzej czerwonoskórzy nie umknęli nam, albo nie krzyczeli.
Oddaliłem się w głąb lasu, postępując po omacku z wyciągniętemi naprzód rękoma. Nie było to takie łatwe, jakby się zdawać mogło, a jednak sztuka udała mi się dzięki temu, że mój gniadosz parsknął kilka razy, przeczuwając instynktownie moją obecność, i w ten sposób ułatwił mi odszukanie miejsca, na którem przedtem leżałem. Chwilę tylko tu odpocząwszy, udałem, że wstaję, i przywołałem Indyan, stojących na straży, z których jeden umiał trochę po hiszpańsku.
— Czas wstawać — rzekłem. — Obudźcie Desiérta.
Niebawem wszyscy byli na nogach, i nie zwlekając wyruszyliśmy. Rozumie się, że ciemności ogromnie utrudniały nam drogę i konie musieliśmy prowadzić, sami idąc pieszo. Ja i Desiérto podążaliśmy przodem, powoli, krok za krokiem, by nie uderzyć głową o pień drzewa, lub nie wpaść w jaki rów — i upłynęło sporo czasu, nim znaleźliśmy się na skraju lasu.
Wąziutki sierp księżyca wysunął się był właśnie z poza wierzchołków drzew na niebo i oświetlił widnokrąg o tyle, że można było rozeznać w głównych zarysach poszczególne pnie i krzaki, a dalej otwarty camp.
Nagle Desiérto zatrzymał się i szepnął do mnie zaniepokojony:
— Zdaje mi się, że tam są jacyś ludzie.
— Gdzie? — zapytałem, udając zdziwienie. — Ach, istotnie. Coby to za jedni być mogli?
— Ale nie Indyanie, bo mają na sobie ubrania. Możebyśmy podeszli bliżej i podsłuchali?
— Dobrze. Niech pan tylko rozkaże swoim ludziom, aby się zachowali spokojnie, a pan, Pena i ja podejdziemy do tej gromadki.
Desiérto szepnął coś do jednego z najbliższych Tobasów, ten zaś podał rozkaz dalej, poczem we trzech podpełzliśmy ostrożnie popod krzaki do grupki ludzi, którzy rozmawiali z sobą całkiem swobodnie, i można było słyszeć ich doskonale z odległości nawet kilkunastu kroków. Mówił właśnie w tej chwili brat Jaguar, snując domysły na temat mego przybycia towarzyszom na pomoc:
— W tem już jego tajemnica, że nie szukał odrazu naszych tropów, lecz wprzód udał się do Desiérta. Wymiarkował widocznie, że tylko przy jego pomocy ratunek dla nas może być skuteczny i że sam w danym wypadku nie byłby w stanie wydrzeć nas z rąk nieprzyjaciół naszych.
— Co do mnie, przyznam się, że straciłem był już wszelką nadzieję w ocalenie — rzekł Monteso, i doprawdy podziwiać trzeba jego niesłychane zdolności i bezczelną śmiałość. Zjawił się na wyspie, jak duch, wybawił nas z niewoli, obezwładnił strażników i... skompromitował nas doszczętnie.
— Jakto?
— Ano tak, że nas tylu nie dało sobie rady z pilnującymi nas drabami, a on sam jeden...
— Tak, tak — potwierdził mnich, — masz pan słuszność. I kto wie, może dziś jeszcze weźmie do niewoli wszystkich Mbocovisów...
— Wobec tego, co słyszę, można się po nim i tego spodziewać — dodał Horno, — zwłaszcza, jeżeli jest tu z nim Desiérto, który, jak przypuszczam, musiał wziąć ze sobą swych wojowników. To również człowiek niepospolitych zdolności.
— Bardzo byłbym rad poznać go bliżej.
— Pozna go brat dziś jeszcze. Człowiek to wyjątkowych zalet, dobroczyńca i nauczyciel całego szczepu...
Chciał coś mówić jeszcze, ale przerwało mu mowę nagłe zjawienie się Desiérta, który, poznawszy go po głosie, wyskoczył z za krzaka i pobiegł ku niemu, wołając:
— To ty, Adolfo? Na miły Bóg! czy mię uszy nie mylą?...
Równocześnie Pena, przejęty radością z odnalezienia towarzyszów, krzyczał, wyciągając ku nim ramiona:
— Brat Jaguar! Yerbatero! Cóż to się stało? Podążaliśmy, aby uwolnić was; tymczasem widzę, żeśmy się spóźnili...
— Panowie, nie tak głośno — upominałem, — bo mogą was posłyszeć we wsi!
Zbiwszy się w gromadkę, poczęli tedy zasypywać się wzajemnie pytaniami. Oczywiście Desiérto dowiedział się teraz o mojej wyprawie na wyspę i nietylko mię nie zganił, ale nawet pochwalił mój postępek, zarówno, jak i Pena.
Z opowiadań towarzyszów niewiele jest do powtórzenia. Po napadzie odstawiono ich wprost tutaj i umieszczono na wyspie. Mienie ich kazał sendador schować w „casa nuestro sennor“, co świadczyło, że dom ten był nietylko jego mieszkaniem, ale też służył za skład rzeczy, pochodzących z rabunku. Jeńcy nie otrzymywali przez cały czas żadnej strawy, żywili się więc rosnącymi na wyspie w dzikim stanie arbuzami, a wody do picia musieli używać z laguny.
Później, gdy się rozwidniło, stwierdziłem ze smutkiem, że biedacy wyglądali jakby po długiej chorobie, — skóra tylko była na nich i kości. Co do sendadora, to wszyscy mieli jedno tylko życzenie, aby za wszelką cenę schwytać go i ukarać, choćby trzeba było ścigać łotra na krańce świata.
Dzień już był jasny, i należało poczynić przygotowania do ataku. Rozejrzałem się więc przedewszystkiem przez lornetkę, zwracając uwagę na pasterzy. Było ich sześciu, a ponieważ i z nimi liczyć się należało, więc przeznaczyłem sześciu naszych jeźdźców, by wyłącznie na nich zwrócili uwagę.
Oswobodzeni towarzysze nasi, mimo wycieńczenia z głodu, oświadczyli również gotowość do wzięcia udziału w bitwie, — że zaś broń i konie mieliśmy w zapasie, więc trudności żadnej to nie przedstawiało.
Dwóch Tobasów wyznaczyłem do pilnowania strażników, rozumie się, powiązanych należycie, oraz owego starego Indyanina, który, najadłszy się wczoraj, był jeszcze tak ociężały, że zaledwie się poruszał.
Wsiadłszy na konie, rozpoczęliśmy działanie. Więc przedewszystkiem otoczyliśmy wieś dokoła w takiej od niej odległości, aby kule nasze dosięgnąć mogły jej środka, a natomiast strzały Indyan były dla nas nieszkodliwe.
Ponieważ pierwsze te kroki uczyniliśmy zupełnie otwarcie, więc nic dziwnego, że natychmiast spostrzeżono nas, i przedewszystkiem pasterze podnieśli wrzask, a w kilkanaście minut cała wieś była już na nogach. Mbocovisowie w popłochu biegali od chaty do chaty, znosząc broń, kobiety zaś i dzieci lamentowały. Wrzask i tumult w całej osadzie był nie do opisania. Niebawem jednak uciszyło się, i zauważyłem, że Mbocovisowie zgromadzili się w środku wsi, a kilku z nich, wychylając głowy z poza węgłów najbliższych nam chat, obserwowało nas ciekawie. Ci ostatni byli to widocznie wywiadowcy, bo cofnęli się wnet ku środkowi wsi, gdzie urządzono naradę. Skutek tej narady był taki, że wojownicy rozeszli się na wszystkie strony ku krańcom wsi w zamiarze zaatakowania nas cichaczem, gdyż przypadli do ziemi i poczołgali się ku naszemu oblężniczemu kołu na doniosłość strzał.
Dostrzegłszy to, nasi bez wyraźnej ku temu komendy dali ognia ze wszystkich stron, a równocześnie od strony wsi frunęły ku nam zatrute strzały, na szczęście bez skutku, gdyż ze zbyt wielkiej odległości wypuszczone. Kule nasze natomiast sprawiły to, że Mbocovisowie, zabrawszy swych rannych, cofnęli się szybko do wsi.
Gdyśmy, spostrzegłszy to, naradzali się, co dalej czynić: przypuścić atak do wsi, czy też wysłać parlamentarza, oblężeni wyprzedzili nas pod tym względem. Ze wsi wyszła ku nam grupka ludzi, niosąc zatknięty na długim patyku kawałek białego płótna. W połowie drogi grupka ta zatrzymała się, nie wiedząc, czy jesteśmy skłonni do układów, czy też będziemy strzelali, a gdy daliśmy im odpowiednie, zachęcające znaki, ów człowiek z płótnem na tyczce przybył śpiesznie do nas, okazując pewność siebie i nieustraszoną odwagę.
Larsen na widok jego szepnął do mnie po angielsku:
— Niech się pan nie wysila na zbytnią grzeczność przed tym drabem, bo to nicpoń skończony. On właśnie domagał się najbardziej natarczywie, aby nas wymordowano.
Czerwonoskóry, zobaczywszy Larsena, stropił się nagle, bo oczywiście nie spodziewał się znaleźć tu człowieka, który do niedawna był jeńcem Mbocovisów. Z dalszego jednak zachowania się jego można było wywnioskować, że nie wierzył w możliwość ucieczki wszystkich jeńców; zresztą, nie spostrzegłszy ich pomiędzy nami, sądził niezawodnie, że tylko ten jeden umknął.
— Coście za jedni? — zapytał butnie Desiérta. — Jakiem prawem śmiecie napadać spokojnych ludzi? My przecie żyjemy w zgodzie z innymi szczepami!
— Kłamiesz — odrzekł stary. — Jesteście śmiertelnymi wrogami Desiérta.
— Nie znam go nawet i wiem tylko, że mieszka daleko stąd, u Tobasów, naszych przyjaciół.
— Przeciw którym poszli wasi wojownicy w zamiarach rabunku. Ładna przyjaźń!... Nieprawdaż? A ponadto napadacie na białych, zabierając ich w niewolę!
— To oni na nas napadli, nie my na nich. Zresztą wypuścimy ich za okupem.
— No, no! niech ci się nie zdaje, że wierzymy w twoje kłamstwa. Wiemy dobrze, iż napadliście na białych, a obrabowawszy, wzięliście ich do niewoli.
— Sendador to uczynił, i jego czepiajcie się, nie nas.
— Aha! chciałbyś... A gdzie są wasi wojownicy?
— Na polowaniu.
— Kiedy wrócą?
— Już dzisiaj, i miejcie się na baczności, bo gdy nadejdą, a zastaną was tutaj, źle będzie z wami.
— Tak twierdzisz? No, to muszę cię objaśnić, że ziomkowie twoi nie poszli na polowanie i nie wrócą tu dzisiaj, a może nawet nigdy nie wrócą... Pobiłem ich i zabrałem do niewoli; w tej chwili siedzą u mnie w podziemiach.
Na te słowa parlamentarz stropił się jeszcze bardziej i zapytał:
— A któż pan jesteś?
— Jestem Desiérto.
— A! — krzyknął Mbocovis mimowolnie.
— Tak, i niema dla was innej rady, jak tylko poddać się, gdyż inaczej wystrzelamy was wszystkich, a wieś obrócimy w perzynę.
Drab poczerniał z trwogi, i długo słowa przemówić nie mógł. Wreszcie wykrztusił:
— Nie wierzę, żeby to było prawdą. Pan nie jesteś Desiértem, gdyż ten wziąłby na wyprawę więcej ludzi.
— Poco? Dowiedziałem się od Yerny i Venenosa, ilu was jest tutaj, i odpowiednio do tego wziąłem z sobą na wyprawę tylu ludzi, ilu potrzeba, aby was wygnieść do jednego.
— Jakto? Yerno i Venenoso są u was?
— Tak, kochanku, są u nas i leżą w lochach powiązani, jak barany. Wobec tego nie licz na ich pomoc, bo się jej nie doczekasz.
Indyanin, jeszcze bardziej przygnębiony tą wiadomością, przez chwilę milczał, poczem ozwał się ponuro:
— Gdyby nawet było to prawdą, co pan mówi, nie poddamy się.
— Ha! skoro tak, to każę natychmiast przypuścić atak do wsi.
— Niech pan tylko spróbuje dać choćby jeden strzał, a... a...
— No, no! to co będzie?
— Dam znak strażnikom, aby pozabijali wszystkich znajdujących się w naszem ręku jeńców waszych.
— Słyszy pan? — wtrąciłem do Desiérta po angielsku. — Z jaką to pewnością siebie grozi nam ten drab, sądząc, że ma jeszcze jeńców w swej mocy. Coby to było, gdybym ich był nie wyzwolił zawczasu?
— Istotnie — mruknął stary. — Ale możebyśmy wyprowadzili z błędu tego zuchwalca? Jak pan uważa?
— Dobrze — odrzekłem i zwróciłem się do parlamentarza: — A więc powiadasz, że macie jeszcze białych jeńców na wyspie? Chodźże ze mną kawałek, a coś ci pokażę.
Parlamentarz rad-nierad poszedł za mną ku lasowi, gdzie mu pokazałem trzech związanych strażników i rzekłem:
— No! w jakiż to sposób wystrzelacie jeńców, skoro oni wszyscy są w naszych rękach? a nietylko oni, bo nawet i ich strażnicy?
Nie odrzekł na to ani słowa, a gdyśmy wrócili na miejsce i Desiérto zagroził w razie niepoddania się spaleniem wsi i wystrzelaniem jej mieszkańców, mruknął:
— Tak nieludzkimi nie będziecie, panowie! To się nie godzi!
— O! proszę! Spotka was tylko zasłużona kara za dotychczasowe zbrodnie i rabunki... nic więcej. Idź więc do wsi i powiedz swoim, żeby się poddali, a może chociaż życie im darujemy! Czekam pół godziny na odpowiedź.
Przygnębiony do reszty parlamentarz oddalił się do wsi, gdzie zaraz obskoczyli go wszyscy mieszkańcy wsi i, zbici w gromadę, długo naradzali się, co czynić im wypada. Wreszcie czerwonoskóry parlamentarz przybył raz jeszcze do naszych stanowisk z zapytaniem o warunki kapitulacyi.
— Warunki są bardzo łatwe — zadecydował Desiérto. — Wszyscy wasi wojownicy przybędą tutaj pojedynczo, i powiążemy ich na pewien czas, a równocześnie kobiety przyniosą tu broń i złożą ją przed nami. Zaznaczam przytem, że im chętniej spełnicie to nasze żądanie, tem więcej możecie spodziewać się od nas względów.
Parlamentarz odszedł z tem do wsi, i niebawem ruszyli ku nam w pojedynkę Mbocovisowie, poddając się nam bez najmniejszego oporu. Następnie kobiety przyniosły broń, którą rozdzieliliśmy między Tobasów, a równocześnie z niemi przybyli pasterze, których od dałem pod ogólną straż.
Tym sposobem staliśmy się panami wsi, nie straciwszy ani jednego człowieka.
Dla upewnienia się, czy we wsi nie urządzono jakiej na nas zasadzki ze strony Indyanek (bo i z tem liczyć się należało), wysłałem kilku śmielszych Tobasów pomiędzy chaty Mbocovisów. Kobiety jednak ani myślały o zdradzie i, zbiwszy się w gromadkę wraz z dziećmi, oczekiwały z trwogą, jak postąpimy z ich mężami.
Zaznaczyć tu wypada, że ani jeden z podwładnych Desiérta nie zdobył się na żaden wybryk lub też rabunek, i teraz właśnie okazało się najlepiej, do jakiego stopnia stary Desiérto wyrobił wśród nich karność.
Rozumie się samo przez się, że dla ukarania Mbocovisów, a z drugiej strony dla wynagrodzenia zwycięzców za trudy wojenne należało zabrać łupy. Ale powstała kwestya, co zabrać. Ogólnie żądano, aby zagrabić wszelkie ruchomości, znajdujące się w chatach, — ale udało mi się odwieść zwycięzców od tego zamiaru, i żądania ich zostały ograniczone tylko do trzód i do zawartości „casa nuestro sennor“. Innych rzeczy zrzekli się dobrowolnie.

I nie żałowali później tego. Dom sendadora był wypełniony aż do powały rozmaitymi towarami i przedmiotami, pochodzącymi z rabunku. Tam też znalazła się i broń moich towarzyszów. Wypróżniliśmy więc
Tom XVIII.
Czerwony podniósł rękę, a ja wypaliłem...

cały budynek i następnie przekopaliśmy wokół ziemię dla zbadania, czy sendador nie ukrył w niej jakich kosztowności lub innych rzeczy, któreby świadczyły wymownie przeciw niemu. Spodziewałem się też, że w ziemi znajdą się wiadome rysunki, dotyczące ukrytych nad jeziorem słonem skarbów. Nic jednak nie znaleźliśmy, gdyż przebiegły sendador widocznie nie ufał zbyt Mbocovisom i miał prawdopodobnie bezpieczniejszą skrytkę na te rzeczy gdzieindziej.

Po rozdzieleniu łupów między Tobasów wymogłem na Desiércie przyrzeczenie, że będzie się obchodził z jeńcami względnie, a następnie zebrawszy swoich towarzyszów, tudzież dziesięciu Tobasów, wyznaczonych przez Desiérta, ruszyłem w daleką i uciążliwą podróż w kierunku Pampa de Salinas...






  1. Dom naszego Pana.
  2. Czarodziej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.