W Kordylierach (May, 1912)/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W Kordylierach
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Sąd Boży
Pochodzenie W Kordylierach (zbiór)
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Cordilleren
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Sąd Boży.

Pampa de Salinas leży w granicach Boliwii. Tubylcy rozróżniają następujące regiony w łańcuchu Andów::
Pierwszy pas przestrzeni od pampas aż do wysokości 1600 m. nad poziom morza nazywa się yunga i ma w całej pełni charakter międzyzwrotnikowy. Ciągną się tu nieprzebyte bujne puszcze leśne, gdzieniegdzie przerywane większemi lub mniejszemi polanami, zwanemi pajonales. Świat zwierzęcy jest tu niezmiernie bogaty. Zwłaszcza olbrzymie mnóstwo papug i miliony kolibrów prześlicznem swem upierzeniem zwracają uwagę podróżnika. Spotyka się też tutaj gromady małp, uwijających się wśród lian i gałęzi drzew, i często natknąć się można nawet wśród dnia na pumy, jaguary, oraz inne zwierzęta drapieżne.
Pas wyższy andyjskich stoków od 1600 do 3000 m. n. p. morza — nazywa się media yunga i posiada klimat umiarkowany, jako też właściwe tej strefie zwierzęta i rośliny.
Pochyłość górska na wzniesieniu od 3000 do 3300 m. n. p. m. nosi nazwę cabezeras de los valles. Zasłonięta od wichrów szczytami, posiada klimat niezwykle łagodny i zdrowy i graniczy z pasem szczytów górskich.
Tu rozpoczyna się już t. zw. puna, sięgająca miejscami 3900 m. wysokości. Wskutek bardzo ostrego klimatu tej strefy świat roślinny ogranicza się tu do nikłej gdzieniegdzie kosodrzewiny i pewnego rodzaju mirtów oraz wawrzynów.
Na wysokości ponad 3900 m. ciągną się wyżyny, zwane brava puna. Silne wiatry i częste nawet wśród najgorętszego lata zamiecie śnieżne ogrom nie utrudniają przejście przez góry i dla podróżnika są bardzo niebezpieczne. Toteż, gdyby nie bogactwa mineralne, jakie się tu w ziemi znajdują, zapewne rzadko tylko i z ostatecznej potrzeby dotykałaby jej stopa ludzka.
Tu należy nadmienić, że podane wyżej regiony nie tworzą ściśle oznaczonych granic. Nawet bowiem na wyniosłości, zwanej „puna“, znaleźć można doliny pokryte bujną roślinnością, i odwrotnie — poniżej, w strefie umiarkowanej, są wzniesienia o charakterze wyżynowym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od chwili wyruszenia z nad Laguna de Bambu upłynął cały miesiąc. Trzymając się ściśle wytkniętego kierunku, minęliśmy granicę Argentyny i weszliśmy na terytoryum Boliwii. Wymijając przezornie obszary, zamieszkane przez wrogie nam szczepy indyjskie, stykaliśmy się natomiast nieraz z ludami, zaprzyjaźnionymi z plemieniem Toba, a w takich spotkaniach towarzysze, których nam dał Desiérto, byli nam bardzo użyteczni, bo za ich pośrednictwem mogliśmy się porozumiewać z owymi przyjaznymi Indyanami.
W ciągu całego miesiąca, pomimo wysilonej mej uwagi, na ślady sendadora nie udało się mi natrafić. I nie dziwiłem się temu, gdyż Sabuco widocznie starał się unikać Tobasów, tak, jak my unikaliśmy Chiriguanosów i ich przyjaciół.
Pewnego razu nocowaliśmy w jednej z wiosek, należących do szczepu Toba. Część jej mieszkańców wybrała się była w góry na polowanie, i mieliśmy nadzieję, wyruszywszy dalej, spotkać się z nimi, co mogłoby być dla nas bardzo pożytecznem.
Okolica, w której znajdowaliśmy się, leżała wśród strefy „puna“, pozbawionej roślinności i wody, co dawało się ogromnie we znaki biednym, wyczerpanym podróżą koniskom, które ledwie nogi za sobą wlokły. Zresztą do tego rodzaju podróży koń wcale się nie nadaje, i przewyższa go tu o wiele wytrzymalszy muł.
Pena był tutaj, jak u siebie w domu, znał bowiem okolicę doskonale i zapewniał, że już następnego dnia dotrzemy do jeziora Słonego, a dziś jeszcze znajdziemy po drodze obfite źródło.
Również i Gomarra począł się oryentować w terenie, aczkolwiek ongiś wędrował inną drogą, a mianowicie przez okolice bardziej dostępne, więc i nie tak uciążliwe do przebycia.
Co do naszej wyprawy — nie poszliśmy owemi łatwiejszemi drogami jedynie dlatego, aby się dostać na miejsce niepostrzeżenie.
Obecnie puna, na której znajdowaliśmy się, przybierała zrazu nieznacznie, potem coraz bardziej kierunek pochyły, i wreszcie musieliśmy pozsiadać z koni i prowadzić je po złomach wśród ciągłej obawy, aby nie pokręcić karków. Niebawem wszakże dostaliśmy się na źleb, zasypany żwirem, i tu mogliśmy bodaj trochę odetchnąć.
— Jeszcze godzina drogi, a będziemy na miejscu — zauważył Pena; — staniemy u źródła, gdzie jest nieco roślinności, i konie będą się mogły posilić. Zapasów żywności dla nas zapewne na dzisiaj wystarczy, jutro zaś, jak przypuszczam, około południa staniemy nad jeziorem.
Ze względu jednak na wyczerpanie się owych zapasów położenie nasze zaczynało być nie do pozazdroszczenia. Z polowania wyżyć byłoby bardzo trudno, bo jedyne zwierzę, dostarczające w tych stronach jadalnego mięsa, zwane lama, jest bardzo płochliwe, więc podejść je i ubić to sztuka nielada.
Po wypoczynku puściliśmy się w dalszą drogę w ten sposób, że Pena i Gomarra jechali przodem, jako przewodnicy, ja zaś z bratem Hilario zamykaliśmy pochód. Droga była już znośniejsza, więc mogłem rozglądać się po okolicy. Wkrótce też spostrzegłem pewien dosyć interesujący szczegół. Zsiadłszy więc z konia i przykucnąwszy na ziemi, począłem się przypatrywać czerwonej, mokrej jeszcze plamie na skale.
— Krew... Co brat na to? — zapytałem mnicha, wskazując mu zabarwiony czerwono kamień.
— Phi! niema się nad czem zastanawiać — odparł. — To nie krew. Krew byłaby stanowczo czerwieńsza.
— Nie twierdzę przecie, aby to była krew ciekąca, ale zdaje mi się, że na tym kamieniu leżał kawałek surowego mięsa, i dlatego przypuszczam, że nie dawniej, jak przed dwoma godzinami, był ktoś w tem miejscu.
— Czyżby jaki podróżny? Ale to niemożliwe, aby ktoś wybierał się sam w tak niebezpieczną drogę.
— Któż tu mówi tylko o jednym człowieku; mogło być przecie więcej ludzi. Ale nie to mię interesuje. Idzie raczej o kierunek drogi tych ludzi, nie zaś o ich ilość. Jeżeli bowiem dążą na dół, to musimy się mieć na baczności i z tego powodu ja teraz pojadę na czele naszego oddziału.
Jechaliśmy dość szeroką przełęczą, więc udało mi się wyprzedzić kawalkatę bez trudności. Zaledwie jednak zbliżyłem się do Peny, spostrzegłem w drugiem miejscu na skale ślad krwi i zwróciłem na to jego uwagę.
— Ee! przywidziało się panu... To zapewne kawałek rudy.
— A mnie się zdaje, że w tem miejscu leżał kawałek zakrwawionego mięsa. Jakiś pieszy wędrowiec szedł tędy przed dwoma godzinami.
— A panu to kto powiedział?
— Powiedziało mi położenie tej plamy. Gdyby to był jeździec, umieściłby upolowane zwierzę obok siodła na koniu czy mule. Tymczasem ten ślad krwawy poucza mię, że upolowaną zdobycz niósł jakiś człowiek na plecach i, przechodząc koło tej skały, zawadził o jej występ, a stąd powstała ta plama.
— Dobrze. Przypuśćmy, że to prawda. Ale cóż stąd? co nas to może obchodzić?
— O, i bardzo nawet powinno obchodzić. Podróżny ów jest z wszelką pewnością Indyaninem. Biały nigdy nie zdejmuje skóry z ubitego zwierzęcia prędzej, aż dopiero, gdy je ma upiec, bo mięso dłużej trzyma się w skórze, nie wala się i nie wietrzeje. Indyanin, który wśród gór dźwiga na plecach zabite zwierzę, wydaje mi się bardzo podejrzanym.
— Co pan mówi? dlaczego?
— Ano dlatego, że ma on towarzyszów, którym niesie zdobycz i którzy mogą być dla nas niebezpieczni.
— Do licha! Co za domysły! Ktoby to z marnej plamy dochodził aż do tak poważnych wniosków! Czyżby wyprzedził nas sendador, mając przy sobie Chiriguanosów?
— To bardzo możliwe.
— A więc oczekuje nas na Pampa de Salinas i tylko wysyła swoich ludzi na polowanie dla przeżywienia się.
— I to jest możliwe. Ale człowiek, który szedł tędy, nie należy do jego obozu, jeżeli oczywiście Sabuco oczekuje nas na Pampa. Wedle bowiem pańskiego oszacowania mamy dotrzeć do Pampa de Salinas dopiero jutro około południa, a więc jesteśmy dosyć jeszcze daleko, i żaden myśliwy nie oddalałby się aż tyle od swego towarzystwa.
— Być może, iż sendador zatrzymał się gdzieś bliżej.
— Albo też człowiek, który niósł tędy mięso, należy do oddziału Tobasów, których spodziewamy się spotkać.
— Masz pan słuszność. Ale na wszelki wypadek musimy być bardzo ostrożni i przedewszystkiem jak najprędzej wydostać się z tego wązkiego żlebu.
Popędziliśmy konie, gdyż istotnie miejsce to było bardzo niebezpieczne na wypadek, gdyby kto na nas tutaj napadł.
Rozumie się, że, przyśpieszywszy drogi, zbliżyliśmy się tem samem wcześniej do miejsca, gdzie zdaniem Peny miało znajdować się źródło. Opisał mi dokładnie położenie tegoż i dowiedziałem się, że znajduje się ono wysoko na zboczu łańcucha górskiego i tworzy poniżej siklawę.
— Zapewne siklawa szumi na pewną odległość? — zapytałem go.
— Rozumie się.
— To dobrze, bo szum zagłuszy tętent kopyt końskich.
— A to na co panu potrzebne?
— Żeby nie usłyszał nas zbliżających się ów Indyanin i, być może, jego towarzysze, którzy niezawodnie tam właśnie rozmieścili się. Zostawimy teraz naszych w pewnej odległości, a sami podążymy naprzód zasięgnąć języka.
Puściliśmy się tedy kłusem naprzód, przyczem droga nasza była tak kręta, że w odległości trzystu kroków przed nami mogłaby być urządzona zasadzka na nas, my zaś ani domyślalibyśmy się jej. Pena pocieszał mię, że niebawem droga rozszerzy się, otwierając nam widok na źleb z wodospadem.
Jakoż niebawem uszu naszych doszedł szum wody, a w parę minut później stanęliśmy u wejścia do okrągłej kotliny, do której był przystęp z dwu tylko stron, to jest od strony naszej i od przeciwnej. Po prawej ręce wznosiła się poziomo olbrzymia ściana skalna, po lewej zaś o parę metrów niżej załamywała się fantastycznie, tworząc bezdenne na oko szczeliny. Z pośrodka złomów w głębi spadała potężna struga wody, rozpryskując się po skałach i płynąc dalej kilkoma ramionami przez kotlinkę, porośniętą bujną trawą.
Widok tego uroczego zakątka był tak zachwycający, że trudno było od niego oczy oderwać.
Moja jednak uwaga skupiła się w tej chwili na innym przedmiocie. Oto niedaleko nas leżał do góry brzuchem z wyciągniętemi szeroko ramionami jakiś człowiek, obok zaś niego na ziemi czerwieniała kupa surowego mięsa, prawdopodobnie upolowana, odarta ze skóry zwierzyna. O parę kroków od leżącego stała oparta o skałę strzelbina.
— Rzeczywiście, nie myliłeś się pan — zauważył Pena zdziwiony. — Tam jest człowiek. Cofnijmy się, żeby go nie zbudzić.
Oddawszy konia pod opiekę towarzyszowi, skierowałem się ku miejscu, gdzie leżał człowiek. Trawa tu była niezwykle bujna, gdyż nadmiar wilgoci sprzyjał jej rozrostowi, kroki moje zatem nie dawały odgłosu; ponadto potężny szum wody pozwalał mi nie obawiać się, aby zbliżenie moje było dosłyszane. Zbliżywszy się pod ścianę skalną, chwyciłem przedewszystkiem strzelbę; była nienabita, więc postawiłem ją na poprzedniem miejscu. Następnie, by się przyjrzeć śpiącemu, pochyliłem się nad nim. Twarz miał przykrytą kapeluszem o szerokich krysach; zniszczone, marne ubranie pokrywało ciało, a z za pasa wystawała rękojeść noża.
Nie namyślając się wiele, chwyciłem śpiącego jedną ręką za gardło, a drugą wyciągnąłem mu nóż z za pasa i jednocześnie przygniotłem draba kolanami do ziemi. Biedaczysko ani się spodziewał, że wśród błogiego snu spotka go tak niemiłe przebudzenie, więc też ogarnął go taki lęk, że ani ręką nie ruszył w celu bronienia się i bez oporu dał się prowadzić aż do miejsca, gdzie stał Pena, który, zachwycony mojem zręcznem sprawieniem się, rzekł:
— Znakomicie! Ciekaw jestem, czy to Chiriguano, czy też Toba...
— Zaraz się dowiemy. Znasz pan trochę narzecze tutejszych Indyan, więc zmusimy go do dania nam odpowiedzi... A może umie po hiszpańsku — dodałem.
W tej chwili nadeszli nasi towarzysze, a widząc, że trzymam za kark Indyanina, omal nie osłupieli ze zdziwienia.

Jeniec na widok tylu obcych sobie ludzi począł drżeć na całem ciele, jak w febrze, — wreszcie ozwał się wcale niezłą hiszpańszczyzną:

Tom XVIII.
Z prawej strony wznosiła się skała pionowo w górę.

— Czego panowie chcecie ode mnie? Nie zrobiłem wam przecie nic złego...

— To prawda, że nie wyrządziliście nam dotychczas żadnej szkody. Ale okaże się zaraz, czy mamy was uważać za przyjaciela, czy też za wroga naszego. Do którego szczepu należycie? do Tobasów, czy do Chiriguanosów?
— Jestem Aymara. Żyję z białymi w zgodzie i pokoju.
— Z kim jesteście tutaj?
— Sam.
— Oho! Nie wierzę i zwracam waszą uwagę, że za wykręty i kłamstwo karzemy bardzo surowo — pogroziłem mu.
Biedak na te słowa omal nie upadł przede mną na kolana i zawołał:
— Puśćcie mię! ja wam nic nie zawiniłem... Puśćcie mię!
— Owszem, puścimy was, ale wprzód odpowiedzcie mi bez kłamstwa na moje pytania. Z kim jesteś tutaj?
— Jest nas pięciu Aymarasów.
— Cóż wy tu robicie?
— Polujemy na lamy. Widział pan zresztą, że mam ze sobą zdobycz... tam, nad wodą.
— Nieprawda! Łżesz, bratku! Nikt nie zapuszcza się tak daleko w góry po to tylko, by polować na lamy, bo toby mu się nie opłaciło. Tylko ludzie, którzy w innym celu tu przybywają, muszą na te zwierzęta polować, bo innego pożywienia w tych okolicach niema. Jeżeli zaś aż sześciu was zajmuje się polowaniem, to moglibyście ubić tyle zwierzyny, że wystarczyłoby jej dla stu ludzi. Okłamałeś mię więc już na samym wstępie i będziesz miał za to zapłatę...
To mówiąc, wyjąłem nóż z za pasa i zamierzyłem się tak, jak gdybym go chciał przebić. Rozumie się, ani mi się śniło przelewać krew tego biedaka i szło mi jedynie o wydobycie zeń prawdy. I istotnie manewr mój poskutkował. Indyanin skulił się, jak pies, i począł jęczeć:
— Łaski! miłosierdzia!... Powiem wszystko, tylko mię nie zabijajcie.
— No, twoje szczęście, żeś się w ostatniej chwili opamiętał. Gadaj więc...
— Jestem naprawdę Aymara i naprawdę jest nas sześciu. Wybraliśmy się w te strony na chinchillas i przypadkowo spotkaliśmy ludzi, którym wyczerpały się zapasy żywności i którzy wynajęli nas w tym celu, byśmy upolowali dla nich zwierzyny, bo sami nie mają na to czasu.
— Cóż takiego mają oni tutaj do roboty?
— Nic — odrzekł głupkowato.
— No, tak; nic, bo wyczekiwanie nie jest żadną pracą. Ale poco tu przybyli? Siedzą zapewne nad jeziorem w Pampa de Salinas, nieprawdaż?
— Tak, sennor.
— Cóż to są za jedni?
— Zabroniono mi mówić o tem — rzekł i, trwożnie rzuciwszy okiem na grupę naszych Indyan, zaczął znowu dygotać na całem ciele.
— Taak. Ano, trudno. Jeżeli mi nie odpowiesz, będę zmuszony dźgnąć cię w samo serce...
Przerażony Aymara zgiął się wpół i wyjęczał:
— Ci ludzie są ze szczepu Tobas, a mnie pod karą śmierci zabroniono pokazywać się im na oczy... A wy... wy zapewne podążacie do Pampa de Salinas, by okraść sendadora...
— Aha! — zawołałem, śmiejąc się z naiwności biedaka. — Wiem już, w czyjej pozostajecie służbie... Czy sendador mówił wam, że jesteśmy złodziejami?
— Nie wiem ja, czy myślał o was akuratnie, ale... kto wie... chyba się nie mylę... jesteście ci sami, o których mi mówił... Jestem zgubiony, bo wy... bo...
Z przestrachu zapomniał języka w gębie. Istotnie domyślił się, z kim ma do czynienia.
— Sendador was okłamał — ozwałem się. — Nie nas, lecz jego powinniście się obawiać. My należymy do ludzi uczciwych; nie jesteśmy zbójami.
— Ale jesteście wrogami sendadora...
— Rozumie się, bo to największy łotr pod słońcem... A kto stoi po jego stronie, ten również zasługuje na to miano i na ukaranie.
— Sennor, ja z nim mam tylko tyle wspólnego, że mi płaci za trudy, poniesione dla niego.
— Czemuż więc nie chcesz mówić prawdy?
— Bo... bo nie wiem, co czynić... Sendador jest sławnym, ale i mściwym człowiekiem... Gdybym go zdradził, ukarałby mię srodze. Pana nie znam... on zaś uważa was za zbójców i złodziei...
— Spójrz na suknię tego człowieka — rzekłem, wskazując brata Jaguara. — Czyż mogłaby osoba duchowna należeć do bandy zbójeckiej?
Aymara spojrzał na brata Hilaria, i twarz poczęła mu się wypogadzać.
— A... to... to niezawodnie brat Jaguar? — zapytał. — Słyszałem wiele o nim, ale nie tu, w górach, lecz daleko stąd, na dolinach. I jeżeli mam przed sobą istotnie czcigodnego brata Jaguara, to niczego się już z waszej strony nie obawiam... mogę wam ufać.
— No, zdobyliście się przecie na mądre słowo! Wiedzcie tedy, że jesteśmy ludźmi uczciwymi i że za wyświadczone nam przysługi hojnie płacimy. Możemy też nietylko wam, ale i towarzyszom twoim dać tyle, ile obiecał sendador, a może i więcej.
— Sennor, w takim razie... przyłączam się do was, i to tem chętniej, że Aymarasowie i Tobasowie są przyjaciółmi.
— Bardzo dobrze! i nie pożałujecie tego. Abyście zaś wiedzieli, kto jest sendador i za co go prześladujemy, opowiem wam o tem pokrótce tam, przy źródle, bo chcielibyśmy odpocząć trochę.
Podczas gdy towarzysze napoili konie i zabrali się do przyrządzania posiłku, opowiedziałem Indyaninowi w krótkości o wszystkich sprawkach sendadora. Zależało mi na tem, by pozyskać dla nas zaufanie tego czerwonoskórego, bo mógł udzielić bardzo cennych dla naszej wyprawy wskazówek. I istotnie starania moje nie poszły na marne; Indyanin, przyjąwszy do serca wszystko, co mu powiedziałem, zdeklarował się wyraźnie, jako nasz stronnik i sprzymierzeniec, a ponadto obowiązał się przyprowadzić do nas swoich towarzyszów, jeżeli mu zaufam i puszczę go wolno.
— O, nie tak prędko! — rzekłem. — Przedewszystkiem musicie nam powiedzieć, gdzie się ukrył sendador i jakie zasadzki na nas przygotowuje.
— Owszem, powiem to panu dokładnie. Ma on przy sobie około sześćdziesięciu Chiriguanosów.
— Aż tylu? — Może więc byłoby lepiej, gdyby pan nie spotykał się z nim wcale.
— Och, cóż znowu! Gdyby nawet miał drugie tyle wojowników, to i wówczas musielibyśmy się z nim rozprawić. Nie boimy się go, a to rzecz główna. Gdzież on teraz obozuje?
— Nad jeziorem.
— Hm! to bardzo nierozsądnie z jego strony. Jezioro leży na stepie, a dokoła wznoszą się wysokie góry, wobec czego tak sporą liczbę ludzi nietrudno spostrzedz z daleka z którejkolwiek bądź strony.
— Tak, ale sendador urządził się z wielką przezornością. Nad jezioro dostać się można tylko trzema drogami, i na tych właśnie drogach pozostawione są straże.
— A zatem, gdy tą drogą tam podążymy, to natrafimy na jego ludzi?
— Tak, sennor. Sześciu Chiriguanosów pilnuje tam wejścia do doliny.
— Czy znane wam jest dobrze miejsce, gdzie się tych sześciu ukryło?
— Owszem, znam. Dwaj strażnicy znajdują się na skale i mogą was spostrzedz nawet z bardzo daleka, bo o jakąś godzinę drogi. Do obozu zaś mają ze swego posterunku dwie godziny drogi.
— To znaczy, że sendador miałby godzinę czasu do przygotowania się na nasze przyjęcie. Czy ma on zamiar napaść na nas nad samem jeziorem, czy też pójdzie naprzeciw nam?
— Otóż właśnie, że zamierza pójść przeciw wam, a ukrywszy się wśród skał, napadnie na was z nienacka, tak, żeby ani jeden z was nie uszedł z życiem.
— Tak, ale my nie jesteśmy takimi głupcami, żeby się dać osaczyć znienacka i wymordować.
— On jednak ma nadzieję wydusić was wszystkich... za wyjątkiem jednego, mianowicie za wyjątkiem pana. Chce on pana dostać w swe ręce żywcem... za wszelką cenę.
— Bardzo to piękny zamiar z jego strony, ale co do towarzyszów moich, to oni zapewne tego zamiaru nie pochwalą... Hm! czy nie wiadomo wam, dlaczego mu tak bardzo na mnie zależy?
— No, to się łatwo domyślić — wtrącił Pena. — Potrzebuje on pana do odcyfrowania kipus. Potem zaś, gdy mu już pan wyświadczy tę przysługę, przestanie pan również mieć dla niego wartość i stanie mu się niepotrzebnym, jak i my wszyscy.
— Nie sądź pan jednak, że jabym nawet w takim wypadku dał się mu powodować. Mojem zadaniem względem niego byłoby przedewszystkiem pomścić waszą śmierć...
— Tak źle nie będzie... Mam nadzieję, że sprawa weźmie zupełnie inny obrót. Nie on nam, lecz my jemu dojedziemy końca. Pierwszy swój strzał skieruję do tego łotra.
— Nie pański strzał mu się należy, ale mój — wtrącił żywo Gomarra. — Ja przedewszystkiem mam prawo do życia tego zbrodniarza.
— Przestańcie się targować o skórę na niedźwiedziu — wtrąciłem z uśmiechem — i przyjmijcie do wiadomości, że żadnemu z was niewolno go zabić! Gdyby zaś który z was targnął się na jego życie, ze mną miałby do czynienia! Sennor Gomarra może go ostatecznie dostać w swe ręce, ale nie prędzej, aż będę miał kipus w swem ręku.
To rzekłszy, zwróciłem się do Aymary:
— Czy sendador założył obóz?
— Nie.
— A mają oni konie?
— Nad jeziorem brak paszy, więc konie zaprowadzono w takie miejsce, gdzie jest obfitość trawy i wody.
— Czy daleko to od jeziora?
— Godzina drogi w góry. Dwaj Chiriguanosowie pasą te konie na obszernej polanie w kotlinie.
Następnie Aymara na moje żądanie opisał miejsce, gdzie sendador usadowił się ze swymi ludźmi, a Gomarra, który się ciekawie przysłuchiwał z boku, rzekł:
— Ależ to akurat w tem miejscu, gdzie jest zakopana butelka!
— No, niech pan nie myśli, że się ona tam jeszcze znajduje — odrzekłem. — Sendador ukrył ją niezawodnie w innem miejscu, i szkoda, żeśmy przybyli za późno. A winna temu oczywiście wyprawa do Laguna de Bambu. Sendador wyprzedził nas, i kto wie, czy uda się nam załatwić sprawę tak, jak miałem nadzieję.
— A ja nie widzę tu jeszcze nic straconego — wtrącił brat Hilario. — Być może, natrafimy na oddział Tobasów i w takim razie, mając tylu ludzi, co i on, potrafimy sobie z nim poradzić. Zresztą, gdybyśmy nawet nie wzmogli się w liczbę, to zabrawszy sendadorowi i jego ludziom konie, będziemy już mieli po swej stronie przewagę.
— Ech, tu nie idzie o liczbę nieprzyjaciela, ale zupełnie o co innego. Przypuśćmy, że dostaniemy nawet w ręce sendadora razem z jego ludźmi, to przez to jeszcze nie dopniemy swego celu. Przecie nam idzie o kipus, i choć sendador wskaże nam miejsce, gdzie je ukrył, to zastrzeże dla siebie i dla swoich ludzi znaczne za to wynagrodzenie.
— Rzeczywiście, nie myślałem o tem...
— Tak... I wielka szkoda, żeśmy się spóźnili. Teraz da się to jedynie naprawić zapomocą chytrości i podstępu. Na wszelki wypadek sendador wydobył butelkę potajemnie i ukrył ją w innem miejscu; możliwe więc jest, że, śladami jego idąc, odnajdziemy to miejsce. Pytanie tylko, od jak długiego czasu on tu przebywa.
— Od przedwczoraj — odrzekł Aymara.— Dzień przedtem spotkał nas i zawrócił ku jezioru.
— No, to jeszcze sprawa nie stoi tak bardzo źle... Czyście wyruszyli na polowanie zaraz po przybyciu nad jezioro?
— Tak, sennor.
— Nie mieliście więc czasu i sposobności zaobserwować sendadora, co robił, czy się dokąd nie oddalał.
— Owszem. Wiem, że oddalił się zaraz po przybyciu na miejsce wieczorem, a wrócił dopiero rano.
— To dla nas bardzo ważna wskazówka. Czy daleko jeszcze stąd do pampa?
Indyanin udzielił mi co do tego wyjaśnień, a potwierdzili je Pena i Gomarra, i na tem ugruntowałem swój plan dalszego działania.
Po niedługim wypoczynku koło wodospadu wyruszyliśmy dalej, a brat Hilario umyślnie wziął Aymarę do swego boku, aby go wybadać, czy nie planuje względem nas podstępu. Z odpowiedzi jednak Indyanina wynikało dowodnie, że był szczery. Dla pewności wszakże postanowiłem mieć go podczas dalszej drogi ustawicznie na oku.
Ponieważ konie nasze dobrze się pożywiły i odpoczęły, jechaliśmy z wieczora nie zatrzymując się, aż wreszcie Aymara oznajmił nam, że znajdujemy się w pobliżu postawionej przez sendadora wedety. Wobec tego, że tętent kopyt końskich mógłby zbliżanie się nasze zdradzić, stanęliśmy. Według objaśnień Aymary — dalsza droga po znacznej pochyłości prowadziła w górę, na płaszczyznę, pokrytą wielkimi skalnymi głazami. Tu właśnie, na owej płaszczyźnie, ukryła się straż. Dostanie się tam bez zwrócenia uwagi wedety było bardzo utrudnione ze względu na to, że gruby żwir i kamienie, nagromadzone na zboczu góry, staczając się z niej przy każdem naszem stąpnięciu, czyniłyby łoskot i obudziły czujność strażników. Miałem jednak nadzieję zbliżyć się ku nim krawędzią skalną, ale tu znów lada powinięcie się nogi lub źle obliczony krok groziły runięciem w przepaść.
Pomimo niebezpieczeństwa, towarzysze moi jeden w drugiego oświadczyli gotowość uczestniczenia w wycieczce. Rozumie się — wszyscy iść ze mną nie mogli i wybrałem za towarzysza jednego tylko Larsena.
Odłożywszy karabiny, a wziąwszy rzemienie, poszliśmy w ciemność, jak w otchłań. Z początku musieliśmy częstokroć szukać przed sobą drogi rękoma. Ale im wyżej teren się wznosił, tem jaśniej się stawało i tem szerszy stawał się nasz widnokrąg. Wreszcie przy świetle gwiazd mogliśmy już wyraźnie rozpoznawać kontury skał na kilka kroków przed sobą, po upływie zaś pół godziny wydostaliśmy się na szczyt płaskowzgórza i spostrzegliśmy wyraźnie się zarysowujące w niedalekiej odległości bloki skalne.
— Teraz musimy poczołgać się na czworakach — szepnąłem do Larsena.
— W którym kierunku? poza bloki?
— Przypuszczam, że nie trzeba będzie iść tak daleko. Czerwonoskórzy leżą zapewne z tej strony i niezawodnie śpią teraz. Bo skądżeby im mogło przyjść do głowy, aby po takich urwiskach i wśród egipskich ciemności mógł ktośkolwiek jechać tędy? Niechże więc pan posuwa się tuż za mną. Jestem pewny, że plan mój uda się w zupełności.
Nie było rzeczą zbyt łatwą czołgać się po ostrym żwirze, ale jakoś dopełzliśmy do miejsca, skąd usłyszeliśmy w pobliżu chrapanie, a po chwili spostrzegliśmy leżących na ziemi dwóch ludzi, owiniętych w koce.
— Przygotuj pan rzemienie — szepnąłem do Larsena — i weźmiemy się do roboty. Ja chwycę tego z lewej, a pan z prawej strony. Baczność tedy! zaczynamy!
Zadanie nie było trudne. Zawinąwszy w koc wystającą głowę śpiącego Indyanina, związałem go następnie rzemieniem, jak snop zboża, a toż samo uczynił Larsen z drugim. Napadnięci parskali, ryczeli, ale głosy ich były zupełnie stłumione. Również i usiłowania ich, by się uwolnić, spełzły na niczem.
Załatwiwszy się z drabami, gwizdnąłem na palcach, dając znać towarzyszom, by się zbliżyli, i po upływie kwadransa czasu byli już wszyscy na miejscu.
Zatrzymaliśmy się tu oczywiście do dnia, aby odpocząć, a gdy świtać zaczęło, rozwinęliśmy jeńców z ich koców. Rozumie się, przygnębieni niespodzianką, jaka ich spotkała, poczęli wypytywać Aymarę, kto jesteśmy i skąd znaleźliśmy się tutaj. Oczywiście nie rozumiałem z tego ani słowa, ale z min ich, pełnych rezygnacyi, wywnioskowałem, że poddają się spokojnie losowi. Widocznie zrozumieli, że na nic nie przyda się opór, co zresztą było zupełnie naturalne.
Nie spodziewając się wydobyć od Rich nic więcej ponad to, co już nam było wiadome od Aymary, zostawiłem ich w spokoju, nie zapytując o nic.
Z płaskowyżu, na którym się znaleźliśmy, roztaczał się rozległy widok na dalekie okolice. Aymara wskazał nam w tyle za nami dwie skaliste wyżyny, wśród których przedzieraliśmy się wąwozami i zboczami w ciągu nocy. Gdybyśmy tamtędy chcieli się tu dostać za dnia, byłyby nas z pewnością zobaczyły straże sendadora.
Dwaj pojmani strażnicy mieli przy sobie łuki i strzały, ale nie zatrute, o czem można się było przekonać z zacięć.
Wyruszywszy dalej, natrafiliśmy wnet u stóp góry na niedużą polankę, gdzie pasły się dwa konie, pozostawione tu przez strażników; zgłodniałe zwierzęta ogryzały kolczaste, marne rośliny, jakie tu w niewielkiej ilości rosły.
Wypadało nam jechać w kierunku jak najprostszym, i kiedy rozejrzałem się, którędy byłoby najwygodniej, spostrzegłem wązką ścieżkę, prowadzącą na prawo w góry. Właśnie miałem zapytać Aymarę, dokąd ona prowadzi, gdy spostrzegłem na zakręcie jakiegoś jeźdźca, który na nasz widok cofnął się szybko pomiędzy skały.
Oczywiście zwróciłem baczną uwagę w tę stronę i niebawem spostrzegłem, że z poza skały wysunęły się ostrożnie dwie głowy. Widzieć je mogłem przez lornetkę bardzo dokładnie.
— Ktoby to mógł być? — spytałem machinalnie, a na to dowódca moich Tobasów odrzekł mi skwapliwie:
— To z pewnością są Tobasowie, a wnoszę to z kierunku ich drogi; widziałem ich idących od prawej strony. Chiriguanosowie mieszkają po stronie zupełnie przeciwnej. Pójdę rozmówić się z nimi.
— Ba, a jeśli to nie są Tobasowie? — ostrzegłem Indyanina.
— Nic mi się nie stanie. W razie potrzeby krzyknę na was, a przybiegniecie mi z pomocą.
Dwie głowy sterczały ciągle jeszcze z za krawędzi skały, i dopiero, gdy wysłannik nasz znacznie się do nich przybliżył, dwaj Indyanie wyszli ze swego ukrycia naprzeciw niemu i poczęli z nim rozmawiać.
— To nasi! — zawołał jeden z Tobasów. — Znakomicie! Przyłączą się do nas, i wszystko będzie dobrze.
I nie mylił się. Nasz wysłannik udał się za dwoma nieznajomymi w głąb gór, a niebawem spostrzegliśmy go zdaleka, wracającego na czele całego szeregu jeźdźców. Na widok ich nasi czerwoni omal nie oszaleli z radości.
Dowódca oddziału zgodził się chętnie udzielić nam swej pomocy po pierwsze dlatego, że działamy dla dobra jego szczepu, a powtóre z wdzięczności, bo gdyby nie my, mogłoby ich było spotkać nad jeziorem wielkie nieszczęście ze strony wrogich Chiriguanosów, o których obecności tamże nic nie wiedzieli.
Oddział Tobasów był dobrze zaopatrzony w żywność, i okoliczność ta nie mogła być dla nas obojętna.
Po przyłączeniu się ich do naszej ekspedycyi ruszyliśmy w dalszą drogę. Ja z Peną pojechaliśmy przodem, mając za sobą oddział w dość znacznej odległości.
W pół może godziny po wyruszeniu usłyszeliśmy nagle w pobliżu głośną rozmowę. Cofnęliśmy się szybko za najbliższy zakręt i tu kazałem całemu oddziałowi skryć się poza skały.
Po niejakim czasie ukazali się przed nami na koniach dwaj Chiriguanosowie, którzy, nie obawiając się widać niczego, prowadzili ze sobą swobodną rozmowę.
— Co robić? — zapytał mię Pena. — Jeśli nas spostrzegą, to niezawodnie cofną się i zawiadomią sendadora o naszej tu obecności.
— Osaczymy ich tutaj — odrzekłem, — gdy się znajdą koło nas, i zapobiegniemy temu.
To rzekłszy, wydałem rozkaz, aby moi Indyanie rozstawili się w odpowiednich miejscach i na dany znak puścili się naprzeciw obcych w pełnym galopie z dwu stron.
Plan był bardzo prosty i łatwy do wykonania, to też udał się całkowicie, jak przewidziałem z góry. Obaj jeźdźcy znaleźli się nagle zamknięci, jak ptak w zatrzasku, i po odpowiedniem przemówieniu do nich Aymary poddali się bez oporu.
— No — ozwałem się do Peny, — jeżeli wszyscy Chiriguanosowie są tak głupi i trwożliwi, jak ci, których mamy w ręku, to wcale nie zazdroszczę sendadorowi.
Ujęci przez nas Indyanie rzeczywiście robili wrażenie ludzi nierozwiniętych umysłowo i tchórzów.
Bez przeszkód dotarliśmy w pół godziny do miejsca, gdzie zaczynała się rozległa dolina, z prawej strony i nawprost sięgająca aż do horyzontu, na którym rysowały się olbrzymie szczyty Andów. Na lewo ciągnęła się wysoka, niedostępna ściana skalna, obejmująca półkolem jezioro w ten sposób, że zdawało się, jakoby między nią a wodą nie było żadnego przejścia.
Tam właśnie, według orzeczenia Aymary, rozlokował się ze swoimi ludźmi sendador.
— Nie głupiec-że to? — pomyślałem, dziwiąc się jego nieostrożności. — Toż można go tam zagwoździć na śmierć!
Gdym się przez lornetkę rozglądał w pozycyi, przybliżył się do mnie Gomarra i, wskazując opodal tego miejsca ciemną smugę, rzekł:
— Tamtędy prowadzi droga na miejsce, gdzie ten łotr zamordował mego brata, a z tamtej oto krawędzi przypatrywałem się, jak chował butelkę z kipus.
— Ach, tak? — odrzekłem. — Wobec tego wiem już, dlaczego tam właśnie wybrał on miejsce na obóz... Chce nas w owo miejsce zwabić, a gdy się tam znajdziemy, cofnie się w głąb gór, by zamknąć nam odwrót z tej pułapki...
— Niekoniecznie, bo można się stamtąd wycofać.
— Ba! ma nadzieję, że mu się uda nie pozwolić nam na wycofanie się. Wszak zna doskonale teren i rozporządza dostatecznym czasem na zastawienie tej pułapki.
— Stamtąd przecie jedna jest tylko droga w góry — zauważył Pena.
— Hm! Sennores zapewne nie znają dobrze okolicy — wmieszał się teraz Aymara. — Ale ja znam ścieżkę ukrytą, o której, jak przypuszczam, nikt z Chiriguanosów ani nawet sam sendador nie wie. Chodziłem tamtędy dosyć często na polowanie.
— Czy ścieżka ta niebezpieczna?
— Bynajmniej. Można tamtędy nawet przejechać na koniu; tylko w jednem miejscu jest trochę uciążliwa do przebycia.
— Czy wiecie, gdzie sendador ukrył swoje konie?
— Powyżej tej skały, o której właśnie mówiliście przed chwilą; stąd jej nie widać.
— Znakomicie. W jaki jednak sposób można dostać się na tę waszą ścieżkę.
— Musielibyśmy się wrócić kawałek. Jest tam w pewnem miejscu szczelina skalna, przez którą można się dostać na wygodną drogę przez dolinkę i za pół godziny najdalej stanąć na wyżynie.
— Dobrze. Skorzystamy z tych wskazówek — odrzekłem, wydając odpowiednie rozkazy.
Zatrzymaliśmy się w pośród skał, nie zaś na równinie, aby nas nieprzyjaciel nie mógł spostrzec. Następnie wybrałem dziesięciu Tobasów z tych, których mi dał Desiérto, i drugich dziesięciu z ich szczepu, aby mi towarzyszyli w wyprawie, resztę pozostawiając na miejscu aż do chwili mego powrotu, prowadzeni przez Aymarę, wyruszyliśmy do owej szczeliny skalnej, o której mi wspominał. Doszedłszy do niej, ze zdziwieniem stwierdziłem, że owa na pozór olbrzymia skała była cienką ścianą granitową, poza którą ciągnął się ku wzgórzu ponad jeziorem długi wąwóz. Byliśmy oczywiście pieszo, więc przeprawa przez szczelinę nie przedstawiała wielkich trudności, a przedostawszy się przez nią, zeszliśmy następnie po pochyłości w pobliże niewielkiego grzbietu.
— Teraz trzeba uważać — ozwał się do mnie Aymara, — bo mogą nas zobaczyć ci, co strzegą koni sendadora. Niech pan idzie za mną na tę przełęcz, a zobaczymy ich stamtąd.
Istotnie, dostawszy się na przełęcz, spostrzegliśmy o kilkadziesiąt stóp poniżej kotlinkę, a na niej konie i dwu Chiriguanosów.
— Ba, ale jak tu się urządzić, żeby nas nie spostrzegli i nie zaalarmowali towarzyszów tam, na dole?
— Jak? Ano, chodźcie za mną prosto do nich; może będą nas uważali za swoich, zwłaszcza, jeśli was zobaczą.
Obaj strażnicy odwróceni byli w tej chwili od nas i spoglądali na dolinę jeziora. Gdyśmy zbiegali po zboczu wzgórza, jeden z nich, posłyszawszy kroki nasze, obrócił się zaniepokojony i, spostrzegłszy nas, poznał widocznie, z kim ma do czynienia. Sendador bowiem z wszelką pewnością opisał swoim ludziom, jak wygląda największy jego wróg, to jest — ja. Na szczęście, obecność Aymary wprowadziła ich w błąd, tembardziej, że zwrócił się do nich ze słowami, których nie rozumiałem.
Nie chcąc bawić się w zbytnie ceregiele, skoczyłem z impetem pomiędzy nich — i w okamgnieniu leżeli już na ziemi. Aymara tymczasem, skinąwszy na Tobasów, chwycił jednego ze strażników za gardło, by nie krzyczał, a gdy w parę minut przybiegli Tobasowie, uporaliśmy się z jeńcami w kilka sekund.
W ten to sposób — można rzec — siedzieliśmy już na karku sendadora, a on o tem nawet nie przypuszczał. Z krawędzi skały widać było na dole obóz jego. Chiriguanosowie leżeli bezładnie na trawie, jak nieżywi, a opodal spał, oparty plecyma o ścianę, sendador.
W miejscu, w którem się w tej chwili znajdowaliśmy, spostrzegłem ułożone w kształt krzyża kamienie i domyśliłem się, że to zapewne grób brata Gomarry. Nieco dalej wiła się w dół ku jezioru wązka perć. Puściłem się tędy nieco naprzód, a znalazłszy ustronne miejsce, kazałem się tu ukryć moim Tobasom, ażeby, na wypadek, gdyby sendador cofnąć się przez perć ową usiłował, przecięli mu odwrót. Zaleciłem im też w takim razie strzelać najpierw ślepymi ładunkami, a dopiero w ostateczności ostrymi, przyczem zastrzegłem surowo, by oszczędzali sendadora.
Udzieliwszy im tej instrukcyi, wróciłem z Aymarą do towarzyszów, którzy byli wciąż ukryci.
Aymara radził sprzątnąć jeszcze jedną wedetę, lecz nie zgodziłem się na to, bo zresztą było to zupełnie zbyteczne; mieliśmy przecie sendadora w pułapce. Pozwoliłem sobie nawet na pewnego rodzaju brawurę i na dowód, że się go nie boję, puściłem owych czterech jeńców, których złowiliśmy przedtem. Rzecz prosta — biedacy czmychnęli w jednej chwili, ale... nie ku sendadorowi, lecz w przeciwną stronę. Uczyniłem tak umyślnie, aby nie mieć z nimi kłopotu. Następnie kazałem towarzyszom wsiąść na koń i ruszyć naprzód drogą pomiędzy jeziorem a ścianą skalną.
Przez lornetkę zauważyłem, że Chiriguanosowie, spostrzegłszy nasz oddział, zbliżający się ku nim najniespodziewaniej, pozrywali się na równe nogi i chwycili za broń, która składała się jedynie z łuków i lanc. Na boku stał sendador, patrząc w naszą stronę z niepokojem.
Oddział nasz posuwał się naprzód bardzo szybko i wnet zbliżyliśmy się do nieprzyjaciela na taką odległość, że można było rozpoznać dokładnie poszczególne twarze. To też sendador, widząc nareszcie, kto przybywa, krzyknął mi na powitanie:
— Jesteś nareszcie, psie! Tym razem nie wyjdziesz już z całą skórą! poczekaj!
I zmierzywszy się ze sztućca po tych słowach, dał ku mnie ognia. Kula padła tuż o parę kroków ode mnie na grudę solną, i aż się w tem miejscu zakurzyło.
— Mam mu odpowiedzieć? — zapytał Pena, poirytowany.
— Nie, przyjacielu; chcę go dostać żywego w swe ręce.
— Ależ on ma doskonały karabin, który sobie sprawił po drodze.
— Niech się pan nie obawia. Jeżeli okaże się potrzeba odpowiedzieć na zaczepkę, to niech pan to mnie zostawi.
— I znowu oszczędzi go pan...
Po chwili zaś, patrząc w stronę obozu, dodał:
— Proszę spojrzeć; podzielił swoich wojowników na dwie grupy i widocznie zamierza nas osaczyć.
— Być może. Zna zapewne tę drugą perć, którą pokazał mi Aymara...
— To nie ulega wątpliwości; przecie jest tutaj, jak u siebie w domu.
— A więc nie mylę się chyba, że część swoich ludzi wyśle tam, by nam na karki z tyłu wpadli.
— Niech spróbuje. Tem większe będzie jego rozczarowanie, gdy się dowie, że perć ta jest już przez nas obsadzona. Być może, iż za parę minut rozpocznie się tam strzelanina.
Rozmawiając tak, obserwowałem sendadora, który na razie pozostał z drugą połową swego oddziału na pierwotnem miejscu, ale po chwili, snadź dla ukrycia się przed naszemi kulami, ruszył naprzód ku skałom.
Spostrzegłszy to, kazałem towarzyszom zsiąść z koni i zostawić je dla bezpieczeństwa tutaj pod nadzorem kilku ludzi.
— Sennor — rzekł Pena, — musimy natychmiast otworzyć ogień, bo gałgany wnet pochowają się, i wówczas sam dyabeł nic im nie zrobi.
— E, przypuszczam, że tak źle nie będzie.
— Dziękuję... Pan ciągle tylko coś przypuszcza, zamiast korzystać ze zdarzającej się sposobności i choćby jedną salwą sprzątnąć kilkunastu drabów. W ten sposób napędziłoby się im zresztą strachu, i zarazby się nam niechybnie poddali.
— Sądzę, że poddadzą się i bez rozlewu krwi...
— A co? nie mówiłem! Znowu humanitarność! Ej, sennor! zobaczysz może niebawem, że na tym koniku niedaleko zajechać można.
— Bo i rzeczywiście — wtrącił Gomarra gniewnie. — Mamy drabów tak świetnie na celu, że jeno bij, a pan zabraniasz nam tego! Do dyabła z taką naturą! Czyż długo jeszcze mam się krępować i czynić nie tak, jak mi się podoba? Czyż zresztą mam czekać, aż nas chmarą strzał zasypią?
Mówiąc to, podniósł broń do ramienia i wypalił do sendadora. Ale strzał był niecelny i kula powaliła jednego z otaczających sendadora Indyan.
Chwyciłem Gomarrę za kołnierz i, potrząsnąwszy nim z całej siły, krzyknąłem:

— A to co znowu za sposób? Trafiłeś pan niewinnego człowieka!... i poco? Jesteś pan niczem innem, tylko mordercą...

Tom XVIII
Przedstawił się nam osobliwy, a zarazem wspaniały widok.

— Nic się złego nie stało — rzekł zuchwale Gomarra; — to przecie dziki...

— Który więcej zapewne wart jest, niźli pan...
— Oho! znowu pan ze mną zaczynasz... — mruknął Gomarra.
— Ani myślę tarmosić się z takimi, jak pan, ludźmi, a tylko zakazuję panu strzelać bez mego pozwolenia!
— Co mi pan możesz mieć do zakazywania lub nakazywania?
— Wszystko, co zechcę, i jeżeli panu to nie na rękę, to proszę sobie iść, dokąd oczy poniosą! Zrozumiano?
— A jeżeli ja, mimo to, zostanę i nie usłucham pana? — zapytał ironicznie, rzucając mi groźne spojrzenie.
— Wówczas uczynię tak samo, jak to już raz miałeś pan sposobność odczuć na swojej skórze...
Groźba ta poskutkowała, i Gomarra na moje słowa nic już nie odpowiedział. Zauważyłem jednak, że większa część towarzyszów jemu właśnie w skrytości serca przyznawała racyę, jak to z ich spojrzeń zauważyć było można, i moich uszu dolatywały nawet ciche szemrania. Jeden tylko brat Jaguar uścisnął mi silnie rękę i rzekł:
— Dobrze pan mówi. Wprawdzie wedle rozumienia ludzkiego możnaby było nie oszczędzać wroga, ale, mimo to, tak czy owak do celu naszego dojdziemy z wszelką pewnością, i zbytecznem byłoby obciążać sumienie całkiem niepotrzebnie.
Podczas tej naszej rozmowy sendador ze swoimi ludźmi znikł był wpośród skał na wspomnianej perci, przyczem postrzelonego przez Gomarrę Indyanina zabrano ze sobą.
Zwróciliśmy się i my w stronę perci i zaledwie przeszliśmy kilkadziesiąt kroków, gdy nagle dał się słyszeć jakby z pod ziemi wychodzący huk wystrzałów, a w chwilę potem zabrzmiały wściekłe okrzyki Indyan, i znowu nastąpiła salwa.
— Zdaje mi się, że Tobasowie strzelają na ostro — zauważył brat Jaguar.
— Tak właśnie zaleciłem im postąpić w razie, gdyby nieprzyjaciel usiłował przedostać się w górę.
— Teraz zaś nadciągnie wprost na nas, i nie będzie można uniknąć rozlewu krwi.
— Postaram się oszczędzić ich. Ale sendadora, którego dotychczas ochraniałem, muszę teraz postrzelić, choćby dla postrachu Chiriguanosów, by się tem skwapliwiej poddali.
Strzały Tobasów nie umilkły, i wrzaski po stronie nieprzyjacielskiej wzmagały się coraz bardziej.
Gdy wreszcie towarzysze moi, wysunąwszy się naprzód, stanęli na przełomie skały, zasypano ich chmarą strzał, więc cofnęli się natychmiast, a Pena, wyciągając z nogi kawałek ostrego drewna, mruczał:
— A co? nie mówiłem? Niech Bóg broni choćby zadrasnąć czerwonego, ale po naszej stronie krew niech płynie...
— Biednyś pan... — odrzekłem z ironią, wiedząc, że strzały Chiriguanosów nie były zatrute. — Straszliwa rana!... jak od szpilki... Zresztą pan sam sobie ją zawdzięczasz, bo pchasz się naprzód bez mego rozkazu...
— A tak! Ciekaw jestem, jak to pan zamierzasz pokonać drabów, nie atakując ich wcale. Sami chyba upadną panu do nóg...
— Przekonasz się pan zaraz, jak to będzie — odrzekłem.
I dałem znak Larsenowi, by mi pomógł leżący w pobliżu głaz wytoczyć na wzgórek, a położywszy się za nim, począłem rozglądać się najbezpieczniej w sytuacyi.
Chiriguanosowie, ukryci popod ścianą skalną, z łukami naciągniętymi i skierowanymi w naszą stronę, czekali tylko, aż się ponownie wysuniemy na strzał. Sendador zaś stał opodal i rozprawiał żywo z jednym z Indyan, gestykulując rękoma, jakby się z nim o coś kłócił. Nietrudno było zresztą odgadnąć, o co mu chodziło. Oto wśród Chiriguanosów znalazło się kilku rannych, a nawet dwu zabitych, i widocznie czerwonoskórzy domagali się zaprzestania walki, aby uniknąć dalszego przelewu krwi, — podczas gdy sendador gwałtownie do niej napierał.
Wobec takiego stanu rzeczy postanowiłem, korzystając z odpowiednie] chwili, poprzeć czynnie wywody Indyanina i w tym celu zmierzyłem ze sztućca do sendadora, ale tak, by go tylko zranić, i to niezbyt dotkliwie. Wymachiwał właśnie energicznie pod nosem Indyanina prawą ręką, i właśnie ją wziąłem na cel. Strzeliłem, a sendador, chwyciwszy się drugą ręką za zranione miejsce, obrócił się nagle ku nam i krzyknął:
— Wiem, czyja to kula! Poczekaj, kanalio!
I zamilkł, słabnąc widocznie z upływu krwi, gdyż zachwiał się, i dwóch Indyan podbiegło podtrzymać go, by nie upadł, a następnie uprowadzili go w jakąś szczelinę skalną.
Indyanin, który z nim przed chwilą się spierał, zebrał swoich towarzyszów na naradę, poczem jeden z nich, uwiązawszy na końcu dzidy chustkę, zwrócił swe kroki ku nam, jako parlamentarz.
Oczywiście zaprzestano jednocześnie strzelać, wobec czego wyszedłem z poza swego kamiennego szańca na spotkanie posłańca Chiriguanosów, który, spostrzegłszy mnie, ozwał się łamaną hiszpańszczyzną:
— Mój głowacz przysyła mię do panów z tem, że jeżeli będziecie prosili o pokój, to być może, iż będzie dla was łaskaw i zaprzestanie walki.
Na te słowa towarzysze moi wybuchnęli głośnym śmiechem. Ja jednak zachowałem powagę i, gdy się towarzysze uspokoili, rzekłem:
— Powiedz swemu głowaczowi, że jeżeli w tej chwili nie poprosi mię o łaskę, to ludzie moi stąd i tamci z góry tak was ścisną, że ani jeden przy życiu nie zostanie.
— Sennor... czyżby...
— No, no! nie gadaj, tylko idź, bo szkoda czasu.
Oświadczenie moje tak zbiło z tropu śmiałka, że odszedł, jak niepyszny, ja zaś zauważyłem do towarzyszów:
— Osiągnęliśmy przez taki obrót sprawy bardzo duży rezultat.
— Chciałbym też wiedzieć, co?... — odburknął Pena zgryźliwie.
— Jak to „co“? Z tej naszej pozycyi z góry, nietrudno będzie zmusić przeciwników do poddania się; wystarczy nam podnieść karabiny do ramienia.
Parlamentarz tymczasem zbliżył się do swego naczelnika, który, spojrzawszy ku nam, spostrzegł niezawodnie skierowane w swą stronę lufy naszych sztućców. To go tak stropiło, że zakręcił się z niepokojem w miejscu i szybko skrył się za skały.
Nie było go widać czas jakiś, — być może porozumiewał się z sendadorem, gdyż wrócił po dłuższej chwili i zamienił słów kilka z owym lndyaninem, który służył za parlamentarza, poczem Indyanin podążył znowu ku nam.
— Sennores — rzekł, — naczelnik zgadza się na zawarcie pokoju pod warunkiem, jeżeli pozwolicie nam odejść stąd spokojnie.
— Razem z sendadorem?
— Tak, sennores.
— Powiedz swemu naczelnikowi, że jesteśmy przyjaciółmi Chiriguanosów, czego dowodem choćby tylko to, iż puściliśmy na wolność sześciu waszych ludzi, schwytanych przez nas tutaj. Nie chcemy też walczyć z wami, nie dybiemy ani na wasze życie, ani na mienie. Przeciwnie, będziemy żyli z wami w najlepszej zgodzie. Ale warunek: wydacie nam sendadora, z którym mamy różne porachunki. Do namysłu pozostawiam wam tylko dziesięć minut, i jeżeli nie zdecydujecie się w ciągu tego czasu, ruszymy naprzód, by was pchnąć pod grad kul naszych towarzyszów, którzy się znajdują na górze. Uważaj więc: tylko dziesięć minut! Powiedz to swemu naczelnikowi.
Odszedł śpiesznie, a brat Jaguar zapytał mię:
— Czemu pan taki nacisk kładzie na owe dziesięć minut?
— Bo to jedynie zapewnić nam może korzyść. Jestem pewien, że czerwoni skłonni są wydać nam sendadora, by się samym uratować. Ale też obawiać się należy, że, gdyby na to czasu starczyło, zdołałby ich odwieść od tego, bo ma na nich wpływ ogromny i może poczynić najdalej idące obietnice. Musimy więc działać szybko i przycisnąć ich do skały, a po upływie oznaczonego czasu niechybnie zgodzą się na nasze żądania.
Przypuszczenia moje ziściły się. Gdyśmy po upływie dziesięciu minut puścili się naprzód z karabinami gotowymi do strzału, Indyanie cofnęli się w głąb skał i poczęli krzyczeć z trwogi.
Naczelnik Chiriguanosów wybiegł natychmiast z ukrycia, a zobaczywszy, co się dzieje, zniknął na zakręcie ścieżyny razem ze swoimi.
Gdyśmy dotarli na opuszczone przez nich miejsce, zobaczyliśmy przeciwników, uciekających za następny zakręt skalny. Tu przybywszy, zatrzymaliśmy się, nie potrzebując zagłębiać się dalej; perć prowadziła stąd prosto aż do krawędzi skał w górze, gdzie umieszczeni byli nasi Tobasowie, z lewej zaś i prawej strony prostopadłe ściany skalne uniemożliwiały ucieczkę.
Spojrzałem ku górze, gdzie zajmowali pozycyę nasi Tobasowie, i zdziwiony zostałem pewnym osobliwym szczegółem: oto przed Tobasami stał jeden Chiriguanos, trzymając patyk z białą chustką na końcu. Domyśliłem się, co to znaczy. Snadź sendador wysłał tam swego parlamentarza z wiadomością, że rozpoczął z nami rokowania. Tobasowie wskutek tego oświadczenia zaprzestali ognia, a Chiriguanosowie, wyzyskawszy ten czas, próbowali umknąć — i kto wie, czy nie byliby zmylili naszych tam w górze, gdybym nie unicestwił tego planu, dając wystrzał na znak, że czas układów minął. Strzał zwrócił uwagę Tobasów, którzy, spostrzegłszy nas nacierających, wiedzieli już, co mają czynić. Przedewszystkiem wyrwali z rąk wysłańca patyk z białą chustką i skierowali karabiny przeciw nieprzyjacielowi. Z dołu przeciwnicy nasi poczęli do nich wołać, ale słowa ginęły w odległości. Odpowiedziano też im coś z góry.
Tymczasem ja z towarzyszami zbliżyliśmy się do podnóża góry, na której byli Tobasowie, o tyle, że mogli nas tam słyszeć doskonale, i Pena krzyknął co sił, aby nie przepuścili nieprzyjaciela.
Chiriguanosowie wobec takich okoliczności uznali wreszcie, że niema już dla nich wyjścia, i wysłali do nas raz jeszcze swego parlamentarza, który mi oznajmił:
— Sendador chce mówić z panem.
— Niech przyjdzie — odrzekłem.
— O, nie! pan musi przyjść do nas.
— Ani myślę, mój przyjacielu.
— Sendador zaręcza, że nic się panu złego nie stanie.
— No, no, nie taki ja naiwny, jak on sprytny. Chciałby mię dostać w ręce, jako zakładnika, i tem łatwiej okupić sobie wolność. Znam się ja na tego rodzaju wybiegach i, już raz oszukany przez niego, ufać mu więcej nie mogę. Jeżeli jednak ma istotnie coś do powiedzenia, to niech przyjdzie, a zapewniam słowem, że go nie zatrzymam, i będzie mógł po rozmowie wrócić do was.
— Powiem mu to — rzekł wysłaniec, a odszedłszy, po krótkim czasie przybył raz jeszcze umówić się co do miejsca spotkania.
Mianowicie, sendador proponował, abyśmy się spotkali w połowie oddalenia między stronami wojującemi i nie mieli przy sobie żadnej broni. Zgodziłem się na to i odrazu poszedłem za wysłańcem, co moim towarzyszom trochę się nie podobało, gdyż nie spytałem ich wcale o radę. Pena zaś wołał za mną:
— Niechno pan zaczeka! mam się o coś zapytać.
— Potem będzie czas na to — odrzekłem.
— Nie, panie. Musimy wiedzieć, co pan uczynić zamierza.
— Opowiem to wam wróciwszy... A jeżeli mi pan nie ufa, to proszę, idź pan sam rozmówić się z sendadorem, a ja chętnie tu zostanę.
— Do dyabła! — odburknął, — nie mam wcale ku temu ochoty, i niech już pan idzie sam, skoro panu tak pilno.
I nie było czasu na dalszą dysputę, bo właśnie w tej chwili ukazał się naprzeciw sendador.
Nie zdołam opisać uczucia, jakie mną ogarnęło na widok tego zbrodniarza. Rękę prawą miał przewiązaną; na twarzy widoczny był smutek i przygnębienie. I żal mi było, że ten wysoce uzdolniony, odważny i twardy człowiek puścił się na tak złe drogi. Do jakichże mógł dojść zaszczytów i godności w tym kraju przy takich niepospolitych zaletach! W tej chwili stał przede mną z oczyma spuszczonemi w ziemię, jak mocarz pokonany, budząc takie dla siebie uczucie litości, że omal nie zdecydowałem się puścić go na wolność, byle tylko przyrzekł szczerą poprawę.
— A więc znowu się widzimy — rzekł głosem zdławionym, siląc się jednak na uśmiech. — Okoliczności są znowu te same. Ale czy rozejdziemy się teraz tak szybko i tak gładko, jak wówczas?
— O, za pozwoleniem! Okoliczności zmieniły się zupełnie. Za naszem ostatniem widzeniem się byłem ja w pańskiej mocy; teraz zaś przyszła kolej na pana.
— No, jeszcze nie ze wszystkiem.
— Więc pan łudzisz się jeszcze? Proszę spojrzeć wokoło. Przecie jesteście ze wszystkich stron osaczeni.
— To nie przeszkadza, abyśmy się bronili do ostatniego tchnienia...
— Ba! ale kto, kto z wami będzie walczył? Chiriguanosowie? Jaki mieliby w tem cel? Toż niezawodnie już zauważyłeś, że im się nie chce nastawiać swych karków, że radziby za wszelką cenę uniknąć niepotrzebnych strat i zawrzeć z nami pokój, tembardziej, że przyrzekłem im uroczyście zezwolić im odejść bez przeszkody, dokąd im się spodoba, byle tylko wydali mi... pańską osobę...
— Ach, więc to dlatego naczelnik nalega na mnie tak gwałtownie, by się poddać...
— Rozumie się, i wiesz pan już teraz, co robić, a mianowicie wiesz pan, że pozostaje mu poddać się. Innego wyjścia niema.
— Dobrze. Przypuśćmy, że będę zmuszony do tego. Co w takim razie postanowił pan uczynić ze mną?
— Jeszcze nie wiem.
Umilkł, spuszczając oczy w ziemię, i widać było, że namyśla się nad czemś. O wydostaniu się z matni przemocą i mowy być nie mogło. Szukał więc w swej głowie sposobu wyjścia, widząc je jedynie w mądrym jakim podstępie, widząc w wybiegu ostatnią deskę ratunku. Ale umysł znadź nie dopisywał mu w wynalezieniu fortelu.
— Niechże pan zdobędzie się raz w życiu na rozsądny krok — zażądałem — i podda się. Innej rady niema!
— Dziękuję za nią. Poddać się na pewną śmierć? Chyba, że pan zechce wynagrodzić to posłuszeństwo z mej strony... Co mi pan obiecuje za to, jeżeli się poddam?
— Zdaje mi się, że pan najlepiej mógłbyś odpowiedzieć sobie sam na to pytanie.
— I owszem... Byłem pewny, że pan dopomożesz mi do ucieczki — odrzekł, patrząc na mnie badawczo.
— Mylisz się pan, i to bardzo. Wprawdzie śmierć pańska nie przyniesie mi żadnej korzyści, ale też w żaden sposób nie uczynię już tak, jak to się zdarzyło w pobliżu krzyża de la floresta virge. Wówczas pomogłem panu uciec, a pan nadużyłeś mego zaufania, wciągnąłeś mię w zasadzkę i wziąłeś do niewoli. Drugi raz oszukać się już nie dam, i niech pan ani na chwilę się nie łudzi, że będę mu w czemkolwiek pomocny.
— A jednak ja w to wierzę, sennor.
— Głupota, nic więcej. Pominąwszy bowiem to, co pan zawiniłeś wobec mnie i moich towarzyszów, uważam pana w ogólności za bardzo niebezpiecznego człowieka, i byłoby zbrodnią wobec ludzkości puścić pana raz jeszcze na wolność.
— Cóż ja panu zrobiłem takiego? Wziąłem pana do niewoli jedynie w tym celu, aby przy pańskiej po mocy odcyfrować kipus i, niech mi pan wierzy, zamierzałem potem wynagrodzić pana hojnie, a następnie obdarować wolnością i nawet przyjaźnią.
— No, no, wiem dobrze, jakby wyglądały te objawy wdzięczności i przyjaźni!... nóż pod serce...
— Zapewniam pana, że mylne jest pańskie mniemanie. Przecież żadnemu z pańskich towarzyszów nie wyrządziłem również krzywdy; przeciwnie, dałem im wygodne i bezpieczne schronienie u Mbocovisów.
— Ażeby przedewszystkiem uzyskać za nich suty okup, a potem usunąć ich z tego świata potajemnie, jak to było zawsze pańskim zwyczajem.
— Ależ, co pan mówi? Chciałem jedynie odnaleźć wiadome panu starożytne skarby, a że oni byli mi na przeszkodzie, więc uważałem za konieczne zatrzymać ich w ukryciu przez pewien czas. Potem byłbym ich kazał uwolnić i jeszcze wynagrodziłbym sowicie.
— Tak panu wypada mówić, ale ja ani w jedno słowo pańskie nie wierzę.
— Do dyabła! a to z jakiego powodu?
— Bo, po pierwsze, już mię pan raz okłamałeś, a powtóre, jesteś pan owym znanym sendadorem, który pod względem łotrowstwa przeszedł tysiąc zwykłych śmiertelników.
— Hm! byłem pewien, że pan umiesz myśleć trochę rozsądniej...
— Zbyteczna uwaga, sendadorze.
— Ha! mniejsza o to! Teraz powiem panu coś, czemu powinieneś pan dać wiarę i co zresztą może być natychmiast poparte dowodami. Otóż chęć widzenia się z panem tu, na osobności, w cztery oczy, usprawiedliwiam tem, że pragnąłem panu zaproponować...
— Co? — przerwałem mu umyślnie z miejsca, niby zaciekawiony.
Wiedziałem z góry, do czego zmierza. Zamyślał mianowicie wciągnąć mię do swej kryjówki i przy mojej pomocy odcyfrować kipus, a następnie, gdyby mi się to udało, przedsięwziąć wspólnie ze mną poszukiwania skarbów w jeziorze. Gdybym się zgodził na ten plan, to on oczywiście uzyskałby wolność, a skorzystawszy z tego, kto wie, czy nie postąpiłby ze mną jak najgorzej. Po tym człowieku można się było wszystkiego złego spodziewać.
— Niech mię pan puści — mówił prawie szeptem, — a odszukamy wspólnie skarb i podzielimy się.
Zauważyłem, że czeka z wielką niecierpliwością na mą odpowiedź, ani się domyślając, że się sromotnie rozczaruje.
— Nie, panie — odpowiedziałem chłodno, — tego nie uczynię. Obiecywałeś mi pan już raz to samo, i obaj źle wyszliśmy na tem. Nie dam się złowić powtórnie. Życzyłbyś pan sobie przedewszystkiem, abym działał poza plecami moich towarzyszów, a o tem i mowy być nie może.
— Czemu? Co oni pana obchodzą? Toż to ludzie zupełnie dla pana obcy.
— Bynajmniej. Zżyłem się z nimi, przeszedłem niejedno, i są mi, jak bracia. Bezwarunkowo w niczem im się nie sprzeniewierzę.
— Masz pan co do zarzucenia memu planowi wogóle?
— Planowi samemu nic, ale sposobowi jego wykonania. Chcesz pan, abym porzucił towarzyszów i rozpoczął wraz z panem poszukiwania, za co, gdyby się te poszukiwania udały, otrzymałbym sowite wynagrodzenie: śmierć.
— Sennor! — krzyknął niecierpliwie, jakby dotknięty do żywego moją niewiarą.
— Niech się pan nie trudzi z zaprzeczaniem. Znam pana doskonale, i nie mówmy już o tem.
— I o czemże właściwie w takim razie mamy mówić, jeśli nie o tem?
— Odpowiedz pan na moje pytanie: poddasz się pan, czy nie?...
— To znaczy, że pan nie chce korzystać z kipus?
— Owszem, otrzymam je, ale nie z pańskich rąk...
— W takim razie — zaśmiał się mimowolnie — jestem pewny swej wolności. Bo jeżeli pan tyle świata obiegłeś, by dostać w swe ręce klucz do skarbów, to gnała pana jedynie chciwość. Napełnia mię to otuchą, bo chciwość tę zaspokoić pan może jedynie przy mojej pomocy...
— Łudzisz się pan.
— Wcale się nie łudzę. Gdybyś mię pan zamordował, tajemnica zeszłaby razem ze mną do grobu, a do tego przecie dopuścić pan nie zechcesz. Jesteś, sennor, tedy niejako zmuszony ochraniać mię wobec Peny i Gomarry, którzy są najzaciętszymi moimi wrogami.
— O, za pozwoleniem! Gomarra ma z panem osobiste porachunki za zamordowanie brata, i ja bynajmniej nie mam chęci ani obowiązku przeszkadzać mu w wykonaniu sprawiedliwości.
— Ha! skoro tak, to musi pan zrezygnować z kipus, no i ze skarbów...
— Nie, panie! Dostanę kipus, i to od pana.
— Sądzisz pan więc, że jestem tak głupi, iż udzielę mu wskazówek, gdzie szukać kipus?
— Obejdę się bez pańskich wskazówek, gdyż Gomarra zna skrytkę, gdzie kipus są schowane.
— Tak! zna skrytkę! Niechże ich sobie szuka zdrów do sądnego dnia. Butelka zakopana w innem miejscu.
— Wiem o tem. Spotrzebowałeś pan na jej ukrycie całą noc czasu.
— A pan skąd wiesz o tem? — zakrzyknął zdumiony.
— Mniejsza o to.
— Więc niech będzie i tak. Skoro pan wiesz, że całą noc poświęciłem w tym celu, by ukryć butelkę, to domyślasz się również, że odnaleźć ją nie należy do rzeczy łatwych...
— Nie przeczę. Ale też i nie wpadam z tej racyi w zwątpienie. Bo skoro pan użyłeś aż kilkanaście godzin czasu na ulokowanie butelki, to jest rzeczą wręcz niemożliwą, abyś zatarł za sobą wszelkie ślady, mogące mnie do niej zaprowadzić. Każę więc się Gomarze zaprowadzić na miejsce, gdzie była ukryta poprzednio, i stamtąd bez zbytnich nawet trudów dojdę śladami pańskimi na miejsce nowego jej schowku.
— Jak to pan pięknie sobie wyobraża! fiu, fiu! — odparł drwiąco.
— Ano życzę powodzenia, ale jednocześnie zapewniam, że szkoda zachodu, wielki, niedościgniony mędrcze! naprawdę szkoda!
— Śmiej się pan zdrów, a ja będę spokojnie dążył po nitce do kłębka, i mam nadzieję, że mi się powiedzie. Nie takich zresztą dokonywałem już rzeczy.
— Czegóż pan naprzykład dokonałeś?
— A choćby wydobycie towarzyszów z nad Laguna de Bambu czy nie było trudniejsze?
— Przyznać muszę, że istotnie było to zadanie niełatwe jak na jednego człowieka.
— O, nie byłem tam sam; miałem do pomocy Tobasów i Desiérta.
— Co? Desiérta? — zawołał przerażony.
— No, no! nie udawaj pan naiwnego, skoro się to na nic nie przyda. Przecie wiadomo panu, że byłem u Desiérta; widzieliśmy się nawet wzajemnie, a właściwie spotkaliśmy się tam, nad Laguna de Carapa.
— Nieprawda!
— Tak? nieprawda? A kto strzelał do mnie w nocy, gdyśmy osaczyli obóz Mbocovisów? nie pan?
— A niechże pana dyabli wezmą! Hm! widzę, że z panem trudna sprawa.
— A jednak, mimo to, mimo, że godziłeś pan na moje życie, proponujesz mi teraz spółkę! Czyż mogę panu zaufać? mogę wierzyć zbrodniarzowi?
— Tak. Zawsze oszczędzałem pana, a tylko owej nocy byłem zdecydowany sprzątnąć go i w ten sposób uniemożliwić Tobasom zwycięstwo. Bez pana przecie niczegoby nie dokonali.
— Możesz się pan tłomaczyć, jak chcesz i czem chcesz, ale to nie wpłynie na moje postanowienie, i szkoda czasu na dalsze targi. Podda się pan, czy nie?
— Nie!
— W takim razie żałuję pana mocno. Jesteś zgubiony.
— Przeciwnie, panie; jestem pewny swego życia, gdyż uratuje mi je... kipus.
— I to już ostatnie pańskie słowo?
— Ostatnie.
— Więc skończyliśmy. Proszę odejść! Odwróciłem się, a on dodał już poza memi plecami:
— Oświadczam, że będziemy się bronili do ostatniego tchu!
— Owszem, brońcie się!
Wróciłem do towarzyszów, którzy mię wnet zasypali pytaniami, jak się sprawa przedstawia. Zwłaszcza Pena dopytywał mię o szczegóły, które mu opowiedziałem.
Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że zwycięstwo będzie po naszej stronie, a Tobasowie i towarzysze moi aż się rwali do bitki, czekając tylko, aż który z Chiriguanosów naciągnie łuk.
Lecz Chiriguanosowie ani myśleli o walce. Otoczyli wokoło sendadora, i rozpoczęła się żywa z nim rozprawa, poczem przyszedł do nas raz jeszcze parlamentarz z prośbą, bym się rozmówił z głowaczem Chiriguanosów.
Zgodziłem się na rozmowę pod warunkiem, że to już będzie ostatnia, i głowacz niebawem przybył, zapytując jeszcze z daleka:
— Czy sennores koniecznie życzycie sobie mieć sendadora?
— Tak, koniecznie.
— A co do nas?
— Będziecie mogli pójść, dokąd się wam spodoba, oczywiście, pod warunkiem, że przed odejściem złożycie nam swą broń, którą czasowo zatrzymamy.
— A potem oddacie nam ją?
— Oddamy, ale wówczas, gdy ruszymy stąd z powrotem.
— Dobrze więc, dostawię wam sendadora.
— Ale, rozumie się, żywego.
— Tak, panie. I broń naszą równocześnie złożymy. Sendador chce koniecznie, byśmy się bronili do upadłego, to znaczy, abyśmy się dali powystrzelać. Pomimo jednak, że należymy do jego sprzymierzeńców, nie mogłem się zgodzić na to i wydać na śmierć tylu ludzi. Obrzucił mię za odmowę stekiem obelg, i to wpłynęło ostatecznie na moje postanowienie: wydam wam sendadora. Proszę zaczekać chwilę.
Oddalił się do swoich, a gdy przybył na miejsce, zauważyliśmy wśród nich wielkie poruszenie. Sendador nie chciał się dać związać, wrzeszczał, wygrażał i przeklinał wszystkich. Nic to jednak — rozumie się — nie pomogło, i po niejakimś czasie naczelnik Chiriguanosów z pomocą kilku najsilniejszych swych wojowników przyprowadził go do mnie i rzekł:
— Macie go. Dotrzymałem słowa i nie chcę mieć z nim więcej nic do czynienia. Ludzie moi zgodzili się bez wahania na moje postanowienie, i tuszę sobie, że wy również nie zawiedziecie naszego zaufania.
— Tak, tak! — syknął sendador, pieniąc się ze złości. — Stało się wedle waszego życzenia; macie mię w swej mocy i możecie zrobić ze mną, co wam się żywnie spodoba. Ale... ale... nie łudźcie się, żeście osiągnęli swój cel...
Nie odpowiedziawszy mu nawet na te słowa, zająłem się natychmiast rozbrojeniem Chiriguanosów, którzy zresztą bardzo chętnie złożyli swoje łuki i lance, a naczelnik oddał mi swą strzelbinę. Zabrawszy to wszystko, cofnęliśmy się na górę, gdzie były nasze konie, i tu, w zagłębieniu skalnem umieściwszy jeńców tak, żeby się żaden nie wydostał, ustawiliśmy przy nich straż.
Z wyżyny tej rozciągał się szeroki widok na jezioro Słone i całą dolinę. Naczelnik począł mię informować, gdzie rozstawione były jego straże, na co mu odpowiedziałem, żeśmy już wzięli czterech i puściliśmy ich na wolność. Ludzie ci zapewne wynaleźli już swoich towarzyszów, by im opowiedzieć, co zaszło, i teraz wszyscy ukrywają się niezawodnie gdzieś w pobliżu.
— Co pan zamierza uczynić z sendadorem? — zapytał. — Zasądzi go pan zapewne na śmierć?
— Zdaje mi się, że nie będzie innej rady.
— A niech go! Nazwał mię tchórzem i jeszcze gorzej nawet, wobec czego, gdybyście go nawet puścili, to ja mu obelgi nie daruję.
Położenie sendadora było tedy gorsze obecnie, niż przedtem, bo przybył mu jeszcze jeden śmiertelny wróg. Mimo to, nie okazywał on bynajmniej przygnębienia; pogwizdywał nawet, udając zucha. Gniewało to do najwyższego stopnia Penę i Gomarrę, i ten ostatni ozwał się do mnie z wyrazem nietajonej wściekłości:
— Patrz pan na twarz tego łotra, patrz pan! Wygląda tak, jakbyśmy my właśnie byli jego jeńcami, a nie on naszym. No, ale niedługo już tego będzie. Tymczasem nie ujdzie mej zemsty... chyba, że pan znowu coś knuje na moją zgryzotę.
— Bynajmniej.
— W takim razie on należy do mnie.
— O, jeszcze nie. Przedewszystkiem muszę wydostać kipus, a co będzie potem, naradzimy się wspólnie wszyscy.
— Niech licho porwie pańskie narady! Łotr musi być mój, i basta!
— Widzę, że znowu wściekłość bierze górę nad panem — odparłem. — Strzeż się pan jednak... Ktoby się porwał na sendadora bez mego pozwolenia, temu z miejsca dam kulą w łeb.
— Spójrz pan — rzekł na to. — Tam znajduje się krzyż, a pod nim grób mego brata... miejsce, gdzie właśnie należałoby wymierzyć karę mordercy.
— Owszem, należy go ukarać, ale nie zamordować!
— Chcę postąpić z nim wedle prawa puszczy.
— I ja również. Ale czyż to prawo zabrania osądzić człowieka za jego złe czyny? — Ech! ktoby się tam bawił w sądy, zwłaszcza, gdy pan je urządza. Jestem pewny, że puści pan łotra, dając mu jeszcze broń, konia i żywność na drogę.
— Zadecydują o tem wszyscy towarzysze; zwołam naradę.
— Ja głosować będę, aby łotra ukarać śmiercią.
— Ty nie masz prawa głosować w tej sprawie.
— Jakto? dlaczego? — zapytał zdumiony.
— Bo jesteś oskarżycielem i musisz trzymać się na uboczu, a tylko odpowiadać na pytania, jeśli tego członkowie sądu zażądają.
— Nie! ja czegoś podobnego nie ścierpię!
— Milcz! Nie pytam, co ci się podoba, a co nie! zrozumiałeś? I pohamuj swoją złość, bo potrafię uporać się z tymi, którzy działają wbrew mej woli!
— Ja również mam wolę — zakonkludował i usunął się na bok.
Tymczasem towarzysze moi zgromadzili się na naradę, której rezultatem był wyrok śmierci na sendadora. Z pośród wszystkich tylko ja i brat Jaguar domagaliśmy się, by oddać podsądnego w ręce władzy; ale przegłosowano nas. Jednakże wszyscy zgodzili się na jedno: by przed wykonaniem wyroku wydostać od skazanego kipus.
Po ukończeniu narady zawiadomiłem sendadora o jej wyniku, co wywarło na nim wrażenie mocno przygnębiające, chociaż do ostatniej chwili zachowywał się butnie.

— W imieniu prawa, które karze śmiercią za śmierć — rzekłem doń, — jesteś pan zasądzony na rozstrzelanie za to, że zgładziłeś z tego świata wielu ludzi.

Tom XVIII
Obaj runęli nadół z zawrotnej wysokości.

— Przez rozstrzelanie? kiedy? — zapytał przerażony.

— Zaraz.
— Do licha! Dlaczego zaraz? — Bo pan nie zasługujesz żyć dłużej ani minuty.
— Ale... ale... — jąkał się — kipus dla was przepadł.
— Przywiązywałeś pan do niego zbyt wielką, niestety, wagę. Aczkolwiek nie wątpię, że znajdę, czego szukam, mimo to stawiam panu warunek: jeżeli oddasz pan nam kipus i dotyczące rysunki, to egzekucyę odłożymy.
— I będę wolny?
— O, nie! uwolnić pana byłoby to popełnić niesprawiedliwość względem Gomarry. Spójrz pan! Oto grób jego brata... Nie umiałbym tutaj, w pobliżu mogiły zamordowanego, żądać od Gomarry, aby się zrzekł swych pretensyi do pana. Gdy jednak spełnisz pan nasze zadanie, to mimo wszystko gotów jestem puścić pana, ale... bez żadnej broni i bez żywności. Po upływie kwadransa może za panem pobiedz Gomarra... A co nastąpi dalej, to już nie moja rzecz...
— Byłoby to toż samo, co wykonanie wyroku śmierci. Cóż bowiem mógłbym uczynić bez broni i bez żywności w tych dzikich okolicach? w jaki sposób obroniłbym się przed przeciwnikiem?
— Niestety, nie możemy panu nic pomódz w tym wypadku, bo byłoby to z naszej strony pochwałą zbrodni.
— I pochwały tej ja właśnie panu udzielę — zabrzmiał znagła ponury głos Gomarry, który się tu niespodzianie zjawił.
— Słyszę, chcesz pan puścić z rąk tego zbrodniarza, abym dopiero po kwadransie szukał wiatra w polu! Ale nie myśl pan, że ja się na to zgodzę!
— Albo ja — dodał sendador. — I tak mam już przestrzeloną rękę i trawi mię gorączka. Jeżeli chcecie, abym wydał kipus i plany, to żądam za to zupełnego bezpieczeństwa.
— Ja zaś nie cofam swego postanowienia i zapewniam, że na zmianą jego nie wpłynie ani pańska, ani Gomarry wola. I wiedz pan przytem, że nie udzielę mu zbyt wiele czasu do namysłu.
— Żądam tylko godziny, nie więcej, a co postanowią, to bądzie ostateczne.
— Dobrze, zgadzam się na godzinę zwłoki, ale zapewniam, że nie darują panu więcej ani minuty — rzekłem stanowczo.
— Jeszcze jedno. Jeżeli zgodzę się na wasze warunki i znajdziecie skarb, to kto go otrzyma?
— Ten, do kogo ów skarb rzeczywiście należy. Zamordowany mnich zamierzał prawdopodobnie oddać te przedmioty klasztorowi w Tucuman, i w tym kierunku poczynię dochodzenia. Jeżeli się nie znajdzie istotny właściciel skarbu, oddamy go rządowi prowincyi, do której okolica ta należy.
— I ja nie otrzymam nic?
— Nic. Pan możesz tylko wybierać pomiędzy śmiercią przez rozstrzelanie a możliwością wymknięcia się z rąk Gomarry. Za godzinę czekam odpowiedzi.
— Chciałbym, och, jakbym chciał, abyś pan był w tej chwili w mojej skórze...
— Wierzę, ale, niestety, rzecz to już nie do zmiany...
Sendador był związany, a ponadto miał zranioną prawą rękę, więc nie było obawy, aby mógł umknąć z pod straży dwóch Tobasów, którym oddałem go pod opiekę.
— Możemy być o niego spokojni — mówił brat Jaguar. — Ale natomiast baczniejszą trzeba zwrócić uwagę na Gomarrę.
— Słusznie — potwierdził Pena; — ten zawzięty człowiek gotów działać na własną rękę.
— Postaram się jego usiłowaniom przeszkodzić — odpowiedziałem. — Wezmę go z sobą nad jezioro.
Dosłyszał te słowa moje Gomarra i zapytał:
— Chcesz pan, abym poszedł nad jezioro?
— Tak, bo mi pan będziesz potrzebny do udzielenia wskazówek, gdzie była zakopana butelka. Wiedząc to, może mi się uda wyśledzić nową skrytkę sendadora.
— Doskonały projekt! — podchwycił brat Jaguar.
— Bo myślę, że gdy sendador przekona się, iż mamy kipus w swem ręku, prędzej zgodzi się wydać i plany. Zresztą trzeba będzie zrewidować mu kieszenie, gdyż możliwe jest, że ma te dokumenty przy sobie.
Pena zrewidował natychmiast sendadora, lecz bez skutku. Drab naigrawał się z nas jeszcze cynicznie:
— Jacyż wy jesteście mądrzy! no, no! Tylko ja głupiec i noszę wszystko ze sobą.
Pozwoliłem mu gadać do woli i skinąłem na Gomarrę, by szedł wraz z Peną ze mną, co też uczynił, choć niechętnie. Znać było, że umysł ma zajęty planami działania na własną rękę.
Zeszliśmy na dół i niebawem przy pomocy Gomarry odnaleźliśmy poszukiwane miejsce. Butelki jednak już tam nie było. Spostrzegłem tylko wyraźne ślady ludzkie na piasku i wgłębienie, jakby od siedzenia.
Ślady były liczne i powikłane, więc niełatwą okazało się rzeczą natrafić na właściwy trop sendadora, któryby wiódł na miejsce nowej skrytki. Rozglądałem się dłużej wokoło, ale na razie bezskutecznie.
Przed nami leżało o kilkanaście ledwie kroków jezioro, pokryte grubą powłoką solną, która wskutek wiatrów i deszczów była spękana i tworzyła różnej wielkości płyty kry, spiętrzone w nieładzie. Na jednej z tych płyt spostrzegłem jakiś ciemny przedmiot i przy pomocy lornetki przekonałem się, że było to wydęte dno stłuczonej butelki; obok widniała maleńka grudka ziemi. Poszedłem zobaczyć to zblizka, ale też i na tem się skończyło.
Dopiero wracając na poprzednie miejsce, znalazłem rzecz bardzo doniosłego dla mnie znaczenia, a mianowicie kawałek nitki, zwisającej z liścia kaktusowego.
— Szkoda było zachodu — rzekłem do towarzyszów. — Sendador ma kipus przy sobie.
— To niemożliwe — odparł Pena. — Zrewidowałem go bardzo dokładnie.
— Ba! może on mieć tę rzecz zaszytą pod podszewką kurtki.
— W jaki sposób? Pan się myli.
— Popatrz-no pan przez moją lornetkę tam, na tę krę.
Pena skierował podane sobie szkła we wskazanym kierunku i rzekł po chwili:
— Widzę dno od butelki.
— A co jest obok?
— Grudka piasku.
— Otóż rzecz się ma tak, przyjacielu. Sendador napełnił butelkę piaskiem, aby była ciężka, i cisnął ją w jezioro. Ponieważ jednak robił to w ciemności, więc nie wiedział, że butelka, zamiast wpaść do wody, rozbiła się na płycie solnej.
— A pocóż on to zrobił?
— Bo wiedział, że będziemy poszukiwali butelki, którą znamy z opisu. Ażeby więc zatrzeć ślad po niej, cisnął ją tam, a kipus zaszył w ubraniu. Owo szycie zabrało mu sporo czasu, bo pociemku nie można być dobrym krawcem.
— Tak, istotnie. Właśnie w tem miejscu siedział ktoś na ziemi i znać odciski nóg. Ale skąd pan wie, że sendador szył?
— Patrz pan! tam, na kaktusie, wisi kawałek nici...
— Rzeczywiście... niebieska nić. Sendador miał przy sobie całą szpulkę takich nici.
— A zatem szkoda czasu na dalsze szukanie. Wracajmy... Ale... gdzie Gomarra?
— Wrócił zapewne do towarzyszów.
— No, to się śpieszmy, bo drab gotów uśmiercić nam jeńca.
Podążyliśmy szybkim krokiem, a gdy, nie znalazłszy go po drodze, zbliżyliśmy się do obozowiska, uderzył nasze uszy zgiełk i ochrypły głos sendadora:
— Psie jeden! nie masz do mnie prawa!... Poczekaj, niech przyjdzie dowódca!
— Ani się pan waż tknąć go! — wołał Larsen.
— Precz mi z drogi! — brzmiał głos Gomarry. — Mój nóż zatruty! Jeśli wam życie miłe, nie przeszkadzajcie mi! Zepchnę tego łotra w przepaść na miejsce zbrodni... Niech zginie! Wbiegłszy na skałę, spostrzegłem ze zgrozą, że Gomarra jedną ręką ciągnął sendadora nad przepaść, a w drugiej trzymał nóż, broniąc się nim przed tymi, którzy go chcieli powstrzymać. Sendador ryczał, jak wściekły, lecz nie mógł się bronić, bo miał ręce związane.
— Stój, bo strzelam! — krzyknąłem.
Gomarra, posłyszawszy mój głos, odwrócił się do mnie ze słowami:
— Wszystko mi jedno! Morderca musi zginąć!
I chwyciwszy nieszczęśliwego w ramiona, dźwignął go z wysiłkiem, kierując się ku przepaści. Jeszcze krok... jeszcze pół kroku... I gdy Gomarra czepiającego się skały sendadora uderzył kułakiem w pierś i miał rzucić w przepaść, ten owinął mu się nogami o jego nogi — i... krótki, nie do opisania rozpaczliwy okrzyk wydarł się z piersi jednego i drugiego. Obaj runęli w otchłań.
Znajdowałem się w tej strasznej chwili zaledwie o dwa kroki nad przepaścią i, patrząc na tę okropną scenę, dostałem tak silnego zawrotu głowy, że jedynie zawdzięczając gwałtownemu wysiłkowi woli, cofnąłem się wstecz i padłem na ziemię.
Groza wypadku tak podziałała na wszystkich, że nawet nie spostrzegli, co się dzieje ze mną. Żaden nie odważył się zbliżyć do krawędzi skały, a tylko jedni biegali oszołomieni, jak w obłędzie, po skale, niektórzy zaś podążyli percią w dół, by z bezpieczniejszego miejsca zobaczyć, co się stało z nieszczęśliwymi.
Jeden tylko Larsen został spokojnie na miejscu i poruszył się dopiero, by mię wstrzymać, gdy wstałem z zamiarem udania się na krawędź przepaści.
— Sennor! proszę tam nie iść! — krzyknął drżącym głosem.
— Czy cierpisz pan zawroty głowy? — zapytałem.
— Nie, panie, nie zdarzyło mi się to nigdy. Ale tu... Okropność! Jeszcze mi majaczą przed oczyma te dwie nieszczęśliwe postacie, które w śmiertelnych skurczach runęły w otchłań.
— Muszę zobaczyć, jak to głęboko.
— Panie! krawędź jest może zwietrzała i, gdyby się odłamała...
— Proszę być o to spokojnym — rzekłem i, wyciągnąwszy się na brzuchu, posunąłem się nad zrąb skały.
Ściana granitowa mierzyła co najmniej trzysta stóp wysokości w linii skośnej do samego jeziora. Tuż w pobliżu wody spostrzegłem ciemną plamę, coś jakby zwłoki ludzkie, skręcone potwornie. Właśnie w tej chwili zbliżyli się do nich Tobasowie i, obejrzawszy zwłoki, patrzyli następnie w górę ku ścianie skalnej, wskazując coś rękoma. Wysunąłem się do połowy ciała dalej, poza zrąb, i z przerażeniem spostrzegłem wskazywany przez Tobasów przedmiot. Była to postać ludzka, jakby przykuta w jednem miejscu do nagiej skały. Cofnąłem się natychmiast i rzekłem do Larsena:
— Jeden z nieszczęśliwych zawisł na skale i prawdopodobnie żyje jeszcze. Niech pan biegnie zawołać z dołu towarzyszów. Trzeba ratować...
— No, no! chyba się panu w głowie pomieszało...
— Proszę nie rozumować! niema czasu na to! Marsz, co żywo, po tamtych!
Olbrzym zrozumiał, że ze mną nie przelewki, i pobiegł w dół percią.
Zapomniałem jednak powiedzieć mu najważniejszej rzeczy i dlatego raz jeszcze zbliżywszy się nad przepaść zawołałem na ludzi w dole:
— Wszyscy tutaj! Zabrać lassa i powrozy!
Zrozumieli i pobiegli na miejsce, gdzie znajdowały się nasze konie. Moje lasso było tak mocne, że mogło utrzymać ciężar conajmniej trzech ludzi, ale dwudziestometrowa długość jego w tym wypadku nie wystarczała. Chiriguanosowie natomiast mieli z sobą rzemienie i bola, z których można byłoby uzyskać na poczekaniu potrzebną długość; zato pod względem mocy nie miałem do nich zaufania. Niebawem przybyli na górę towarzysze i rozpoczęła się namiętna utarczka o to, co nam czynić wypada.
— To sendador zawisł na skale — mówił zadyszany Turnerstick. — Gomarra leży na dole i nawet rozpoznać go nie można... Na co panu rzemienie i powrozy?
— Musimy ratować sendadora.
— A to dobre! — wykrzyknął Pena.
— Tego jeszcze brakowało! — Kto chce nosić imię człowieka — odparłem, — ten musi śpieszyć na ratunek nieszczęśliwemu, który jeszcze żyje zapewne i cierpi!...
— Skądże znowu żyje?... Nadział się niezawodnie na ostrze skały, jak na hak, i dawno już wyzionął zbrodniczą swą duszę. Czyż w takim wypadku ma kto obowiązek poświęcać trud, a może nawet życie po to, by odebrać gawronom sute pożywienie?
— Dobrze pan mówi — wtrącił yerbatero. — Co ma wisieć, niech wisi! To był najgorszy pod słońcem człowiek... i nawetbym palcem nie ruszył w jego obronie, chociażby nawet żył jeszcze i męczył się.
— Przepraszam! czy jesteś pan chrześcijaninem? — zapytałem.
— Owszem, i to nawet nie najgorszym. A jednak nie lituję się nad duszą, która godnie zasłużyła sobie na piekło.
— A ja panu powiem, że nie jesteś wcale chrześcijaninem, i przykro mi teraz, że zaprzyjaźniłem się był z panem tak serdecznie. Niech zresztą każdy myśli, co mu się podoba, ale ja znam swój obowiązek. Zachowajcie się spokojnie, abym mógł dobrze słyszeć, i trzymajcie mię za nogi.
Zaczołgałem się znowu nad przepaść i przez lornetkę spostrzegłem, że nieszczęśliwy, od którego dzieliło mię około siedemdziesięciu stóp, obrócony był plecyma do skały. Widocznie zatrzymał go na spadzistości skały jakiś stały przedmiot. Utwierdziła mię w tem mniemaniu okoliczność, że nieszczęśliwy poruszał wolno zwisającemi nogami.
Cofnąwszy się, kazałem sporządzić z rzemieni, jakie tylko były pod ręką, rodzaj liny.
— Czy żyje jeszcze? — zapytał brat Jaguar.
— Tak. Porusza się, a nawet wydaje jęki.
— Niech go Bóg ma w swojej opiece. My mu nic już nie pomożemy.
— Owszem, pomożemy, jeżeli tylko nie braknie nam ku temu odrobiny dobrej woli.
— Sądzisz pan, że znalazłby się człowiek, któryby miał odwagę ratować go?
— Owszem.
— Ależ gdyby nawet szło tu o najlepszego mego przyjaciela, to nie kwapiłbym się wobec niechybnej zguby... Cóż dopiero mówić, gdy idzie o takiego łotra — wtrącił Pena.
— Niech pan jednak wyobrazi sobie położenie nieszczęśliwego — odrzekłem. — Ręce ma związane, jedno ramię przestrzelone, w ciało wbiła mu się skała i wisi biedaczysko między niebem a ziemią, blizki konania. Czy to nie okropne? nie przerażające?
— Zasłużył sobie na to w zupełności.
— Nie wchodźmy w to: zasłużył, czy nie zasłużył. Tu jedno tylko jest do rozważenia: człowiek ten cierpi i grozi mu straszna, powolna męka konania. Jeżeli niema wśród was nikogo, ktoby mu chciał dopomódz, to ja się tego podejmę.
— Pan? Czyś pan rozum postradał? A cóżbyśmy zrobili tutaj, gdyby nam pana właśnie zabrakło? Naprawdę dziwię się, że panu takie głupstwa do głowy przychodzą... Narażać się na niechybną zgubę dla ostatniego łotra! Nie! to wręcz śmieszne!

— Gadaj pan sobie zdrów, co chcesz, ale ja mam własną wolę i co postanowiłem, to uczynię. Proszę mi dać lasso!

Tom XVIII.
Spuszczono mię powoli nadół.

— Poco? Toż rzemień przetrze się na skale i pan runie w przepaść — odparł Pena.

Towarzysze zakrzyczeli również, popierając jego zdanie, z wyjątkiem jedynie brata Jaguara.
Rozumie się, protesty te spełzły na niczem, i bezzwłocznie wziąłem się do roboty.
Położywszy na krawędzi skały siodło, ażeby lasso mogło na niem gładko posuwać się w dół, sporządziłem trzy liny z rzemieni, a na końcu dwu z nich uwiązałem kilka lanc, związanych razem, które miały służyć za siedzenie. Trzecia lina przeznaczona była, jako rezerwą. Wsiadłszy na tę osobliwą windę, przywiązany do niej przez towarzyszów, byłem gotów do „drogi“.
I, jeśli mam być szczery, przyznaję, że w tej chwili uczułem straszną trwogę.
Poczciwy braciszek usadowił się na skalnej krawędzi w takiej pozycyi, żeby mię mieć ciągle na oku i uważać na każde moje skinienie.
Na szczęście, ściana skalna była zupełnie gładka, co umożliwiało mi tem łatwiejsze spuszczenie się w dół. Mimo to, droga od krawędzi do miejsca, gdzie zawisł sendador, wydała mi się wiecznością.
Nieszczęśliwiec przedstawiał widok okropny. Zaszłe krwią oczy wystąpiły mu z orbit; z pieniących się ust zwisał mu spieczony język; lekkie tylko charczenie świadczyło, że człowiek ten żył jeszcze.
Dałem znak na górę, by zatrzymano linę, i zająłem się nieszczęśliwym. Przedewszystkiem zbadałem, na czem się zatrzymał. Owóż znajdowała się tu szpara w skale, nie szersza nad dwie stopy, a zwężająca się ku dołowi. Wypełniał ją gruz ze zwietrzałych kamieni, i właśnie w tym gruzie znalazło warunki bytu jakieś drzewko, które jednak złamał wicher, czy też spadający odłam skały, a został tylko ostry pieniek, na którym właśnie zahaczył się nieszczęśliwy.
Wisiałem przed nim nad straszną przepaścią. Siedzenie moje chybotało się za lada poruszeniem to w tę, to w ową stronę, wskutek czego zadanie moje było bardzo utrudnione. Ażeby nieszczęśliwego zdjąć z pniaka, należało go podnieść. Lecz w takim razie zwiększyłby się mój ciężar i lina mogłaby się urwać...
Przyznam się, że wobec takiego stanu rzeczy przemknęła mi w pewnej chwili przez głowę myśl, żeby dać spokój wszystkiemu. Ale gdym spojrzał w straszną twarz nieszczęśliwca, dreszcz wstrząsnął mną do głębi. Toż gdybym tego biedaka pozostawił jego losowi, widmo jego ścigałoby mię przez całe życie i czyniło wyrzuty, żem nie dopełnił obowiązku, jaki na mnie włożył Stwórca!
W człowieku tym — myślałem — nie zgasło jeszcze życie, i możnaby go zapewne wyleczyć z ran, które poniósł podczas katastrofy. A jeśli nie, to wówczas może przynajmniej dałoby się nakłonić go do skruchy przed śmiercią, gdyby przytomność chociaż na krótki czas uzyskał. W razie zaś, gdybym go tak zostawił, musiałby umrzeć w grzechu, i sumienie moje czyniłoby mi słuszne pod tym względem wyrzuty.
Trudno zaprzeczyć, że ratunek tego człowieka wymagał wielkiego z mej strony poświęcenia, bo, chcąc nieszczęśliwca wydobyć ze strasznego jego „krzesła“, trzeba było narazić się na możliwe niebezpieczeństwo.Musiałem bowiem przedewszystkiem zejść ze swego siedzenia i wstąpić na skałę. Czy jednak wówczas nie usunie się gruz i nie runę w otchłań? Już na samą myśl o tem mąciło mi się w głowie. A jednak namyślanie się mogło tylko opóźnić niepotrzebnie akcyę, — skoro znalazłem się już tutaj, trzeba było bądź co bądź działać z pośpiechem.
Pieniek, na którym zawisł sendador, zahaczył się za jego pas, wskutek czego ubranie na piersiach było naprężone i utrudniało nieszczęśliwemu oddychanie. Ta właśnie okoliczność, nie zaś, jak na razie przypuszczałem rana, od pieńka, który mógł mu wbić się w ciało, sprawiła najwidoczniej omdlenie.
Wisząc na dwu linach, zarzuciłem trzecią przez pół na sendadora i zawiązałem. Następnie rozciąłem mu kamizelkę na piersi, ażeby płuca uzyskały swobodę, co istotnie pomogło natychmiast i sendador odetchnął głębiej kilka razy, a popatrzywszy na mnie osłupiałem i oczyma, począł krzyczeć tak, że aż mrowie przeszło mię po kościach.
— Cicho! — uspokoiłem go. — Cierpisz pan?
— Straszliwie!
— Wiesz pan, kto jestem?
Nieszczęśliwy wybałuszył raz jeszcze na mnie swe przerażone oczy i po namyśle wykrztusił:
— Charley! — a spojrzawszy w przepaść, wstrząsnął się cały i począł błagać: — Panie, ratuj mię! na wszystko, co święte, zaklinam! Tam, w dole, moja śmierć, moje potępienie i piekło!
— Niech się pan uspokoi i będzie cicho, zupełnie cicho, a spróbuję. Proszę się nie ruszać! Odwiązałem rzemień, którym byłem przymocowany do liny, zarzuciłem go na ramię, ażeby siedzenie w razie potrzeby przyciągnąć do siebie, poczem stąpiłem nogami na lance, na których siedziałem, i — Bogu ducha poleciwszy, skoczyłem w szczelinę skalną.
Była to chwila decydująca. Gdyby się pniak był złamał, poleciałbym w przepaść razem z sendadorem. To też w uszach mi zadzwoniło, zaszumiało i uczułem nagły zawrót głowy. Ażeby go opanować, zebrałem całą siłę woli w tym kierunku, by przezwyciężyć trwogę, a odzyskać najzupełniejszy spokój, i rozejrzałem się w położeniu. Tam, w dole, rozciągało się ciche jezioro, pokryte w znacznej części skorupą zakrzepłej soli. Ponad niem z prawej strony stali dwaj ludzie, Indyanie. Widziałem ich dobrze. Byli to zapewne owi strażnicy, których przed rozprawą puściliśmy na wolność. Ludzie ci zniknęli szybko wśród skał. Pod mojemi stopami chrzęściły odłam ki skalne i usuwał się zwietrzały gruz, ale korzenie drzewka trzymały silnie. Jedną ręką złapałem się skały, drugą chwyciłem sendadora za kołnierz... Jeden gwałtowny wysiłek... jeszcze jeden — i zdjąłem nieszczęśliwego, jak worek z kołka. Zawisł na linie, kręcąc się, jak młynek, i resztkami sił krzycząc ze zgrozy.
W tej chwili gruz począł się gwałtownie usuwać mi z pod nóg. Snadź korzenie pnia wskutek chwilowego oparcia od podwójnego ciężaru ludzkiego z o stały naruszone i pień sam tracił powoli siłę oparcia w szczelinie skalnej. Jedna chwila, a byłoby po mnie. Przyciągnąłem z błyskawiczną szybkością swoje siedzenie, jedną tylko linę chwycić zdoławszy — i zawisłem na jej końcu nad przepaścią, kołysząc się, jak wahadło.
Nie uszło to uwagi moich towarzyszów na górze i poczęli krzyczeć z trwogi. Sendador również jęczał w niebogłosy.
Nie straciłem jednak przytomności. Zręcznym ruchem uchwyciwszy drugą linę, machnąłem sobą, jak gimnastyk na reku, i — niebezpieczeństwo minęło o tyle, że znalazłem się na siedzeniu.
Kosztowało mię jeszcze nieco trudu wstrzymanie ruchu wahadłowego, poczem przywiązałem się rzemieniem do liny i chwyciłem prawą ręką linę, na której wisiał sendador. Stracił on znowu przytomność, co mi zresztą było na rękę.
Na dany znak towarzysze moi pociągnęli w górę wszystkie trzy liny równocześnie, i zaczęła się jazda, o jakiej mało kto ma wyobrażenie.
Nie mając wolnych rąk, mogłem tylko nogami odbijać się od skały, co mi się nie zawsze pomyślnie udawało, — przyczem starałem się o ile możności oszczędzać od uderzeń sendadora, oczywiście kosztem własnych kości.
Nareszcie udało się nam szczęśliwie dobić do zrębu skały. Naprzód wysadzono napół-żywego sendadora, poczem podano ręce mnie i wyciągnięto wśród radosnych okrzyków. Słyszałem je wszakże, jak przez sen, — wskutek bowiem niesłychanego natężenia nerwów i mięśni straciłem przytomność...
Po przebudzeniu się spostrzegłem, że mam głowę na kolanach brata Jaguara, który, widząc, iż otwieram oczy, począł mię ściskać z radości i wołał:
— No, Bogu najwyższemu dzięki, żyjesz pan! Co za okropne przedsięwzięcie! Nigdybym już w swojej obecności nie pozwolił nikomu na coś podobnego. Zaobserwowałem tę chwilę, gdy ziemia się panu z pod nóg usunęła i zawisłeś pan w powietrzu, trzymając się liny ledwie jedną ręką. To było okropne!...
I mówiąc to, rozpłakał się z rozrzewnienia. Inni towarzysze, również głęboko wzruszeni, a pierwszym był yerbatero, poczęli mię całować serdecznie, a naostatku Pena, przycisnąwszy mię mocno do piersi, wyszeptał ze łzami w oczach:
— Sprawiłem panu niejednokrotnie przykrość, byłem względem pana szorstki... teraz z całego serca proszę o przebaczenie...
— Ależ nic ja nie mam panu do przebaczenia. Przeciwnie, ja nie zawsze byłem dla was najlepszy, więc niema o czem mówić.
Chiriguanosowie trzymali się z daleka. W tej chwili jednak przystąpił do mnie ich dowódca, podał mi rękę i rzekł:
— Dziwię się, bardzo się dziwię, że pan życie własne miał odwagę narazić na niebezpieczeństwo dla człowieka, który był śmiertelnym pańskim wrogiem. Uczynił to pan, jak prawdziwy chrześcijanin, i nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wziąć sobie z pana przykład. Byliśmy wrogami Tobasów, ale od dziś, naśladując piękny czyn pański, zawrzemy z nimi wieczny pokój i zgodę, a pana prosimy o pośrednictwo w tej sprawie.
— Bardzo chętnie będę wam służył i mam nadzieję, że wywiążę się dobrze z zadania.
Owa gotowość naczelnika do zgody z dotychczasowymi wrogami jego szczepu, stwierdzała najdowodniej, że dobry przykład cuda nieraz działa, podczas gdy słowa bez czynu nie mają wielkiej wartości.
Rozumie się, nie próbowałem nawet przemówić obszerniej, bo czułem się nieszczególnie: opadła mię po niebywałym tym wysiłku ogólna niemoc.
Nie mogłem wszakże odpocząć dłużej, gdyż sp o strzegłem, że o sendadora nikt się dotychczas nie zatroszczył. Leżał on ciągle jeszcze bez przytomności, i gdym go obejrzał, okazało się, że drzazga od pnia, wystającego ze skały, rozdarła mu okropnie plecy, pozostawiając bolesną ranę, być może, śmiertelną. Gdym zastosował środki trzeźwiące, sendador otworzył na chwilę oczy, ale świadomości nie odzyskał i charczał straszliwie.
— Może, prócz tej rany, ma jeszcze jaką inną? — zauważył Jaguar.
— Obawiam się, że wskutek uderzenia się o skałę doznał wewnątrz obrażeń, i to właśnie byłoby najniebezpieczniejsze.
Poczęliśmy go cucić znowu i nie bez skutku. Chory, otworzywszy oczy, powiódł niemi ciekawie dokoła. Brat Jaguar zaś, usiadłszy koło niego, zapytał:
— Geronimo Sabuco, poznajesz mię pan? Przypuszczałem, że zapytany, przez prostą wdzięczność za wyratowanie go z tak okropnej męczarni, zwróci się ze skruchą do zakonnika. Stało się wszakże inaczej. Mimo przyrzeczenia mi tam jeszcze, w owem strasznem miejscu, poprawy, zacisnął zęby i syknął złośliwie:
— Idź do stu dyabłów!
— Niechże się pan opamięta... — rzekł łagodnie brat Jaguar. — Może to są już ostatnie godziny pańskiego życia. Wszak, mimo wyratowania z nad przepaści, jesteś pan skazany na śmierć na mocy praw puszczy... powinieneś przeto skorzystać z ostatnich chwil i zwrócić się do Boga.
— Ja nie umrę jeszcze!... Bo kto śmiał wydawać na mnie wyrok śmierci? — dodał, zwracając się w moją stronę. — Gomarra już nie żyje i sam sobie winien. Oprócz niego, nikomu niewolno mię sądzić! Gdybyście istotnie zadali mi śmierć, byłoby to morderstwo, a ponadto nie otrzymalibyście kipus.
— O, mylisz się pan! Śmiałeś się ze mnie, gdy przedsięwziąłem poszukiwania pańskich śladów. A przecie wiem już, gdzie się znajdują trendzie.
— No, no? — zapytał cynicznie.
— Wydobyłeś pan butelkę z ukrycia, nasypałeś do niej piasku i cisnąłeś w wodę, a trendzie wszyłeś sobie w ubranie, które obecnie przeszukamy...
Słowa te wywarły na nim takie wrażenie, iż odruchowo chwycił się ręką za pierś i odrzekł:
— Nieprawda! nie mam przy sobie nic! Byłoby zresztą ostatnią głupotą z mej strony, gdybym tak cenne rzeczy nosił przy sobie.
— Nietyle może głupotą, co nieostrożnością, gdyż w tej chwili wskazałeś mi pan nawet, gdzie mam ich szukać, mianowicie na piersiach z prawej strony...
— Nieprawda! Co za przypuszczenia!... Dajcie mi raz spokój!
— Nie wzbraniaj się pan daremnie, bo użyję przemocy.
— O, tego pan nie uczynisz! Kipus nie jest pańską własnością, więc nie masz pan żadnego prawa zabierać mi je.
— A pan jeszcze mniej masz do nich prawa, bo posiadłeś je drogą zbrodni. Czy oddasz pan kipus dobrowolnie?
— Nie! stanowczo nie!
— W takim razie zawdzięczać pan będziesz samemu sobie, że przymusowa rewizya sprawi mu ból z powodu ran.
Skinąłem na yerbaterów, którzy przytrzymali draba i, mimo rozpaczliwej jego obrony, wydobyli z pod podszewki surduta trzy frendzle. Każda z nich składała się z jednego głównego pasma i około trzydziestu pobocznych.
Sendador bezwładnie opadł na ziemię, oddychając ciężko. Widocznie z powodu stawiania oporu wyczerpał się na siłach i nie mógł nawet kląć, chociaż miał ku temu powody.
Frendzle przechodziły z rąk do rąk, oglądane przez towarzyszów moich z najwyższą ciekawością, gdyż nikt z obecnych czegoś podobnego jeszcze nie widział.
— I to mają być litery? — pytał Pena z niedowierzaniem.
— Nie, są to jedynie znaki. Wyraz „kipus“, a właściwie „khipus“, pochodzi z narzecza khetsua i znaczy tyle, co frendzle. Każdy kipus składa się z jednego głównego sznura, do którego, jak pan widzi, przymocowane są różnokolorowe mniejsze frendzelki. Każda zaś barwa i długość knota ma swoje odrębne znaczenie.
— I pan potrafi to odcyfrować?
— Spróbuję. Jednak tego rodzaju „dokumenty“ są bardzo trudne do odczytania i wymagają licznych komentarzy.
— Których pan nie posiada — wtrącił żywo uradowany sendador. — I przekonasz się pan — dodał, — że bez mojej pomocy nie uda się panu rozwikłać tej zagadki.
— Niech się pan nie cieszy przedwcześnie. Miałem na myśli komentarz ustny, a mianowicie, do czego się ten kipus odnosi, a że wiem to już, więc odcyfrować go nie będzie mi trudno.
— Skąd pan to może wiedzieć? Ot, mówi pan tylko, aby mówić.
— Przepraszam, kipus dotyczy z wszelką pewnością zakopanych skarbów.
— Próżne marzenia! — odparł, spoglądając na mnie badawczo, jakby chciał się upewnić, czy swemi oświadczeniami nie zachwiał mojej wiary w powodzenie przdsięwzięcia i czy nie uda mu się pozyskać mię jeszcze dla siebie.
— Bynajmniej nie próżne, sendadorze. Zagadka ta jest najzupełniej możliwą do rozwiązania. Niestety, co innego utrudnia mi sprawę, mianowicie to, że barwy dosyć już spłowiały i tylko zawodowy chemik mógłby je ściśle oznaczyć.
— Cieszy mię ta trudność, gdyż nie będziesz pan mógł skorzystać ze zrabowanego mi przedmiotu. Jestem z tego ogromnie zadowolony.
— Ja też nie zamierzam korzystać z tego, do czego nie mam prawa. Ale i pan również nie możesz sobie rościć tu pretensyi. Korzystać będą z tych rzeczy ci, którym się one należą, a do których pan w żaden sposób zaliczać się nie możesz. Co do mnie, dołożę wszelkich starań, aby z kipus prawi jego właściciele mogli zrobić użytek. Barwy dadzą się wydobyć tak, czy owak.
— Wszystko na nic, skoro ja się na to nie zgodzę.
— Ależ pana nikt nie będzie się o to pytał!
— Owszem. Kipus bez rysunków objaśniających nic nie jest wart, a ja właśnie rysunki te posiadam, i to nawet w kilku odpisach, bo kazałem je sporządzić na wypadek, gdybym zgubił oryginał.
— Jeden egzemplarz uda mi się przecie wydostać — zauważyłem spokojnie.
— No, tak, jeśli mię puścicie wolno — odparł z całą pewnością siebie.
— Znalazłem kipus bez zgody pańskiej na to; mogę znaleźć i rysunki.
Sendador, mimo wyczerpania i bólu, podniósł się i, obrzuciwszy mię nienawistnym wzrokiem, wycedził przez zaciśnięte zęby:
— Jesteś prawdziwym szatanem... Ale niedoczekanie twoje!... Idzie już chwila zemsty... Jest ona bliżej, o wiele bliżej, niż się tego spodziewasz!
— Cóżto za nowy sposób przekonywania, sendadorze? Myślisz pan może, iż się ulęknę bezsilnych twoich gróźb?
— O! trzymaj się swojej błogiej nadziei, dopóki sama nie pierzchnie nagle i niespodzianie. Jak piorun z jasnego nieba, zemsta uderzy w ciebie... Ostatni jednak raz zapytuję: puścisz mię?
Mimo tak gwałtownego zachowania się z jego strony, nie straciłem zimnej krwi i odrzekłem spokojnie, lecz stanowczo:
— Nie, nie puszczę. Nie jesteśmy wprawdzie chciwi krwi twojej, jak naprzykład nieboszczyk Gomarra, i nie każemy cię zabić, jednakże w razie, gdybyś się wyleczył z ran, oddamy cię w ręce władz.
— Spróbuj! — miotał się resztkami sił. — Rysunki są w rękach zupełnie bezpiecznych!... zupełnie! A mściciel już nadchodzi... już jest tutaj... na Roca de la Ventana... On je tu przyniesie... I wtedy... wtedy biada ci! biada, jeśli zastanie cię jeszcze tutaj!
Wskutek osłabienia mówił z trudnością, wreszcie opadł bezwładnie na ziemię, zaciął usta, przymknął oczy i bladość twarz mu pokryła, jakby był blizki śmierci.
— Straszny człowiek! — rzekł brat Jaguar, który dotąd jeszcze trzymał kipus w rękach. — Schodzi ze świata w stanie grzechu i nie chce nawet słyszeć o skrusze. Chyba już kona?
— Nie — odrzekłem, zbadawszy puls chorego. — Wprawdzie rany są bardzo poważne, ale też i natura twarda... nie da się pokonać zbyt łatwo.
— Opatrzy mu pan rany?
— Jeszcze nie teraz; nie trzeba mu zakłócać w tej chwili spokoju. Krwotoku niema. Odzyska jeszcze przytomność i będzie miał czas do pojednania się z Bogiem. Zresztą ostatnie jego słowa dają wiele do myślenia. Wspominał o kimś, kto ma rysunki i przyjdzie tu z Roca de la Ventana[1]. Ciekawym, co oznacza ta nazwa.
— Ja wiem — wmieszał się Pena. — Tak się nazywa prostokątna odosobniona ściana skalna, w której znajduje się otwór, podobny do okna.
— Gdzież to jest!
— O pół dnia drogi w górę.
— Ach, tak? Widocznie tam ukrył swe rysunki. Tylko nie rozumiem, kto ma być ów mściciel, którym mi groził. Czyżby miał jaką zaufaną osobę tutaj? Może wiedzą coś o tem Chiriguanosowie.
Przywołałem naczelnika — i ten mię objaśnił, że istotnie o pół godziny drogi znajduje się skała, którą nazywają Roca de la Ventana, i że sendador wysłał tam... swego syna.
— Ach! — zawołałem zdziwiony, — nie wiedziałem, że sendador ma syna... To ciekawe! Gdzieby oni się byli spotkali? Czy ów syn znajduje się sam w tej okolicy?
— Ma przy sobie moich piętnastu ludzi.
— Aż piętnastu? Widocznie przeoczyłem ślady...
— Być może. Zresztą wogóle natknąłeś się pan na nasze ślady zbyt późno, dopiero trzeciego dnia po oddaleniu się syna sendadora w góry za żywnością.
— Kiedy on miał tutaj wrócić?
— Najpóźniej dziś wieczorem.
— W takim razie musimy się mieć na baczności, zwłaszcza od strony gór, skąd ma się pojawić.
— Przeciwnie — wyjaśniał naczelnik, — należy go się spodziewać właśnie z dołu, bo wprawdzie Roca de la Ventana leży w stronie przeciwnej, ale okolica jest tak niedostępna, że trzeba daleko okrążać ponad jeziorem, aby się tu dostać.
— Teraz już się domyślam, kto byli owi dwaj Indyanie, których widziałem w czasie mojej wyprawy na linie do sendadora. Ukazali się na załomie skalnym i natychmiast znikli. Sądziłem na razie, że są to ci sami, których schwytaliśmy na posterunku i potem puściliśmy.
Naczelnik myślał chwilę, poczem ozwał się nieśmiało:
— Powiedziałem już panu, że życzę sobie zawrzeć z wami przyjaźń, i właśnie obecnie będę miał sposobność dowieść wam mej życzliwości. Gdyby jednak nie ta moja dla was życzliwość, położenie wasze nie należałoby do najlepszych.
— Bardzo mię cieszy pańskie dobre dla nas usposobienie. Ale co do owego „nienajlepszego“ położenia naszego, to... wiem, co pan ma na myśli.
— Nie, panie! Nie może pan wiedzieć...
— Proszę posłuchać... Syn sendadora wrócił i wysłał dwóch ludzi naprzód, aby na wszelki wypadek zabezpieczyć się przed nami. Ludzie ci widzieli mnie i nasze konie tam, w dole, więc mogli wywnioskować, żeśmy pokonali sendadora. Dowie się o tem syn sendadora od owych dwóch Indyan i, rozumie się, wytęży wszystkie siły w tym kierunku, by wydostać swego ojca z niewoli. Przypuszczając zaś, że my znajdujemy się tam, na dole, gdzie stoją nasze konie, zechce dostać się tutaj przez wiadomy otwór poniżej, aby napaść na nas tak, jak myśmy to uczynili z wami.
— Jestem pewny, że poweźmie taki plan.
— Wobec tego trzeba natychmiast obsadzić drogę. Sennor Pena, proszę sobie wziąć pięciu Tobasów i przejść przez te krzaki, ażeby...
Zwróciłem się w tym kierunku, aby wskazać ręką Penie, dokąd ma się udać, gdy wtem nagle z pomiędzy krzaków wyskoczył jakiś człowiek, uzbrojony od stóp do głów, a za nim kilkunastu czerwonoskórych. Krótka chwila wystarczyła mu na zoryentowanie się w sytuacyi, — zobaczył bowiem na płaszczyźnie skalnej rozbrojonych Chiriguanosów i związanego sendadora.
— Naprzód na drabów! — krzyknął i rzucił się prosto ku Larsenowi, którego zapewne, sądząc po jego wzroście, uważał za dowódcę, albo, co najmniej, za najniebezpieczniejszego z nas wszystkich.
I jednocześnie wypalił z jednej lufy do Larsena, a z drugiej do Peny. Nie trafiwszy jednak, obrócił flintę w rękach i skoczył w moją stronę ze wzniesioną do góry kolbą. Nie zaszedł jednak daleko. Bo oto znajdujący się przy nim Chiriguanosowie, zamiast biedz za nim, najniespodziewaniej na znak stojącego przy mnie swego naczelnika, który krzyknął do nich słów kilka, rzucili się na syna sendadora z tyłu, a równocześnie Tobasowie podbiegli i w okamgnieniu rozbroili napastnika.
Nie bronił się nawet biedak zbytnio, bo wiedział z góry, że na nic się to nie przyda. Że zaś poddał się bez oporu, więc nie pozwoliłem wiązać go, a tylko kazałem wziąć w środek między siebie, aby mu uniemożliwić ucieczkę.
Jeniec spostrzegł wnet ojca, leżącego na ziemi, i zbladł śmiertelnie. Natychmiast jednak zapanował nad sobą i, rozejrzawszy się wokół, zapytał:
— Który z was nazywa się Charley?
— Służę panu — zgłosiłem się.
— Czy pan mię zna? — zapytał, obrzucając mię przenikliwem spojrzeniem.
— Domyślam się tylko, że mam do czynienia z synem sendadora.
— A więc to pan?... No, tak... Muszę mu oświadczyć, za kogo go uważam...
— Proszę się nie trudzić...
— A jednak muszę panu powiedzieć to, co się mu godnie należy... Jesteś pan zjadliwym drapieżnym potworem!... jeszcze gorzej: jesteś psem, który ofiarę swą drażni tak długo, dopóki w niej oddechu starczy, dopóki...
Przerwał, spostrzegłszy, że ojciec jego w tej chwili otworzył oczy. Stary widocznie poznał syna po głosie, a zbudzony instynktownie z odrętwienia, odzyskał nagle siły. Rozejrzawszy się wokół wśród nas, popatrzył chwilę na brata Jaguara, który trzymał jeszcze w ręku kipus, i rzekł do syna:
— Przybliż się do mnie, synu.
A gdy młodzieniec, posłuszny wezwaniu, ukląkł przy ojcu, ten dodał:
— Przyłóż uszy do ust moich, bo nie mam siły na głośną rozmowę.
Nie sprzeciwiłem się temu bynajmniej z pobudek czysto ludzkich, ze względu na stosunek ojca do syna.
A jednak była to z mej strony nieoględność, która też natychmiast miała swój skutek. Ów szept nie był pożegnaniem ojca z synem przed śmiercią.
Młody człowiek po krótkiej rozmowie ze swym rodzicem wstał i rzekł do mnie:
— Dowiaduję się, że pan masz nasz kipus. Czy jednak wiadomo panu, że na nic się on wam nie przyda bez odnośnych rysunków?
— Owszem, mogę pana zapewnić, że przyda się.
— Pewniej jednak będzie, gdy ja wam tych rysunków dostarczę.
— A co pan za nie żąda?
— Wolności dla nas obu i połowy skarbów, które mają być odnalezione.
— Tego przyrzec panu nie mogę, bo skarby nie są moją własnością.
— To znaczy, że pan odmawia...
— Również i o waszej wolności mowy być nie może. Ojciec pański winien jest zbrodni i musi za to odpowiedzieć przed sądem...
— Jesteś pan okrutny — odrzekł, robiąc minę, jak człowiek, który wszystko już utracił i losowi poddać się zamierza. — Nie macie zresztą prawa ani obowiązku być naszymi sędziami. A przytem proszę spojrzeć w dół... w tę otchłań, i powiedzieć, czy... czy...
Ani jedno z tych słów nie było wypowiedziane bezcelowo. Jakkolwiek byłem pewny, że mowa o otchłani była rozumiana przez niego w przenośni, jednak mimowolnie wszyscy zwróciliśmy oczy w tym kierunku.Tego tylko młody mściciel pragnął i wykorzystał chwilę znakomicie. Wyrwał niespodzianie z rąk Jaguara kipus i skoczył do ucieczki, powaliwszy na ziemię dwu Chiriguanosów, stojących mu na drodze.
Wypadek ten zaskoczył nas tak nagle, że wszyscy stali, jak posągi, nieruchomo. On zaś tymczasem biegł w dół ścieżką, prowadzącą nad jezioro, z szybkością i zwinnością gazelli.
Zostawiając na miejscu osłupiałych towarzyszów, puściłem się za młodym człowiekiem w pogoń, oczywiście o tyle spóźnioną, że wyprzedził mię jakieś czterdzieści kroków.
Nie był dobrym biegaczem, zadyszał się tak, że prawie charczał. I byłbym go snadnie dopadł, gdyby nie to, że w ostatnim momencie dał susa na pokrywę solną jeziora, by je przebiedz wpoprzek. Oczywiście było to dla niego ostatnią deską ratunku. Pod wpływem śmiertelnej trwogi nie liczył się z tem, że warstwa solna, pokrywająca jezioro, może się pod nim załamać i puści go w głębie jeziora.
Co do mnie — liczyłem się z niebezpieczeństwem i nie pobiegłem za nim. Miałem już, co prawda, sposobność w życiu przeprawiania się przez sto razy niebezpieczniejsze miejsca, naprzykład przez szut w Tunisie, i nie budziła we mnie obawy boliwiańska — powiedzmy dla porównania — sadzawka. Wolałem jednak schwytać zbiega w sposób o wiele łatwiejszy. Skierowałem się w jednej chwili w stronę miejsca, gdzie stały nasze konie, a dopadłszy swego gniadosza, skoczyłem na siodło i puściłem się pełnym kłusem naokoło laguny na brzeg przeciwny. Rozumie się, przez cały czas nie spuszczałem oka z uciekającego, który umykał szybko wpoprzek jeziora, mając wprawę w szybkiem rozeznawaniu grubości i wytrzymałości warstwy solnej według jej barwy i kierując się zależnie od tego przez miejsca bezpieczniejsze. Sól zresztą posiada większą elastyczność, niż naprzykład lód.
W porze deszczowej woda sięga zazwyczaj aż do samych brzegów jeziora. Potem wyparowuje ona, wskutek czego powłoka solna u brzegów załamuje się i pęka, tworząc rodzaj kry, bądź spoczywającej na bagnie, bądź na powierzchni wody. Dalej zaś, ku środkowi, rozciąga się już jednostajna solna szyba.
Syn sendadora umiał zwinnie przeskakiwać z jednej kry na drugą, a w miejscach, gdzie uważał, że może się załamać, kładł się i przebywał je, kulgając się nakształt beczki, poczem znowu biegł prosto, pomimo, że byłem już po drugiej stronie jeziora.
Tymczasem towarzysze moi zdążyli zbiedz z góry i obstąpili brzeg poza nim tak, że nie podobna mu było nawet myśleć o odwrocie wstecz. Z boku znów ściana skalna spadała prawie poziomo w wodę, czyniąc wydostanie się tamtędy niemożliwem. Najmożliwszą jeszcze drogą dla uciekającego, gdzie mógł mieć jakąkolwiek szansę umknięcia, była ta, którą ja mu właśnie zastąpiłem, i tędy też zamierzał wydostać się z matni, sądząc zapewne, że potrafi mi się wyślizgnąć. I mógł na to liczyć istotnie, gdyby się zetknął ze mną na stałym gruncie, to jest na skalistym brzegu.
Aby pokrzyżować mu plany, postanowiłem w odpowiedniej chwili wpaść konno na powłokę solną i tu zagrodzić drogę uciekającemu. Warstwa solna była dosyć gładka i silna, ale tylko o tyle, że można się było utrzymać na niej jadąc szybko, bez zatrzymywania się i zwalniania biegu.
Pędząc jednak brzegiem spostrzegłem, że tuż naprzeciw uciekającego znajduje się na lądzie coś jakby jama, czy otwór jaskini. Zoryentowawszy się szybko, że wyłom ten ułatwić może ucieczkę ściganemu, który, wpadłszy weń, zniknie mi z oczu i zapadnie gdzieś wśród wyrw skalnych, skierowałem swego gniadosza na płytę solną. Ale zwierzę, obawiając się snadź instynktownie niebezpieczeństwa, stanęło dęba i nie chciało iść naprzód. Pociśnięty jednak mocniej ostrogami rumak zdecydował się na posłuszeństwo: dał susa na pierwszą z brzegu płytę, przeskoczył następnie ponad wązkim przesmykiem na drugą i niebawem popędził już śmiało po jednolitej szybie jeziora.
Towarzysze moi, widząc tę imprezę, krzyczeli przerażeni, abym się cofnął. Nie słuchałem ich jednak i pędziłem dalej za zbiegiem, który, zaniepokojony krzykami, przystanął, rozejrzał się i, spostrzegłszy, że pędzę ku niemu po płycie jeziora, tem szybciej począł uciekać.
Co do mnie, więcej uwagi zwracałem na barwę powłoki, niż na zbiega. Jak długo bowiem powłoka ta była jasna, krystalicznie błyszcząca, mogłem się przy szybkim biegu nie obawiać załamania, podczas gdy zbieg nie miał już czasu na rozglądanie się w drodze.
Byłem na jakieś sześćdziesiąt kroków od niego; on zaś, dobywszy resztek sił, zbliżał się już do brzegu, gdy nagle spostrzegłem, że powłoka przed nim, na którą kierował się właśnie, miała zdradliwą szarobrunatną barwę.
— Stój! — krzyknąłem, — zapadniesz się w tem miejscu!...
Ostrzeżenie nie poskutkowało, — biegł w dotychczasowym kierunku. Nie pragnąc śmierci biedaka, krzyknąłem za nim:
— Biegnij na prawo, gdzie sól jest biała, bo na tem brunatnem miejscu zginiesz!
I to ostrzeżenie puściwszy mimo uszu, biegł prosto na oślep.
W takich chwilach, gdy idzie o życie ludzkie, myśl i czyn muszą mieć błyskawiczną szybkość.
Chwyciłem za lasso, które jakby przez dziwne jakieś przeczucie wziąłem był na siebie po uporaniu się z ratunkiem sendadora, i w pełnym galopie swego konia, zawiązawszy z jednej strony pętlicę, rzuciłem lasso w kierunku uciekającego tak trafnie, że właśnie w chwili, gdy jedną nogą załamał się już był do wody, uchwyciłem go w pętlicę i jednocześnie osadziłem konia na miejscu, o kilkanaście kroków przed płaszczyzną o cienkiej powłoce.
Zbieg skoczył jeszcze krok czy dwa, i szyba solna załamała się zupełnie, chłonąc go pod siebie.
Gdybym się był szarpnął szybko w tył, młody człowiek oczywiście nie byłby poszedł pod wodę; ale takie nagłe szarpnięcie się mogłem przypłacić sam życiem. Poskoczyłem więc na koniu, zataczając nieduży łuk, i lasso się naprężyło. Daremnem jednak było ciągnąć je, bo zbiegł ugrzązł wśród kry tak silnie, że go wydobyć żywcem nie było sposobu. Na dobitek w tej chwili koń mój załamał się również tylną nogą. Dobyłem noża, chcąc przeciąć lasso i w ten sposób uratować sobie życie, ale się wstrzymałem i w ostatniej chwili zadałem jeszcze koniowi ostrogę aż do krwi.
Biedne zwierzę skoczyło naprzód tak silnie, że wyrwało nareszcie zahaczonego lassem młodzieńca z kleszczów śmierci.
Oczywiście nie można było zatrzymać się w miejscu nawet na okamgnienie, bo poszedłbym na dno razem z koniem. Jadąc przeto w zwolnionem tempie, by nieszczęśliwy, ciągniony na lassie, nie rozbił się na śmierć, równocześnie zwijałem lasso piędź po piędzi, aż wreszcie udało mi się z niesłychanym wysiłkiem wydźwignąć topielca przed siebie na siodło.
Oczywiście powrót ze zdwojonym ciężarem był dosyć trudny i niebezpieczny, ale wkońcu udało mi się jakoś dobiedz do brzegu po zwałach kry solnej, tem bardziej, że koń mój już się poniekąd oswoił z tego rodzaju drogą.
Na brzegu oczekiwali mię brat Jaguar, Turnerstick i Pena, którzy odebrali zaraz z rąk moich syna sendadora, by go ocucić, ja zaś dałem chwilkę wypoczynku koniowi. Dzielny mój gniadosz drżał na całem ciele, ale też i parskał raz-poraz, widocznie instynktem odczuwając, że przebył przed chwilą wielkie niebezpieczeństwo.
W chwili opowiedzianego tu wypadku zwróciłem uwagę na pewną towarzyszącą mu okoliczność. Mianowicie, gdy rzuciłem na uciekającego lasso, on zaś załamał się, wpadając po pas w wodę, gdzieś na górze dał się słyszeć przeraźliwy okrzyk. Później spostrzegłem na krawędzi skalnej Indyan, a przed nimi z wyciągniętemi w górę ramionami... sendadora. Widocznie miłość rodzicielska tyle sił mu dodała, że zdołał porwać się z ziemi, pomimo zupełnego prawie wyczerpania. I wówczas jeszcze, gdy zsiadałem z konia na brzegu, stał on na tem samem miejscu, śledząc, co się dzieje na dole.
Ocalony przeze mnie młody człowiek wyglądał okropnie. Wskutek silnego wyszarpnięcia go z pomiędzy kry solnej ubranie podarło się na nim niemal w strzępy. Miał też liczne obrażenia na ciele i w pierwszej chwili nie dawał znaku życia. Po zastosowaniu wszakże środków trzeźwiących odzyskał przytomność i zdał sobie dokładnie sprawę z tego, co zaszło. Patrzył na mnie czas dłuższy, jakby chcąc odgadnąć, co mię spowodowało do ratowania go, poczem chwycił mię za rękę i rzekł:
— A jednak pan nie jesteś krwiożerczy... Uratowałeś mi życie, i proszę teraz powiedzieć, czem mogę odpłacić mu się za to.
— Mnie? niczem. Zostań pan uczciwym człowiekiem i staraj się naprawić to zło, które wyrządził ludziom w ciągu życia pański ojciec.
— Tak, panie, uczynię to, i pan już w tej chwili bądź pewny, że umiem być wdzięcznym. Przedewszystkiem oddaję panu dobrowolnie kipus...
I sięgnął do kieszeni, a ja równocześnie rzekłem:
— Przecież pan trzymałeś kipus ciągle w ręce!...
— Rzeczywiście! przypominam to sobie... Przepadł więc w wodzie!...
— Tak, przepadł bezpowrotnie!
— Może jednak rysunki przydadzą się wam na co? Zaraz... gdzie mój pas?
— Także na dnie jeziora...
— Przebóg! Tam właśnie były wszyte rysunki. I cóż teraz? Możeby poszukać...
— Daj pan spokój, bo to się na nic nie przyda. Jedynie moglibyśmy coś zrobić połączonemi siłami i z wielkim wkładem pracy oraz kosztów. Bo najpierw trzeba w owem nieszczęsnem miejscu usunąć zupełnie sól, a potem opuścić się na dno jeziora; do tego zaś niezbędne są łodzie, liny, nurkowie i wiele innych rzeczy. Teraz wracajmy na górę, gdzie oczekuje na pana ojciec.
Zgodził się na to bez oporu, i podążyliśmy na szczyt skalny. Rozumie się, że nie było już obawy, aby ocalony chciał nam się wymknąć, więc tem samem więzów nie pozwoliłem na niego nakładać.
Gdyśmy przybyli na szczyt skały, Indyanie, którzy byli przez cały czas świadkami m ego pościgu za uciekającym, patrzyli na mnie, jak na jakiegoś wielkiego bohatera. Białym towarzyszom moim impreza ta nie wydawała się tak bohaterską, gdyż wiedzieli, że mniej tu trzeba było odwagi, niż umiejętności w postępowaniu.
Zastaliśmy sendadora, znowuż leżącego na ziemi. Oczy mu błyszczały, nie wiadomo — z radości, czy też z gorączki. Chwycił skwapliwie za rękę swego syna i długo mówił coś do niego, w czem mu nie przeszkadzaliśmy, usuwając się na bok. Teraz bowiem był już dla nas obojętny temat ich rozmowy, aczkolwiek z góry przypuszczałem, że sendador jeszcze więcej wyleje z siebie żółci, boć przecie omal nie byłem przyczyną śmierci jego syna, a powtóre — kipus i rysunki, do których tak ogromną przywiązywał wagę, przepadły bezpowrotnie.
Lecz nietylko on, ale i niektórzy z mego otoczenia mieli kwaśne miny. Widocznie w skrytości serca żywili dotąd nadzieję obfitego udziału w odnaleźć się mającym skarbie, obecnie zaś ją tracili.
Prawdziwe jednak zdumienie ogarnęło mię, gdy sendador wezwał do siebie mnicha, ale już innym zupełnie, pozbawionym dotychczasowej nienawiści głosem.
— Sennores! — rzekł. — Serce moje skruszyło się nareszcie, i to w chwili, gdy widziałem syna, zapadającego w toń jeziora. I aby wam dać dowód, że myślę szczerze, pozwólcie mi opowiedzieć w tej chwili cały przebieg życia, wszystkie moje złe czyny i zbrodnie!
— Nie, Geronimo Sabuco! nie pozwolę na to — zaprotestowałem z miejsca. — Jeżeli pan przeczuwasz zbliżającą się śmierć, to radziłbym raczej ku Bogu zwrócić się w tych ostatnich chwilach żywota, a nie tracić czasu na spowiedź przed grzesznymi ludźmi. Jeżeli pragniesz sam pociechy, to udzieli jej panu pobożny i czcigodny brat Hilario.
— Słusznie. Czy jednak pan przebaczysz mi to, com zawinił względem niego?
— Z całego serca.
— Dziękuję. A co pan zamierzasz uczynić z moim synem?
— Nic. Może się udać, dokąd mu się spodoba. Mam nadzieję, że nie zapomni o tem, co się tu stało, i przekona się, iż Pan Bóg jest nietylko sprawiedliwy, ale też i nieskończenie miłosierny.
— Pójdź więc do mnie, mój synu! podaj mi rękę i posłuchaj. Przykro to i boleśnie ojcu przemawiać do syna w ten sposób w ostatniej godzinie, ale trudna na to rada. Ja, grzesząc sam, i ciebie wciągnąłem na bezdroża nieprawości. Musisz więc poprawić się i wynagrodzić ludziom krzywdy, przeze mnie im wyrządzone. To moja ostatnia wola, a twoje najgłówniejsze zadanie na resztę życia...
Słowa te z ust zatwardziałego grzesznika i zbrodniarza mocno mię wzruszyły. Widocznem było, że tak nagła zmiana w tym człowieku spowodowana została wybuchem miłości dla ocalonego przed chwilą w tak cudowny prawie sposób syna, po części zaś może i trwogą przed zbliżającem się konaniem. Już w tej chwili bowiem mówił z wielką trudnością, prawie co słowo brakowało mu tchu, a na czoło wystąpił kroplisty pot. Nie ulegało wątpliwości, że wkrótce miał umrzeć, do czego przyczyniły się obrażenia wewnętrzne w czasie spadania w przepaść.
Syn słuchał z rozrzewnieniem tkliwych słów ojca i pod wpływem ich przeobrażał się również duchowo. Uczuł w sercu skruchę, przejrzał nagle i spostrzegł, że dotychczasowe jego życie było błędne i grzeszne.
— Jesteś bogaty — mówił do niego drżącym głosem sendador — i wiadomo ci, gdzie mienie nasze się znajduje. Ale wiadomo ci również, że do majątku doszliśmy drogą nieuczciwą, więc powinieneś zwrócić go tym, których skrzywdziliśmy. Uczyniwszy to, idź odtąd drogami prawemi z wiarą w dobroć i miłosierdzie Boże, a będzie ci darowane to, coś zgrzeszył. A i mnie też lżej będzie na tamtym świecie, gdy się przekonam, żeś istotnie usłuchał rad ojca, który w ostatniej chwili poznał swoje nieprawości i brzydzi się niemi... O! jakiż żal mię ogarnia, że nie mogę już sam naprawić zła, które wyrządziłem!...
Skrucha ojcowska wywarła na synu niezwykle silne wrażenie. Łzy z oczu otarłszy, tak umierającemu odpowiedział:
— Byłem ci zawsze posłuszny, ojcze, a więc i teraz takim będę. Jedna chwila tam, w nurtach jeziora, w pośród gniotącej mię kry solnej, wystarczyła, bym wszedł w siebie i poznał, co warte jest życie, zwłaszcza, gdy było ono pełne nieprawości. Przyrzekam ci więc, ojcze, że stanie się podług twej woli, i życie swoje poprowadzę inaczej.
— Dziękuję ci, synu najdroższy — odrzekł z uczuciem wielkiej ulgi umierający. — Usuń się teraz, bo chciałbym jeszcze pogadać z osobą duchowną.
Przejęty będąc do głębi serca uroczystością chwili, usunąłem się i ja na stronę, dając znak towarzyszom, aby mię naśladowali. Ich jednak mniej interesował tragiczny koniec sendadora, — myśli ich zwrócone były w innym kierunku, a mianowicie rozprawiali głośno, czy też nie dałoby się jeszcze odszukać jakim sposobem kipus. Może syn sendadora zgubił je jeszcze po drodze, nim załamał się pod wodę. Zwrócili się do mnie w tej sprawie, i musiałem zejść z nimi nad jezioro, pozostawiając jedynie przy umierającym brata Hilaria.
Długo szukaliśmy zaginionego kipus, ale bez skutku, i radzi-nieradzi musieliśmy ostatecznie zrezygnować z olbrzymich skarbów Inkasów.
Po dwu godzinach wróciliśmy na górę, prowadząc ze sobą jeszcze owych strażników, którzy kręcili się po okolicy i teraz przystąpili już do nas bez obawy.
Sendador, pojednany z Bogiem, zapadł w omdlenie, a brat Hilario siedział obok niego. Zobaczywszy mnie, zakonnik rzekł skwapliwie:
— Sendador wyraził żal za grzechy, i Bóg mu je w swej niezgłębionej łaskawości odpuści.
Z rysów twarzy chorego można było wnioskować blizki już koniec. Charczał, męczył się, poczem na jeden moment odzyskawszy przytomność, uścisnął syna i zdołał jeszcze wyszeptać:
— Tam... leży... Juan Gomarra... Pogrzebcie go przy mogile brata, a obok... i mnie...
Niebawem zaczęło się konanie — i nawrócony grzesznik pożegnał się wreszcie z tym światem...
Odmówiliśmy nad zwłokami modlitwy, w których uczestniczyli również Indyanie, poczem cały nasz oddział udał się na dół na nocleg, ja zaś z młodym Sabuco i bratem Jaguarem przesiedzieliśmy całą noc w pobliżu zmarłego.
Na drugi dzień rano pogrzebaliśmy uroczyście zwłoki sendadora, Gomarry i kilku Chiriguanosów, którzy padli byli w bitwie, poczem opuściliśmy Pampa de Salinas.
Jeden tylko z towarzyszów był trochę z wypadków niezadowolony, mianowicie Pena, który innej śmierci życzył w duszy sendadorowi.
Przedtem nie wiedzieliśmy, że sendador miał syna. Że młody ten człowiek był niejako wspólnikiem czynów swego ojca, dowiedzieliśmy się tylko pobieżnie, reszta zaś była dla nas zagadką. Byłem bardzo ciekawy poznać przeszłość tego młodego człowieka, lecz proste uczucie ludzkości nie pozwalało mi otwarcie o to zapytać. Inni jednak pod tym względem nie mieli skrupułów i już podczas pierwszego postoju na nocleg poczęli go zasypywać pytaniami. On jednak odparł spokojnie:
— Sennores! proszę was bardzo, uszanujcie moją tajemnicę, której odsłonięcie ani mnie, ani wam żadnej korzyści przynieść nie może i nie zmieni w niczem tego, co się już stało. Popełniłem wprawdzie bardzo wiele złego, ale bądźcie pewni, że odtąd inne zupełnie zacznę życie, aby naprawić zło, jakie razem z nieboszczykiem ojcem ludziom wyrządziłem. Udam się tedy tam, gdzie on żył, i to niech wam wystarczy!
Po takiem wyjaśnieniu nikt się już nie odważył zaczepiać go.
Nad Rio Salado nasze drogi rozeszły się. Młody Sabuco pożegnał się z nami i na czele Chiriguanosów i Tobasów powędrował dalej, my zaś skierowaliśmy się do Tucuman.
Tu oczekiwał nas już stary Desiérto z Unicą i Adolfem Hornem. Zabawiliśmy w Tucuman dni kilka, zażywając dobrze zasłużonego wypoczynku, poczem Monteso zebrał swych yerbaterów, pożegnał się z nami i odjechał do swoich.


∗             ∗

W pewnej miejscowości na półwyspie Jutlandzkim, której nazwiska nie wymieniamy, leżą olbrzymie dobra rycerskie, będące obecnie razem ze starożytnym zamkiem własnością Desiérta. W zamku tym mieszka Adolfo Horno ze swoją małżonką Unicą i bardzo miłymi dzieciakami, które są ogromną pociechą starego dziadka. Trzyma się on jeszcze dosyć krzepko i często przedsiębierze wycieczki do stolicy w odwiedziny do znajomego przyjaciela, Peny, znanego kapitalisty.
Przy szklance wspominają sobie niedawne a tak ciekawe czasy, pełne przygód i niebezpieczeństw. Co roku zaś jadą wszyscy nad morze, gdzie na pewnej wyspie Horno postawił sobie prześliczną willę na letnie wywczasy.
Spędziłem i ja niedawno z nimi kilka najpiękniejszych dni w życiu, podejmowany w ich domu z ogromną serdecznością.
W piękną, księżycową noc letnią rozmawialiśmy długo o puszczach Ameryki południowej i o jej mieszkańcach, Indyanach, którzy szybko daliby się ucywilizować, gdyby tylko choć odrobiną dobrych chęci przyczynili się do tego przedstawiciele rasy białej...






  1. Skała z oknami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.