W Kordylierach (May, 1912)/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W Kordylierach
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Nad Laguna de Carapa
Pochodzenie W Kordylierach (zbiór)
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Cordilleren
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Nad Laguna de Carapa.

— Jak się panu zdaje? — zapytał mię Pena pocichu, — pójdzie za nami, czy nie? Bo ja nie przypuszczam.
— Ja zaś, przeciwnie, jestem pewny, że podąża już za nami.
— Cóż mu powiemy, gdyby istotnie nadbiegł. Czy powiemy mu swoje nazwiska?
— O, nie! Z początku będziemy udawali wielce ostrożnych. Trzeba bowiem mieć na uwadze, że może wśród Mbocovisów znaleźć się jaki człowiek, który sobie pana przypomni, co tem bardziej może nastąpić, gdy usłyszy pańskie nazwisko. Ale... słuchaj pan! ktoś biegnie za nami... Nie oglądaj się pan! Przyśpieszmy kroku; niech mu się zdaje, że chcemy go uniknąć. To on najniezawodniej...
Nie myliłem się. Po chwili zawołał ktoś za nami:
— Atto ahi![1]
Udaliśmy, że nie słyszymy, i biegliśmy dalej, on zaś krzyczał teraz, co miał sił:
— Paror, sennores! zatrzymajcie się! Mam z wami coś do pomówienia, a nie mogę was dognać... Pędzicie, jak wiatr!

Na te słowa obejrzeliśmy się, udając mocno wystraszonych. Był to istotnie „zięć“ we własnej swojej osobie.

Tom XVIII.
Mówiłem oczywiście tak głośno, że siedzący na drzewie Yerno musiał mnie słyszeć.

— Coś pan za jeden? — zapytałem, udając zdziwienie. — Czego pan chcesz od nas?

— Powiem wam zaraz, tylko zaczekajcie. Chcę się dowiedzieć, kto panowie jesteście.
— Cóż pana to obchodzi?
— I bardzo nawet obchodzi — odparł, patrząc nam badawczo w oczy, a zauważywszy, że zachowujemy się względem niego nieufnie, dodał:
— Przedewszystkiem nie obawiajcie się, bo nie jestem waszym wrogiem; przeciwnie, radbym wam dopomódz.
— Oho! każdy opryszek mówi tak samo. Ale ja nie mam ochoty do zawierania znajomości z byle kim. Należysz pan zapewnie do tych łotrów, którzy nas obrabowali.
— Ależ stanowczo nie. Ja nietylko że do nich nie należę, ale jestem ich wrogiem...
— Iii!... co nas to może obchodzić?... Chodź, przyjacielu — dodałem, zwracając się do Peny.
I mieliśmy ruszyć dalej, gdy Yerno zatrzymał mię za ramię, mówiąc:
— Panowie! dajcież nareszcie wytłómaczyć sobie, że nie jestem dla was niebezpieczny. Bo cóżbym mógł wam zrobić, jeden na was dwóch? Zaręczam, że jestem wam najzupełniej życzliwy.
— Bardzo to dobrze z pańskiej strony, ale nie myślimy korzystać z pomocy ludzi nam nieznanych.
— Czyżbym istotnie wyglądał na opryszka, że mi tak niedowierzacie?
— No, nie. Gdyby nawet zresztą i tak było, to my nie należymy do ludzi bojaźliwych. Pytasz pan nas o nazwiska, a nie mówisz, kim jesteś sam.
— Ależ owszem, powiem wam. Nazywam się... ja się nazywam Diego Arbolo.
Powiedział to w ten sposób, że odrazu było widocznem, iż na poczekaniu wymyślił sobie nazwisko. Wyraz „arbolo“ znaczy w naszym języku drzewo, więc drab niezbyt nawet swój dowcip wysilił, by nas okłamać i ukryć właściwe swoje nazwisko.
— Aha! Arbolo? No, dobrze. A czem się pan trudni?
— Jestem cascarillero.
— Hm! teraz rozumiem. Jesteś pan towarzyszem starego pustelnika?...
— Ależ wcale nie towarzyszem, lecz wrogiem jego i konkurentem! Z pewnością nikt mu tak źle nie życzy, jak ja.
— Tak? No, to mogę panu oświadczyć, że i my obaj nie mamy powodu życzyć mu dobrze.
— Wobec tego jesteśmy przyjaciółmi.
— Oho! zbyt śmiało narzucasz się pan nam z przyjaźnią. Co do nas, nie mamy ochoty zadawać się z kimkolwiek w tej przeklętej puszczy. Spróbowaliśmy tego już raz i dosyć. Dwa razy oszukać się nie damy i radzimy panu, abyś szedł sobie swoją drogą, a nam dał spokój! Przy tych słowach chwyciłem towarzysza za rękaw, by go pociągnąć za sobą, gdy Yerno, zniecierpliwiony snadź naszym uporem, zawołał:
— Dajcież sobie powiedzieć przynajmniej, że mam chęć dopomódz wam w zamiarach. Jestem wrogiem starego Desiérta i jego bandy, tak samo, jak i wy, i jeżeli chcecie pomścić się na nim, to udać się wam może jedynie z moją pomocą.
— A skąd pan wiesz, że chcemy się mścić na nim?
— O, wiem wszystko.
— No, proszę. Jak pan umiesz ładnie odgadywać myśli ludzkie...
— Podsłuchałem was, gdyście rozmawiali ze sobą po oddaleniu się starego. Siedziałem wówczas na poblizkiem drzewie.
— Do licha! A coś pan tam robił?
— Chciałem się dowiedzieć, co słychać w Laguna de Carapa, bo mam zamiar napaść na tę czerwoną zgraję.
— Napaść? — powtórzyłem zdziwiony. — Pan?... sam jeden?
— O, mam ja dość ludzi do rozporządzenia!
— Jakto? — zapytałem, oglądając się trwożnie. — Któż tu jest więcej?
— Proszę się nie obawiać — odparł z tajemniczym uśmiechem. — Ci, o których mówię, nie są tak blizko. Lecz gdyby nawet i byli tutaj, to nic wam z ich strony nie grozi; przeciwnie, przyjęliby was z otwartemi ramionami.
— Któż to są ci ludzie?
— Nie odpowiedziałbym panu na to, gdyby nie okoliczność, że znaną mi jest treść waszej narady. Wiem dobrze, że macie słuszny powód do zemsty nad starym Desiértem, i dlatego mówię z wami otwarcie, że jestem obecnie dowódcą Mbocovisów, którzy znajdują się niezbyt stąd daleko.
— Mbocovisowie? Toż to śmiertelni wrogowie Tobasów.
— Tak, i sądzę, że zbytecznem byłoby dla was udawać się do Chiriguanosów o pomoc przeciw swym krzywdzicielom.
— Chcesz pan zapewnie powiedzieć, że pańscy Indyanie byliby skłonni pomódz nam? A ilu ich jest?
— Pięćdziesiąt ośm głów.
— I pan sądzisz, że to wystarczy, aby zwyciężyć całe plemię Tobasów? no, i że my w to uwierzymy, co pan nam opowiadasz?
— Właściwie masz pan słuszność, powątpiewając w powodzenie napadu na Desiérta z tak szczupłą garstką ludzi. Ale, dzięki temu, że Tobasów niema w domu, moglibyśmy opanować wieś bardzo łatwo.
— Że Tobasowie poszli przeciw Chiriguanosom, to prawda. Ale musisz pan liczyć się z tym faktem, że mogą lada chwila wrócić, i wtedy co?
— Gdyby zaszła taka okoliczność, możemy przeczekać gdzieś w ukryciu, zanim nie przybędzie nam pomoc.
— A więc, prócz tych pięćdziesięciu ośmiu, macie jeszcze więcej ludzi?
— O, jest ich dosyć i znajdują się nie dalej, jak o trzy dni drogi za nami. Słyszałem jednak od was, że Tobasowie zostali pobici przez Chiriguanosów i że poszli teraz w odwet przeciw swym zwycięzcom?
— Tak jest istotnie. I zapewne są już niedaleko... może pojawią się tu jutro.
— Ach, tak? Musimy więc śpieszyć się. Chodźcie! omówimy szczegóły po drodze.
Nie odrzekłszy nic na to, spojrzałem na Penę pytająco, ten zaś mówił:
— Przypuszczam, że pan nie masz zamiaru nas oszukać. Chcieliśmy wprawdzie przyłączyć się do Chiriguanosów i z nimi razem napaść na siedziby Tobasów. Ale, ponieważ Mbocovisowie są bliżej, bylibyśmy skłonni usłuchać pańskiej rady, pod warunkiem jednak, że pan da nam pewne objaśnienie.
— Proszę!
— W jaki sposób pan, będąc białym, mógł zostać dowódcą Indyan?
— Nic to nadzwyczajnego. Pracowałem wśród nich całe lata, jako carscarillero, i zawarłem z nimi ściślejszą przyjaźń, a zwłaszcza z ich głowaczem, zwanym Venenoso. Z jakiego powodu jestem przeciwnikiem Desiérta, to nie należy do rzeczy. Mamy ze sobą dawne porachunki, i to wam do wiadomości wystarczy. A że Mbocovisowie zgodzili się na mój plan, więc napad przyjdzie do skutku. No, i cóż? czy jeszcze mi nie dowierzacie?
— Owszem, wierzę — odrzekł Pena. — A ty? — dodał, zwracając się do mnie.
— Hm! Wobec tego, że się wszystko tak dobrze składa, możemy spróbować.
— Doskonale! — rzekł uradowany Yerno. — Chodźcie więc natychmiast ze mną, bo szkoda czasu, a po drodze ułożymy plan całego tego przedsięwzięcia. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie nam jak najlepiej.
— Hm!... — mruknął Pena z zadowoleniem. — Może to i dobrze.
— Ależ mało powiedzieć „dobrze“; jest wyśmienicie! Spotkawszy mię tutaj, wygraliście wielki los, i spodziewam się, że za moją radę będziecie mi wdzięczni.
— Rozumie się, że nie zaniedbamy tego obowiązku.
Przez dłuższy czas następnie szliśmy w milczeniu ze względu na uciążliwą, męczącą drogę, jaką przebywaliśmy, i dopiero, gdyśmy wyszli na wolny step, zagadnął nas Yerno:
— A teraz, skoro wiecie, jak się nazywam i kto jestem, możecie nawzajem wymienić mi swoje nazwiska.
— Nazywam się Escoba — rzekł Pena.
— A ja Tocaro — dodałem.
— Jesteśmy obaj yerbaterami.
— W jaki sposób dostaliście się w ręce Desiérta? Czy znaliście go przedtem?
— Nie — odparł Pena. — Przyszliśmy tu z gór, gdzieśmy dokonali odkrycia, które uczyni nas bogaczami.
— Co? — przerwał mu szybko Yerno. — Przecie nie odkryliście terenów z yerbą? chyba coś ważniejszego?
— Rozumie się. Trafiliśmy w górach na żyłę złota.
— Do dyabła! wcale niezłe odkrycie!
— Zabraliśmy stamtąd trochę kruszcu, a resztę przykryliśmy starannie, aby potem wrócić i eksploatować dalej, bo przecie odrazu nie można było wziąć wszystkiego ze sobą... Po drodze zbłądziliśmy do Tobasów, no i...
— To było bardzo głupio z waszej strony.
— Przyznaję, ale niestety, poniewczasie. Zdawało się nam, że Desiérto nie sięgnie po nasze mienie; wedle opowiadań, zasłyszanych po drodze, miał to być bardzo uczciwy człowiek.
— A to dopiero łatwowierni z was ludzie! No, ale proszę mówić dalej, słucham...
— Tobasowie zabrali nas do swojej osady, i stary przyjął nas dosyć gościnnie. Gdy się jednak dowiedział, że mamy przy sobie złoto, kazał nas zrewidować i obrabował doszczętnie. Nawet dość przyzwoite jeszcze ubrania ściągnięto z nas i wtrącono do ciemnicy, gdzie chciał nas stary zmusić głodem do wskazania miejsca owych odkrytych przez nas pokładów złota.
— I wskazaliście mu panowie to miejsce?
— E, nie byliśmy znowu tak naiwni. Oczywiście, nie wiemy nawet, jak długo siedzieliśmy w więzieniu, bo nie można było odróżnić dnia od nocy. Czasem zachodziła do nas jakaś stara baba. Od niej to dowiedzieliśmy się, że Tobasowie zostali zwyciężeni w wojnie z Chiriguanosami i że jednemu z Tobasów udało się umknąć z wiadomością o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Na wieść o tem stary kazał przenieść się mieszkańcom osady na wyspę i zabrać tam całe swoje mienie.
— Widziałem to — wtrącił Yerno. — Ale co spowodowało, że was ze swych pazurów wypuścił?
— To zagadka trudna do rozwiązania. Domyślam się podstępu z jego strony. Wobec tego, żeśmy mu nie chcieli wskazać miejsca owego pokładu złota, być może, iż wypuścił nas umyślnie poto, by następnie wysłać za nami szpiegów i odkryć naszą tajemnicę.
Yerno mimowolnie obejrzał się i rzekł:
— Ech, nie sądzę, aby wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa chciał się zajmować tą sprawą tak gorliwie. Czy powiedzieliście mu, skąd przybywacie i dokąd zamierzaliście się udać?
— Owszem, powiedzieliśmy.
— Być może więc, że istotnie ma zamiar wysłać za wami szpiegów. Ale będzie już po niewczasie, bo ja mu końca dojadę jeszcze dzisiejszej nocy.
— O, nie możemy się na to zgodzić, sennor Arbolo!
— Dlaczego? Przypuszczam, że nie macie zamiaru bronić Desiérta przede mną...
— Bronić go nie zamierzamy, ale żądamy tylko, abyście go nie zamordowali. Nam obydwóm wyrządził on krzywdę, za którą poprzysięgliśmy mu zemstę. Jeżeli więc istotnie wejdziemy z wami w układy, to jedynie pod tym warunkiem, że stary wyłącznie do nas będzie należał.
— Owszem, zgodzę się na ten warunek bardzo chętnie, jeżeli nie będziecie żądali niczego więcej.
— Jakto „niczego więcej“?
— A tak, że skóra starego powinna wam wystarczyć, łup zaś w całości będzie należał do mnie, no, i do moich Indyan.
— Widać zaraz, że pan masz niezły gust.
— A jakże chcieliście? Przecie ja i bez was byłbym dziś w nocy napadł na wieś i zabrał wszystko, wy zaś bez naszej pomocy nie moglibyście wywrzeć na starym zemsty.
— Ba, ale pan nie wiesz, gdzie Desiérto skrył pieniądze, a my wiemy.
— Czyżby naprawdę posiadał pieniądze? — zapytał Yerno, a oczy błysnęły mu chciwością, jak u głodnego wilka.
— O, nawet nie byle jaką sumę. Ale pan jej nie znajdziesz.
— Panowie pokażecie mi, gdzie jej szukać. Bo i co wam po pieniądzach, skoro jesteście posiadaczami kopalni złota.
— Hm... — mruknął Pena, zwracając się do mnie. — Cóż ty na to?
— Rób, jak chcesz; zgadzam się zgóry z tem, co postanowisz.
— Jakto? mam wskazać temu panu miejsce, gdzie są ukryte pieniądze starego?
— Sądzę, że sennor Arbolo ma racyę. Nam niebardzo zależy na pieniądzach, bo ich będziemy mieli niebawem po uszy, i gdy dostaniemy starego w swoje ręce, powinno to nam zupełnie wystarczyć.
— Od biedy i ja zgodzę się na to, pod warunkiem jednak, że otrzymamy wszystko, co nam Desiérto zrabował.
— Ależ ma się rozumieć! — zapewniał Yerno, siląc się na spokój.
Widocznie w duszy jego nurtowały daleko sięgające plany.
— A zatem zgoda — rzekł Pena.
— Zgoda, i możesz pan teraz powiedzieć, gdzie się znajdują pieniądze.
— Pieniądze Desiérta są na wyspie. Jeżeli pan mianowicie...
— Przestań! — przerwałem mu nagle.
— Nie wolno ci teraz już dawać co do tego wskazówki. Sennor Arbolo dowie się o tem dopiero wówczas, gdy stary Desiérto będzie w naszych rękach.
Yerno rzucił na mnie złośliwe spojrzenie, ale udałem, że tego nie widzę. Natychmiast jednak, zapanowawszy nad sobą, rzekł:
— Sennor Tocaro, widzę, iż nie ze wszystkiem pan mi jeszcze dowierzasz. Czemu zabraniasz mówić towarzyszowi?
— Bo nie jestem przyzwyczajony kłaść pieniędzy na stół, dopóki nie mam towaru w garści.
— Jak widzę, jesteś pan bardzo przezorny.
— I nic dziwnego. Przecie nie znam pana jeszcze; nie mam żadnego dowodu, czy to, co mi pan mówisz, jest prawdą; wreszcie nie mam pojęcia, jak nas przyjmą Mbocovisowie. Wobec tego wszystkiego musimy we własnym interesie milczeć o tych pieniądzach tak długo, aż przekonamy się, że nie zamierzacie nas okpić.
— No, zresztą niema się o co sprzeczać. Jestem pewny, że pieniądze będą moje jeszcze dzisiejszej nocy. Muszę jednak wyprzedzić Chiriguanosów i napaść na wieś, zanim oni pojawią się tutaj.
— Jak to pan myślisz uczynić?
— Pomówimy o tem później, i mam nadzieję, że, gdy zwołam radę wojenną, nie odmówicie mi panowie cennych swych wskazówek. Znacie panowie rozkład wsi?
— Doskonale.
— Wobec tego jestem z góry pewny powodzenia.
— A gdyby nadeszli Chiriguanosowie i odebrali nam łupy?
— Nie boję się ich. Na razie jest nas wprawdzie mało, ale wnet nadciągnie tu paruset wybornych wojowników, i niechby wówczas Chiriguanosowie spróbowali się z nami...
— Kto jest u was naczelnym wodzem?
— Drobne oddziały prowadzone są przez kacyków, ale najwyższe dowództwo spoczywa w rękach jednego z najzdolniejszych ludzi w całem Gran Chaco.
— Cóż to za jeden? — zapytałem, domyślając się już z góry, kto nim jest.
— Geronimo Sabuco! — odrzekł i spojrzał na mnie z miną tryumfującą, w przypuszczeniu, że mię to wprawi w zachwyt.
Ja jednak, naprzekór jego nadziejom, zapytałem zupełnie obojętnie:
— Sabuco? Cóż to znaczy? Tak się nazywa wielu ludzi.
— Ale jeden-jedyny tylko człowiek tego nazwiska słynie na całą południową Amerykę. Może się panu obił o uszy wyraz „sendador“?
— Ach, tak! przypominam teraz sobie. Ma to być podobno znakomity przewodnik. Więc to on prowadzi wasze zastępy? Czemu jednak nie wybrał się z wami naprzód?
— Bo nie miał na razie czasu. Trafił mu się jakiś niewielki interes w okolicy Nuestro Sennor Jesu-Christo de la floresta virgen. Zna pan tamte strony?
— Byłem tam jeden raz.
— Otóż Mbocovisowie wybrali się na spotkanie jego, i skoro on tylko upora się ze swem zadaniem, przybędzie tutaj niezwłocznie.
— Cóż to za sprawa?
— Na razie nie powiem panu... może później. Wspomniałem tylko o sendadorze, ażeby pana przekonać, że plan nasz jest wykonalny. Bo gdy Geronimo Sabuco przyłoży ręki do czego, wówczas musi się sprawa udać. Ale omówiliśmy już co najważniejsze i teraz musimy się śpieszyć, bo noc się zbliża.
Zaczęło się szybko zmierzchać, i „zięć“ przyśpieszył kroku, my zaś w milczeniu podążaliśmy za nim. Wreszcie Yerno zatrzymał się i wskazał ręką miejsce, w którem znajdowali się czerwonoskórzy.
— Czemu nie palą ogni? — zapytałem.
— Z przezorności. Nie wiadomo przecie, czy w pobliżu niema przypadkiem przeciwników. Teraz jednak, skoro się przekonałem, że niema niebezpieczeństwa, rozniecą ogień. Zatrzymajcie się tutaj na chwilę.
— Jakto? chcesz pan zostawić tu nas samych?
— Muszę, bo się boję, aby Indyanie, spostrzegłszy nas trzech, zbliżających się do ich obozowiska, nie zarzucili nas zatrutemi strzałami w przypuszczeniu, że to nieprzyjaciel. Opowiem im wszystko, co się dowiedziałem, i wrócę po was niebawem.
— Szkoda, że nas nie zabrał do obozu — mruknął Pena po odejściu „zięcia“; — wiedzielibyśmy przynajmniej, co będą mówili ze sobą. Być może nawet, że postanowią coś na naszą zgubę, i my nawet pojęcia o tem mieć nie będziemy.
Oczywiście, że nic dobrego od nich spodziewać się nie możemy, ale też nic złego nam nie uczynią, aczkolwiek wskutek pańskiej nieuwagi już byłoby po nas...
— Co też pan mówi?
— No, przecie chciałeś pan opisać miejsce, gdzie znajdują się pieniądze starego Desiérta...
— Ależ ja nie wspomniałem o mieszkaniu w skale.
— Tak, ale tu idzie o co innego. Przecie „zięć“ zabrał nas z sobą jedynie dlatego, że wiemy, gdzie są pieniądze Desiérta. Gdyby dowiedział się o tem od nas, wówczas bylibyśmy mu zupełnie niepotrzebni i, jako takich, zgładziłby niezawodnie z tego świata, aby nie mieć z nami kłopotu.
— Rzeczywiście, masz pan słuszność! Nie wygadam się już z niczem na przyszłość. Najlepiej zresztą będzie, jeśli wszelkie porozumiewanie się weźmie pan na siebie.
— Dobrze, i proszę pamiętać, że w rozmowie między sobą jesteśmy w dalszym ciągu na „ty“, gdyż daje to dowód ścisłej pomiędzy nami przyjaźni.
— Zastosuję się do tego chętnie. Cóż pan teraz myśli o sendadorze? Czy przybędzie on tu naprawdę?
— Przybędzie.
— A ja niebardzo w to wierzę. Jest to przecie niemożliwe, aby w tak krótkim czasie odbył drogę do Palmar i należał do wyprawy przeciw Tobasom.
— Istotnie. Kto wie zresztą, jakie zamiary roją się w jego głowie.
— Co jednak mógł mieć do roboty z Ariponesami, skoro wezwał w to samo miejsce Mbocovisów?
— Być może, iż z Ariponesami spotkał się przypadkowo, a będąc z nimi w dobrych stosunkach, wyzyskał sposobność do swoich celów. Że zaś nie należą oni do jego ścisłych sprzymierzeńców, dowodzi tego chociażby okoliczność pogodzenia się ich z osadnikami.
— Sądzi pan, że spotkanie jego z tym Indyaninem, od którego otrzymał nóż, było przypadkowe?
— Takie jest moje mniemanie. Mbocovisowie wysłali tego człowieka w celu zbadania okolicy i dowiedzenia się, czy przybył tu sendador. Spotkali się więc przypadkowo, poczem Indyanin wrócił do swego oddziału, a sendador, przybiwszy do pnia wiadomą kartkę, wskazał nam w niej drogę przez step, nie planując wcale napadu na nas. Nieszczęście chciało, że Gomarra zachowaniem się swojem popsuł nam plany całkowicie.
Długo jeszcze rozmawialiśmy ze sobą, roztrząsając wszelkie szczegóły naszych przygód, aż wreszcie spostrzegliśmy zbliżającego się ku nam „zięcia“, który już zdaleka dawał znak milczenia i skinął na nas, abyśmy szli za nim.
Plan mój dążył do jednego celu, a mianowicie do schwytania sendadora; dlatego postanowiłem nie cofnąć się przed niczem i dążyłem dotychczas śmiało do celu przez wszystkie niebezpieczeństwa. Takiego jednak niepokoju, jaki szarpał mymi nerwami w tej chwili, dawno już nie zaznawałem. Zbliżyliśmy się do miejsca, gdzie obozowali Mbocovisowie. Rozmieścili się oni w niedużej kotlince i w tej chwili otaczali rozniecone przed chwilą ognisko. Jedni leżeli, drudzy siedzieli, a żaden się nie ruszył za naszem nadejściem, tylko wytrzeszczali szeroko dzikie swe ślepia. W spojrzeniach tych atoli nie było ani życzliwości dla nas, ani też nienawiści, i właśnie obojętność czerwonoskórych nic nam dobrego nie wróżyła.
Pena uważnie rozejrzał się wokół, czy przypadkiem nie napotka znajomej twarzy. Widocznie jednak nikt go tu nie znał, bo gdyby się znajomy znalazł, byłby się z tem zdradził mimowolnie.
— Oto są moi Mbocovisowie! — rzekł Yerno. — Może chcecie rozmówić się z nimi?
— Nie znam niestety ich języka — łgał Pena.
— Ani ja — dodałem. — I jeżeli mamy z nimi się porozumieć, to prosiłbym pana o pośrednictwo.
— Owszem, z miłą chęcią. Proszę siadać. Może jesteście głodni?
— Dziękujemy na razie za posiłek, a tylko możebyś pan dał nam jaką broń, bo nie mamy przy sobie nic.
— Poco wam broń, skoro znajdujecie się pod ochroną przyjaciół?
— A gdyby przyszło do walki z Tobasami?
— Mogę was uwolnić od tego. Do walki wystarczy naszych ludzi; zresztą napadniemy na Tobasów tak niespodzianie, że nie będą mieli czasu do obrony.
— A wrazie, gdyby chcieli się poddać dobrowolnie, czy zawrze pan z nimi pokój?
— Stanowczo nie! Wymordujemy wszystkich co do jednego, a wówczas i broń waszą zabierzecie sobie.
Odmowa udzielenia nam broni świadczyła dowodnie, że człowiek ten nie miał względem nas uczciwych zamiarów. Nie przykładałem jednak do tego wagi, będąc pewnym, że tylko wówczas mógłby godzić na nasze życie, gdybyśmy wyjawili miejsce, gdzie schowane są pieniądze Desiérta. Tą jedynie okolicznością trzymaliśmy draba w szachu, uzależniając go od siebie.
Usiadłszy blizko ognia, znaleźliśmy się w samym środku koła czerwonoskórych. Widocznie Yerno umyślnie zaprosił nas na to miejsce, zabezpieczając się w ten sposób na wszelki wypadek.
— Daruje pan — ozwał się, — że nie odbędziemy rady wojennej, bo panowie, nie znając narzecza tych Indyan, nicbyście z niej nie zrozumieli. Będę tylko prosił pana o informacye co do stanowiska, zajętego przez Tobasów. Czy pan je zna?
— Bardzo nawet dokładnie. Stary był o tyle nieoględny, że, gdy nas wyciągnięto z lochu i ułożono na ziemi, wydawał wobec nas swym ludziom rozmaite rozkazy.
— Mnie się zdaje, że to jeszcze wcale nie dowodzi jego nieoględności. Oto wprost nie obawiał się was, bo poznał, że jesteście potulnymi barankami, niezdolnymi do niczego, a tembardziej do jakichś kroków nieprzyjacielskich. Wynika to zresztą i stąd, że daliście się mu tak łatwo obrabować.
— No, proszę o nas tak źle nie myśleć. W czasie napadu na nas próbowaliśmy obrony. Niestety, strzelby nasze nie były nabite, a prochu i kapsli nie mieliśmy na wierzchu; Indyanie osaczyli nas, związali, no i...
— Ach, tak? — wybuchnął śmiechem. — To z was takie zuchy? Mnie się zdaje, że choćbyście nawet mieli broń, to nicby wam z niej nie przyszło. Ale mniejsza o to. Powiedzcie mi, czy wieś obwarowana?
Słowa te wypowiedział w tonie rozkazującym i surowym, co świadczyło, że wcale się z nami nie liczy, uważając nas, jak swoich jeńców.
— Wieś jest zupełnie wyludniona.
— I nic w niej nie pozostało do zabrania?
— Chyba gołe ściany chat, bo całe swe mienie Tobasowie wywieźli na wyspę.
— I zwierzęta?
— Tak.
— To źle! W jaki sposób można się dostać na ową wyspę, o której pan mówiłeś?
— Nie będzie to trudne. U brzegu znajduje się łódź.
— Czyżby ją zostawili umyślnie w tym celu, aby nieprzyjaciel miał czem przeprawić się na wyspę.
— Przypuszczam, że stary wysłał na zwiady ludzi, i to ich właśnie łódź stoi przy brzegu. Nie mogliby się przecie bez niej dostać napowrót na wyspę.
— Ach, tak? rozumiem. A wiesz pan, w jaki sposób Indyanie rozmieścili się na wyspie?
—O ile mogłem wywnioskować, to na pierwszej wyspie, największej, znajdują się wojownicy a na dalszych kobiety i dzieci razem z mieniem i dobytkiem.
— Dobrze. Tych to wojowników zgnieciemy odrazu na trociny. Niestety — dodał po chwili — nie możemy wszyscy przeprawić się razem, a grupami byłoby niebezpiecznie.
— Bynajmniej. Przecie Chiriguanosowie mieszkają na zachodzie i stamtąd też nadciągną, wobec czego Tobasowie obsadzili zachodni brzeg wyspy, a o stronę przeciwną wcale się nie troszczą.
— Co pan mówi? W takim razie moglibyśmy przeprawić się częściowo, a każda partya znalazłaby schronienie pod drzewami, skąd miałaby na widoku całą wyspę!
— A mnie się zdaje, że byłoby o wiele lepiej, gdyby się zgromadzili w kościółku, bo na brzegu większą liczbę ludzi spostrzeżonoby pierwej czy później i napad przestałby być niespodzianką.
— Doskonale! myśl wcale niezła, byle tylko można było dostać się do wnętrza kościółka.
— Owszem, można się tam dostać, bo budynek wcale nie ma zamknięcia.
— Ha! trzeba więc będzie z tego skorzystać. A teraz, wiedząc już wszystko, co mi było potrzeba, rozmówię się ze swoimi ludźmi.
Rzekłszy to, zwrócił się do czerwonoskorych i począł się z nimi naradzać. Słuchali go uważnie, rzucając ku nam od czasu do czasu pełne nieufności spojrzenia. Powiedział im pomiędzy innemi o nas, że jesteśmy skończone osły i głupcy, co ich bardzo ubawiło. Następnie rozmawiał czas jakiś z naczelnikiem.
Nic ze słów jego nie rozumiałem, a tylko jeden wyraz zastanowił mię mocno, mianowicie „horno“, którego nie mogłem sobie ze słownika hiszpańskiego przypomnieć. Miałże to być wyraz niemiecki, oznaczający w hiszpańskiem „cuerno“?
Widocznie wyraz ten miał jakieś ważniejsze znaczenie, skoro Pena, usłyszawszy go, spojrzał na mnie ukradkiem, ale znacząco, i pogrążył się znowu w apatyę, jakby go wcale nie obchodziło szwargotanie dwóch tych ludzi.
Niebawem skończyli naradę, i Yerno zwrócił się do nas:
— Ponieważ zachodzi obawa, ażeby nas Chiriguanosowie nie wyprzedzili, musimy wyruszyć w drogę natychmiast, a wy pójdziecie z nami.
Na dany znak zerwała się cała zgraja z miejsca i, zagasiwszy ognisko, ruszyła w pochód. Nas obu wzięto w środek, pomimo, że uważano nas za głupkowatych prostaków, niezdolnych nawet do ucieczki.
Idąc obok Peny, mogłem od czasu do czasu zamienić z nim kilka słów po angielsku, i to, rozumie się, prawie szeptem.
— Postanowili zamordować nas obydwóch — szepnął mi Pena do ucha.
— Kiedy?
— Skoro tylko odkryją miejsce, gdzie znajdują się pieniądze Desiérta.
— A co zrobią z żyłą złota, którąśmy odkryli?
— Wymuszą na nas zapomocą plag wyznanie tajemnicy.
— Co znaczy wyraz „horno“?
— Tak nazywa się człowiek, będący u Mbocovisów w niewoli. Mieli zamiar wymusić zań okup u Desiérta, ale zaniechali już tego, bo mają przecie nadzieję obrabować starego doszczętnie.
— Co tam za narada? — wmieszał się Yerno. — O czem to tak pocichu rozmawiacie?
— Bo niebezpiecznie byłoby rozmawiać głośno. Mógłby nas jaki szpieg podsłuchać.
— To nie mówcie wcale.
Nie chcąc wzbudzać w nim podejrzenia, rozdzieliliśmy się umyślnie tak, aby widział, że rozmowa między nami jest niemożliwa.
Położenie nasze zaczęło się z każdą chwilą pogarszać, i naprawdę miałem chwilę niejakiej trwogi, ale się wnet uspokoiłem.
Niebawem znaleźliśmy się w lesie carapowym, a Yerno, niezupełnie widać ufając moim wskazówkom, wysłał kilku Indyan na zwiady. Ludzie ci jednak wrócili wkrótce, nic podejrzanego nie zauważywszy, i tylko zameldowali, że wieś obwiedziona jest wodą, co zresztą wydało się „zięciowi“ zupełnie usprawiedliwionem.
Powoli, z wielką ostrożnością, banda przekradła się aż na miejsce, gdzie była przymocowana łódź, a „zięć“, obejrzawszy ją, szepnął z niezadowoleniem:
— Haniebnie mała! Nie pomieści więcej nad sześciu ludzi. Poszukajcie, czy niema gdzie w pobliżu drugiej.
Nawet ja i Pena zmuszeni byliśmy szukać, rozumie się — bez skutku. Że nas puszczono na owe poszukiwania, świadczyło to o pewnem ku nam zaufaniu.
Yerno naradzał się jeszcze chwilę z naczelnikiem, poczem rzekł do nas:
— Umiecie wiosłować?
— Owszem — odrzekłem.
— Ale czy tylko dobrze i zręcznie potraficie kierować łodzią?
— Będziemy umieli popędzać łódkę tak po mistrzowsku, że nikt nas nie usłyszy — rzekłem, radując się w duszy, że taki obrót sprawy w planie swym przewidziałem.
— No, to dobrze — rzekł. — Popłyniemy najpierw sami na wywiady, aby się przekonać, czy nic nie stanie na przeszkodzie w przeprawieniu naszych ludzi. Ale... co to? — zapytał po chwili, — rozłożyli ogień na wyspie?
— Być może — odrzekłem, zapuszczając wzrok w głąb wyspy. — Ale niebardzo stąd widać, bo krzaki zasłaniają.
— Ależ to skończony głupiec z tego Desiérta! Samochcąc zdradza miejsce, gdzie się znajduje. Bierzcie-no się obaj do wioseł, a ja i naczelnik popłyniemy z wami. Tylko pamiętajcie, że trzeba wiosłować bez najmniejszego szmeru.
Wskoczyłem do łodzi, a za mną Pena, poczem weszli do niej obaj dowódcy i pokładli się na dnie, snadź z obawy przed strzałami. Nas niechby uśmiercono! nic to ich nie obchodziło. Rozumie się, że dopłynęliśmy na miejsce zupełnie szczęśliwie, niby nie zauważeni przez nikogo z Tobasów, a wysiadłszy pod drzewami z łodzi, podążyliśmy chyłkiem we czworo do kościółka. Tobasowie oczywiście ukryci byli pod ławkami, i Yerno wcale ich nie zauważył.
— Na szczęście, nikogo tu nie zastajemy — szepnął do mnie. — Wy obaj zostaniecie tutaj i ja oczywiście z wami, a naczelnik wróci na tamten brzeg i będzie przeprawiał ludzi.
I wyprawiwszy naczelnika z tem poleceniem, rzekł:
— Zdaje się, że tam, przy ogniu, są także i kobiety. Ciekawy jestem, ilu ich jest tam wogóle?
— Możebyś pan chciał podkraść się do ogniska? — zapytałem.
— Owszem, trzebaby tam podpełznąć jak najbliżej.
— A możebym ja pana zaniósł na miejsce?
— Zwaryowałeś pan? Zanieść mnie? Czy to możliwe?
— Owszem. Zobacz pan, jak to się robi... o! proszę, w ten sposób!...
I chwyciwszy draba obydwiema rękoma za gardło, pociągnąłem go do wnętrza kościółka. Wierzgał trochę nogami i bronił się, ale wnet powalił się na ziemię, bez zmysłów.
— Jest tu kto? — spytał półgłosem Pena. — Pokażcie się! To my!
— Jesteśmy — odrzekł ktoś z pod ławki łamaną hiszpańszczyzną.
— Prędzej tam! wyłazić! związać draba i zakneblować mu usta!
Tobasowie poskoczyli w okamgnieniu i sprawnie związali jeńca, poczem wziąłem go na barki i zaniosłem do ogniska.
— Macie tu na początek „zięcia“! — rzekłem. — Przynoszę go wam, bo tu będzie mu najbezpieczniej, podczas, gdy w kościółku mógłby w jakikolwiek sposób, naprzykład chrząknięciem, ostrzedz swych towarzyszów.
— Uważaj pan, żeby pana nie spostrzeżono — rzekł Desiérto. — Schyl się pan dobrze... Jakże tam idzie? Byliśmy w wielkiej o was obawie...
— Idzie wybornie. Możeby lepiej było, gdybyśmy każdych pięciu schwytanych przyprowadzali tutaj odrazu, bo to pewniejsze. Proszę przygotować do tej czynności swoich ludzi.
Zapowiedziawszy to, wróciłem chyłkiem do kościółka, bo lada chwila powinien był pojawić się tam pierwszy transport głupich Mbocovisów. Jakoż istotnie niedługo czekaliśmy. Na zapytanie w narzeczu Mbocovisów Pena coś odpowiedział, i zapewne wzięli go w mrokach świątyni za Yernę, bo weszli śmiało do środka i tu zostali natychmiast powiązani i odstawieni do obozujących Tobasów.
Tak samo postąpiliśmy z następującemi partyami, i w przeciągu godziny wszyscy co do jednego Mbocovisowie byli już w naszem ręku.
Gdy oznajmiłem staremu, że robota ukończona, omal nie rozczulił się z radości.
— Chwała Bogu, że tak szczęśliwie udało się panu to niebezpieczne przedsięwzięcie! — mówił. — Obawiałem się o was nie na żarty. Ale jakżeście się urządzili od samego początku?
Pena opowiedział mu pokrótce cały przebieg wyprawy, a ja dodałem:
— Niech pan jednak nie myśli, że niebezpieczeństwo już minęło, bo właśnie grozi wam jeszcze większe! Sam sendador na czele kilkuset rabusiów indyjskich dąży tutaj. Tak mówił Yerno, którego podsłuchaliśmy.
— Ano, skoro zesłał nam Pan Bóg tak dzielnych ludzi, jak wy obaj, to nie obawiam się zbytnio i tej bandy i mam nadzieję, że się z nią jakoś uporamy. Ale... przedewszystkiem muszę wybłagać u was przebaczenie za to, że nie dowierzałem wam zpoczątku i nawet obraziłem tak bezwzględnie...
— Niema o czem mówić — przerwałem mu. — Mamy w tej chwili ważniejsze sprawy do załatwienia, a przedewszystkiem należałoby wysłać kilku ludzi na zwiady, aby dobrze rozejrzeli się w okolicy, czy nie zbliża się sendador. Ponadto trzeba umieścić jeńców naszych w bezpiecznem miejscu.
— Poco? Przecie jesteśmy tu naokoło otoczeni wodą?
— Brak nam jednak ludzi do czuwania nad tymi drabami, a trzeba pamiętać, że wypadnie nam wyruszyć przeciw sendadorowi. Nie wiadomo też, w którem miejscu walka z nim się rozstrzygnie. A nużby sendador chociaż na chwilę zwyciężył! Czyż nie starałby się w takim wypadku przedewszystkiem o uwolnienie jeńców?
— Bardzo słuszna uwaga. Pomieścimy jeńców w mojej skale; są tam kryjówki, których panu jeszcze nie pokazywałem.
— W jaki jednak sposób przetransportować ich tam, skoro jedyna droga prowadzi po konarach drzewa?
— Postaramy się dokonać tego w prostszy sposób. Urządziłem tam bowiem coś w rodzaju żórawia do dźwigania większych ciężarów, tak, jak to naprzykład windują towary na pokład okrętu. Zobaczy pan to urządzenie. Czy jednak nie należałoby przesłuchać jeńców?
— Teraz jeszcze możemy się z tem wstrzymać; będzie na to czas, gdy ich umieścimy w miejscu bezpiecznem. Aby zaś nie wiedzieli, dokąd ich prowadzimy, trzeba pozawiązywać im oczy, a natomiast odjąć kneble, bo teraz mogą już krzyczeć, ile im się podoba; nic to nam nie zaszkodzi, a im nie pomoże.
Desiérto wydał odpowiednie rozkazy i wnet poczęto ściągać łodzie z innych wysepek, a nawet nie brakło i obszernej tratwy, na której pomieszczono jeńców.
Podczas tej ogólnej przeprawy zgiełk nie do opisania roznosiło echo, bo jeńcy klęli i lżyli zwycięzców ostatnimi wyrazami ze swego barbarzyńskiego słownika, Tobasowie zaś wznosili okrzyki tryumfu i radości. Przypatrywałem się temu zdaleka wraz z Peną, który się uśmiechał z zadowoleniem, a wkońcu zapytał:
— Pójdziemy tam, do jeńców?
— Teraz jeszcze niema potrzeby. Muszę się rozmówić z „zięciem“ później, i to w doniosłej dla nas sprawie.
— Jestem ciekaw...
— Idzie o człowieka, który znajduje się u nich w niewoli.
— Ma to być Horno?
— Rozumie się. Coś pan więcej o nim słyszał?
— Naczelnik wspomniał tylko tyle, że po obrabowaniu Desiérta można będzie zamordować Hornę, gdyż wówczas sprawa okupu będzie zupełnie bezprzedmiotowa.
— Mnie się zdaje, że Desiérto byłby skłonny do wypłacenia okupu... Domyślam się, że Horno jest owym młodym człowiekiem, którego tak stary, jak i Unica, posądzali byli o kradzież i zdradę.
— Hm! Domysł bardzo prawdopodobny. Ale z czego pan to wnioskuje?
— Rzecz całkiem prosta. Młody człowiek został napadnięty w czasie podróży przez Gran Chaco, obrabowany i wzięty do niewoli, gdyż czerwonoskórzy spodziewali się zań znacznego okupu od Desierta. A wiadomo przecie, że zapuszczają się oni nawet w bardzo dalekie okolice umyślnie w tym celu, aby porywać zamożniejszych ludzi i następnie wymuszać za nich wysokie sumy okupu. Bardzo być może, że Horno, znalazłszy się w ich szponach, poinformował ich o stanie majątkowym starego i o tem, że byłby on skłonny zapłacić zań okup... Kto wie, czy i sendador wskutek tej właśnie informacyi nie przedsięwziął wyprawy na Tobasów, by zrabować im wszystko, co mają.
— Wszystko to jest bardzo prawdopodobne i należałoby o tem pomówić ze starym.
— Sprawa jeszcze nie jest dojrzała, bo nużby przypuszczenia moje okazały się mylnemi. Byłoby to nader przykrem dla niego rozczarowaniem. Wolę najpierw wybadać „zięcia“.
— Myśli pan, że powie on prawdę?
— Zmuszę go do tego chociażby zapomocą kija...
— Co? Pan, taki przeciwnik kary cielesnej, poważyłbyś się odstąpić od zasady?...
— W tym wypadku, niestety, będę zmuszony do zrobienia wyjątku. Nie będę się przecie znęcał nad bezbronnym z zemsty lub złości, a tylko użyję tego surowego środka dla jego dobra i dla dobra tych, co niewinnie cierpią przez niego i mogliby cierpieć jeszcze w przyszłości. Przypomina pan sobie, co mi odpowiedział, gdy zapytałem go, czy daruje życie zwyciężonym, gdyby go prosili o łaskę.
— No, tak; odgrażał się, że wymorduje wszystkich.
— Nie zaszkodzi więc, gdy wygarbujemy mu trochę skórę, jeżeli się będzie wzbraniał udzielić nam potrzebnych wskazówek.
— Pan sam wziąłbyś się do tego?
— Ja? Czyż brak wśród Tobasów tęgich zuchów? No, ale chodźmy stąd, bo gotowi nas tu samych zostawić.
Istotnie niewiele brakowało, żeby nas tu pozostawiono, bo wszystkie łodzie były już zajęte, a o nas wśród wrzawy i zgiełku zapomniano. Z innych wysepek przypłynęło tu wszystko, co żyło, i przy blasku wielkiej ilości pochodni oglądano z niezwykłem zaciekawieniem jeńców. Nie brakowało nawet dzieci, które najwięcej czyniły hałasu.
Wśród tej ogólnej wrzawy wprowadzono na tratwę jeńców, powiązanych po kilku razem, z przewiązanemi oczyma, i popłynąwszy za nią długim korowodem na łodziach, znaleźliśmy się niebawem na lądzie. Tu królowa, ustawiwszy już w szeregu dzielne swe „amazonki“, ruszyła na ich czele w stronę tajemniczego „Sezamu“, mając przy boku dobosza, który zawzięcie uderzał pałeczkami w swój ulubiony instrument. Przytem Indyanie krzyczeli tak straszliwie, że naprawdę obawiałem się o całość swoich uszu.
Gdy cały ten tryumfalny pochód zatrzymał się u stóp skały, na rozkaz Desiérta spuszczono w dół grubą linę i zapomocą niej poczęto windować jeńców w górę, jak snopy zboża na wierzch olbrzymiej sterty.
Ja i Pena trzymaliśmy się od tej operacyi zdaleka, a gdy już była na ukończeniu, weszliśmy po drzewie do wnętrza skały.
Wszystkie izby znaleźliśmy oświetlone łojowemi świeczkami. Odnalazłszy przedewszystkiem ubikacyę, w której złożone były nasze manatki, zabraliśmy je i podążyliśmy w kierunku wielkiego magazynu. Tu Desierto kazał z pod jednej ze ścian usunąć toboły, i ukazało się naszym oczom ukryte dotychczas wejście na dół do obszernego lochu. Tutaj na rozkaz starego wtłaczano wszystkich jeńców, kładąc ich pomiędzy beczki, stojące tu w długich rzędach.
— Sądzi pan, iż będą tu bezpieczni?
— W zupełności. Sam sendador nawet stąd ich nie wydobędzie, i raczej my go tu wpakujemy. Wysłałem właśnie dwóch ludzi w okolice; może się coś o nim wywiedzą. A tymczasem proszę pana bardzo, byś zechciał obmyślić dalszy plan, bo jestem przekonany, że nikt lepiej tego nie potrafi.
— Dziękuję za pochlebne o mnie mniemanie i postaram się uczynić wszystko, co tylko będzie możliwe dla usprawiedliwienia tak zaszczytnej opinii. Wtej chwili jednak tak jestem znużony, że muszę się bodaj trochę przespać.
— Mam też nadzieję, że opowie nam pan o całym przebiegu waszej wyprawy...
— Opowiem jutro. Teraz trzeba odpocząć, bo kto wie, jakie trudy przyniesie nam dzień następny.
— Idźcie więc spać... Ale zapytam jeszcze o jedno: co będzie mianowicie, jeżeli sendador pojawi się tu przede dniem?
— Może pan być o to spokojny, że nie przybędzie tu w nocy. Musi on przecie iść śladami Mbocovisów, i w tym też kierunku trzeba będzie wysłać o świcie kilku ludzi na zwiady.
— A czy nie dobrze byłoby przesłuchać natychmiast jeńców?
— Nie, panie. Teraz szkoda na to czasu, i zresztą musimy przedewszystkiem wypocząć.
— No, dobrze. Wskażę wam izbę, gdzie możecie się spokojnie przespać.
— Dziękuję pięknie. Wolę jednak spać na świeżem powietrzu, w ogródku.
— Ależ ja się na to nie zgodzę! Jesteście obaj moimi dobroczyńcami i gośćmi, i nie pozwolę, abyście spali w trawie, jak zające... Nie spożyliście też nic na wieczerzę.
— Niech się pan o nas nie troszczy. Proszę tylko nie zapomnieć o wysłaniu wywiadowców, bo to rzecz najważniejsza, i... dobranoc.
Stary był dla nas tak uprzejmy, że odmowa nasza korzystania z jego gościnności sprawiła mu pewną przykrość. Od chwili bliższego poznania nas zmienił się znacznie, wstąpiła weń otucha i zbudziło się w nim życie, przedtem bowiem czynił wrażenie upiora.
Wyszedłem z Peną do ogrodu i pokładliśmy się w trawie. Wrzawa jednak, będąca wyrazem radości wśród mieszkańców osady, hałasujących wesoło przy akompaniamencie bębna, długo nie pozw oliła nam zasnąć. Że jednak do wszystkiego można się ostatecznie przyzwyczaić, więc też i uszy nasze oswoiły się wkrótce z tymi wrzaskami.
Zaledwie upragniony sen skleił nam powieki, dając błogie uczucie odpoczynku, gdy usłyszałem w pobliżu głos kobiecy:
— Gdzieżeście, sennores?
— Do licha! spać nie dadzą! — mruknął Pena niezadowolony.
— Może panowie weźmiecie bodaj koce? — wołała Unica, zbliżając się ku nam.
W nadziei, że nas nie znajdzie, nie odzywaliśmy się na razie. Trafiła jednak na nasze legowisko, więc rzekłem:
— Dziękujemy, sennorito. Ciepło nam tutaj, i zbytecznie trudziła się pani...
— Ależ, panowie... doprawdy jest mi bardzo przykro, że nie pomyślano o was. A przecie jesteście u nas bohaterami dnia...
— O, nie zasłużyliśmy na tak pochlebną opinię, sennorito — odparłem, a następnie, korzystając ze sposobności widzenia jej, zapytałem: Jeżeli pani życzy nam dobrze, to proszę powiedzieć, jak się nazywał ów młody człowiek, który przepadł bez wieści...
— Poco to panom ta wiadomość? — rzekła, wahając się.
— Dowie się pani jutro rano. Muszę jednak dziś jeszcze wiedzieć nazwisko tego niewdzięcznika.
— Nazywa się Adolfo Horno! — rzekła po chwili i skierowała się ku schodom.
— Niech się pani zatrzyma chwilkę — rzekłem.
— Poco? Nic więcej nie dowiecie się panowie ode mnie.
— Niczego też więcej nie żądam — odparłem, a tylko chciałbym pani coś powiedzieć.
— Słucham — odrzekła.

— Sennor Adolfo Horno jest niewinny!

Tom XVIII.
Brzeg przedstawiał bajeczny widok.

— Co pan mówi? — poskoczyła ku mnie z radością. — Skąd pan wie o tem? Błagam, niech pan powie... wszystko, wszystko...

— Nie, pani. Jestem śpiący. Niech pani wystarczyło, że Horno jest już niedaleko i zobaczycie się wkrótce... Dobranoc!
— Pan... pan naprawdę niegrzeczny... i to względem kobiety... — skarżyła się, a głos jej drżał płaczliwie.
— Ależ ja wiem sam o tem, że wobec dam nie jestem zbyt wytworny; ale to się już nie odmieni. Proszę powiedzieć wujowi, że zupełnie bezpodstawnie potępił tego człowieka, no, i niech przypadkiem nie przychodzi tu z pytaniami, bo chcemy się przespać. Dobranoc!
— Dobranoc — szepnęła i odeszła, a Pena rozespany mruknął:
— Czyż jest pan tak bardzo pewny odzyskania zaginionego?
— Najzupełniej.
— Ano, nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko... Co to ja chciałem powiedzieć?... Radbym... no, radbym....
Nie wiedział już jednak, co mówi i co radby uczynić, a i ja również straciłem powoli świadomość, i obadwaj zapadliśmy w ramiona Morfeusza.
Zbudziłem się jeszcze przed wschodem słońca, pokrzepiony snem na świeżem powietrzu, a wstawszy, począłem strzepywać z siebie rosę. Pena posłyszał snadź, że już nie śpię, i zerwał się również na nogi, a nie przetarłszy nawet oczu, rzekł z brawurą:
— Zajmiemy się „zięciem“? A... a... przepraszam... Dzień dobry... Zapomniałem.
— Dzień dobry! Widzę, odzyskałeś pan rzeźkość... Wartoby się jeszcze wykąpać. Chodźmy!
— Którędy? Zbudzimy zupełnie niepotrzebnie starego...
— Bynajmniej. Spuścimy się tędy po linie.
Żóraw, zapomocą którego wciągano wczoraj jeńców, nie był jeszcze uprzątnięty. Przyrząd ten, jakkolwiek zupełnie prosty, budził w nas podziw dla sprytu i przedsiębiorczości starego dziwaka, który wniósł między dzikich pierwsze pochodnie cywilizacyi z doskonałym skutkiem.
— Kąpać się? — rzekł zakłopotany Pena, gdyśmy się spuścili na dół. — A nużby tak pożarły nas aligatory na śniadanie....
— Ja też nie myślę włazić w wodę. Wystarczy, gdy się obmyję dobrze u brzegu. Że zaś aligatory nie mają skrzydeł, więc nas nie dosięgną tutaj.
Po orzeźwiającej kąpieli przeszliśmy się trochę w kierunku pogrążonej w głębokim śnie osady. Tylko z jednej chaty wychylił ktoś głowę przez drzwi, zupełnie tak, jak nasz chłop, gdy się o świcie zerwie z posłania i wygląda na świat ciekawie: będzie lało, czy nie będzie?
Był to jeden z wojowników, którzy uczestniczyli nocą w obławie na Mbocovisów w kościółku.
Przywołałem go do siebie i zaleciłem, by, dobrawszy sobie towarzysza, udał się z nami do rezydencyi Desiérta.
W mig postarał się o to i za chwilę znaleźliśmy się we czworo u liny, zwisającej z wierzchołka skały.
Spojrzawszy na Penę ze znaczącym uśmiechem, począłem się pierwszy wspinać po linie w górę, a za mną mój towarzysz.
Gdyśmy, dostawszy się na belkę, obejrzeli się za siebie, oczom naszym przedstawił się widok wielce pocieszny. Oto obaj Indyanie, wspiąwszy się do połowy liny, nie mogli posunąć się dalej ani odrobinę. Że zaś wstyd im było wobec nas wracać na dół, a zbyt długie zawieszenie w powietrzu musiało wywołać odrętwienie członków, więc po chwili runęli obaj, aż ziemia pod nimi jęknęła.
Siedzieliśmy dobrą chwilę w ogrodzie, zanim nadeszli obadwaj, ale zwykłą drogą — przez drzewo algarobowe. Towarzyszył im jeden ze służących Desiérta, od którego dowiedziałem się, że stary udał się na spoczynek dopiero nad ranem po wysłaniu wywiadowców i że jeszcze się nie obudził.
Na mój rozkaz trzej Indyanie wynieśli „zięcia“ do ogródka. Był bardzo przygnębiony i widocznie w ciągu nocy nie zmrużył nawet oka, co zresztą było usprawiedliwione.
Zobaczywszy nas, i to ubranych zupełnie inaczej, niż wczoraj, przeląkł się zrazu, czy też zdziwił, ale wnet twarz jego przybrała poprzedni apatyczny wyraz.
— Buenos dios[2], sennor — rzekłem do niego. — Jakże się spało?
— Niech cię dyabli porwą, podstępny łotrze! — odpowiedział, obrzucając mię nienawistnem spojrzeniem.
— Dziękuję za szczere życzenie, ale zanim to nastąpi, prosiłbym pana, byś zechciał wyrażać się wobec mnie bardziej uprzejmie. Przypuszczam, że zmieniłeś już pan swoje zdanie o mnie i nie uważasz mię za głupca. Jak się pan nazywasz?
— Powiedziałem to wam wczoraj.
— Raczej zełgałeś pan wczoraj, a dziś musisz powiedzieć prawdę.
— Nie jestem kłamcą, jak wy obadwaj!
Pena odpiął od pasa szpicrutę i pogroził:
— Słuchaj-no, nicponiu! Niech ci się nie zdaje, że masz do czynienia z dzikimi Indyanami. Nazywam się Pena! zapamiętaj to sobie.
Oświadczenie to zaniepokoiło go nieco. Mimo to, usłyszeliśmy zuchwalszą jeszcze odpowiedź:
— Kpię sobie z ciebie i z twego nazwiska!
— No, no! — wtrąciłem. — Chciałeś pan napaść Tobasów, obrabować ich, powystrzelać wszystkich i nas obydwóch uśmiercić...
— Któż to panu powiedział? — przerwał mi żywo.
— Pan sam powiedziałeś; słyszeliśmy to obaj. Bo niech się panu nie zdaje, że z białych tylko pan jeden znasz narzecze Mbocovisów. Zresztą myśmy już poprzednio podsłuchali pańską rozmowę z naczelnikiem ich Venenosem, no i ostrzegliśmy Desiérta.
W odpowiedzi na to „zięć“ gwizdnął lekceważąco.
— Wie również od nas Desiérto o zbliżaniu się pańskiego „teścia“ — mówiłem dalej.
— Mego teścia? Przecie nie jestem żonaty...
— To nic nie szkodzi. Teściem owym jest... sendador. Ale mniejsza o to. Wezwałem pana przed siebie nie w celu pogawędki, lecz dla wyjaśnienia pewnej sprawy. Znasz pan młodego człowieka, imieniem Adolfo Horno?
— Nie! — odparł, drgnąwszy mimowolnie.
— A przecie mówiłeś pan wczoraj o nim do naczelnika.
— To kłamstwo!
— Bardzo pana proszę, abyś zechciał powstrzymać swój język od tego rodzaju określeń, bo może on być dla pana przyczyną bardzo smutnej pozycyi. Nie lubię ja dręczyć nietylko człowieka, ale nawet i zwierzęcia. Nie stwarzaj pan jednak okoliczności, które zmusić mię mogą do zastosowania względem pana surowych środków. Słyszeliśmy wszystko, co mówiłeś do naczelnika. Zamierzaliście początkowo wymusić na starym okup za tego jeńca; wrazie jednak zwyciężenia Tobasów byłbyś pan go zamordował. Niechże tedy udzieli nam pan dobrowolnie potrzebnych wyjaśnień co do tego człowieka, gdyż w przeciwnym razie nie cofnę się przed gwałtownem zmuszeniem pana do wyznań.
— Nic nie wiem i nic nie powiem.
— Ano, jak pan chcesz. Spróbujemy w takim razie kija.
— Tego panu niewolno!
— Owszem. Wedle prawa, obowiązującego na terytoryum Gran Chaco, wolno mi wymódz zeznania na zbrodniarzu chociażby torturą.
— Nawet, gdybyś pan skórę zdjąć ze mnie usiłował, nic mu nie powiem.
— Zobaczymy — odrzekłem i wydałem Indyanom rozkaz, by przywiązali jeńca do drzewa plecami na zewnątrz.
Nie zaniepokoiło go to bynajmniej, a nawet, gdy padły pierwsze razy, począł się śmiać na głos.
— Bić, dopóki skóra wytrzyma! — krzyknął Pena, podrażniony krnąbrnem zachowaniem się draba.
— Nie! — odparłem. — Zastosujemy doń inny sposób!
— Aha! — zaśmiał się Yerno. — Babskie nerwy wasze nie znoszą widoku krwi... cha... cha... cha... cha... Bijcie, żeby aż ciało odpadało od kości! pomimo to, nie powiem nic! Wiem, gdzie się znajduje Horno, ale naprzekór wam nie zdradzę tego ani słowem, chociażbyście pasy ze mnie darli.
Udałem, że tego nie słyszę, i rzekłem do Indyan:
— Przywiążcie go teraz tak, aby był obrócony do drzewa plecami i aby nie mógł ruszyć głową ani na włos.
Podczas, gdy Indyanie wykonywali mój rozkaz, chwyciłem stojącą opodal na grządce polewaczkę, wypełnioną wodą do połowy, a odkręciwszy od niej drewniane sitko, wbiłem na to miejsce korek, przyniesiony z altany, gdzieśmy wczoraj pili wino. Następnie w korku tym wywierciłem malutką dziurkę, aby woda mogła się sączyć przez nią jedynie kroplami, i tak sporządzoną polewaczkę zawiesiłem na gałęzi tuż nad głową Yerny, aby krople wody spadały wprost na wierzchołek jego czaszki. Dla wzmocnienia działania tego środka wygoliłem drabowi brzytwą sporą tonsurę.
Łotr z podziwu godnym spokojem dał robić ze sobą wszystko, a nawet drwił sobie, że wysiłkiem moim został bezpłatnie ogolony i ufryzowany.
— Kandydaci do szpitala obłąkanych! — mówił, wybuchając śmiechem.
Oddaliwszy Indyan, wziąłem pod ramię Penę i wszedłem z nim do altany.
— Co to pan urządza z tym urwipołciem? — zagadnął mię. ten ostatni, patrząc na mnie, jak na waryata. — Nic a nic z tego nie rozumiem.
— Zaraz pana objaśnię w tej materyi. Musimy za wszelką cenę wydobyć z tego opryszka zeznanie co do Horna, któremu grozi z jego ręki śmierć niechybna. Siec go rózgami do krwi byłoby dla nas samych nieprzyjemne, a przytem nie na wieleby się przydało, gdyż drab ten należy do osobników, którzy w pladze upatrują rozkosz. Poznałem to odrazu; o tego rodzaju amatorach mogą powiedzieć coś-niecoś lekarze chorób nerwowych i psychiatrzy. Nerwy takich osobników odznaczają się szczególniejszem czuciem, a właściwie nie reagują wcale na plagę cielesną. Aby więc usiłowania moje w celu rozwiązania języka drabowi nie były chybione, stosuję inny środek, nieco ostrzejszy, niż tamten, ale zato pewniejszy. Krople wody, spadające miarowo jedna po drugiej na czaszkę w jeden punkt, niezwykle boleśnie działają na mózg. Byłem świadkiem zastosowania tego rodzaju kary przez pewnego właściciela plantacyi. Murzyn, poddany podobnej torturze, wył, jak potępieniec. Prosiłem za nieszczęśliwym plantatora; ten jednak, pomimo, że winien mi był wdzięczność za pewną przysługę, wyrzucił mię za drzwi.
— I pan to zniosłeś spokojnie?
— Nie było innej rady. Ale też spłatałem srogiemu jegomości figla. Zakradłem się mianowicie do szałasu, gdzie nieszczęsny murzyn jęczał pod tą torturą i... wykradłem biedaka.
Rozmowę naszą przerwała Unica, wnosząc nam do altany mate na śniadanie, i bez zbytnich wstępów podjęła temat wczorajszego naszego oświadczenia co do Horna. Przeszkodził jej jednak Desiérto, który przyszedł do nas powitać się na „dzień dobry“.
Obecność Yerny w ogrodzie zdziwiła go, jak niemniej i położenie, w którem tenże się znajdował.
— Dla dobra zaginionego człowieka, którego uważacie za oszusta i krzywoprzysiężcę, uczyniłem pewną próbę.
— Zapewne masz pan na myśli Hornę?
— Nieinaczej. Ale przecie odważył się, pan na wypowiedzenie jego nazwiska...
— Bo Unica oznajmiła mi w nocy, że uważacie go za niewinnego i że znajduje się on już w drodze do nas. Zainteresowało mię to do tego stopnia, że w ciągu nocy oka zmrużyć nie mogłem i przychodzę teraz do pana z prośbą o bliższe wyjaśnienie w tej sprawie. Czyżbyś naprawdę miał o nim jakie wiadomości?
Widziałem z zachowania się obojga, że sprawą tą są ogromnie przejęci.
— Tak. Wpadliśmy na jego trop — rzekłem.
I opowiedziałem w krótkości wszystko, co mi było wiadome w sprawie młodego nieszczęśliwca, jako też przedstawiłem wysnuwające się z niej wnioski, które spowodowały mię do wzięcia Yerny w obroty dla uzyskania bliższych wskazówek co do owego młodego człowieka.
Zaledwo jednak Unica posłyszała, że Yerno nie chce wyznać, gdzie się obraca jej narzeczony, chwyciła nóż i krzyknęła:
— On wie i nie chce powiedzieć? Ja go natychmiast zmuszę do gadania! A jeżeli mi nie powie wszystkiego, przebiję go tym oto nożem!
— Proszę się uspokoić — rzekłem, zatrzymując ją. — Toby do niczego nie doprowadziło. On się noża nie zlęknie. A gdyby go pani uśmierciła, wówczas nie dowiedzielibyśmy się wcale, co nam potrzeba. Zresztą kto wie jeszcze, czy to jest ten sam Horno, o którego nam chodzi...
— O, to nie ulega wątpliwości — rzekł na to Desiérto. — Nie słyszałem jeszcze o nikim, ktoby miał podobne nazwisko. Jest to napewno nasz kochany, dobry Horno, którego ci zbóje obrabowali i teraz więżą go, jak zbrodniarza. O, niedoczekanie ich! Już ja potrafię go z ich szpon wydobyć. Niebo i ziemię poruszę w tym celu...
Rzekłszy to, poszedł do Yerny, a Unica podążyła za nim.
W obawie, aby nie zrobili jeńcowi memu co złego, pobiegłem i ja. Łotr blady był, jak płótno; zaciskał zęby z ostatnim wysiłkiem i milczał.
— Psie! — krzyczał stary, — to ty uwięziłeś Hornę? Mów, gdzie się znajduje, bo inaczej...
— Każe mię pan zapewne wychłostać! — zaśmiał się Yerno. — Proszę, nie wzbraniam. Możecie robić ze mną, co się wam żywnie spodoba.
— Ja cię posiekam w kawałki! — krzyczał stary, dygocąc z oburzenia.
— Proszę się uspokoić, ojcze Desiérto — rzekłem. — On i bez tego wyśpiewa nam wszystko, jak z nut. Już w tej chwili cierpienie jego jest nie do zniesienia, a za parę minut, za pół godziny, za dwie... język mu się rozwiąże. Sądzę jednak, że nie wytrzyma nawet kwadransa. Chodźmy do altany; zawoła nas wkrótce...
Odeszliśmy, aby nie patrzyć na zatwardziałego łotra. Ale Desiérto był mocno zaniepokojony sprawą Horna i niecierpliwie oglądał się wciąż w stronę Yerny, czy nie posłyszy jego wołania. Najwidoczniej los młodzieńca, którego posądził był o nieuczciwość, obchodził go bardzo.
Jak przewidywałem, tak się istotnie stało. Nie minął kwadrans, gdy usłyszeliśmy rozpaczliwe jęki Yerny.
— Woła nas! chodźmy! — rzekł stary, niezwykle zdenerwowany.
— Trzeba go trochę wytrzymać, aby wiedział, że upór nic mu nie pomoże, no i żeby nas nie okpił.
Po chwili wołania i jęki łotra stały się coraz rozpaczliwszemi i stary, nie mogąc już dłużej wytrzymać, pobiegł do jeńca, by usunąć naczynie z nad jego głowy.
— Och! — odetchnął z ulgą Yerno. — Zdawało mi się, że rozpalony świder wkręca się w mózg coraz głębiej. Rozwiążcie mi ręce; muszę się przekonać, czy w czaszce niema dziury...

Rozumie się, nie mogłem uwzględnić tego żądania łotra, bo pozycya jego pozwalała mu mówić bez przeszkody. Stary począł go wypytywać szczegółowo, lecz
Tom XVIII.
Twarz jego miała kolor bibuły.

otrzymywał odpowiedzi kłamliwe i wykrętne. „Zięć“ powiedział mu, że Horno znajduje się u Mbocovisów nad Rio Dorado, a na zapytanie o bliższe szczegóły począł się tak wikłać, że odrazu można było poznać, iż kłamie, jak najęty.

— Przecie to niemożliwe — wtrąciłem. — Nad tą rzeką mieszka plemię indyjskie, zaliczające się do śmiertelnych wrogów Mbocovisów...
Jeniec popatrzył na mnie z wściekłością i odburknął:
— Proszę się przekonać. Jeżeli chcecie, poprowadzę was tam, abyście się przekonali.
— Nie, panie, my chcemy czego innego, a mianowicie chcemy zawiesić raz jeszcze nad pańską głową to miłe naczynie z wodą — rzekłem, wskazując polewaczkę.
— Na miły Bóg!... powiem wam szczerą prawdę! — Jęknął na te słowa Yerno.
Pomimo tej obietnicy, zawiesiłem naczynie na poprzedniem miejscu i, ująwszy Desiérta pod ramię, udałem, że zamierzam wraz z nim oddalić się ku skale.
— Ratujcie! — zawył „zięć“ rozpaczliwym głosem. — Będę mówił prawdę, przysięgam!
— Gdzież więc znajduje się sennor Horno?
— Nad Laguna de Bambu na Isleta del Circolo.
— Sam?
— Jest z nim pewien kupiec z Goya, nazwiskiem Parduna, z synem.
— I za niego spodziewacie się okupu?
— Tak.
— Czy Mbocovisowie mają tam swoje osady?
— Tak, dwie.
— Ilu wojowników znajduje się w tych stronach?
— Czterdziestu.
— Czy daleko to stąd?
— Niech go pan już nie męczy — wmieszał się Pena. — Ja w tamtych stronach byłem i znam drogę — doskonale. Mówi teraz szczerą prawdę.
— Dobrze więc — odrzekłem i usunąłem naczynie z nad głowy Yerny. — Zejdźmy na dół.
Unica zeszła była już przedtem, by zająć się posiłkiem dla jeńców, i zastaliśmy ją teraz karmiącą drabów w taki sposób, jak to robią dziewki dworskie z gęśmi, przeznaczonemi na tuczenie.
— Szkoda, że nie znam narzecza Mbocovisów — zauważyłem. — Przesłuchałbym z kolei naczelnika.
— Przecie ja mogę podjąć się tego — rzekł Pena.
— Dobrze. Ale uważaj pan, aby nie popełnić jakiego błędu.
— Już ja się dobrze wywiążę z zadania.
I zaczął szwargotać z czerwonoskórym wodzem, który z początku wzbraniał się odpowiadać, lecz, zmiarkowawszy wkrótce, widać na skutek groźby Peny, że opór na nic się nie zda, począł odpowiadać i to nawet szczegółowiej, aniżeli go pytano.
— No, przekonałem się teraz, że jednak Yerno kłamał — rzekł Pena. — Ten stary powiedział mi wszystko. Sennor Horno jest uwięziony w ruinach koło krzyża de la floresta virgen.
— To niemożliwe — rzekłem.
— Jakto? czyżby mię ten półdziki drab śmiał oszukiwać?
— Niema wątpliwości. Wszak w ruinach tych mają swoje nory Ariponesowie.
— Prawda! — odparł, uderzając się w czoło.
— A czy nie domyślasz się pan, w jakim celu naczelnik wymyślił tę bajkę? Otóż wie on, że stamtąd właśnie nadciąga sendador z liczną bandą Mbocovisów, i dlatego to chytry ten Indyanin chce nas skierować w tamte strony, abyśmy wpadli niespodzianie w ręce przewrotnego sendadora.
— Do licha!...
— Powiedzże pan temu staremu wydze, że się zawiódł w swoich rachubach.
— Ależ rozumie się! powiem mu, i to nie bardzo delikatnie.
I zwróciwszy się do Venenosa, począł z nim gniewnie rozmawiać.
W tej chwili nadbiegła Unica.
— Skoro więźniowie już nakarmieni, to i na nas byłby już czas — zagadnęła uprzejmie. — Proszę więc panów na śniadanie.
Udaliśmy się do jadalnej izby i zasiedliśmy za stołem, na którym dymiła wybornie przyrządzona przez Unikę pieczeń i budziły apetyt świeże placki kukurydzowe. Desiérto zajął miejsce obok nas, ale nic nie jadł. Gdy zaś go zapytałem o przyczynę, odrzekł:
— Jadam raz tylko na dzień, przyczem zwykle poszczę, a nawet często suszę, nic przez cały dzień do ust nie biorąc, prócz wody.
— I pocóż to?
— Taką wyznaczyłem sobie karę.
Spodziewałem się podobnej odpowiedzi.
— I ma pan uzasadniony powód ku temu?
— Nietylko powód, ale i obowiązek. Sądzę zresztą, że to wcale nie zaciężka pokuta. Zbrodnia, ciążąca na mojem sumieniu, warta jest surowszej kary. Gdyście panowie weszli do mego schronienia, zdziwiło was urządzenie owej izdebki z trupiem i czaszkami. Spostrzegłem to zaraz. Otóż izdebka ta jest moją celą pokutniczą. Tam klęczę godzinami całemi, umartwiając się głodem, żałując za ciężką zbrodnię, i tam się modlę.
— Może byłoby lepiej, byśmy nie poruszali tej bolesnej zapewne dla pana sprawy?...
— O, przeciwnie. Radbym, serdecznie radbym zwierzyć się ze swego smutku, zwłaszcza przed wami, pochodzącymi ze starego kraju. Muszę przedewszystkiem powiedzieć wam, kto jestem...
— Jesteś pan z zawodu aptekarzem.
— Wiesz pan o tem? — zagadnął ze zdziwieniem.
— Nietrudno było domyślić się tego z urządzenia jednej z izb w tej skale. Domyśliłem się również, że jesteś pan mordercą...
— I mówisz to z takim spokojem? Nie potępiasz mię pan? nie brzydzisz się mną?
— Nie, panie. Nie jestem oskarżycielem swoich bliźnich, ani też sędzią ich czynów. Nie jestem też święty. Przeciwnie, możem większy grzesznik, niżeli pan, z tą tylko różnicą, że nie mogę panu dorównać w pokucie.
— Niepodobna... Pan może nie wiesz... Zamordowałem człowieka zupełnie świadomie i z rozmysłem.
— Zapewne w obronie własnej...
— Byłoby to jedyną moją pociechą i usprawiedliwieniem, gdybym mógł wiedzieć napewno, że obrona własnego życia wymagała spełnienia tego zabójstwa. Opowiem panu tę smutną historyę, a może rozstrzygniesz moje wątpliwości.
— Dajmy raczej spokój tej sprawie. Poco jątrzyć dawne rany?...
— Owszem, pragnę tego... niech bolą... Zasłużyłem... Znasz pan zapewne smutne dzieje Szlezwik-Holsztynu?
— Owszem.
— I wiesz pan, jak Prusacy uciskali tam Duńczyków?
— Słyszałem o tem dosyć.
— Proszę więc posłuchać. Jestem Duńczykiem. Byłem aptekarzem w pewnej małej mieścinie Szlezwik-Holsztynu, w której przeważała ludność niemiecka, i ta okoliczność już chyba wystarcza, byś pan miał pojęcie, w jak przykrych żyłem stosunkach. Burzyło się wszystko we mnie na widok gwałtów i ucisku ze strony prusactwa, którym ulegali moi rodacy na każdym kroku. I nie zawsze się też kryłem z uczuciem nienawiści, jaką żywiłem względem gnębicieli mej ojczyzny. Nadeszła nareszcie wojna i w mieścinie mojej zakwaterowano wojsko, a na mnie, jako najbardziej podejrzanego o „nielojalność“, nałożono największe ciężary. Cały mój dom zajęli żołnierze, gospodarując w nim, jak u siebie, i z wielkim trudem zdołałem wywalczyć dla siebie maluchną izdebkę. Właściwie potrzebny mi był ten kącik do umieszczenia złożonej ciężką niemocą żony mojej. Zalokowałem ją tam, radząc sobie jakotako z ciasnotą i niewygodą, gdy wtem pewnego dnia zjawił się u mnie starszy lekarz sztabowy ze służącym i zażądał ustąpienia z tej izdebki. Tłómaczyłem mu moje smutne położenie, prosiłem, błagałem, by się zwrócił gdzieindziej, — nic nie pomogło. Zbadał chorą i orzekł, że nic jej nie grozi, że tylko udaje chorobę. Usiłowałem go jeszcze przekonać, gdy nagle zawezwano mię do apteki, gdzie zmuszony byłem dłuższą chwilę zatrzymać się, a gdy, załatwiwszy klientów, wyszedłem do sieni, by wrócić do mieszkania, o uszy moje obił się cichy jęk na dziedzińcu. Wybiegłem przed dom... W śniegu, na mrozie, leżała moja biedna ukochana żona. Zdjąłem z siebie surdut, by ją okryć. Objęła mię ramionami, szepnęła jakiś ledwie dosłyszalny wyraz i wyzionęła ducha...
Tu stary przerwał opowiadanie, a przeszedłszy się po izbie, jakby dla otrząśnięcia się ze smutnych wspomnień, mówił:
— Na nicby się przydało, gdybym chciał opisywać panom uczucia, jakie wówczas mną zawładnęły. Była to rozpacz, granicząca niemal z obłędem, a zaprawiona śmiertelną nienawiścią względem butnego żołdactwa pruskiego. Pobiegłem na górę. Okrutny lekarz leżał na sofie i palił moje cygara, które przyniesiono tu z innego pokoju. Nie pamiętam, com mu powiedział, gdyż opanowała mną taka wściekłość, że nic przed sobą nie widziałem. W oczach migotały mi jakieś wirujące ogniki... Lekarz zerwał się z sofy i uderzył mię w twarz, a następnie, otwarłszy drzwi, kopnął mię tak, że zleciałem ze schodów. Gniew i pragnienie zemsty zawrzały we mnie. Porwałem się z ziemi i, wbiegłszy na górę, poskoczyłem ku łotrowi, chwytając go za gardło. On dobył szabli i zamierzył się na mnie. Gwałtownym ruchem wyrwałem mu z rąk broń i pchnąłem w brzuch przeciwnika tak, że szabla przeszła na wylot... Nie troszcząc się o zamordowanego, zabrałem pieniądze, jakie były pod ręką, zbiegłem na dziedziniec, a zaniósłszy zwłoki mej żony do sąsiadki z prośbą, by je pochowała za wręczone pieniądze, umknąłem z miasta...
Straszna ta opowieść tak podnieciła starego, że drżał na całem ciele, i zdawało się, że przechodzi to wszystko poraz wtóry. Nie przerywaliśmy mu ani słowem. Po dłuższej pauzie mówił dalej:
— Przez trzy dni kryłem się w lesie, w ciągu których przypadkowo od jakiegoś przechodnia dowiedziałem się, że wojsko czyni za mną poszukiwania. Czwartego dnia odważyłem się zbliżyć do kościółka parafialnego, przy którym znajdował się cmentarz. Odnalazłszy świeży grób żony mojej, począłem się modlić. Niestety, byłem i tu ścigany. Władza wojskowa, spodziewając się widocznie, że zajrzę na cmentarz, postawiła tam żołnierza na warcie, i ten, zobaczywszy mię, strzelił, na szczęście bez skutku. Umknąłem i wnet znalazłem się poza granicami ojczyzny. Przyjaciele, widząc smutne moje położenie, postarali się dla mnie o zebranie fundusiku, za który zdołałem wyjechać do Ameryki...
— Nie miał pan dzieci, ani krewnych?
— Nie, i to całe szczęście. Ale zamordowany przeze mnie lekarz wojskowy był ojcem czworga dzieci, a ponadto utrzymywał rodziców.
— Skąd pan dowiedział się o tem?
— Pisano w gazetach o całym wypadku i podano te szczegóły.
— A więć to jest ów czyn, za który pan teraz pokutuje? Czyż nie rozmyślał pan nad tem, że przecie nie brak tu okoliczności łagodzących?
— Tak, zapewne. Ale czyn zostaje mimo to czynem.
— Przecie on pierwszy dobył broń i zagrażał pańskiemu życiu, pan zaś stałeś przed nim z gołemi rękoma, a więc bez zamiaru zabójstwa.
— Mimo to jednak zabiłem go, i ów straszny obraz konającego człowieka z żelazem jest mi do dzisiaj straszliwą zmorą. Słyszę bezustannie wokoło siebie głosy: „Morderca! zbrodniarz!“ I przez długi czas nie mogłem znaleźć sobie miejsca, ani też chwili spokoju. Wreszcie zagrzebałem się tutaj, jak prawdziwy pustelnik, aby w ciszy i samotności opłakiwać straszną winę moją. By zaś choć w małej części okupić ją na tym świecie, stałem się nietylko nauczycielem, ale niejako ojcem i dobrym duchem tego plemienia, wśród którego mieszkam... i mam nadzieję, że Pan Bóg policzy mi to w niebie...
— Hm! — przerwałem. — Widzę z tego wszystkiego, że jesteś pan niezwykle drażliwy na punkcie sumienia... Nie mogę sobie wytłumaczyć zachowania się pańskiego w owej chwili, gdy poraz pierwszy stanęliśmy przed panem w izdebce z trupiem i czaszkami. Groziłeś nam wówczas śmiercią!
— I była to jedynie groźba, którejbym wszakże w czyn nie wprowadził. Chciałem was tylko ukarać trwogą za wdarcie się do cichej mej pustelni.
— Wierzę teraz i przyznaję, że postępowanie pańskie jest w całości usprawiedliwione.
— Wracając jednak do mej smutnej historyi, dodam, że uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy, aby wynagrodzić krzywdę sierotom po zamordowanym. Zapamiętałem ich nazwiska, krewnych jego i miejsce ich pobytu.
Pena słuchał opowiadania z zajęciem, zdradzając miną wielkie swe zaciekawienie. Teraz zaś nie mógł już wytrzymać i, przerywając staremu, zapytał z niepokojem:
— I co? może posyłałeś pan pieniądze?
— Tak.
— I posyłasz pan jeszcze teraz?
— Oczywiście, muszę się troszczyć o osieroconą rodzinę.
— W jakiż sposób wysyłasz pan te zapomogi?
— Z Buenos Aires za pośrednictwem jednego z banków. Rok-rocznie udaję się do Santiago i stamtąd nadaję przekaz do bankiera.
— Ależ, do licha, panie Desiérto! przestańże pan popełniać głupstwa nadal!... Pieniądze jakby w błoto wrzucone!
— Nie rozumiem pana...
— Zaraz to panu wytłómaczę... Pan nie jesteś wcale mordercą i nie masz żadnego obowiązku dopomagania rodzinie zabitego.
Wypowiedział to tak głośno, że stary aż się przeląkł i przez chwilę słowa przemówić nie mógł. Dopiero po niejakimś czasie rzekł:
— Przeciem go uśmiercił, unieszczęśliwiając sieroty.
— Mogło to stać się istotnie, ale stało się inaczej. Lekarz ów żyje. Wyleczył się z rany i jest obecnie zdrowszy, niż pan.
— Czy była o tem wiadomość w gazetach?
— Co tam gazety!... Bibuła przyjmie wszystko, i nieraz już drukowano takie rzeczy, o których nikomu się nie śniło.
Mówiąc to, Pena zdradzał taką radość, jakby odkrył jakąś niesłychanie doniosłą i miłą dla niego tajemnicę.
— Czy byłeś pan później w kraju?
— Nie — odparł Desiérto.
— Może wywiadywałeś się pan o ową rodzinę?
— I to nie.
— No, no! Doprawdy nie pojmuję, jak pan mogłeś być tak lekkomyślnym, czy nawet, powiedzmy otwarcie, do tego stopnia niezdarą... Wysyłasz pan stale co roku zapewne większą sumę osobom, o których pan nie wiesz, czy wogóle istnieją na świecie!
— Dzieci lekarza żyją niezawodnie, bo przecie nie było w kraju żadnej epidemii, któraby wszystkich odrazu zebrała. Zresztą w liście gończym, którym mię ścigano, była o dzieciach najwyraźniejsza wzmianka.
— Tak, zaraz po wypadku, oczywiście! Szkoda jednak, żeś pan później nie zajrzał do pism, bo dowiedziałbyś się z nich o wszystkiem. Otóż ja znam osobiście owego lekarza. Nazywa się on Henryk Delmann i pochodzi z Berlina.
— Na miłość Boską! — krzyknął stary ze zdumieniem. — Istotnie... tak się ów Prusak nazywał.
— Cieszy mię to, że nie zaprzeczasz pan moim twierdzeniom, i proszę słuchać dalej. Podczas mojej włóczęgi po Ameryce środkowej spotkałem przypadkowo w Nowym Jorku młodego człowieka, który się nazywał Wilhelm Delmann i uchodził za lekarza, chociaż żadnych nie miał pacyentów. Rozbijał się po restauracyach i rozmaitych spelunkach, jak ostatni hulaka i utracyusz. Otóż pewnego razu, gdy był dobrze podchmielony, wygadał się przedemną z wielu rzeczy, a między innemi...
— Co? co? — zerwał się stary na te słowa. — Mów pan dalej!... Najstarszy syn lekarza nazywał się istotnie Wilhelm... Co dalej?...
— Dalej historya ta jest zupełnie prosta i nie wymaga wielu wyjaśnień. Doktor Delmann po otrzymaniu od pana rany leżał trzy dni bez świadomości; dzięki wszakże troskliwej opiece kolegów, nie umarł; widocznie zresztą ostrze szabli nie naruszyło ważniejszych organów wewnętrznych, i niebawem wyleczył się z owej rany zupełnie. Spensyonowawszy się następnie, osiadł na jednem z przedmieść berlińskich. Sąd zaś przestał pana ścigać, zadowolniwszy się konfiskatą pańskiego majątku na rzecz pokrzywdzonego.
W miarę opowiadania Peny w starym Desiércie wrzeć zaczęło z gniewu. Dyszał szybko, oczy miał wytrzeszczone, jak zając, a krew biła mu do twarzy. Stracił wreszcie panowanie nad sobą i, chwyciwszy Penę za ramiona, wstrząsnął nim gwałtownie i zapytał z dzikim wyrazem w oczach:
— Mój panie! Czy tylko nie zmyśliłeś mi tej bajki! Jabym... ja...
— Jeżeli kłamię, przebij mię pan tym oto nożem tak samo, jak tam tego... zresztą zabij mię, czem się panu podoba: szablą, stołkiem, czy nawet belką... Ale wprzód niech pan pomyśli, jak miłe zdziwienie opanowało panią Delmann, gdy po upływie dwu lat otrzymała z banku tysiąc dolarów z dopiskiem, że to od mordercy dla niej i dla dzieci, i z miłą jego obietnicą, że dopóki żyje, będzie jej rok-rocznie posyłał większą jeszcze sumę. Pieniądze te zostały obrócone na kształcenie najstarszego jej syna, Wilhelma, który też siedział w szkołach, ale się niczego nie nauczył. Później zapewne rodzice rady z nim sobie dać nie mogli, albo poprostu zdefraudował coś prawdopodobnie i uciekł do Ameryki.
— Daruj pan — ozwał się na to stary, — że mu niedowierzałem... Wszak mogłeś pan z prostej litości wymyślić tę bajkę, aby mię pocieszyć i przywrócić spokój sumienia. No, ale z oczu pańskich czytam w tej chwili, że to, co mówisz, jest prawdą. Nie miałbyś pan sumienia, gdybyś był w stanie okłamać mię tak okrutnie.
Łzy stanęły mu w oczach, i wstydząc się ich widocznie, wyszedł z izby. Wówczas Pena rzekł do mnie:
— A cóż na to wszystko pan?
— Ha! Niezbadane są wyroki i zrządzenia Boże! Ktoby się był spodziewał, że wypadki ułożą się tak dziwnie i niemal nieprawdopodobnie. Widoczną tu jest ręka Opatrzności.
— Istotnie... A domyślasz się pan, dokąd stary poszedł w tej chwili?
— Dokądżeby, jeśli nie do swej celi pustelniczej pomodlić się.
— Tak jest. Ma przecie powód do złożenia Bogu serdecznej podzięki, bo oto słońce szczęścia opromieniło zachód jego życia. Ja zaś teraz dopiero sobie przypominam, że jakaś wyższa siła gnała mię przez Gran Chaco coraz dalej i dalej... aż tutaj...
— Pięknie się to wszystko złożyło... Ale teraz trzeba, abyśmy poszli raz jeszcze do naczelnika, by ostatecznie sprawdzić, czy Yerno nie wyprowadził nas w pole.
— A więc ja znowu mam się rozmówić z tym kłamcą?
— Nie, tylko będziesz mi pan tłómaczem. Powtórzysz mi każde jego zdanie, każde słowo, dokładnie, bez zmiany.
— Czy przyda się to panu na co?
— Naturalnie. Aczkolwiek z zeznań samych jego niewiele sobie obiecuję, ale zwrócę baczniejszą uwagę na zachowanie się, wyczytam coś może z twarzy i do myślę się może czegośkolwiek...
Weszliśmy do lochu, gdzie Unica uwijała się między jeńcami, jak siostra miłosierdzia, dając spragnionym pić. Kazałem jej przynieść kilka świec, by przy świetle wziąć się do badania.
Venenoso był tak samo skrępowany, jak wszyscy inni. Podszedłem ku niemu, rozwiązałem rzemienie tak, aby był zupełnie swobodny, i rzekłem do Peny:
— Teraz niech mu pan powtarza wszystko dosłownie, co podpowiem. Jeżeli zaakcentuję silniej jakiś wyraz, to niech pan uczyni tak samo. Najpierw niech mu pan powie: Naczelnik Mbocovisów, który nosi imię Venenoso, znany jest ze swej dzielności i odwagi.
Venenoso, pomimo że rozwiązałem mu nogi i ręce, pozostał w tej samej pozycyi, w jakiej był przedtem, i zdawało się, że ma zamiar wcale na moje pytania nie odpowiadać. Usłyszawszy jednak powtórzone przez Penę moje słowa, zwrócił się twarzą do nas, a ja dyktowałem dalej:
— Nie mniej naczelnik Mbocovisów uchodzi za człowieka bardzo zamożnego.
Słowa te wywarły na nim mocniejsze wrażenie, a jednak nic na nie nie odrzekł. Ja zaś mówiłem dalej:
— Uważając tedy Venenosa za dzielnego wojownika i człowieka majętnego, uwolniłem go umyślnie z więzów, aby mu okazać należny szacunek. Spodziewam się, że skorzysta z tej uprzejmości i stanie przede mną śmiało, jak przystoi człowiekowi godnemu i poważanemu.
Argument ten poskutkował. Naczelnik wstał z ziemi i podszedł do mnie. Unica trzymała świecę tuż obok nas, tak, że mogłem obserwować go bez przeszkody.
— Naczelnik Venenoso jest człowiekiem bogatym tłómaczył następnie Pena moje słowa, — a źródłem jego bogactwa jest to, że chwyta on białych, jak opryszek, i wymusza za nich znaczne okupy. Żądza złota jednak jest zwykle wrogiem dzielności i męstwa, bo zaślepia, ogłusza i przytępia umysł. Oto, dlaczego tak dzielny wojownik dał się podejść i wpadł w naszą zasadzkę.
Venenoso na te słowa obrzucił mię nienawistnem spojrzeniem, lecz milczał w dalszym ciągu.
— I nie mylę się. Żądza złota odebrała też mowę naczelnikowi. A może nie mówi nic z trwogi przed nami?
— Nie boję się nikogo i nigdy! — wycedził nareszcie spokojnie.
— Nawet śmierci?
— Każdy człowiek musi umrzeć, na cóż więc przydałaby się obawa utraty życia?
— Ale śmierć śmierci nie jest równa. Jedni ludzie umierają spokojnie, lekko, drudzy wśród strasznych cierpień.
— Zamierzacie więc mię poddać męczarniom?
— Istotnie, dobrze się domyślasz.
— Tego się jednak po was nie spodziewałem — odrzekł i wstrząsnął się cały, jakby mu ciarki przez kości przeszły.
Co do mnie — wiedziałem, że taki będzie skutek słów moich, gdyż Indyanie Ameryki Południowej są bardzo wrażliwi na ból.
— Wy byliście gotowi postąpić z nami jeszcze okrutniej...
— Za pozwoleniem...
— Nie kłam! Chcieliście nas wszystkich wymordować. Yerno powiedział nam to jeszcze wówczas, gdy uważał nas za swoich sprzymierzeńców.
— Yerno okłamał was.
— Szkoda! Sądziłem, że naczelnik Mbocovisów należy do ludzi rycerskich i odważnych. Niestety, przekonywam się, że to nieprawda. Pod wpływem trwogi sławny Venenoso kłamie, jak najęty, wobec czego nie mam obowiązku poważać go dalej i obejdę się z nim, jak z najpospolitszym prostakiem. Słyszałem ponadto, że Venenoso nietylko sam napada na białych, ale szczuje innych przeciwko nim, a nawet zasłania się nimi. To zaś jest niczem innem, jak tylko tchórzostwem. Venenoso jest tchórzem i kłamcą...
— Dowiedź mi tego!
— Owszem. Powiedziałeś, że sennor Horno jest uwięziony w ruinach koło Nuestro Jezu Christo de la floresta virgen...
— i tak jest istotnie...
— Tak nie jest. My wiemy, gdzie człowieka tego ukrywacie. Chcieliście na razie wymusić na starym osiedleńcu okup za niego, planując jednak potem, że wrazie udania się napadu na Desierta i zrabowania całego jego mienia uśmiercicie sennora Horno... Czyż nie tak?
Na te słowa Venenoso spuścił oczy w milczeniu, ja zaś pytałem dalej:
— Ile żądasz za niego?
Podniósł na mnie wzrok, z którego można było wyczytać cień nadziei. Najwidoczniej wywnioskował, że jeżeli zapytuję go o cenę, to widocznie nie grozi mu jeszcze niebezpieczeństwo śmierci.
— Określ ją sam.
— Przepraszam, ty masz prawo postawić żądanie.
— Desiérto jest bogaty, a że kocha bardzo sennora Horno, więc może dobrze zapłacić.
— Przyznajesz więc tem samem, że sennor Horno jest u was. Ileż więc żądasz?<br Oznaczył cenę, wynoszącą na nasz rachunek około dwudziestu pięciu tysięcy koron. Uśmiechnąłem się i odrzekłem:
— Spodziewałem się, że zażądasz więcej.
— Jesteś więc zadowolony z mego skromnego wymagania?
— Najzupełniej, jeżeli oczywiście przyjdzie pom iędzy nami do ugody.
— Jużeśmy się przecie ugodzili.
— Tak, ale nie ze wszystkiem. Bo zapominasz, że i ty jesteś również jeńcem, i to nie sam, ale ze swoimi ludźmi, których nie mamy wcale zamiaru zabijać... Wolelibyśmy okup.
— Okup? — krzyknął zdziwiony. — Czy słyszał kto kiedy, żeby za Indyan składano okup? Takiego wypadku jeszcze nie było.
— Masz racyę. I ja też nie chwytałem was dla uzyskania okupu. Skoro jednak ty żądasz okupu za swego jeńca, to i nam wolno żądać za ciebie i twoich...
— Ilebyś chciał?
— Tyle, ile ty żądasz.
— To znaczy?
— Sennor Horno nie jest naczelnikiem, ale zwykłym człowiekiem, sądzę więc, że każdy wasz wojownik wart jest tyle, co on. Zapłacisz więc za każdego ze swoich po tyle, ile żądasz za Hornę, a za siebie oczywiście dasz conajmniej dziesięć razy więcej.
— To zawiele! — westchnął Venenoso.
— Sam przecie oznaczyłeś cenę.
— Ależ my nie mamy tyle pieniędzy.
— Zato macie zwierzęta i towary.
— Niema o czem mówić...
— Za pozwoleniem! Nie zaprzeczałeś mi, gdy zauważyłem, żeś bardzo bogaty. Stosownie do tego więc stawiam cenę waszego okupu.
— W takim razie nie porozumiemy się, to znaczy nie dostaniesz tyle pieniędzy, bo ich nie mamy, i ciekaw jestem, co z nami wobec tego zrobicie.
— Wystrzelamy was wszystkich, i basta.
— A tymczasem Horno będzie zamordowany.
— Niekoniecznie. Wiemy, gdzie jest ukryty, i wydobędziemy go niezwłocznie. Trzymacie więźnia nad Laguna de Bambu, nieprawdaż? Patrzyłem mu bystro w oczy, ciekawy wrażenia, jakie słowa moje wywrą na nim, a nie otrzymawszy odpowiedzi, zapytałem:
— Zgadłem? co?
— Nie!
— Strzeże go tylko czterdziestu ludzi, których bardzo łatwo można podejść i obezwładnić.
— Jeżeli jednak pozabijacie ich, to...
Nie dokończył, miarkując, że już zawiele powiedział.
— No, no! mów dalej.
— Nie powiem więcej.
— A jednak wiem wszystko. Chciałeś powiedzieć, że choćbyśmy nawet pozabijali tych czterdziestu, to Horny nie znajdziemy. Czy nie tak?
— Tak.
— Ale mylisz się. Znajdziemy go; mieszka on razem z kupcem Parduna z Goya.
Drab na te słowa nie mógł się już opanować i począł kląć, wreszcie zapytał:
— Cóż ty wiesz o tym kupcu?
— Że znajduje się razem z sennorem na Isleta del Circolo.
— Jesteś zapewne jasnowidzącym — rzekł — albo czarownikiem!
— Bynajmniej. Wszystko to powiedział mi Yerno.
— To nieprawda!
— Owszem. Zmusiłem go do wyznania wszystkiego.
— W takim razie Yerno jest skończonym łajdakiem! — bryznął z wściekłością czerwonoskóry, zaciskając pięści. — I gdybym ja go tu dostał!...
— Ba! Nie wiesz jednak, ile on wycierpiał, zanim się na wyznanie zdecydował. Powie ci to niezawodnie, gdy się zobaczycie. Ciebie również czeka ta sama przyjemność, jeżeli nie będziesz się zachowywał tak, jak tego zażądamy.
Tu zwróciłem się do Peny:
— Związać go nanowo.
— Nie dam się! za nic nie dam się związać! — krzyknął czerwonoskóry, gdy Pena mu oznajmił, że ma być związany.
A skorzystawszy z chwili, szarpnął sobą, jak tur, kierując się ku drzwiom.
Byłem jednak przygotowany na to i zdołałem wczas podstawić mu nogę, na której się potknąwszy, runął na ziemię. Przygniotłem go natychmiast, i łatwo już obaj z Peną związawszy draba, pociągnęliśmy go na poprzednie miejsce.
— To było znakomite! — ozwał się ktoś, stając we drzwiach.
Spojrzałem i ledwie poznałem mówiącego. Był to Desiérto, przebrany od stóp do głów tak, jak zwykły cascarillero. Za pasem miał pistolety i nóż.
— Nie poznaliście mię? — zapytał, śmiejąc się. — O, tak! Zmieniłem się nietylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie. Zapakujcież dobrze tego draba, aby nie wiedział, gdzie się znajduje, i chodźmy stąd.
Gdyśmy się znaleźli na wolnem powietrzu, w ogrodzie, stary przystanął i ozwał się do Peny:
— Niech pan nie oczekuje ode mnie długiej przemowy z wyrazami podzięki, bo słowa, choćby najgorętsze, nie mogą wyrazić tego, co czuję w sercu w tej chwili i jaka wdzięczność piersi moje rozpiera. Niech panu na razie wystarczy zwykły objaw serdecznych mych dla pana uczuć...
I przy tych słowach rzucił mu się na szyję, a po dłuższym uścisku dodał do Uniki, która ze zdziwieniem przypatrywała się tej czułości:
— Ciesz się, przybrana moja córko, bo od dziś jestem jakby nowonarodzony na świat. A zawdzięczam to jedynie tym oto naszym miłym gościom. Opowiem ci wszystko później dokładnie, bo teraz niema na to czasu i przedewszystkiem trzeba Yernę zaprowadzić do reszty więźniów.
— Co pan z nimi zamierzasz zrobić?
— Wypadałoby mi dla uczczenia tej wielkiej chwili szczęścia, która dziś mię spotkała, puścić ich na wolność, gdyby nie sprawa z sendadorem. Na razie zabierzmy stąd Yernę.
— Proszę się wstrzymać — rzekłem. — Muszę się z nim jeszcze rozmówić.
— O czem pan zamierzasz mówić?
— Dowiesz się pan wszystko. Chodźmy!
„Zięć“ sendadora siedział do tej pory pod drzewem, skrępowany. Już na pierwsze wejrzenie można było zauważyć, że spokorniał, jak baranek. Zobaczywszy mię, drgnął nagle, jakby go ciarki przeszły, i wlepił we mnie wzrok z niesłychaną trwogą.
— Możesz pan być spokojny — rzekłem. — Nie jestem katem ani oprawcą, i jeśli pan będziesz dalej względem mnie szczery, wszystko skończy się jak najlepiej. Powiedz pan przedewszystkiem, gdzie się znajduje stała kryjówka sendadora?
— Nad Laguna de Bambu.
— Czy pan byłeś kiedy na Pampa de Salinas?
— Nie byłem. Wiem tylko, że często zapuszcza się on w tamte strony.
— Czy jesteście pewni, że przybędzie on tutaj od strony krzyża de la floresta virgen?
— Tak, ale dnia jego przybycia ściśle oznaczyć niepodobna. Być może, iż nadciągnie tu dziś jeszcze.
— Jeżeli dzień nie był oznaczony, to zapewne była mowa, o jakiej porze tu się pojawi.
— Rozumie się, że może się tu zjawić tylko wieczorem.
— Gdzie mieliście się spotkać?
„Zięć“ wahał się chwilę, lecz, spostrzegłszy surowy wyraz mej twarzy, mówił dalej:
— Jeżeli nie zastanie nas w tem miejscu, gdzieśmy obozowali wczoraj wieczorem, to będzie dla niego znakiem, że napad udał się nam i że wyślemy tam posłańca po niego. Czy ma pan co jeszcze do zapytania?
— Nie.
— I nie podejrzewa mię pan o kłamstwo?
— Wierzę panu zupełnie i widzę, że serce pańskie skruszyło się naprawdę, chociaż nie z dobrej woli, lecz z trwogi przed marną kroplą wody.
Yerno odetchnął głęboko. Widocznie aż do tej chwili sądził, że co najmniej utniemy mu głowę.
Stary z Peną odwiązali go i poprowadzili na dół do lochu, a ja z Uniką udałem się do altany.
Zaledwieśmy usiedli, ozwał się w oddali długi przeciągły świst, podobny do świstu lokomotyw starego systemu.
— Oto wracają nasi! — krzyknęła Unica radośnie.
— To od nich znak?
— Oczywiście. Wuj sporządził dla mych wojowników wielką piszczałkę, i oddaje nam ona znaczne usługi, bo zapomocą niej możemy się porozumieć na znaczną odległość. Niech pan słucha! Świst powtórzył się po chwili, a równocześnie usłyszeliśmy we wsi nawoływania i okrzyki.
— Czy pani, jako królowa, musi wyjść na powitanie zwycięzców?
— Spodziewam się. Ale...
— Zapewne krępuje się pani moją osobą? nieprawdaż? Gdyby jednak pani pozwoliła, chętnie towarzyszyłbym jej na ich spotkanie.
— Z całą chęcią, sennor. Chodźmy!
Odeszła zwykłą drogą przez kazamaty, ja zaś spuściłem się na dół po linie u żórawia i zaczekałem na nią przez chwilę, poczem ruszyliśmy razem ku zgromadzonym na brzegu jeziora.
Krzykliwy pochód posuwał się wciąż dalej ponad wodą, i po paru minutach usłyszeliśmy wielki tumult i wrzawę w niedalekiej odległości. To oddział zwycięskich Tobasów zbliżał się do tłumu kobiet i dzieci. Królowa oczywiście stanęła po środku, a ja (ktoby to był przypuszczał!) u jej boku odbierałem również hołdy i pozdrowienia, jakbym był co najmniej jej mężem, ich królem.
Zwycięzcy wracali na koniach, co mię ogromnie ucieszyło, bo zbudziła się we mnie nadzieja, że nie będę już nadal zmuszony wlec się przez stepy pieszo, jak jaki włóczęga.
Najstarszy z Indyan, głowa wsi, jak mię poinformowała Unica, zsiadł z konia i, przystąpiwszy do królowej, miał do niej długą przemowę, z której niestety nie rozumiałem ani słowa. Potem ona głosem dźwięcznym i donośnym przemówiła w odpowiedzi.
W mowie tej zapewne była wzmianka i o mnie, gdyż kilkakrotnie oczy wszystkich zwracały się w moją stronę.
Po skończeniu przemówienia dano królowej i mnie dwa konie, na które wsiedliśmy, i rozpoczął się tryumfalny wjazd Indyan w domowe pielesze.
Na czele tłumu szedł wysoki, tęgi mężczyzna, trzymając w obu rękach długą, wydrążoną wewnątrz żerdź bambusową. Była to owa sławna gwizdawka, przypominająca rozmiarami trąby z łyka, jakie sporządzają Huculi z Karpat wschodnich. Obok niego postępował dobosz z niemilknącym nigdy bębnem, a za nimi cała „banda“ z rozmaitymi instrumentami muzycznymi. Na końcu jechałem ja obok królowej, a poza nami szeregi wojowników.
I oto nagle trębacz podniósł do ust swoją żerdź, nadął policzki i gwizdnął z całej siły, aż liście z drzew poczęły opadać. A za przykładem jego poszli inni muzykanci, wszczynając taką kakofonię, że słychać ją było conajmniej na milę wokoło.
Już przytknąłem dłonie do uszu w obawie o całość bębenków, gdy mistrz od piszczałki odjął ją od ust i spojrzał z ukosa na mnie, chcąc wywnioskować, jakie było moje wrażenie z tej wspaniałej orkiestry. Oczywiście wypadło mi z grzeczności zrobić „przyjemną minę“ za ten dowód szczególniejszych względów. Niestety, zachęciło go to do jeszcze gorliwszej „pracy“, i począł dąć nanowo, z nim zaś wszyscy inni muzykanci. Na dobitek cały oddział przyłączył swe okrzyki radosne, wrzeszcząc w niebogłosy, aż wreszcie wśród tej ogłuszającej wrzawy dotarliśmy na plac zborny w pośrodku wsi, gdzie oczekiwał nas już Desiérto z Peną.
Jeździec i wojownicy pozsiadali z koni i, ustawiwszy się w porządku, czekali, aż dowódca zdał raport staremu z przebiegu wyprawy.
— Świetne zwycięstwo! — ozwał się do mnie Desiérto po ukończeniu ceremonii. — Chiriguanosowie pobici na łeb, i możemy być teraz spokojni, że co najmniej przez dziesięć lat nas nie zaczepią. Tu widzi pan tylko połowę moich wojowników; reszta pozostała w tyle, zajęta transportem trzód, stadniny i innych łupów wojennych. Że zaś tak dobrze się spisali, urządzimy dziś wielką ucztę ogólną na cześć zwycięzców.
I zwrócił się do swych Indyan z oświadczeniem o tej zamierzonej uczcie, a w odpowiedzi na to rozległy się ogłuszające okrzyki radości i wesela. Najgłośniej jednak brzmiała wciąż owa sławetna piszczałka, od której głosu spłoszyłoby się niechybnie całe stado słoniów. Bohaterski zaś muzykant, chcąc się przedewszystkiem przypodobać mnie, kierował wylotem instrumentu umyślnie w moją stronę, i kto wie, jakiby to wkońcu wywarło na mnie skutek, gdyby nie okoliczność, że do Desiérta przecisnęło się w tej chwili przez tłum kilku ludzi z jakiemś sprawozdaniem, i muzykanci wnet ucichli.
— To moi wywiadowcy — rzekł, zwracając się do mnie Desiérto. — Powrócili z rekonesansu i bynajmniej nie bez rezultatu. Mbocovisowie są już niedaleko.
— Gdzie?
— Zauważono ich w odległości sześciu godzin drogi. Oddział składa się przeważnie z pieszych ludzi, a tylko część posiada konie.
— Z pewnością są to nasze wierzchowce — rzekłem, — i przypuszczam, że je odzyskamy. Szkoda, że wywiadowcy nie zasięgnęli dokładniejszych informacyi...
— A cóżby pan jeszcze chciał wiedzieć?
— Czy wśród Mbocovisów są i biali.
— Jednego białego widzieli wywiadowcy.
— Jak wyglądał?
— Wysoki, chudy.
— To z wszelką pewnością sendador. Mam nadzieję, że tym razem dostanę go w swe ręce.
— Jakże jednak uczynimy?
— Przedewszystkiem musimy się naradzić, przyczem trzeba mieć na uwadze to, że jest nas o wiele mniej, niż liczy orszak sendadora, ale zato jesteśmy lepiej uzbrojeni.
— Istotnie moi Indyanie posiadają znakomite karabiny i umieją doskonale z nich strzelać. Sądzisz pan, że Mbocovisowie rozłożą się obozem tam, gdzie określił Yerno?
— To jest prawie pewne.
— I tam na nich napadniemy?
— Tak, i to zaraz o świcie, gdy można dobrze widzieć teren. W nocy pouciekaliby, a z nimi i sam sendador gotówby nam zniknąć.
— Skoro tak, to mamy jeszcze dosyć czasu na wyprawienie uczty.
— O, za pozwoleniem! Nie wolno nam hałasować, bo nie ulega wątpliwości, że Mbocovisowie wyślą przodem w te strony swoich wywiadowców, a nie jest wykluczone, że sam sendador wybierze się tu na zwiady, wobec czego musimy zachowywać się spokojnie, aby nieprzyjaciel nie dowiedział się, że wojownicy wasi wrócili już z wyprawy. Ponadto we wsi zostaną tylko ludzie uzbrojeni, reszta musi jeszcze za dnia wynieść się na wyspę i zabrać z sobą konie.
— Jakto? przecie konie potrzebne nam będą na wypadek ścigania nieprzyjaciela.
— Sądzę, że nie będziemy potrzebowali go ścigać. Jeżeli tylko plan mój będzie wykonany dokładnie, to ani jeden nam nie ujdzie.
— Nie rozumiem.
— Proszę posłuchać. Ja osobiście zaraz z zapadnięciem zmierzchu wybiorę się na wywiady i skoro tylko przekonam się, gdzie są Mbocovisowie, wyruszymy przeciw nim, okrążymy w odpowiedniem oddaleniu, aby ich strzały nas nie dosięgły, i będziemy czekali do rana. Atak przypuścimy dopiero za widna.
— Czy tylko nie przebiją się przez słaby bądź co bądź łańcuch naszych ludzi?
— Mnie się zdaje, że to niemożliwe. Okolimy ich pierścieniem o średnicy najwyżej tysiąca kroków, przyczem nie ustawimy się pojedynczo, lecz małymi oddziałami, tak, aby wolne miejsca pomiędzy tymi oddziałami znajdowały się w obrębie kul karabinowych. Wrazie, gdyby nieprzyjaciel chciał się przebić przez kordon, zmietlibyśmy go do nogi, zanim jeszcze zdołałby dobiedz połowy drogi. Czy amunicyi jest podostatkiem?
— Aż nadto.
— Doskonale!Główna rzecz, abyśmy mogli okrążyć obóz potajemnie; reszta sama się już ułoży.
— Mbocovisowie mają również karabiny, i to nawet nie najgorsze, bo odebrali je pańskim towarzyszom.
— Ale karabinów tych nie jest wiele, i zresztą wątpię, czy Indyanie umieją obchodzić się z nimi. Niechże więc pan zastosuje się ściśle i bezzwłocznie do moich zarządzeń, a ja tymczasem wybiorę się z Peną w celu zasięgnięcia języka.
Udaliśmy się z Peną do wnętrza skały po broń, poczem ruszyliśmy w kierunku owego miejsca, gdzie przypuszczalnie mogli się ukrywać Mbocovisowie. Z przezorności zdjęliśmy obuwie, aby wywiadowcy Mbocovisów nie domyślili się, z kim mają do czynienia.
W miejscu jednak, do któregośmy podążyli, nie było ani żywego ducha, więc, nie oglądając się na nic, poszliśmy jeszcze dalej. Zbyteczną tu już była z naszej strony ostrożność co do ukrywania śladów, gdyż gubiły się one w szlaku, wydeptanym przez oddział, znajdujący się u nas w niewoli.
Idąc dalej, spostrzegliśmy nieprzyjaciela mniej-więcej na trzy godziny przed zachodem słońca. Trudno nam było policzyć ludzi, gdyż maszerowali sznurem, kryjąc jedni drugich. Na samem czele jechało kilku jeźdźców; reszta szła pieszo. Przyjrzawszy się im z oddali przez lornetkę Desiérta, wróciliśmy nieco, aby określone na obóz miejsce mieć w obrębie widzenia przez szkła, i ukryliśmy się tu, czekając cierpliwie przybycia najeźdźców.
Przypuszczenia nasze nie były mylne. Mbocovisowie istotnie zatrzymali się w tem miejscu, gdzie wczoraj obozowali ich towarzysze.
— Doskonale! — zauważył Pena. — Ukryli się akurat w tem miejscu, gdzieśmy przypuszczali. Czy wrócimy teraz do wsi?
— Pójdziesz pan sam, a ja zostanę tutaj, by śledzić ruchy nieprzyjaciela, który zapewne wyśle teraz swych szpiegów. Groźnego niema dla mnie nic, bo, jak pan widzisz, zapada zmrok, i wytropić mię w żaden sposób nie mogą. Zresztą wśród ciszy można, przyłożywszy ucho do ziemi, usłyszeć idącego człowieka co najmniej w oddaleniu stu kroków. Zostanę więc, a pan biegnij do starego, ażeby bezzwłocznie przybył tu ze swymi wojownikami.
— Dziękuję. Wolę jednak zostać tutaj, bo w każdym razie lepiej będzie, gdy pan pójdziesz do wsi i zarządzisz, aby wymarsz odbył się w należytym porządku.
— Ha! Skoro pan koniecznie tego wymagasz, godzę się, ale pod warunkiem, że będziesz pan dobrze uważał.
— To się rozumie samo przez się.
— No, a coby pan zrobił, gdyby ktoś z nich tędy przechodził?
— Podążyłbym za nim ostrożnie, by go schwytać.
— O, nie, mój łaskawco! Musiałbyś pan iść zanim niepostrzeżenie, aby się dowiedzieć, dokąd i w jakim celu podąża. Wiadomość ta byłaby dla nas rzeczą o wiele ważniejszą.
— Jakto? Przecie w takim razie mógłby nas zobaczyć napewno...
— Nicby to nie szkodziło; niechby zobaczył. Nim jednak wróciłby do obozu i zdał sprawę ze wszystkiego, my moglibyśmy za ten czas otoczyć obóz ze wszystkich stron. Głownem więc pańskiem zadaniem jest niepokazywać się tak długo, jak długo nie będziemy gotowi do działania. Ponadto, gdyby panu wypadło oddalić się z tego miejsca, to musisz je pan dobrze sobie zapamiętać, aby je znaleźć później bez straty czasu, gdyż nie bylibyśmy w możności oczekiwać tu na pana całemi godzinami.
— No, nie przypuszczam, abyś pan posądzał mię o brak zmysłu oryentacyjnego w terenie. Niechże się pan już nie zatrzymuje.
Obułem się znowu i pobiegłem ku wsi, gdzie z wielką niecierpliwością oczekiwano mego powrotu. Desiérto był o tyle przezorny, że przygotował wszystko do natychmiastowego wymarszu.
W krótkich słowach wydałem ostatnie zarządzenia, które opierały się na tem, że ja miałem iść na czele, a reszta dla uniknięcia zgiełku miała postępować „gęsiego“. Ponieważ po drodze można się było spodziewać spotkania z wywiadowcami, wybrałem kierunek nieco okrężny.
Prowadzenie ludzi w ciemności przez step, na którym niema żadnych osobliwych punktów oparcia, jak n. p. drzewa, krzaki lub tym podobne, nie należy do rzeczy łatwych. Wskutek jednak ciągłego przebywania w puszczy zmysł oryentacyjny wyrabia się w człowieku do tego stopnia, że potrafi on bardzo łatwo trzymać się wytkniętego kierunku. Co do mnie — miałem przed sobą dostateczne w tej mierze doświadczenie, więc przybyłem na określone miejsce bez najmniejszego zboczenia, tak, jakby to było w dzień biały. Namacałem nawet palcami ślady moje i Peny, którego jednak, ku naszemu zdziwieniu, wcale tu nie zastaliśmy.
— Widocznie zauważył kogoś z nieprzyjaciół — rzekł Desiérto — i poszedł za nim. Czy będziemy czekali na niego?
— To niepotrzebne. Zostawimy tylko tu jednego z naszych, aby, gdy zobaczy Penę, poinformował go, że byliśmy już tutaj. A teraz naprzód! W odległości mniej-więcej strzału karabinowego od miejsca, gdzie, jak przypuszczałem, mogli obozować Mbocovisowie, zatrzymaliśmy się, zajmując półkolem pozycyę przed krzakami na przestrzeni około półtrzecia tysiąca kroków, poczem Indyanie nasi otrzymali rozkaz strzelania do każdego, ktoby chciał wydostać się na zewnątrz tego półkola. Rozmieściwszy wedle powziętego planu oddziały nasze na stanowiskach, naradzałem się jeszcze chwilę z Desiértem nad niektóremi rzeczami, gdy nagle dały się słyszeć od strony wsi dwa szybko po sobie następujące wystrzały.
— Do dyabła! — szepnął stary. — Któż to strzela? Czyżbyśmy tu mieli przed sobą puste krzaki? Może to Mbocovisowie, obszedłszy nas, napadają wieś naszą?...
— To niepodobna — odrzekłem. — Przecie sendador miał czekać tutaj w pobliżu na posłańca, którego Yerno miał wysłać do niego dla uprzedniego porozumienia się z nim. Zresztą być może, iż to Pena natknął się na szpiega Mbocovisów i wymienił z nim strzały.
— Przecie zakazałeś mu pan strzelać.
— Oczywiście. Ale mógł się znaleźć w takiem położeniu, że nie było innej rady. Czekajmy teraz spokojnie na dalsze wypadki. Obiegnij pan tymczasem kordon i powiedz ludziom, żeby zwracali uwagę nietylko w kierunku krzaków, ale i na zewnątrz kordonu, poza siebie. Do każdego zaś, zbliżającego się z zewnątrz, niech strzelają, jeżeli na wezwanie nie zatrzyma się lub nie da odpowiedzi.
— Ależ, panie! przecie wołanie i strzały zdradzą naszą obecność tutaj!
— To nic nie szkodzi. Jesteśmy przecie najzupełniej przygotowani na odparcie wroga, i niech tylko spróbują ruszyć na nas.
Stary wydał odpowiednie rozkazy, które podano od grupy do grupy, a gdy powrócił do mnie, dały się słyszeć od strony wsi czyjeś szybkie kroki. Ktoś biegł w naszym kierunku, nie troszcząc się widocznie o względy ostrożności, jakby mu ogromnie zależało na pośpiechu.
— Czyżby Pena? — szepnął stary.
— Stanowczo nie; onby szedł pocichu. Mamy tu niezawodnie do czynienia ze szpiegiem. Chodźmy; może się nam uda schwytać go znienacka.
Pobiegliśmy chyłkiem naprzeciw zbliżającemu się, którego sylwetka ukazała się tuż przed nami niedaleko. Przygotowałem się, by go chwycić w ramiona, lecz, niestety, stary zawołał:
— Quien vive? Kto to?
Spłoszony stanął na miejscu, jak wryty w ziemię, poczem szarpnął się nagle w bok i znikł w ciemnościach. Pobiegłem za nim, lecz nie widząc nikogo, zatrzymałem się chwilę, nasłuchując. Niestety, żaden szmer nie zdradził, w jakim kierunku szukać zbiega; być może, zawrócił on nagle gdzieś w stronę.
— Baczność! — krzyknąłem, ostrzegając szeregi nasze. — Sendador jest tutaj, poza kordonem! Nie puścić!
Desiérto, posłyszawszy ostrzeżenie moje, powtórzył je swym wojownikom w ich narzeczu, i zaledwie słowa jego przebrzmiały, ktoś ozwał się niedaleko mnie:
— Do dyabła! to on!
Poznałem głos sendadora. Przycupnął widać gdzieś w trawie w pobliżu mnie dla zoryentowania się w pozycyi, a usłyszawszy słowa moje, sądził zapewne, że już go widzę, nie krępował się więc ze swym wykrzyknikiem, zdradzając się oczywiście niechcący.
Poskoczyłem w kierunku głosu sendadora, czyniąc to jednak niezbyt ostrożnie, i omal że nie przypłaciłem tego życiem. Zaledwie bowiem ruszyłem kilka kroków, błysnęło tuż przede mną światełko i rozległ się odgłos strzału. Miałem wrażenie, jakby mię ktoś szarpnął za rękaw u lewej ręki. Nie namyślając się, wymierzyłem ze swego karabinu w miejsce, skąd pochodził strzał, i wypaliłem. W odpowiedzi zaś na to rozległ się szyderczy śmiech sendadora, ale już z innego miejsca, gdyż drab był o tyle sprytny, że się natychmiast po swym strzale usunął, dzięki czemu kula moja minęła go.
Odskoczyłem i ja również w stronę, by mu nie dać celu, ale było to już zbyteczne, gdyż najwidoczniej czmychnął w niewiadomym kierunku.
Czas jakiś nasłuchiwałem jeszcze, ale napróżno; absolutna cisza zapanowała dokoła.
Wróciłem do Desiérta, który zapytał mię z niepokojem:
— Czy istotnie był to sendador?
— Jestem tego pewny. Widocznie chciał osobiście rozejrzeć się w pozycyi, jako też podpatrzyć, co się dzieje we wsi, i wybrał się sam na wywiady.
— Co za szkoda, że umknął!... Ale nie trafił w pana? słyszałem dwa strzały...
Nie dokończył Desierto słów swoich, bo nagle zabrzmiał głos w szeregach Tobasów:
— Quiem va alli?... Kto idzie? — poczem pytanie to powtórzyli inni, i rozległ się odgłos wystrzałów.
— Oho! — rzekł stary. — Przeciwnik pański chce się zapewne przedostać przez nasz kordon, i dobrze uczyniliśmy, rozstawiając naszych wojowników szeroką linią drobnych oddziałów.
— Należy się obawiać, że będzie strzelał i może kilku z naszych położyć trupem — odrzekłem.
Jakby na potwierdzenie tych słów moich, padł znowu strzał, a po chwili spostrzegłem biegnącego ku nam Penę, który zdyszany krzyczał już z oddalenia:
— Strzelaliście? Uśmierciliście może sendadora?
— Skąd pan wiesz, że to był on? — zapytałem.
— Bom go widział na własne oczy nie dalej, jak o trzy kroki od siebie.
— Kto pierwszy strzelał? — Rozumie się, że ja.
— Tak? I powiadasz pan jeszcze „rozumie się“, jakbyś pan co mądrego uczynił. Przecie prosiłem pana, byś unikał hałasu.
— Jakto? Przecie zadaniem naszem jest uśmiercić tego draba, jako dowódcę i podżegacza Indyan. Gdyby go zabrakło, Mbocovisowie najniezawodniej uciekliby stąd, ażby się kurzyło za nimi.
— A jednak łotrzyk ten ma szczęście. Znowu strzelano do niego przed chwilą, i ręczę, że go nie trafiono.
— Hm! — mruknął Pena. — Strzelano, aby go nie dopuścić do obozu?
— I słusznie.
— A jednak tego rodzaju taktyka niewiele warta, bo będzie on do rana kręcił się tu i tam, strzelając na prawo i lewo, może nawet ze szkodą naszą, podczas gdy znalazłszy wolne dla siebie przejście, wpadłby nam w ręce niezawodnie, jeżeli nie teraz, to za dnia. Z obozu nie wydostałby się napewno... Czy pan o tem nie pomyślał? Mnie się zdaje, że najrozsądniej byłoby przepuścić go przez kordon...
— Istotnie, słuszna uwaga — rzekłem i natychmiast poleciłem staremu, by wydał odpowiednie wskazówki swoim Indyanom na stanowiskach. Desiérto oddalił się natychmiast, a ja, nie mając nic lepszego do czynienia, usiadłem na ziemi obok Peny, zły na samego siebie, żem palnął głupstwo. Jasnem było, jak słońce, że, gdybyśmy nie zatrzymywali sendadora, byłby spokojnie udał się przez nasz kordon do swego obozu i...
Otóż to „i“ — pomyślałem. — I następnie próbowałby przełamać ze swoimi nasze szeregi, przyczem nie obeszłoby się bez rozlewu krwi. Myśl ta pocieszyła mię nieco, bo jednak mimo wszystko błąd mój miał też i dodatnią stronę.
Ale za to grozić nam mogło co innego. Sendador kręcił się w ciemności nazewnątrz naszego kordonu, — że zaś poznał mię i uprzytomnił sobie, iż należę do najniebezpieczniejszych jego przeciwników, więc musiałem być przygotowany, że będzie usiłował podejść mię, jak pantera, i jednym zamachem uśmiercić.
Tak myśląc, nasłuchiwałem bacznie, i wreszcie po niejakimś czasie wydało mi się, jakoby gdzieś niedaleko zaszeleściły źdźbła trawy.
— Niech się pan nie porusza — szepnąłem do Peny. — Ktoś się ku nam skrada...
— Może sendador? — odszepnął.
— Nikt inny, tylko on.
Przyłożyłem ucho do ziemi i stwierdziłem z najzupełniejszą pewnością, że ktoś znajduje się w pobliżu, i to o parę kroków od nas, ale w której stronie, tego na razie określić nie mogłem.
Chwyciłem Penę za rękę i szepnąłem mu do samego ucha: — Zerwiemy się nagle i skoczymy parę kroków na prawo... Tu grozi nam niebezpieczeństwo.
To mówiąc, dałem tęgiego susa w bok, gdy nagle Pena krzyknął:
— Do dyabła! To ty, psie jeden! mam cię nareszcie... Aj!
Ostatni wykrzyknik był właściwie jękiem bólu. Widocznie sendador uderzył Penę lub nożem go zranił.
Nie tracąc przytomności, krzyknąłem:
— Trzymaj! biegnę na pomoc!
Lecz odezwanie się to było błędem z mojej strony, gdyż ostrzegłem w ten sposób przeciwnika i dałem mu możność zoryentowania się w ciemności, w której jestem stronie.
— Zaledwie podbiegłem w stronę Peny, nagle zerwała się z ziemi ciemna postać, na którą rzuciłem się bez namysłu, chwytając ją za gardło. Napadnięty szarpnął się gwałtownie, charcząc z ostatnim wysiłkiem przez zaciśniętą krtań:
— Panie!... zadusisz mię!...
Poznałem głos... Peny.
Tuż zaś obok jednocześnie ozwał się drwiący głos sendadora:
— Duś, duś... tylko dziś to możesz, idyoto! Jutro ja cię ścisnę tak, że cię dyabli porwą!
W okamgnieniu skierowałem karabin w to miejsce i wystrzeliłem pięć razy z rzędu — niestety... w powietrze!
— A niech to piorun spali! — klął Pena. — Co za fatalna noc...
— Dlaczegoś pan puścił moją rękę, gdyśmy uciekali?
— Nie byłbym jej puścił, gdybym się nie potknął o sendadora.
— A to pech!
— I jeszcze jaki! Szczęście, że łotr przeląkł się niemniej ode mnie, bo byłby mię z pewnością uśmiercił. Chwyciłem go za gardło obiema rękoma, ale niestety — nie jestem tak utalentowanym dusicielem, jak pan, więc opryszek dobył noża i usiłował przeciąć mi palce, a nawet przebiłby mię niechybnie, gbyby nie pańskie odezwanie się. To go stropiło. Puścił mię i uciekł.
— Co za szkoda, że nie zatrzymałeś go pan dwie sekundy dłużej...
— Ręką z obciętymi palcami... Tego i pan nie potrafiłbyś dokonać.
— Czyżbyś pan był istotnie ranny?
Pena pomacał rękę i odrzekł:
— Na szczęście, palce są jeszcze wszystkie, ale mam ranę na dłoni i krew mi z niej płynie. Czy Desiérto wróci? może ma jaki opatrunek przy sobie?
Nawoływania nasze nie uszły uwagi Desiérta, i pośpieszył do nas bezzwłocznie, poczem znaleźliśmy sobie ustronne miejsce, zabezpieczając się przed ponowną napaścią sendadora. Tu stary, wydobywszy ze skórzanej torby opatrunki, z całą troskliwością opatrzył ranę Peny.
Gdyby sendador spróbował raz jeszcze przedostać się teraz przez kordon, mogłoby mu to udać się już łatwo, bo ludzie nasi mieli nakazane nie przeszkadzać mu w tem, a tylko, gdyby go kto zauważył, powinien był zaraz donieść nam o tem.
Jednakże godziny mijały, a o sendadorze nie było słychu.
Około północy wzeszedł księżyc, a właściwie sierp księżyca, rzucając mdłe światło na okolicę. Wystarczyło to nam do rozejrzenia się w położeniu.
Krzaki, wśród których ukrywał się nieprzyjaciel, były teraz widoczne, jak na dłoni. Okoliczność ta sprzyjała naszym celom wybornie, ale nie była pożądaną dla przeciwników, bo sendador nie mógł już więcej skradać się ku nam, a Indyanom utrudniało to przełamanie naszych pozycyi dla przedostania się do wsi. Usłyszawszy nasze strzały, zabezpieczyli się oni wartą, ustawiając ją mniej-więcej w połowie oddalenia między obwodem koła oblężniczego a obozem.
Nasi wojownicy, zobaczywszy w świetle księżyca owych ludzi na straży, poczęli strzelać, i okazało się tu, że byli wcale dobrymi strzelcami, gdyż wśród nieprzyjacielskich wartowników padło kilku ludzi.
Po pewnym czasie spostrzegliśmy, że z poza krzaków wypełzli na czworakach towarzysze zabitych i rannych, zabierając ich do obozu.
Oczywiście i przeciwnicy nasi mogli nas widzieć doskonale i przekonać się, że są otoczeni ze wszystkich stron. Spodziewaliśmy się, że nas zaatakują w celu wydobycia się z tej matni, jednak do tego nie doszło.
Po długich godzinach czujnego oczekiwania poczęło się rozwidniać i wreszcie z poza lasu na horyzoncie ukazało się słońce.
Skierowałem w stronę nieprzyjacielskiego obozu lornetkę Desiérta, którą miałem ze sobą, i zauważyłem wśród Mbocovisów ożywiony ruch, poczem zbili się w kupę, widocznie na naradę, a następnie kilku wojowników osiodłało tych kilka koni, które mieli w obozie.
Rzecz prosta — nie domyślali się nawet, że pomimo odległości wszystkie ich ruchy widziane są przez nas jak najdokładniej przez szkła, bo przez dłuższy czas nie odrywałem lornetki od oczu, chcąc wywnioskować, w którą stronę zamierzają natrzeć na nas.
Umówiwszy się zawczasu z Desiértem i Peną co do znaków, które w celu porozumienia się miałem w danej chwili wydawać grupom obwodowym, kazałem ogłosić wśród naszych wojowników zakaz strzelania do koni. W razie ataku Mbocovisów na jedną z grup naszych tylko dwie najbliżej sąsiadujące miały śpieszyć jej z pomocą; innym ruszać z miejsca zabroniłem. Nie obawiałem się zresztą o naszych Indyan, wiedząc z góry, że przy takim zapale i przejęciu się słusznością swej spraw y zwyciężyć muszą.
Po niejakimś czasie zauważyłem przez lornetkę, że Mbocovisowie skierowali się ku wschodowi, a więc w stronę przeciwną od wsi. Dałem natychmiast odpowiednie znaki staremu, a ten je podał dalej, tak, że jedna grupa zakomunikowała drugiej moje polecenie, i w przeciągu bardzo krótkiego czasu cały aparat oblężniczy, że tak powiem, stanął z zapartym oddechem, gotów do działania.
I na decydującą chwilę niedługo trzeba było czekać, bo Mbocovisowie wyrwali się nagle z ukrycia, jak spłoszone stado gęsi, i z dzikimi okrzykami popędzili zwartą masą w kierunku wschodnim.
Nasi otwarli natychmiast ogień karabinowy. Jakkolwiek trwał on nie więcej nad dwie minuty, jednak wystarczyło to, że wśród Mbocovisów padło bardzo wielu ludzi. Reszta, przerażona takim rezultatem swego ruchu, cofnęła się natychmiast w krzaki, a Tobasowie wszczęli ogromny zgiełk, ożywieni powodzeniem tego pierwszego starcia.
Po zaprzestaniu ognia Mbocovisowie wysuwali się ostrożnie z ukrycia, by zabrać rannych i zabitych.
Nie byłem rad z tego, że polało się tyle krwi ludzkiej, i dla zapobieżenia dalszemu jej rozlewowi wysłałem natychmiast jednego z Tobasów do nieprzyjacielskiego obozu z wezwaniem do poddania się. Parlamentarz ów przywiązał białe płótno do gałęzi i, wymachując nią w powietrzu, puścił się ku krzakom. Nim doszedł jednak do pierwszych zarośli, powitano go chmarą zatrutych strzał, nie trafiając jednak na szczęście. Cofnął się bezzwłocznie i, przybiegłszy zpowrotem, oznajmił, że Mbocovisowie za nic w świecie nie poddadzą się, bo pewni są, że nie zaatakujemy ich z obawy przed strzałami zatrutemi, które z blizka mogłyby sprawić nam klęskę nielada.
— Czy mamy im odpowiedzieć, jak na to zasługują? — zapytał Pena, wysłuchawszy sprawozdania parlamentarza.
— Rozumie się, że nie mamy obowiązku oszczędzać ich, skoro gardzą ofiarowanymi warunkami pokoju. Oni przecie są stroną zaczepną, a my działamy tylko we własnej obronie. Postrzeliwszy zresztą jeszcze kilku, uratujemy przez to innych, co zostaną. Teraz wypada nam zacieśnić koło, nie zbliżając się wszakże zbytnio ze względu na zatrute strzały, a następnie każdego, kto tylko nos z krzaków wysunie, traktować kulą.
Wydawszy to zarządzenie, posłałem jeszcze raz parlamentarza z wezwaniem do kapitulacyi, lecz przyjęto go tak samo pełnymi obelg wrzaskami i strzałami.
Zgniewał mię ten nierozumny upór, więc naładowałem swój karabin ciężkiego kalibru i, odszedłszy spory kawał w tył, wybadałem dobrze cel przez lornetkę, a następnie wymierzyłem w miejsce, gdzie Mbocovisowie zgromadzeni byli w zwartej grupie. Skutek był taki, że w całym obozie powstał alarm, nie spodziewano się tam bowiem, aby kule nasze mogły ich dosięgnąć z tak sporej odległości, tem bardziej, że ofiarą ich padł zapewne nie jeden, lecz kilku nieprzyjaciół. Wystrzeliłem drugi raz, poczem w obozie wszczął się nieopisany popłoch.
— No, no! niezłą broń pan posiadasz — rzekł Desiérto, gdy wróciłem na miejsce. — Dwa strzały tylko, a już Mbocovisowie ze strachu wrzeszczą, jak opętani.
— Tem lepiej — odrzekłem. — Niech widzą, że z nami żartów niema... Może teraz zechcą nareszcie poddać się...
— I ja tak sądzę... A gdybym ja teraz rozmówił się z nimi?
— Pan? Czyż chciałbyś pan narażać się na niebezpieczeństwo od zatrutych strzał? A nuż trafi która z nich...
— Nie sądzę. Żaden z nich nie odważy się strzelać do mnie... Mam na to sposób. Zobaczy pan zaraz.
I wydobył z torby zwiniętą szatę pustelniczą, a odziawszy się w nią, dodał:
— W tym celu właśnie zabrałem ze sobą tę szatę. W całem Gran Chaco wiedzą, że jestem w tej szacie strasznym człowiekiem; uważają mię za cudotwórcę albo czarownika. Niechże więc pan nie obawia się o mnie. Wiem, co robię.
— Jeżeli jesteś pan tak pewny, to sprzeciwiać się nie mogę. Jakież pan podyktuje im warunki?
— A jak pan radzi?
— Przedewszystkiem radziłbym łagodność. Z ich strony wiele już krwi popłynęło, a z naszej jedynie Pena lekko jest ranny. Mamy zresztą do czynienia ze zbałamuconymi ludźmi.
— Masz pan najzupełniejszą słuszność — odrzekł. — Nie wiem jednak z góry, co mi powiedzą na moją propozycyę; od tego zaś zależną będzie moja odpowiedź. Surowy wszakże nie będę, zwłaszcza po wczorajszym dniu, który był dla mnie najpiękniejszym w życiu.
Tobasowie nie zdradzali również obawy o swego opiekuna, i to mię uspokoiło.
Udał się tedy Desiérto w swej pustelniczej szacie w stronę nieprzyjacielskiego obozu, i rzeczywiście ze zdumieniem stwierdziłem, że Mbocovisowie żadnej na niego strzały nie wypuścili, ani też żadnych groźnych okrzyków nie słyszałem, gdy znikł wśród osłaniających ich krzaków.
Przez półtorej godziny w wielkiem naprężeniu oczekiwaliśmy powrotu starca, gdy nareszcie pojawił się, i to nie sam, lecz w towarzystwie sześciu czerwonoskórych. Jeden z nich wyglądał na kacyka, reszta w latach sędziwych tworzyła niejako jego świtę.
Przyszedłszy na miejsce, stary Desiérto ozwał się temi słowy:
— Ma pan tu przed sobą dzielnego głowacza Mbocovisów, który radby porozumieć się osobiście z panem, i decyzya jego zależy od odpowiedzi, którą z ust pańskich usłyszy.
Zasiedliśmy na ziemi — z jednej strony my, a z drugiej oni, poczem głowacz, ku wielkiemu memu zdziwieniu, poprawnym akcentem zapytał mię po hiszpańsku:
— Pan z Europy?
— Tak — odrzekłem.
— Bardzo mię to cieszy. Słyszałem bowiem, że na drugiej półkuli są ludzie rozumni, uczciwi i pobożni... Tymczasem...
— Co pan chce przez to powiedzieć? — przerwałem mu, nierad z tego pochlebstwa.
— Człowiek uczciwy nie zabija bliźniego.
— Ale wroga może z czystem sumieniem.
— Człowiek rozumny czyni z wrogów przyjaciół dla siebie.
— O ile wrogowie życzą sobie tego.
— To zależy od okoliczności i warunków. Ale wiadomem jest panu zapewne i to, że człowiek uczciwy nigdy nie kłamie.
— Owszem, wiem o tem.
— I lubuje się w prawdzie.
— Niezawodnie.
— A zatem jestem pewny, że dowiem się od pana wszystkiego, co sobie życzę. Czy zna pan Venenosę, głowacza Mbocovisów?
— Znam.
— Gdzie on jest obecnie i gdzie są jego ludzie?
— U nas w niewoli.
— Czy jeńcami waszymi są tylko sami Indyanie?
— Jest między nimi jeden biały, którego pan zapewne znasz lepiej, niż my. Nazywa się Yerno i jest zięciem sendadora.
— Ilu Indyan jest rannych?
— Żaden, gdyż ujęliśmy ich podstępnie.
— W jaki sposób?
— Zwabiliśmy ich na wyspę i tam obezwładniliśmy.
— Co zamierzacie z nimi począć?
— Mieliśmy zamiar darować im wolność. Że jednak nadciągnęliście tutaj z zamiarem napadnięcia na nas i wymordowania całego szczepu Toba, będziemy zmuszeni odpłacić się tą sam ą miarą.
Wódz spuścił wzrok ku ziemi i po dłuższem milczeniu zapytał:
— Czy zna pan sendadora?
— O, znam tego łotra...
— My go uważamy za człowieka uczciwego i należymy do jego przyjaciół.
— Szkoda! wielka szkoda, że ofiarowaliście przyjaźń takiemu złoczyńcy.
— Mówił nam o tem Desiérto, ale wam wręcz uwierzyć trudno czemuś podobnemu. Sendador nigdy nas nie okłamał, ani też nic złego nam nie uczynił.
— Tak wam się tylko zdaje. Bo czyż można nazwać uczciwem choćby naprzykład dzisiejsze jego postępowanie z wami? Opuścił was przecie w najkrytyczniejszej chwili.
— Musiał, boście go nie puścili. Radbym jednak wiedzieć, co się z nim stało. Uwięziliście go może?
— Bynajmniej, uciekł — odrzekłem.
W tej chwili jednak pomyślałem sobie, że lepiej może byłoby pozostawić wodza Mbocovisów w niepewności co do sendadora, tem bardziej, że człowiek ten wcale mi się nie podobał; twarz jego zdradzała wiele chytrości, i wogóle zachowanie się jego było tego rodzaju, jakoby chciał nas wybadać i wyzyskać to na swoją korzyść.
— Uciekł — powtórzył mimowolnie.
— Co was spowodowało — zapytałem, — żeście się wybrali na Tobasów? czy to wasi wrogowie? czy wyrządzili wam jaką krzywdę?
— Nie — odrzekł po namyśle, wiedząc dobrze, że inna odpowiedź pogorszyłaby tylko położenie. — Tobasowie są naszymi przyjaciółmi.
— Czyż godzi się tedy napadać na przyjaciół, mordować ich i rabować ich mienie?
— Sendador namówił nas do tego.
— Aha! sendador! Teraz pan przyznasz chyba, że znajomość z nim nie może być dla was korzystną. Zna go pan bliżej?
— Przebywa wśród nas od czasu do czasu, ale nic szczególniejszego o nim nie wiem.
— Gdzie znajduje się jego stała tajemna kryjówka w Gran Chaco?
— O tem nam nie wspominał. Jego wszędzie pełno.
— Słyszałem, że ta kryjówka znajduje się właśnie w obrębie waszych obszarów.
— Źle pana poinformowano.
— Może... Od jak dawna bawi wśród was sendador?
— Od kilku tygodni.
— A skąd przybyliście teraz?
— Prosto ze swoich wsi.
— On was stamtąd wywołał?
— Tak, panie. Gdyby nie on, siedzielibyśmy byli w domu.
— To ciekawe! Mówiono mi, że przed kilkoma dniami był on w okolicy krzyża de la floresta virge i że napadł tam na białych.
— To nieprawda. Od kilku tygodni przebywał bez przerwy wśród nas.
— I nie był w ostatnich czasach w Palmar?
— Stanowczo nie.
— Mnie zaś jest wiadomo, że owi biali, o których wspominałem, a na których on napadł, chwycili go, i z trudem udało mu się uciec dzięki jednemu z nich, który mu w tem dopomógł. Odwdzięczając się za to, „uczciwy“ ten człowiek napadł na nich poraz drugi i zabrał do niewoli wszystkich, prócz dwóch.
— To jakaś bajka.
— Więc nie wiadomo panu, dokąd sendador powlókł tych właśnie jeńców?
— Zapewniam pana, że to jest wierutna bajka.
— A ja słyszałem, że właśnie odstawił on swych jeńców do Mbocovisów...
— O tem musiałbym wiedzieć przedewszystkiem ja, jako kacyk czyli przełożony nad całym szczepem... Zresztą myśmy nigdy nie brali białych w niewolę.
Bawiła mię wyrafinowana bezczelność draba, przeto pytałem dalej:
— Więc nie pochwyciliście też pewnego kupca z Goya i jego syna?
— Nie.
— Ani też młodego człowieka, który nazywa się Adolfo Horno?
— Nie słyszałem nawet takiego nazwiska.
— A jednak znajduje się on u was.
— Wspominał mi o tem i Desiérto, ale to kłamstwo wierutne.
— Zięć jego, sendador, schwytał go i przyprowadził do was.
— Ależ to fałsz wierutny! — oburzył się kacyk. — Dajcie mi tu człowieka, który puszcza podobne brednie, a zdławię go, jak psa.
W tej chwili stary mrugnął nieznacznie, dając mi znak, abym zaprzestał rozmowy na ten temat. Zrozumiałem intencyę jego i zacząłem nieco przyjaźniej:
— Wobec pańskich zaprzeczeń muszę przyznać, że oczerniono was niegodnie.
— I jeszcze jak! — podchwycił skwapliwie chytry Indyanin. — Powinniście bezwłocznie ukarać oszczerców; gotów jestem nawet pomódz wam w tem bezinteresownie... Mam dosyć ludzi do rozporządzenia.
— Dziękujemy za dobre chęci, ale pan nie rozporządzasz już swoimi ludźmi, przynajmniej obecnie.
— Jakto? Przecie jestem ich kacykiem!
— Zapominasz pan, że w obecnem położeniu nie możesz rozkazywać, i ludzie pańscy nie są zmuszeni słuchać pańskich zaleceń.
— Mówisz pan tak, jakbym był zupełnie bezsilny... Ależ mylisz się. Jestem o to spokojny, że mi nic od was nie grozi. Do obozu naszego nie zbliżycie się, bobyśmy was powitali gradem strzał śmiercionośnych.
— Nie mamy też wcale zamiaru zbliżać się do was na taką odległość, aby strzały wasze były dla nas groźne. Zdaje mi się zresztą, że miałeś pan sposobność porównać tę waszą broń z naszą i przekonać się, kto kogo może się więcej obawiać. Ponieważ zaś żartować nie lubimy, więc jedyną waszą wygraną będzie, gdy się poddacie; w przeciwnym razie ani jednego z was nie oszczędzimy.
— I wystarczyłoby wam tyle prochu?
— Niech się pan o to nie troszczy i raczej po myśli o swojem położeniu. Daję panu godzinę czasu do zastanowienia się nad niem, i jeżeli się nie poddacie, zasypiemy was kulami tak, że ani jeden żywym nie wyjdzie.
— A w razie poddania się co nas czeka z waszej ręki?
Chciałem odrzec na to pytanie, gdy uprzedził mię Desiérto:
— Wówczas zawrzemy ze sobą przymierze.
— Naprawdę? — pytał skwapliwie kacyk. — Czy możemy wierzyć temu oświadczeniu?
— Najzupełniej, ale pod warunkiem, że nas w niczem nie oszukacie.
— O, to jest stanowczo wykluczone. Jestem względem was zupełnie szczery i zgadzam się chętnie na braterskie z wami przymierze. Co do naszej własności zaś, nie zabierzecie nam jej chyba?
— Nie ruszymy jej wcale. Zatrzymacie sobie wszystko, co tylko jest wasze, nie wyłączając oczywiście broni. Nie mam też zamiaru uważać was za jeńców. Ale, wedle zwyczajów wojennych, musicie złożyć wszystko w nasze ręce do tymczasowego przechowania.
— A potem? — przerwał mu kacyk z niezbyt zadowoloną miną.
— Zaprowadzę was do waszych towarzyszów, którzy są u nas w niewoli, a których miałem właśnie zamiar wypuścić, i naradzicie się wspólnie nad warunkami przymierza.
— A gdybyśmy naprzykład nie zgodzili się na te warunki, to co wówczas?
— Wówczas pozwolę wam wrócić do swej ojczyzny ze wszystkiem, co stanowi waszą własność, ale, rozumie się, pod warunkiem, że nie oszukacie nas w niczem.
— Może pan być najzupełniej przekonany, że postępujemy otwarcie i szczerze, bez jakichkolwiek wybiegów. Pozwoli pan teraz, że powtórzę naszą rozmowę towarzyszom i zapytam ich o zdanie.
— Owszem, proszę.
Kacyk wdał się w rozmowę ze swoimi, z czego nie rozumiałem ani słowa, z miny ich jednak wywnioskowałem, że nie uważali swego położenia za beznadziejne, a może nawet dotychczas jeszcze nie wierzyli, aby broń nasza była dla nich istotnie narzędziem zupełnej zagłady.
Po krótkiej naradzie z nimi kacyk zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Czy macie naprawdę podostatkiem prochu i kul?
— Powiedziałem to już panu, a skoro pan nie wierzysz, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko poprzeć to przykładem. Proszę uważać!
Kacyk miał na głowie zawój z czerwonej materyi. Zdjąłem mu ten zawój bez wszelkiej ceremonii, przywiązałem do lufy karabinu jednego z najbliższych wojowników i kazałem mu podnieść karabin w górę tak, aby materya mogła rozwinąć się na wietrze w kształt chorągiewki, poczem wziąłem swój sztuciec do ręki i rzekłem do kacyka:
— Wybiję kulami w tem płótnie tyle dziur, ile pan liczysz palców u obydwu rąk, przyczem wcale nie będę ładował nabojów. Baczność więc! zaczynam!
Oddaliłem się na sto kroków wstecz i dałem dziesięć strzałów ze sztućca do chorągiewki, celując tak, by kule podziurawiły ją w linii z dołu do góry.
Zanim jeszcze wróciłem do gromady, chusta znajdowała się już w rękach Desiérta, który razem z Peną podziwiał celność moich strzałów. Odebrałem mu ją z rąk i oddałem kacykowi, mówiąc:
— Proszę zobaczyć! Wystarczy to panu, czy też wybić jeszcze dziesięć dziur bez ładowania? Kacyk spojrzał na zawój, a następnie na mnie i na sztuciec systemu Henry’ego, poczem zrobił tak głupią minę, że omal nie wybuchnąłem śmiechem.
— Ależ, sennor... — wyjąkał, — dziesięć dziur.., bez ładowania?... Jak to być może? Przecie strzelbina pańska ma jedną tylko lufę... Chyba dyabeł w niej siedzi... Schowaj ją pan, niech się na nią nie patrzę, bo gotowa sama strzelać...
— Masz pan więc dowód najoczywistszy naszej potęgi. Nawet patrzyć pan nie chcesz na tę broń, a cóż dopiero będzie, gdy skieruję lufę jej do waszych ludzi?
— Pan przedtem strzelał z tego wielkiego karabinu? nieprawdaż?
— Tak jest.
— Dziękuję! on już jest strasznem narzędziem, ale to małe jeszcze od niego straszniejsze. Poczekajcie; rozmówię się raz jeszcze z towarzyszami.
I zwrócił się do Indyan, którzy więcej jeszcze, niż on, zdziwieni byli mojem szybkiem i celnem strzelaniem. Oczywiście nie było ono czemś nadzwyczajnem z mej strony, bo celność strzałów na sto kroków z dobrej broni i przy odpowiedniej wprawie — to rzecz nie przedstawiająca trudności. Nieokrzesanym jednak, pół dzikim Indyanom broń moja tak zaimponowała, że patrzyli na nią z prawdziwą trwogą. To też po skończonej naradzie kacyk rzekł do mnie:
— Więc przyjmujemy warunki; poddamy się, ale z tem zastrzeżeniem, że dotrzymacie umowy w najmniejszym szczególe.
— Przyrzekam to uroczyście — odrzekł Desiérto, — i dotrzymam wszystkiego, jeżeli tylko w postępowaniu waszem nie spostrzegę chytrości i obłudy.
— Nie powiedziałem wam dotychczas ani jednego kłamliwego słowa i nadal nie będzie w nich fałszu odparł kacyk. — Czy mogą ludzie moi wyjść z kryjówki?
— Owszem, ale wprzód musicie przysłać tu swoją broń i konie.
— I konie? Przecie one nie są dla was niebezpieczne.
— Słuszna uwaga, ale my od żądania nie odstąpimy. Jeżeli konie są waszą własnością, to proszę się nie obawiać o nie; otrzymacie je z powrotem. Idźcie teraz do obozu i przyślijcie wszystko to, cośmy wam wyszczególnili, poczem wydamy odpowiednie rozkazy.
Kacyk, nie rzekłszy słowa, skinął na towarzyszów i oddalił się z nimi w stronę obozu.
— Napędziłeś im pan okrutnego strachu tym sztućcem swoim — ozwał się Desiérto, gdy odeszli. — Ktoby przypuszczał, że tylu nieprzyjaciół można zabrać do niewoli, nie straciwszy ani włosa z głowy.
— Czy jednak dotrzyma nam tego, co przyrzekł?
— Rozumie się.
— W takim razie cała ta banda zbójecka zrobi wyśmienity interes. Zamiast kary za rozbój, spotka ich z naszej strony życzliwość. I ja wprawdzie należę do tych, którzy posiadają w sercu uczucie tak zwanej ludzkości, ale mimo to nie zdobyłbym się na wynagrodzenie zbrodniarzy za złe ich czyny.
— Któż tu mówi o jakiem wynagrodzeniu?
— Wszak podane im przez pana warunki są właściwie nagrodą.
— Tak się panu tylko zdaje. Przypuszczam, że zauważyłeś pan moje zastrzeżenie co do kłamstwa i oszukaństwa. A kacyk przecie łgał, jak z nut, i ma zamiar nas oszukać, wobec czego nie będę obowiązany dotrzymywać mu danego słowa. Głupiec ten chce nas podejść, a tymczasem sam wpadnie we własne sieci.
— W jakiż jednak sposób upora się pan z tyloma ludźmi? Gdzie ich pan ząbkujesz?
— Nie obawiaj się pan o to. Mam dosyć miejsca, choćby naprzykład w kaplicy.
— A nie zbiegną stamtąd?
— O, bynajmniej. Zapakuję ich wszystkich do podziemia, gdzie będą doskonale zabezpieczeni.
— Ach tak, to co innego. Jakże ich pan tam ściągnie?
— Zupełnie w ten sam sposób, co i tamtych. Wyślę zaraz posłańca do wsi, aby oznajmił mieszkańcom o udaniu się wyprawy i powtórzył im moje zarządzenia.
To mówiąc, przywołał jednego ze swoich i zaczął go pouczać, jak ma uczynić. Trwało to tak długo, że za ten czas nadeszli Indyanie z obozu, niosąc broń i inne rzeczy, kilku zaś prowadziło konie, również obładowane rozmaitymi przedmiotami.
Serce zabiło mi żywiej na widok mego drogiego gniadosza, który znajdował się w tem towarzystwie. Byłbym chętnie podbiegł ku niemu naprzeciw, ale się wstrzymałem, aby się przekonać, czy szlachetne stworzenie pozna mię samo, i zostałem na miejscu, nie odzywając się do niego wcale.
Gniadosz po zdjęciu mu z grzbietu ciężaru rozejrzał się przedewszystkiem naprawo i lewo, czy niema gdzie smacznej trawy w pobliżu, a spostrzegłszy ludzi i mnie wśród nich, stał chwilę bez ruchu, strzygąc uszami, patrzył na mnie to jednem, to drugiem okiem, aż wreszcie postąpił kilka kroków ku mnie, jakby chcąc się przekonać, czy istotnie się nie myli. Wreszcie wstrząsnął sobą i parsknął kilka razy z niesłychanej uciechy.
Nie mogłem opierać się dłużej. Objąłem szlachetne stworzenie rękoma za szyję i począłem je pieścić, a gdy rumak przytulił do mnie głowę i bawił się, jak dziecko, nie mogłem łez powstrzymać.
Po tem powitaniu przeszukawszy następnie sakwy u siodła mego gniadosza, ku wielkiemu swemu zadowoleniu przekonałem się, że sendador pozostawił mi wszystko, a nawet jeszcze i swoich dodał drobiazgów.
Desiérto zażądał natychmiast od kacyka, aby jego ludzie stanęli parami do wymarszu, a tymczasem nasi wojownicy, zszedłszy ze swych stanowisk, zabrali broń i inne złożone przez jeńców przedmioty i ustawili się w rząd, gotowi do eskortowania pochodu, który szykował się właśnie w czwórki. Ja z Peną przeszukaliśmy jeszcze obozowisko, aby się upewnić, że niczego tam nie ukryto, ale poszukiwania nasze okazały się zbytecznemi.
— Chciałbym wiedzieć, co te draby sobie myślą — rzekł Desiérto, gdy wróciłem do niego. — Może im się naprawdę zdaje, że wyjdą z matni tak tanim kosztem? Nie wywnioskował pan niczego z ich min i ruchów?
— Ja poznałem wśród nich dwu — wtrącił Pena. — Są to z pewnością ci sami, którzy pełnili straż owej nocy, gdy wybawiłem z niewoli swego towarzysza. Oni jednak udali, że mię nie znają, wiedząc, iż w oczach białego wszyscy czerwonoskórzy do siebie są podobni.
— Co do mnie — rzekłem — nie zdążyłem jeszcze rozejrzeć się wśród tej czeredy, bo mię przedewszystkiem zainteresował mój ukochany gniadosz. Ale jak pan myśli — zwróciłem się do Peny, — czy nie należałoby dać kacykowi konia?
— Jakto „dać“? Darować?
— Cóż znowu!... Wcale o tem nie myślałem. Uważam, że dobrze byłoby wsadzić go tylko na konia; niech jedzie do wsi i niech mu się zdaje, że czynimy mu honory.
— E! — skrzywił się Pena, — nie zaszkodzi, gdy drab przebiegnie się trochę. Małośmy się to sami nabiedowali, idąc pieszo całymi dniami przez puszczę, podczas gdy oni jechali na naszych koniach?
— Nie radzę tego przez jakąś życzliwość dla łotra, lecz z wyrachowania. Gdy wyróżnimy go z pośród innych naszych jeńców, będzie pewniejszy siebie i już bez zastanowienia pójdzie w ustawione sidła.
— Słuszna uwaga — zadecydował Desiérto. — Zrobimy mu ten zaszczyt; niech jedzie i niech się cieszy. Chociaż... chociaż ja wcale pocieszyć się nie mogę, że wśród tej hołoty brakuje... sendadora.
— Być może, spotkamy go jeszcze, i to niedaleko.
— Co też panu przychodzi do głowy?... Niedaleko? Śmiałby więc tu siedzieć, abyśmy go mogli złapać bez najmniejszego wysiłku?
— Nie taki on znowu głupi, aby się dał złapać. Ale że się kręci w pobliżu, o tem żadnej niema wątpliwości, gdyż zależy mu przecie na dowiedzeniu się, jaki los spotkał jego sprzymierzeńców.
— Możeby zarządzić na niego obławę?
— To zbyteczne, zwłaszcza teraz. Do wieczora jeszcze daleko, a on nawet przez noc zostanie w pobliżu, łudząc się nadzieją, że który z Mbocovisów ucieknie i udzieli mu wskazówek co do ratowania uwięzionych.
— Pojedziemy więc wprost do wsi?
— Oczywiście. Dosyć mieliśmy mitręgi i teraz możemy wziąć udział w weselu po tak wielkiem zwycięstwie.
Dosiadłem swego gniadosza, Pena również skoczył na swojego (gdyż żadnego z zabranych nam wierzchowców nie brakowało), poczem na moje skinienie jeden z Indyan podprowadził kacykowi konia, należącego do Turnersticka.
Zdziwiony tem drab spojrzał na mnie, później na wierzchowca i zapytał:
— Czego chcecie? — zapytał. — Co się stało temu koniowi?
— Proszę wsiąść!
— Ja?... Toż jestem jeńcem...
— Dotychczas nie zadecydowano jeszcze o tem — odrzekłem — i uważamy pana za naczelnika Mbocovisów, który powinien zostać przy swych honorach i jechać, skoro są ku temu konie. Proszę więc bez skrupułów korzystać z tej dogodności.
Kacyk wsiadł na konia, zadowolony wielce z tego dowodu grzeczności naszej, a i na jego podwładnych wywarło to dobre wrażenie.
Teraz dopiero mogłem się przypatrzyć poszczególnym fizyognomiom czerwonoskórych naszych jeńców i przypomniały mi się wyraźnie niektóre twarze z owego wieczoru, kiedy Pena wykradł mię z ich obozu. Udałem jednak, że nikogo nie znam.
Nareszcie tłumny nasz pochód gotowy był do wyruszenia w kierunku wsi. Na samym przodzie jechał Desiérto, Pena, kacyk i ja; za nami prowadzono luzem resztę koni, a dalej postępowali czwórkami jeńcy pod eskortą Tobasów, otaczających kawalkatę z jednej i z drugiej strony.
W ciągu całej drogi nie spotkaliśmy ani jednego człowieka, i dopiero koło wsi czekała na nas cała rzesza jej mieszkańców, ustawiona w dwa szpalery, wśród których przeszliśmy aż do grobli, a następnie ku miejscu, przeznaczonemu do przeprawy na wyspę.
W pierwszych szeregach oczekujących stały kobiety pod osobistem dowództwem królowej, dalej mężczyźni, wreszcie dzieci. Wojownicy zaś, pozostawieni do strzeżenia wsi, pełnili obowiązki policyi. Mimo natłoku, nie mogłem jednak dosłyszeć charakterystycznego: „proszę się rozejść“, gdyż porządek nie był niczem zakłócony.
Zbytecznem byłoby dodawać, że wśród tej ciekawej „publiczności“ nie brakło i kapeli, która wobec tylu ludzi miała wielkie pole do popisu. A wtórowały tej muzyce takie okrzyki mężczyzn, kobiet i dzieci, że nadarmo siliłbym się określić uczucie, jakiego doznawałem z powodu tej entuzjastycznej wrzawy i kakofonii.
Nie było też miłem to przyjęcie jeńcom, którzy ze spuszczonemi oczyma maszerowali, aż ziemia dudniła.
Wkrótce pochód zatrzymał się w miejscu najdogodniejszem do przeprawy na wyspę, a kacyk, nie mogąc sobie wytłómaczyć, dlaczego właśnie stanęliśmy tutaj, nie gdzieindziej, zapytał:
— Cóż to? chcecie nas wpędzić do wody?
— Cóż znowu! — odburknął Desiérto. — Tędy przeprawimy się na wyspę.
— Poco na wyspę? Przecie miał pan nas wprowadzić do wsi...
— Tak zamierzałem. Ale przyszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeśli was umieszczę zdala od tego tłumu, któryby wam mógł urągać, a może nawet gorętszej krwi ludzie moi czepialiby się was i czynili wstręty...
— Istotnie, ma pan słuszność — odrzekł kacyk, uspokojony. — Dziękuję już z góry za troskliwość. Nie spodziewałem się...
— O, przypuszczam, że pan będzie najzupełniej z nas zadowolony, tak, jak i my z was zadowoleni jesteśmy. Pan, jako dowódca, zostaniesz nawet u mego boku i pomożesz mi w przeprawieniu ludzi na drugi brzeg. Moi towarzysze zaś udadzą się tam pierwsi i zarządzą wszystko, co potrzeba na przyjęcie gości.
Kacyk nie domyślał się w tych słowach żadnej ukrytej myśli; przeciwnie, był swobodny i zadowolony. Przemówił następnie do swoich ludzi kilka słów, widocznie nakazując spokojne zachowanie się.
Ponieważ u brzegu była przygotowana umyślnie jedna tylko łódka, nie mogliśmy z Peną wziąć więcej nad trzech jeńców. Szósty był przewoźnik.
— Poco stary wysłał nas obu naprzód? — spytał mię Pena po angielsku, gdyśmy byli już na wodzie.
Zapewne dlatego, żeśmy wczoraj okazali wiele zdolności w przyjmowaniu na wyspie takiego towaru.
— Prawda. Jestem też ciekawy, jakie przygotowania poczyniono w kościółku na przyjęcie tej czeredy.
— Otwarto zapewne drzwi do podziemia... Cóżby ponadto?
Jak przypuszczałem, tak było istotnie. W kościółku zastaliśmy dziesięciu silnych Tobasów, którzy siedzieli na przedostatnie] ławce, a ostatnia odsunięta była na bok. W miejscu, gdzie poprzednio stała, zobaczyliśmy otwór w głąb lochu i strome kamienne schody.
Pena poprosił uprzejmie trzech Mbocovisów, by się pofatygowali w dół na kwaterę. Spojrzeli na niego zdziwieni, nie ruszając się z miejsca, widać nieprzygotowani na tego rodzaju lokatę. Dopiero, gdy Pena innym do nich przemówił tonem, ruszyli ku schodkom, ale nie zdążyli zejść sami, gdyż kilku Tobasów, ceniąc snadź pośpiech, rzuciło się na nich, i w parę sekund wszyscy trzej Mbocovisowie znaleźli się w podziemiu.
— Dla zabezpieczenia tych drabów dobrze będzie — rzekł Pena, — gdy pan pozostanie przy drzwiach, ja zaś będę po kolei dostawiał tu jedną partyę po drugiej, aż zbierzemy tu całą tę hołotę.
To rzekłszy, odszedł i niebawem przyprowadził pięciu nowych jeńców, których tak samo, jak poprzednich, wpakowano do podziemia bardzo gładko. Robota szła wyśmienicie, bo dziesięciu Tobasów nabrało wkrótce wprawy w ekspedyowaniu drabów do lochu. Wprawdzie mili goście podziemia wszczęli piekielną wrzawę, dobijając się do otworu, ale nie pozwolono im nawet nosa wytknąć nazewnątrz.
Na ostatku przyprowadzono rannych, którym Desiérto podczas transportowania poprzednich troskliwie rany zaopatrzył, — i w ten sposób po czterdziestokrotnej przeprawie wszyscy Mbocovisowie znaleźli gościnę pod kościółkiem.
Ostatnim z nich był kacyk, który w towarzystwie Peny i Desiérta zbliżał się właśnie do kościółka. Spostrzegłszy ich, poszedłem naprzeciwko. Kacyk, rozglądając się po wyspie ze zdziwieniem, pytał:
— Gdzież tu mają być owe koszary dla moich ludzi? Widzę tylko jeden budynek.
— Wystarczy on dla nich w zupełności — odparł Pena.
— A czy dostali jeść i pić?
— Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że Desiérto nie zaniedba obowiązku gościnności.
— Niechże pan postara się nakarmić ich — zwrócił się kacyk do Desiérta. — Bardzo są głodni i pomęczeni. Tam, wśród tych krzaków, gdzieście nas zastali, nie było ani wody, ani też nie mogli rozniecić ognia.
— Niestety! — odrzekł Desiérto, wzruszając ramionami, — i tu, w tym lochu, nie znajdą wody, ani też kuchni dla siebie...
— Co? jakto? wpakowaliście moich ludzi do piwnicy? A obiecywał pan wygodną kwaterę...
— Rabusie i mordercy nie zasługują na lepsze pomieszczenie... — rzekł sucho Desiérto.
Na te słowa kacyk cofnął się krok w tył i spojrzał na starego przerażonym wzrokiem, a twarz zmieniła mu się nagle, jakby w napadzie konwulsyi.
Stanąłem wnet tuż za nim, aby w razie próby ucieczki lub obrony chwycić go zawczasu i obezwładnić.
— Mordercy? Co to znaczy? — ofuknął, rozglądając się po nas.
— Czyż nie jesteście nimi? — Przedtem byłeś pan dla mnie uprzejmy... nie mówiłeś w ten sposób...
— Przedtem rachunek nasz był inny, a teraz jest inny...
— Ależ, sennor Desiérto... nie pojmuję, dlaczego zmieniłeś się pan tak nagle...
— Przepraszam, jestem taki sam, jak przedtem; zmieniły się tylko okoliczności.
— Jakie okoliczności? co pan mówi?
— Na wolnym stepie nie byłem was tak pewny, jak tutaj, wobec czego postępowałem z wami łagodnie, aby uniknąć przynajmniej dalszego rozlewu krwi.
— A zatem postępowałeś pan względem nas obłudnie... — fuknął czerwonoskóry. — Żądam natychmiastowego zawarcia przymierza!
— Bardzo chętnie. Ale zapominasz pan widocznie o moich warunkach. Czy mówiłeś nam szczerą prawdę?
— Pytanie to obraża mię!
— Bynajmniej. Okłamałeś nas bezczelnie i zamierzałeś oszukać. Wiadome panu jest dobrze postępowanie sendadora w ostatnich czasach. Pan byłeś jego wspólnikiem i jako taki zasłużyłeś...
— Kłamstwo! — wrzasnął kacyk, — bezecne kłamstwo!
Uważałem za odpowiednie przystąpić teraz do draba. Położyłem mu rękę na ramieniu i ozwałem się:
— Słuchaj-no, ty!... Możebyś nam powiedział przedewszystkiem, skąd pochodzą konie, które mieliście ze sobą?
— Kupiliśmy je... to nasza własność!
— Kłamiesz! Konie te są naszą własnością! Zrabował nam je przed paru dniami sendador. Niech ci się nie zdaje, że nas w pole wyprowadzić można. Czy twoi ludzie nie powiedzieli ci, że nas znają?
— Nic mi nie mówili — syknął, uchylając się, jakby mu moja ręka cetnarem ciężyła na ramieniu.
— A nie znasz białego człowieka, któryby się nazywał Adolfo Horno?
— Nie! i jeszcze raz nie!
— I nie wiesz o tem, że jest on więziony nad Laguna de Bambu?
Widząc stanowczość moich twierdzeń, wyszedł zupełnie z równowagi i zmienił się do niepoznania; zbladł, drżał na całem ciele i dyszał ciężko. Postanowił jednak, pomimo wszystko, przeczyć.
— Nie znam takiej miejscowości.
— Nie znasz? Przecie tam znajdują się wasze kobiety i dzieci pod opieką czterdziestu Mbocovisów...
— Sennor, to... to... pomyłka...
— Tem lepiej dla ciebie, bo jeśli nie znasz ani miejscowości, ani tych ludzi, to nie będzie cię wcale obchodziło to, gdy napadniemy na Isleta del Circolo i pomścimy krzywdę Horna.
Drab, zamiast przełamać swój upór i upokorzyć się, strząsnął moją rękę z ramienia i zawołał z gniewem:
— Co mię to wszystko obchodzi? czego ode mnie chcecie? Obchodzicie się ze mną, jak z parobkiem, przeciwko czemu protestuję! nie pozwolę sobie grać na nosie!
A zwróciwszy się do mnie gwałtownie, krzyczał:
— Zapominasz, że jestem kacykiem ludu Mbocovisów, a ty kto jesteś? kto wy jesteście?
I popatrzył na mnie krwią nabiegłemi oczyma.
Na te pyszałkowate słowa omal nie parsknąłem śmiechem.
— Kto jestem ja, pytasz? Zaraz się o tem dowiesz! Jestem tym, który chwyci cię za kark i wrzuci tam, gdzie twoje miejsce, bo nie mam czasu na słuchanie twoich bezczelnych i głupich wykrętów! A wkrótce wypiszemy ci na twojej własnej skórze legitymacyę naszą, z czego się dowiesz, kto my jesteśmy... Marsz do nory!
To mówiąc, chwyciłem draba za kark i potrząsnąłem nim, jak pustym workiem.
Wnet kilku Tobasów rzuciło się na niego — i zaperzony, rzucający się z wściekłości kacyk powędrował do lochu, poczem zatarasowano silnie drzwi od podziemia, a dla pewności Desiérto ustawił straż, złożoną z dwu ludzi, którzy w razie niebezpieczeństwa mieli dać umówiony znak z wezwaniem o pomoc.
Tak uporawszy się z drugim z rzędu oddziałem nieprzyjacielskim, uwolniliśmy szczep Tobasów od dalszych napadów.
Dało to oczywiście słuszny powód regentowi do wyprawienia wielkiej uczty, której zaniechano w dniu wczorajszym, a którą przypłaciło dziś życiem mnóstwo... sztuk bydła rzeźnego. W całej też wsi poczęto czynić gorączkowe do tej uroczystości przygotowania.
Mimo próśb, nie mogłem nawet myśleć o wzięciu udziału w tem święcie Indyan, gdyż zadaniem mojem było poczynić bezzwłoczne poszukiwania za sendadorem.
— Ha, trudno! — ozwał się wreszcie Pena, gdy mu przedstawiłem tę konieczność. — Podążymy więc natychmiast śladami tego draba.
— Mówi pan: podążymy. A więc zamierza pan towarzyszyć mi w przedsięwzięciu. Jeśli tak, to stanowczo zastrzegam się, abyś pan...
— Niech się pan nie zastrzega — przerwał mi żywo i chciał coś mówić jeszcze. Ale nie dałem mu przyjść do słowa, ciągnąc dalej:
— Abyś pan, powiadam, nie strzelił znowu takiego bąka, jak wczoraj. Sendador z wszelką pewnością kręci się jeszcze po lesie, i moglibyśmy schwytać go jedynie wówczas, gdyby się nam udało podejść ku niemu całkiem niespodzianie. Być może jednak, że będę zmuszony puścić go jeszcze tym razem.
— Co? puścić?
— Powiedziałem „puścić go jeszcze tym razem“, to znaczy: nie daję za wygraną całkowicie, lecz pozostawię rozprawę z nim na potem. Weź pan pod uwagę obecne jego położenie. Zapewne wie on doskonale, cośmy uczynili z całym oddziałem Mbocovisów, i zdaje sobie sprawę, że został osamotniony i żadnej zgoła pomocy skądkolwiek oczekiwać nie może. Ma więc obecnie przed sobą do wyboru dwie tylko drogi. Mógłby puścić się nad Laguna de Bambu do tych Mbocovisów, którzy strzegą naszych towarzyszów; ale że nie jest w ciemię bity, więc domyśla się zapewne, że dowiedzieliśmy się o położeniu naszych towarzyszów i podążymy w celu uwolnienia ich z pazurów jego bandy. Rozumie się, że mając konie, możemy go wyprzedzić, a więc udałby się tam napróżno, a nawet naraziłby się na pewne niebezpieczeństwo, gdyż mógłby wpaść nam w ręce. Drugim jego celem mogą być góry i Pampa de Salinas.
— Czy jednak śmiałby udać się w tak daleką podróż sam jeden, bez żadnego zaopatrzenia, bez środków?
— Drab ten podróżuje przeważnie sam, a jeśli mu trzeba towarzyszów, łatwo ich znajdzie po drodze. Jestem tedy pewien, że trop, na który może trafię, nie poprowadzi mię gdzieindziej, tylko w góry. Ponieważ zaś dla odszukania tego tropu w najbliższej okolicy wystarczy najzupełniej moja osoba, więc pan zostaniesz na razie tutaj i odpoczniesz, a jutro, skoro świt, wyruszymy w kierunku Laguna de Bambu.
Pena, rad-nierad, zgodził się na to, zarówno, jak i stary, a tylko Unica, gdy począłem się przygotowywać do drogi, przystąpiła do mnie i ozwała się prosząco:
— Wybiera się pan na poszukiwanie śladów i... jeżeli pan raczy łaskawie zewolić, jabym z panem poszła. Słyszałam wiele o pańskich zdolnościach w odczytywaniu śladów, ciekawa więc jestem... Proszę się nie obawiać; ja potrafię być ostrożną i nie narażę pana na kłopot.
— Owszem, może mi pani towarzyszyć, bo o kłopocie i mowy niema. Ale proszę zważyć, jak uciążliwem jest moje zadanie. Kto wie, czy nie wypadnie czołgać się wśród krzaków, może nawet wdrapywać się na drzewa. Jakże wtedy pani sobie poradzi. Dla kobiety przecie nie jest to rzeczą łatwą.
— O, pan mię jeszcze nie zna. Przekona się pan, co potrafię. Wyrosłam przecie w puszczy.
— Ha, jeżeli pani tak bardzo nalega, proszę.
Poszliśmy przez las na step, gdzie mnóstwo śladów naszego pochodu pokrywało sporą jego przestrzeń. Unica, wskazując je, rzekła:
— Proszę, niech się pan przypatrzy i... odróżni odciski stóp sendadora...
— Wcale ich tu nie znajdę. Chodźmy dalej. Po drodze wytłómaczę pani obszerniej, na czem polega moja sztuka. Samo szukanie nie wystarczy; główną rzeczą jest myśl.
— Myśl? — zapytała zdziwiona.
— Tak. Przedewszystkiem muszę sobie dokładnie przypomnieć wszystko, co się tu stało, i wysnuć stąd wnioski co do zamiarów sendadora, a potem dopiero wedle tych danych szukać śladów. Przypuszczam tedy, że sendador kręcił się po okolicy tak długo, dopóki się nie przekonał, jaki koniec miała cała sprawa z Mbocovisami. A więc czekał prawdopodobnie aż do tego czasu, gdyśmy prowadzili tędy jeńców do wsi, by zaś wszystko widzieć dokładnie, musiał ukryć się w krzakach, i to niedaleko drogi. Co potem robił przez noc, jest dla nas obojętne, a tylko ważny jest dla mnie trop, który pozostawił na wolnej przestrzeni, cofając się w zarośla po naszym wymarszu z placu boju. Właśnie tam w tej chwili zmierzamy.
— I wie pan tak na ślepo, gdzie szukać śladów?
— Przekona się pani, że przypuszczenia moje nie są mylne. Naprawo od nas znajduje się obozowisko, do którego niezawodnie się skradał, by nas podsłuchać; na lewo zaś widzimy jezioro, którego brzegiem ciągnie się wązki pas drzewostanu, dokąd właśnie sendador się cofnął. Tam musimy niechybnie wpaść na jego ślady, gdyż szedł tędy, i to prostopadle do kierunku naszej drogi.
— Rzeczywiście spraw a dosyć zawiła. Ale... niechno pan spojrzy... jakiś ślad...
Przystanęła, wskazując odcisk stopy ludzkiej na piasku.
— Muszę przyznać, że pani posiada nie najgorszy zmysł obserwacyjny. To ślad człowieka, ale nie tego, którego szukamy.
— Więc to nie jest ślad sendadora?
— Nie przeczę tem u absolutnie. Ale ślad ten pochodzi jeszcze z dnia wczorajszego.
— Skąd pan wie o tem?
— W nocy mieliśmy obfitą rosę, która zwilżyła piasek, wobec czego stopa wcisnęła się łatwiej i brzegi odcisku zarysowały się ostrzej. Tymczasem brzegi tego śladu są niewyraźne, bezkształtne, co wskazuje, że gdy ów ktoś szedł tędy, piasek był suchy, a więc jeszcze wczoraj za dnia, nim wystąpiła rosa. Chodźmy dalej, a znajdziemy niebawem inne, poszukiwane przez nas ślady.
Nie myliłem się. Uszedłszy może czterdzieści kroków, natrafiliśmy na dosyć wyraźny trop, biegnący wpoprzek naszego kierunku.
— Otóż mamy, czegośmy poszukiwali — zawołała Unica radośnie, pochylając się ku ziemi. — Tu istotnie piasek był wilgotny.
— Wspaniały ślad! Muszę go odrysować.
— Po co?
— Ażeby później w razie potrzeby mieć pewność, że jest to ślad sendadora. Rzecz to dla mnie bardzo doniosłego znaczenia.
Dobyłem z kieszeni jakiś stary list i odrysowałem ślady obu stóp z zupełną dokładnością, poczem udaliśmy się za tropem do lasu, a stąd ku wsi. Niebawem spostrzegliśmy miejsce, w którem sendador leżał podczas naszego tędy przemarszu. Przyznać trzeba, że była to z jego strony wielka odwaga, bo był od nas nie dalej nad sto kroków. Tem jednak dokładniej mógł się przekonać o swojej klęsce i, co za tem idzie, zrezygnować zupełnie z jakiejkolwiek pomocy od Mbocovisów.
Stąd prowadziły ślady znowu z powrotem ponad samą wodą, co oznaczało, że sendador chciał widzieć, jaki koniec czeka jeńców. W kilku miejscach przystawał, ale nie nadługo, bo pilno mu było coprędzej uciec od nas. Później wyciął z krzaka potężny kij.
— W jakim celu potrzebował kija? — dziwiła się Unica.
— O, to dla mnie ważna wskazówka — odrzekłem. — Jeżeli ktoś sporządza sobie w Gran Chaco kij do podpierania się, to znak, że daleką ma przed sobą drogę i że mu się śpieszy. Sendador ani się domyśla, że przez to zdradził swoje pierwsze kroki w kierunku Pampa de Salinas.
— Czy pójdziemy dalej za śladami?
— Nie, bo wiem już wszystko, co mi było potrzeba.
— Możebyśmy go jeszcze dopędzili?
— Gdzietam! Ślady w tem miejscu liczą conajmniej cztery godziny czasu, o tyle więc drab oddalił się, i ani mowy, abyśmy go dopędzili. Ja go zresztą i tak spotkam na Pampa de Salinas.
— Ba! ale skoro sendador pośpieszy wprost, a pan zamierza zboczyć do Laguna de Bambu, to kto wie, czy nie będzie dla pana zapóźno.
— Sądzę, że nie, bo my przecie pojedziemy konno, podczas gdy on idzie pieszo. Wracajmy do domu.
Dochodząc do wsi, poczuliśmy mile łechcący podniebienie zapach.
Na placu między chatami, gdzie zazwyczaj zbierają się wojownicy, rozłożono kilka ognisk, nad któremi piekły się w płomieniach olbrzymie połcie mięsa. Kobiety w przerozmaitych naczyniach przyrządzały jarzyny i inne smakołyki, a wśród nich i naokoło ognisk uwijały się całe gromady dzieci, wrzeszczących w niebogłosy i uganiających się ze sobą.
Unica oddaliła się szybko do zajęć gospodarskich, a ja przysiadłem się do gromady, złożonej z Desiérta, Peny, głowacza i kilku najstarszych Indyan. Gdy opowiedziałem o rezultacie moich wywiadów, Desiérto zauważył z widoczną troską:
— Sendador może nam wyświadczyć niemiłą niespodziankę, skoro jego droga ku Pampa de Salinas wiedzie przez obszary Chiriguanosów.
— Cóż to szkodzi?
— O, i wiele nawet. Może zechce pozbierać niedobitki i przybędzie z nimi tutaj. Taki sławny wódz może dodać odwagi pokonanym wrogom naszymi, i ci mogą nam wyrządzić wielką szkodę, zwłaszcza teraz, gdy mamy tylu jeńców pod strażą.
— Mnie się zdaje, że to nie nastąpi. Ale przypuśćmy nawet, że obawy pańskie są słuszne, to i tak możesz się pan obronić, wezwawszy na pomoc Tobasów z innych wsi i wysyłając przeciw Chiriguanosom szpiegów, by w razie napadu dali panu znać o tem zawczasu.
— Bardzo dobra rada i zastosuję się do niej.
— Jak pan uważa. Ale ja jestem pewien, że sendador nie zatrzyma się wcale u Chiriguanosów, lecz podąży prosto w kierunku Pampa de Salinas.
— A jednak ostrożność nigdy zaszkodzić nie może, zwłaszcza w tym wypadku. Ja przecie wyruszę z panem rano do Laguna de Bambu.
— Pan? Ależ to nie jest konieczne.
— Owszem, panie. Skoro Horno jęczy w niewoli, to przedewszystkiem moim jest obowiązkiem wziąć udział osobiście w wyprawie, która go stamtąd wydobędzie.
— Jeżeli tak, to szczerze rad jestem z tego. Wprawdzie Pena utrzymuje, że zna drogę. Ale sprawi mi to przyjemność, gdy będę mógł wybrać się tam pod pańskiem przewodnictwem. Zresztą niezawodnie zna pan lepiej od niego okolicę.
— Rozumie się. Obierzemy sobie kierunek prosty, na przełaj, i sądzę, że za trzy dni staniemy na miejscu.
— Do licha! nie przypuszczałem, żeby to było tak daleko. Sendador za ten czas wyprzedzi nas znacznie.
— Dogonimy go jednak niechybnie, gdyż on wędruje pieszo, my zaś podążymy tam konno.
— A czy nie wiadomo panu, jak daleko stąd do Pampa de Salinas?
— Sądzę, że linia powietrzna wynosi nie więcej nad sto pięćdziesiąt mil geograficznych.
— Oho! to jednak spory szmat drogi! Wobec tego nie obawiam się już, aby nam drab umknął. Jeżeli linia powietrzna wynosi sto pięćdziesiąt mil, to drogę całą, ze względu na różne niedogodności terenu i przeszkody, można szacować conajmniej na dwieście mil. Jeżeli najlepszy piechur zdolny jest robić dziennie przypuśćmy pięć mil, to oczywiście sendador nie może dotrzeć na miejsce wcześniej, niż za czterdzieści dni, wobec czego można uważać za pewnik, że na koniach dogonimy go, tembardziej, że nie myślę zatrzymywać się zbyt długo nad Laguna de Bambu.
— Gdy uwolnimy pańskich towarzyszów, pan zapewne wróci tutaj z nami? nieprawdaż?
— Mimo szczerych chęci, nie będę mógł zrobić sobie tej przyjemności. Bo niech pan pomyśli: trzy dni drogi tam, dwa dni na zatrzymanie się w miejscu i trzy dni z powrotem, to razem ośm, a to już może stanowić znaczną dla mnie stratę w czasie.
— Ależ ja cieszyłem się nadzieją, że pan nie oddali się stąd tak prędko. Jest pan tu dla mnie nieocenionym gościem.
— Ja zaś sądzę, że będę tu zbyteczny. Co mogłem, to już dla pana uczyniłem, i nie zdaje mi się, abym ponadto był panu jeszcze w czemkolwiek pomocny.
— Owszem, panie. Toż wam jedynie zawdzięczam przedewszystkiem spokój sumienia i teraz nie widzę już potrzeby kryć się przed ludźmi, jak dziki zwierz na puszczy.
— Pragnąłby pan wrócić do Europy?
— Choćby dziś! Unica także wybierze się ze mną. Dziewczyna otrzymała bądź co bądź wykształcenie europejskie i radaby bardzo poznać stary kraj i jego kulturę.
— Czy jednak chciałaby wrócić tutaj?
— Nie mówiłem z nią jeszcze o tem, gdyż nie było czasu. Zresztą da się to widzieć później, gdy wyzwolimy z niewoli Hornę, którego ona kocha. Oboje mają bardzo wdzięczne pole do pracy wśród Tobasów, bo należałoby dokończyć rozpoczęte przeze mnie dzieło ucywilizowania tego ludu. Jeżeli jednak zechcą udać się do Europy, to oczywiście wzbraniać im tego nie będę i zajmę się nimi, jak własnemi dziećmi. Jestem bogaty i dla nich jedynie pozostawić mogę swój majątek. Co do pana zaś, od chwili bliższego poznania go nosiłem się z myślą, że prośbie mej nie odmówisz i zostaniesz tutaj aż do chwili, gdy sprawa tych dwojga młodych ludzi rozstrzygnie się ostatecznie.
— Zaproszenie pańskie naprawdę mi pochlebia, i chętniebym skorzystał z pańskiej gościnności, gdyby nie moje przedsięwzięcie, mające na celu schwytanie sendadora. Koniecznem jest przeto, abym wprost z Laguna de Bambu udał się w kierunku Pampa de Salinas, nie tracąc ani dnia czasu.
— Niestety, usprawiedliwiony jest pośpiech pański w tej sprawie, i mocno chciałbym towarzyszyć mu, ale nie mogę na to sobie pozwolić. Dokąd pan zamierza udać się z Pampa de Salinas? Może spotkamy się później?...
— To zależy od okoliczności, które przewidzieć trudno. Czy Tucuman leży po drodze dla mnie?
— Och, nie. Znajduje się on znacznie na stronie. Musi pan ciągle jechać ponad Rio Salado przez Salta do Sierra de Cachi i Boliwii, a stamtąd już tylko kilka dni drogi do jeziora Słonego.
— Ja jednak muszę być w Tucuman — wtrącił Pena, zwracając się do mnie, — bo mam tam liczne interesy do załatwienia i pieniądze do podjęcia.
— A potem?
— Potem, mając już dosyć włóczęgi po ziemi amerykańskiej i dosyć oszczędności na zabezpieczenie reszty życia, zamierzam wrócić do ojczyzny.
— To bardzo dobrze się składa... Gdy złapiemy sendadora i odbierzemy mu kipus, udamy się do Tucuman, aby złożyć te rzeczy w tamtejszym klasztorze.
— Znakomicie! — krzyknął Desiérto uradowany. — Gdybym wiedział napewno, kiedy pan będzie w Tucuman, czekałbym tam na niego z pewnością.
— Trudno mi naprzód określić termin. Sendador za czterdzieści dni stanie u celu, rozumie się, jeżeli nie przyśpieszy swej podróży, kupiwszy sobie po drodze konia. Śpieszyć mi więc trzeba i bardzo liczyć się z czasem. Jutro tedy raniutko wybierzemy się do Laguna de Bambu. Ilu pan ludzi przeznacza na tę wyprawę?
— Sądzę, że wobec tego, iż jest tam tylko czterdziestu Mbocovisów, wystarczy nam sześćdziesięciu ludzi.
— O, najzupełniej, zwłaszcza, że pańscy ludzie będą mieli konie i dobrą broń. Należałoby tylko zarządzić, aby ci ludzie nie pozwolili sobie zbyt wiele przy dzisiejszej uczcie, bo rano trudnoby ich było zebrać do drogi.
— Niech się pan o to nie obawia; staną wszyscy na oznaczoną godzinę. Postaram się też o dobre konie. A... a... jak widzę, wasze nie należą do najlepszych, z wyjątkiem oczywiście pańskiego gniadosza, i mam nadzieję, że mi pan pozwoli zastąpić je lepszymi.
— O, za pozwoleniem! nie mogę aż do tego stopnia nadużywać pańskiej gościnności.
— Może pan, czy nie może, to inna rzecz, ale pan musi! Nie mam zresztą innej sposobności wywdzięczenia się panu za trudy i zabiegi, około naszego dobra poczynione, i bezwarunkowo powinien pan przyjąć ode mnie tę drobną przysługę. Dam wam tyle koni, aby każdy z was miał po dwa: jednego do jazdy, drugiego do dźwigania żywności i innych rzeczy, w które was zaopatrzę. Pan może nie wie, że w górach jest bardzo zimno i potrzebna jest ciepła odzież, tudzież derki na noc.
— Jaką żywność może nam pan dać? Mięso. A czyż utrzyma się ono tak długo?
— Owszem, dam wam doskonałe szynki wędzone i kiełbasy wyrobu moich Indyan, a oprócz tego dostaniecie w woreczkach nieprzemakalnych zapas mąki, wreszcie nie pogardzicie może i masłem. Wszystko to przyda się wam w tamtych dzikich okolicach. Abyście zaś nie potrzebowali dźwigać tego na swych barkach, musicie mieć konie, i to pod nadzorem moich ludzi, których kilku chętnie dam wam do pomocy.
— Panie! zbytek łaskawości!... Naprawdę byłoby nadużyciem z naszej strony korzystać z tego wszystkiego!
— Bynajmniej. Postaram się dla was przytem o ludzi takich, którzy mogą wam być naprawdę przydatni i którzy umieją po hiszpańsku, abyście mogli porozumieć się z nimi każdej chwili. Pan sam zresztą przekonasz się później, jak się oni przydadzą choćby w charakterze tłómaczów na wypadek zetknięcia się z Indyanami.
— Sądzi pan więc, że będziemy musieli spotkać się z nimi?
— Z wszelką pewnością. Przedewszystkiem droga wasza wiedzie przez obszary Tobasów, a następnie przez kraj Chiriguanosów.
— Czyż posiadłości ich sięgają aż tak daleko?
— Rozumie się. Chiriguanosowie mieszkają nietylko w Gran Chaco, ale i dalej, na stokach Kordylierów, granica ich osiadłości sięga aż do Boliwii, i być może, spotkasz pan ich oddziały na Pampa de Salinas, gdzie polują na różne zwierzęta górskie dla ich wełny i cennych futer.
— Hm! to rzecz dla nas wcale nie pocieszająca. Wleziemy więc pomiędzy dwa wrogie sobie ludy. Coś podobnego zdarzyło mi się już w Północnej Ameryce, gdy się znalazłem pomiędzy Apaszami z jednej strony a Komanczami z drugiej. Sendador również zetknie się niezawodnie z tymi dwoma szczepami, bo i jego droga wiedzie tam tędy.
— Przypuszczam, że ominie on Tobasów, bo wie z góry, jakby go przyjęli. Natomiast tem skwapliwiej wyszuka Chiriguanosów i może nawet zwerbuje sobie z pośród nich orszak wojowników na dalszą drogę. Z tych więc chociażby względów musicie wziąć koniecznie kilku z moich ludzi, przy których pomocy łatwiej wam będzie nawiązać stosunki z tamtejszymi Tobasami.
— Oczywiście, że wobec takich okoliczności nie pozostaje mi nic innego, jak tylko skorzystać z pańskiej pomocy i z góry podziękować za nią serdecznie.
— E! cóż znowu! Nie pan nam, lecz my panu jesteśmy winni wdzięczność. A zresztą mam przecież zamiar spotkać się z panem w Tucuman i przez to samo korzystać będę również z przedsięwziętych zarządzeń. Przytem pan postanowiłeś unieszkodliwić sendadora, skoro zaś uda się to panu, wówczas w okolicach tutejszych zapanuje znowu między poszczególnymi szczepami Indyan przyjaźń i zgoda. Więc z tego względu i ze względu na dobro tutejszego kraju mam obowiązek być panu pomocnym. Proszę zatem nie mówić o wdzięczności względem nas; my winniśmy ją panu. Zresztą niema o czem mówić. Że zaś zbliża się chwila uroczystości z powodu zwycięstwa naszego nad wrogami, zapraszam pana na nią i mam nadzieję, że mi pan nie odmówi i zabawi się razem z nami bez troski o to, co będzie jutro.
Oczywiście musiałem skorzystać z tak serdecznego zaproszenia i uczestniczyć w uroczystości indyjskiej.
Zbytecznem byłoby opisywać ją szczegółowo. Ludziska, przepełnieni radością, że nareszcie będą mieli spokój przez czas dłuższy, jedli i pili w takiej obfitości, jak tego jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się widzieć. Najżarłoczniejsi po najedzeniu się bez miary tarzali się po ziemi i biegali umyślnie, aby się w nich „otrzęsło“ i aby mogli jeść dalej. Indyanin zniesie łatwo głód, ale skoro się raz dorwie do jedzenia, wówczas pożera tyle, że wprost dziwnem jest, jak organizm ludzki wytrzymać może tak srogi i bez miłosierdzia zadany mu gwałt.
Nie obeszło się oczywiście podczas tej bakchanalii bez muzyki. Mój ulubieniec, specyalista w dmuchaniu w olbrzymią fujarę, usadowił się niedaleko mnie, pragnąc widocznie uraczyć mię najbardziej ze wszystkich swą „muzyką“. Kiedy jednak dosyć mi już jej było, odciąłem kawał soczystej pieczeni i włożyłem go memu „artyście“ do ust w nadziei, że może chociaż na chwilę przestanie koncertować. Gorliwy jednak muzykant wypchał sobie usta mięsem z jednej strony i grzmiał na swym instrumencie dalej, jak lokomotywa ciężarowego pociągu.
I jeszcze jedno. Skoro było co jeść, pić i grała muzyka, to jakżeż mogło obejść się bez tańca? Tańczono więc na swój „narodowy“ sposób bez żadnego taktu i porządku, co widząc Pena, wmieszawszy się w grono tancerzy, począł ich uczyć skocznej polki — i przyznać trzeba — nauka w las nie poszła. Indyanie pojęli taniec po swojemu, a mianowicie tak, że podczas „wykonywania“ polki omal im nogi nie poodpadały.
Huczna ta zabawa przeciągnęła się do późnej nocy. Ci jednak, których przeznaczono na jutrzejszą wyprawę, udali się wcześniej na spoczynek, zarówno, jak i my. Czekała nas bowiem uciążliwa podróż już o brzasku dnia następnego.






  1. Stój!
  2. Dzień dobry.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.