W Kordylierach (May, 1912)/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W Kordylierach
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Stary Dessiérto
Pochodzenie W Kordylierach (zbiór)
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Cordilleren
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Stary Dessiérto.

Trzeciego dnia rano po rozbiciu naszej gromadki ja i Pena, słowa do siebie nie mówiąc, podążaliśmy osamotnieni wśród dzikich okolic w kierunku Andów.
Nigdy jeszcze w życiu nie czułem się tak przygnębionym, jak właśnie owej chwili. Przyzwyczajony do odbywania podróży na koniu, musiałem teraz brnąć przez wysoką trawę i zarośla w ostatnich niemal wysiłkach.
Towarzysze przepadli niewiedzieć gdzie. Pozbawiony byłem przytem wszystkich swych rzeczy z wyjątkiem jedynie broni, do której ledwie coś trochę miałem amunicyi, bo główny zapas mieścił się w torbie u siodła i wraz z koniem został mi zabrany przez sendadora. Pena również nie rozporządzał wielkimi zapasami.
Wędrowaliśmy przez najdziksze rejony Gran Chaco.
Część tej prowincyi, będąca już w granicach Argentyny, należy do strefy podzwrotnikowej i pokryta jest niezwykle bujną roślinnością. Obficie nawodniona, tembardziej jest trudna do przebycia w porze deszczowej, gdy wskutek wylewów rzek wybiegają od nich długie odnogi, podobne do tak zwanych maijeh nad Górnym Nilem lub do bajous w północnej Ameryce. Wokoło tych podlegających zalewom wgłębień w okolicach rzek skupiają się zwarte, nieprzebyte prawie lasy, nazywane z hiszpańska przez europejczyków monte impenetrabile. Lasy te nie składają się wyłącznie z samych drzew, lecz zarosłe są zbitą gęstwą ciernistych mimoz, leguminoz i lian. Indyanie w tych dziewiczych puszczach umieją wynajdywać sobie łatwiejsze, ukryte przed okiem przejścia, jakby niewidzialne korytarze; europejczyk jednak staje tu bezradny. Wpośród zaś tych puszcz dziewiczych rozrzucone są wielkie obszary stepowe o bujnej roślinności, bądź też wydmy piasczyste, pozbawione wody i roślin z wyjątkiem chyba kaktusów, tu i ówdzie urozmaicających pustynię. Piasczyste owe obszary nazywają tu travesias. Stale wiejące w tej krainie wiatry południowe miotą piaski z miejsca na miejsce i usypują pagórki, zwane medanos. Od strony północnej wzgórza te kończą się stromo, ale linia spadku ich ustawicznie się przesuwa, bo wiatr nanosi na nie coraz większe masy piasku. Wydmy owe są dla podróżnych bardzo niebezpieczne, a nie różnią się pod wielu względami od podobnych usypisk w Afryce. Znany podróżnik Adolf Wrede w czasie swojej podróży naukowej w r. 1843 zauważył nad Bahr es Safy, w pustyni el Ahgaf, że piasek, naniesiony przez wiatry między skały, był tak miałki i lekki, iż można było w nim z łatwością utonąć, jak w wodzie. Wrede czynił ciekawe pod tym względem próby. Uwiązawszy ciężarek na sznurku, puszczał go w owe piaski, a ciężarek zanurzał się w nich aż do dna wśród skalnych kotlin. Inni podróżni, jak Humboldt, Buch, wprost wierzyć nie chcieli w podawane przez Wredego fakty, i dopiero słynny arabista Fresnel sprawdził je i naprzekór złośliwym uwagom niedowiarków udowodnił, że nie były fantastycznym wymysłem, lecz rzeczywistością. Arabowie opowiadali podróżnym, że okolica Bahr el Safy bierze swoją nazwę od króla tej nazwy, który przybył z wojskiem do Hadhramaut z Beled es Saba Wadian i we wspomnianem miejscu ze swą armią utonął. Dziś wiedzą nietylko mieszkańcy okolic Hadhramaut, ale i ludzie z południowej Mendozy w Argentynie, tudzież Indyanie w Gran Chaco, że są tam miejsca, zasypane delikatnym miałem, jak puchem, w których najniespodziewaniej można utonąć. Miejsca takie nazywają w Ameryce południowej quadales.
Przed południem wspomnianego dnia weszliśmy na rozległy step, którego trawa sięgała nam wyżej pasa, co ogrom nie utrudniało pochód. Pena, zarzuciwszy karabin na plecy, szedł przodem i torował drogę. Po godzinie jednak męczącej wędrówki przez to morze trawy stanął, odetchnął głęboko i ozwał się:
— No, a teraz niech pan idzie trochę na przedzie, bo ja już dalej nie mogę! Wolałbym brnąć wśród preryi Ameryki północnej... A założę się, że gdy się szczęśliwie wydostaniemy z tej strasznej sawany, dalej będziemy mieli jeszcze gorszą drogę do przebycia. Będzie to albo pustynia, albo nieprzebyte gęstwy mimozowe.
— Nie przepowiadaj pan tak źle — odrzekłem — i popatrz przed siebie. Na horyzoncie widać wyraźnie szarą smugę, i jestem pewny, że to nie nizkie mimozy, lecz wysokopienny las.
Pena popatrzył we wskazanym kierunku i odetchnął.
— Tak, masz pan słuszność — rzekł. — Może też nareszcie trafi się jaka zwierzyna. Wczoraj na cały dzień marna świnka morska na dwa brzuchy to nieco zamało. Głodny jestem, jak pies bezdomny.
— O i ze mną nie jest lepiej. Gotów byłbym zjeść choćby papugę.
— Połamałbyś pan sobie zęby na niej. Próbowałem już raz jej mięsa i popamiętam przez całe życie. Podeszwa, powiadam panu! istna podeszwa, i to ze starego chodaka.
— A może i zdarzy się co lepszego... Ruszajmy prędzej, przyjacielu!
Po godzinnym marszu stwierdziliśmy już dokładnie, że przed nami był las, i to bezpośrednio zaczynający się od stepu, nie poprzedzony żadnemi zaroślami.
Przyśpieszyłem kroku, aby się do niego jak najprędzej dostać, gdy nagle zwrócił moją uwagę pewien szczegół i zatrzymałem się nagle, a Pena zapytał mię zdziwiony:
— Co się stało? Czemu pan przysiadł do ziemi? Ukąsiło co?
— Spójrz pan — rzekłem; — wydeptana ścieżka...
— Istotnie — rzekł po chwili, przyjrzawszy się, — i wielka szkoda, żeśmy nie przybyli tu wcześniej; byłoby co jeść.
— Jakto? — A no przecie jelenie szły tędy — odpowiedział, mlaskając językiem.
— A jeżeli to są ślady... czerwonoskórych?...
— Cóż znowu! Przecie ślady ludzkie byłyby o wiele szersze. Zresztą nie badał ich pan jeszcze dokładnie...
— Obejrzyj pan dokładniej...
Zaledwieśmy się pochylili ku ziemi, gdy Pena zawołał:
— Istotnie, to ślady ludzkie. Co za szczęście, że nareszcie trafimy na ludzi! — zawołał.
— Niechże pan tak nie krzyczy! — przerwałem mu, — bo niewiadomo jeszcze, czy możemy się cieszyć z tego odkrycia...
— Tak pan sądzi? — zapytał już ciszej. — A no, da się to widzieć. Niewielu zresztą ich było... może z dziesięciu...
— Powiedz pan, dajmy na to... czterdziestu, pięćdziesięciu, to będzie zbliżone trochę do prawdy... No, i dodaj pan, że szli tędy ledwie przed dwoma godzinami.
— Do licha! skąd pan wie o tem?
— Zaczekaj pan; muszę zobaczyć jeszcze, jakiej barwy byli ci ludzie. Za chwilę i to panu powiem.
— Nie wierzę, sennor.
— Zobaczymy.
Poszedłem kawałek za tropem, a podniósłszy parę zerwanych ździebeł trawy, wróciłem do towarzysza i objaśniłem go:
— Źdźbła te są dla mnie bardzo ważnym dokumentem, bo dowiaduję się z nich wszystkiego, co mi potrzeba. I tak: gdyby trop był wcześniejszy, niż z przed dwóch godzin, to prosiłbym pana, abyś się ukrył dobrze w trawie, bo mamy do czynienia z Indyanami.
— Z Indyanami? Poznaje to pan po źdźbłach?
— Proszę. Czy wiesz pan, jaka jest różnica co do obuwia białych, którzy trudnią się tutaj zbieraniem kory, a Indyan z Gran Chaco?
— Oczywiście, pierwsi noszą zawsze obuwie, drudzy zaś chodzą stale boso.
— Otóż ludzie, którzy szli tędy, byli boso, gdyż te źdźbła zostały zerwane palcami u nóg...
— A, tak? Czyż nie mogły być one zerwane butami?
— Mogły, ale w takim razie nie byłyby spłaszczone. Proszę popatrzyć na to źdźbło naprzykład. Jest całkiem płaskie i skręcone w łuk, co każe się domyślać, że było ono między palcami, spłaszczyło się, urwało i skrzywiło w jedną stronę. Jest to najlepszy dowód, że ludzie, idący tędy nie mieli wcale obuwia, a więc zaliczyć ich muszę do Indyan.
— Jabym nigdy nie był przyszedł do takiego wniosku... Ale z czego pan wnioskuje o ilości ludzi i o czasie?
— Znowu rzecz prosta i łatwa. Gdyby szło tędy tylko dziesięciu ludzi boso, to ścieżka nie byłaby aż tak wybita, że trawa wgnieciona została gdzieniegdzie w ziemię. Co do czasu zaś, to wnioskuję o nim z tego, w jakim stopniu zwiędłe są zerwane źdźbła trawy. Oczywiście na minuty obliczyć się to nie da, ale w przybliżeniu mogę tu śmiało obstawać przy dwu godzinach.
— Ale w jakim zamiarze Indyanie ciągnęli tędy, tego pan już stanowczo nie może wiedzieć.
— I to wiem, sennor Pena. Ludzie ci nie nieśli żadnego ciężaru; stąd wniosek, że szli nie w zamiarach handlowych, a więc chyba musi to być jakaś wycieczka wojenna.
— Zadziwia mię pan... Cóż więc uczynimy wobec tego? Ominiemy ich, czy też nie?
— Nie ominiemy, lecz przeciwnie, zajmiemy się nimi bardzo szczegółowo. Jeżeli bowiem ciągną w zamiarach jakiegoś rabunku, to nie może być dla nas obojętne, i należałoby przeszkodzić zbrodni. Musimy spotkać się z tymi ludźmi koniecznie.
— Ba, ale w takim razie musimy zmienić kierunek naszej drogi. Dążymy przecie na północny zachód, oni zaś prosto szli tędy na zachód.
— W tem miejscu tropy prowadzą istotnie ku zachodowi, ale zapewne wiadomo panu o tem, że w Gran Chaco nie można podróżować po prostej linii. Czerwonoskórzy muszą znać okolicę dokładnie, a więc umieją omijać i obchodzić przeszkody, wobec czego zbaczają często od głównego kierunku. Najlepiej będzie, gdy podążymy ich śladami, bo może nam się uda dowiedzieć, dokąd dążą i jakie mają zamiary. Gdybyśmy zaś szli naprzód swoją drogą, nie troszcząc się o nich, moglibyśmy właśnie bardzo łatwo zetknąć się z nimi niespodzianie, a spotkanie to byłoby prawdopodobnie nie bardzo przyjemne. Zresztą, idąc ich śladami, będziemy mieli utartą ścieżkę.
— No, tak. Ale mimo wszystko czuję się dyabelnie przygnębiony, nieszczęśliwy i... głodny. Chwilami miałbym ochotę palnąć sobie w łeb; niechby się skończyła już ta moja udręka...
— No, no! nie rozpaczać, Pena! Zdaje mi się, że ja mam więcej powodów do zwątpienia, a jednak nie tracę ani na chwilę otuchy; przeciwnie, prze mię naprzód jakaś niewidzialna siła i nęci w oddali promyk nadziei. Nie mogę zresztą opuścić rąk, gdy towarzysze moi przepadli niewiadomo gdzie, i może grozi im jakie niebezpieczeństwo. Odszukać i ratować ich trzeba choćby ostatkami sił!
Gdyśmy uszli jeszcze spory kawał śladami Indyan, Pena przystanął nagle i rzekł:
— Przepraszam... zdaje mi się, że nie zrozumiałem dobrze ostatnich słów pańskich. Czyżby naprawdę towarzysze nasi żyć jeszcze mogli?
— Jestem tego pewien.
Pena na te słowa wybałuszył na mnie oczy, przytknął palec do czoła i rzekł:
— Pokiełbasiło się więc panu już zupełnie w głowie. A szkoda! bardzo wielka szkoda! Uważałem pana za człowieka niezwykle mądrego i roztropnego, a tu nagle zaczynasz pan prawić takie niedorzeczności...
— ?
— No, że nasi towarzysze żyją.
— Powiedziałem panu już przedtem, że dopóty nie uwierzę w czyjąś śmierć, dopóki nie ujrzę zwłok, a względnie wiarygodnego świadectwa śmierci.
— Ależ to się samo przez się rozumie, że oni już nie żyją. Aby zaś przekonać się o tem dowodnie, najlepiej uczynimy, przedsiębiorąc poszukiwania nanowo.
— Otóż w tym właśnie celu idziemy przez te bezdroża.
— Jakto? Chcesz pan może wlec się na koniec świata za tymi Indyanami? Nie! Daruj pan, ale to naprawdę śmieszne! Co do mnie, nie mam ani ochoty, ani obowiązku towarzyszyć tam panu.
— No, pójdziesz pan przecie jeszcze nieco dalej, skoro zawędrowaliśmy aż tutaj — prosiłem. — Może nareszcie będzie z tego jaki pożytek.
Pena spojrzał na mnie, wzruszył ramionami i rad-nie-rad powlókł się za mną, mrucząc niezadowolony. Udobruchał się jednak nieco, gdyśmy wyszli z lasu i zobaczyliśmy nagły skręt ścieżki w naszym kierunku, co pozwalało domyślać się, że Indyanie omijali tu jakąś nie do przebycia przeszkodę.
Po niejakimś czasie zagłębiliśmy się znowu w las, na szczęście rzadki, a więc nie wymagający wielkich wysiłków w drodze. Tu zdarzyło się coś, co w zupełności wróciło humor memu towarzyszowi. Oto spostrzegliśmy wiewiórkę, za którą pędziły jakieś dwa większe zwierzątka. A tak były zacietrzewione pogonią, że nic sobie z naszej obecności nie robiły.
— No, mamy nareszcie dwa concho monas[1] — ozwał się Pena uradowany. — Będzie wyborna pieczeń!
Zmierzywszy się, daliśmy ognia jednocześnie. Pena celował do jednego, ja do drugiego, i nie chybiliśmy.
— No, przynajmniej człek z głodu nie zginie — ozwał się Pena z zadowoleniem. — Niech pan weźmie swoją zdobycz, i chodźmy dalej; może upatrzymy sobie miejsce do rozłożenia ognia.
Poszliśmy i po upływie pewnego czasu, opuściwszy las, stanęliśmy na brzegu rozległej sawany, przez którą, jak pod linię, ciągnęły się tropy dalej. Ucieszyło mię to bardzo, gdyż mogłem obserwować teraz Indyan z pewnej odległości, więc przyglądając się dalej śladom, zakomunikowałem tę wiadomość Penie, na co odpowiedział mi coś, lecz niezrozumiale. Zdziwiony, obróciłem się ku niemu i... wybuchnąłem głośnym śmiechem. Biedaczysko zatkał sobie usta kawałem surowego mięsa, wykrojonego ze zwierzęcia, i zawzięcie pracował szczękami, starając się je zgryść, przyczem miał bardzo zabawną minę.
— Co się pan śmieje? — wybełkotał, dławiąc się niemal. — Lepiejbyś pan zrobił, wykroiwszy sobie również porcyjkę; znakomite żarcie!
— Dziękuję! Wolę zaczekać, aż będzie ogień.
Ślady prowadziły w prostej linii przez step, i podążaliśmy nimi jeden za drugim z większą już otuchą, tem bardziej, że Pena, cokolwiek się pokrzepiwszy, stał się nieco weselszym. Niebawem spostrzegliśmy przed sobą na horyzoncie ciemną smugę lasu. Biorąc pod uwagę, że Indyanie mogli rozłożyć się obozem przed owym lasem, zboczyliśmy w step i przez bujną trawę przedarliśmy się z niemałym trudem aż do linii, na której przypuszczalnie mogli oni obozować.
Las nie był tu zbyt gęsty, a pomiędzy drzewami rosły krzaki, dzięki czemu mogliśmy bez trudu a niepostrzeżenie zbliżyć się do kierunku śladów. Posuwając się w ową stronę ostrożnie, usłyszeliśmy nareszcie ludzkie głosy.
— Sąl — szepnął Pena. — Co teraz robić? czekać, aż pójdą, czy też zbliżyć się do nich?
— Lepiej będzie, gdy podsuniemy się aż pod samo obozowisko, bo może uda się nam dowiedzieć, co to za ludzie. Posuwaj się pan ostrożnie za mną, ale w takiem oddaleniu, żeby nas dzieliły od siebie co najmniej dwa pnie drzewa.
Poczęliśmy się skradać cichutko, lecz o kilkanaście kroków natrafiliśmy na zwartą gęstwę krzaków mimozowych, bardzo kolczastych, przez które przedostać się należało do przedsięwzięć niezmiernie trudnych i niebezpiecznych wobec możliwości natknięcia się na węże lub drapieżne zwierzęta, na co należało się przygotować, pełznąc na brzuchu po ziemi, gęsto osłoniętej korzeniami. W puszczy jednak mało się zwraca uwagi na takie okoliczności, zwłaszcza w chwilach, gdy zwlekać nie można, i ryzykuje się często życie bez namysłu.
Udało się nam jednak szczęśliwie przepełznąć przez gąszcze aż na miejsce, skąd mogliśmy dokładnie obserwować Indyan. Siedzieli przy ognisku, piekąc mięso, zatknięte na długich patykach.
— Czyż to nie ironia? — szepnął Pena. — Ja, człowiek cywilizowany, musiałem się zadowolnić kawałkiem surowego ścierwa, a oto ci dzicy sporządzają sobie pieczenie...
— Głupstwo! Wolałbym wiedzieć, do jakiego oni należą szczepu.
— Ba! W jakiż sposób dowiedzieć się o tem?
— Sądzę, że pan, jako znawca Gran Chaco, łatwo może...
— Za wiele pan ode mnie wymaga. Skąd ja ta mogę wiedzieć? po ubraniu? cóż oni mają na sobie?
ledwie do połowy pokryci są jakiemiś szmatami. Co innego w północnej Ameryce. Tamtejsi Indyanie przynajmniej przestrzegają charakterystyki w stroju. A tu co?
— Masz pan słuszność. Ale przecie możeby można było poznać po mowie? Cicho! słuchajmy!
Indyanie byli widocznie w bardzo dobrym humorze, gdyż rozmawiali ze sobą swobodnie i wesoło, chociaż nie zbyt głośno. Czasem tylko ozwał się któryś donośniej, wyrażając podziw lub zachwyt, albo wreszcie niezadowolenie, że mu się mięso zanadto przypaliło.
Pena przez jakiś czas wytężał słuch, wreszcie ozwał się do mnie szeptem:
— No, nareszcie wiem... Są to Mbocovisowie.
— Znany jest panu ten szczep?
— Właściwie nie można ich nazywać szczepem. Jest to raczej lud, który się rozpada na liczne grupy. Przed sześcioma laty bawiłem u nich parę miesięcy, gdyż na ich obszarze znajdują się liczne drzewa chinowe. Słownik tych Indyan jest bardzo skąpy, i dzięki temu nauczyłem się wkrótce ich języka o tyle, że mógłbym od biedy zrozumieć.
— Podobno są to najbardziej z całej rasy wojowniczo usposobieni Indyanie?
— Istotnie, ale na szczęście nie są liczni, i plemię ich zanika z każdym rokiem właśnie z powodu tego, że wielu ich ginie w ciągłych utarczkach z innemi plemionami.
— Słyszałem, że szczególniejszą nienawiścią pałają do szczepu Toba.
— Tak, tak. Ci ostatni są łagodni, spokojni i dla białych dosyć życzliwi. Niektórzy nawet osiedlili się na stałe i uprawiają rolę, o ile oczywiście można to nazwać uprawą. Napadnięci jednak, bronią się, jak lwy. Budzą ponadto podziw wspaniałą budową ciała, podczas gdy naprzykład Mbocovisowie są skarłowaciali i wogóle zwyrodniali. Oni...
Tu nagle Pena przerwał, a po chwili rzekł:
— Do dyabła! któż to ku nim idzie? Istotnie z przeciwnej strony zbliżyli się w tej chwili dwaj mężczyźni i usiedli przy ognisku. Jeden z nich był Indyaninem, ubranym nie lepiej od swoich towarzyszów, ale na głowie miał odznakę z piór i trzymał w ręku jakąś strzelbinę, podczas gdy reszta nie miała broni palnej, a tylko noże, lance i rury do wydmuchiwania strzał. Drugi był to... biały; nizkiego był wzrostu, dosyć krępy, z czarnym, obfitym zarostem. I ten miał strzelbę, a z za szarfy, którą był owinięty zamiast pasa, wyglądały dwa noże i dwa pistolety.
— Czy znasz pan może tego białego? — zapytałem.
— Nie. Ale Indyanin nie jest mi obcy; widziałem go raz w Paso de los Torros, a potem znowu w Cardovo. Nazywa się Venenoso i jest naczelnikiem Mbocovisów.
— Nie słyszałem dotąd podobnego nazwiska. Venenoso znaczy „trujący“.
— Tak też jest w istocie. Gdyby pan przebywał dłużej w dorzeczu Rio Salado, dowiedziałbyś się o nim niejednej rzeczy. Jest to śmiertelny wróg białych, i dziwię się nawet, że w jego towarzystwie znajduje się ktoś z naszej rasy. Venenoso jest krwiożerczy, jak pantera, i nigdy nie usiedzi spokojnie, a tylko ciągle wszczyna zatargi i walki. Jest on jednak tak chytry, że niczego otwarcie dowieść mu nie można, chociaż o zbrodniach jego wiadomo wszystkim.
— Czy przynajmniej waleczny? — Dyabła tam! Niech pan nie ocenia tutejszych Indyan podług skali północno-amerykańskich Apaszów. Tutejsi Indyanie potrafią rabować i mordować, ale przed niebezpieczeństwem umykają w popłochu, jak barany. Obrzydliwa natura!
Czerwonoskórzy, najadłszy się, zabrali swoje manatki i ruszyli w dalszą drogę. Naczelnik i biały szli na samym przodzie.
Aby się upewnić, czy nie zamierzają powrócić tu jeszcze, podążyłem spory kawał za nimi. Jednak oddalili się, nie oglądając się nawet. Wróciłem tedy do Peny. Zastałem go już nie w krzakach mimozowych, lecz przy pozostawionym przez Indyan ogniu. W tak krótkim czasie zdołał już był zdjąć skórę z coati i wetknął kawał mięsa w ogień.
— I czerwoni przecie mogą się na coś przydać — mówił do mnie.
— Nawet ogniska nie zgasili, i my, dzięki temu, nie potrzebujemy się trudzić zbieraniem suchych gałęzi.
— Rzeczywiście... Nie wiesz pan jednak napewno, czy nie wrócą tu jeszcze, a siadasz pan najspokojniej przy ich ogniu...
— Ech, co mi tam! Skoro człek głodny, to... to... Niech-no pan pójdzie za moim przykładem!
— Teraz mogę to uczynić, bo się przekonałem, że odeszli zupełnie. Ale... śpieszmy się, przyjacielu; musimy dziś wieczorem koniecznie podsunąć się pod ich legowisko, a może dowiemy się czego o ich zamiarach.
— Więc wieczorem nie będziemy mieli ognia! Niechże pan tak mówi odrazu, bo w takim razie upiekę całego zwierza. Spożywszy z niezwykłym apetytem przyrządzoną pieczeń, zabraliśmy resztki mięsa do sakiew i po upływie niespełna godziny podążyliśmy dalej śladami dzikich, wchodząc niebawem znowu w las. Ciągnął się on przez trzy godziny, a kto wie, czybyśmy w nim sobie dali radę, gdyby nie Indyanie, którzy bezwiednie utorowali byli nam drogę wśród gąszczów i zarośli. Nieraz w ciągu tej drogi zbliżaliśmy się do nich tak, że słychać było ich głosy, i zmuszeni byliśmy zatrzymywać się, zanim się nieco oddalą.
W ten sposób znaleźliśmy się w końcu na obszernej równinie, pozbawionej zupełnie roślinności i wody. Ta ostatnia okoliczność była dla nas dosyć przykrą, gdyż po sutym posiłku mieliśmy silne pragnienie. W jednem wreszcie ustroniu znaleźliśmy trochę zieleni, a więc zdawało się, że będzie i woda; niestety, były to rośliny właściwe okolicom o solnem podglebiu.
Przypuszczałem, że Pena znów będzie narzekał na los i okoliczności, jednak ze zdziwieniem zauważyłem, że coś go żywo zainteresowało, i zapomniał o pragnieniu zupełnie.
— Co panu jest? — spytałem.
— Ależ tak, tak... nie mylę się... Tu właśnie grono poszukiwaczy kory „carapa“, wśród których byłem i ja, zostało napadnięte podczas odpoczynku przez Indyan. Wprawdzie poturbowaliśmy ich, co się zowie, ale też i naszych było dosyć rannych, jeden zaś nawet padł trupem od zatrutej strzały. Na północnym brzegu jeziora pochowaliśmy go i usypaliśmy mogiłę z głazów i kamieni. Widać ją jeszcze; proszę patrzeć!
— Zatem nie obca jest panu ta okolica?
— Rozumie się, choć to już lata całe upłynęły od tego czasu. Że jednak lasów tutaj nikt nie wycina, więc okolica nie zmienia wyglądu, i zoryentować się bardzo łatwo. Tu, na lewo, za rzeką, powinna być Isla de Taboada, a dalej droga do Santiago. Myśmy przybyli wówczas w te strony od Rio Vermejo, wprost zaś mamy przed sobą laguny de Carapa.
— Czy nazwa ta ma co wspólnego z drzewem, dostarczającem tłuszczu „carapa“?
— Tak jest. Drzewo to bardzo jest pożyteczne. Kora i liście stanowią znakomite lekarstwo przeciw febrze, z owoców zaś, wielkości kurzego jaja, wyrabia się tłuszcz i oliwę „lolicuna“. Podobno po tamtej stronie lagun rosną całe gaje tych drzew.
— Czy był pan tam?
— Nie, bo lasy te zamieszkuje wojownicze plemię indyjskie Tobas, które strzeże ich, jak świętości. O naczelniku ich chodzą ciekawe wieści. Podobno wywodzi się on jeszcze od plemienia Inkasów, a mimo to ma w sobie czysty typ europejczyka. Jemu też należy zawdzięczać, że Indyanie z tego szczepu nie są wrogo usposobieni względem białych i przyjęli nawet pewne urządzenia cywilizacyjne. Przypuszczam, że Mbocovisowie na nich właśnie przedsięwzięli wyprawę.
— Pięćdziesięciu ośmiu ludzi miałoby się wyprawiać na cały szczep?
— Być może, że mają zamiar tylko okraść ich potajemnie.
— Jakto? Przecie między nimi znajduje się także biały...
— Cóż to szkodzi? Są ludzie, którzy utrzymują, że Indyanie właśnie od białych nauczyli się kraść i rabować, i ja zgadzam się z tem twierdzeniem w zupełności. Proszę wziąć pod uwagę choćby takiego sendadora. Człowiek ten ma na sumieniu więcej, niż dziesięciu naczelników szczepowych. Ale szkoda czasu; chodźmy dalej.
Miało się już ku wieczorowi, gdyśmy przebyli pustynię. Nie odrazu jednak trafiliśmy na bujniejszą roślinność. Z początku dało się spostrzegać tu i ówdzie rzadką trawkę, potem coraz większe jej kępy, aż wreszcie weszliśmy na taką samą preryę, jakie już nieraz poprzednio przebywaliśmy, a dotarłszy wreszcie do lasu, zatrzymaliśmy się tu aż do nocy, by nie natknąć się na Indyan, którzy, wyczerpani długą wędrówką przez pustynię, rozłożyli się zapewne na brzegu tegoż lasu na nocleg.
Przypuszczenia moje wkrótce ziściły się. Na krawędzi bowiem lasu błysnął niebawem płomień wielkiego ogniska.
Znając już miejsce, w którem zatrzymali się Indyanie, okrążyliśmy ich znacznie i podeszliśmy do nich z boku na dość blizką odległość. Spożywali właśnie wieczerzę i popijali ją wodą, którą przynosili w kapeluszach z poblizkiego strumyka, poczem zaczęli sobie słać legowiska i układać się do snu. Podczas jednak, gdy inni zabierali się do snu, naczelnik plemienia i ów biały nieznajomy usiedli nieco na uboczu i rozmawiali żywo ze sobą.

— Musimy ich podsłuchać — szepnąłem do Peny.

Tom XVIII.
U Indyan płonęło ognisko.


I popełzliśmy w pobliże siedzących.
Ponieważ nie znałem ich dyalektu, zaleciłem tedy Penie, by się zbliżył do nich, o ile można, jak najbliżej i wysłuchał, o czem rozmawiali. Pena chętnie podjął się tej ryzykownej misyi i jak wąż poczołgał się popod krzaki prawie za plecy rozmawiających, a ja przez trzy kwadranse czekałem, jak na szpilkach, zanim Pena wycofał się nareszcie z niebezpiecznego stanowiska. Przyczołgawszy się do mnie, szepnął:
— Chodźmy. Dowiedziałem się cośkolwiek i sądzę, że to nam wystarczy.
— No? — mruknąłem, gdyśmy już byli w bezpiecznem miejscu, — mów pan, bo jestem niezmiernie ciekawy.
— Nie, sennor; na dłuższą rozmowę nie mamy czasu. Chodźmy co prędzej, a może się nam uda uratować wielu ludzi, wśród nich zaś jakiegoś europejczyka. Ja będę teraz przewodnikiem, bo znam okolicę.
I poprowadził mię łukiem przez preryę, a następnie brzegiem lasu, gdzie była mała tylko trawa, i ślady nasze musiały się tu do rana zatrzeć. Wreszcie po półtoragodzinnem przedzieraniu się przez krzaki dostaliśmy się na zupełnie wolną przestrzeń.
— Teraz opowiem panu, o co idzie — ozwał się Pena. — Czerwoni pójdą rano prosto przez las, więc, aby śladów naszych nie spostrzegli, poprowadziłem pana okólną drogą.
— Wiedział pan jednak z góry, że tutaj jest wolna przestrzeń? — Dowiedziałem się o tem ze słów tego białego draba, który proponował naczelnikowi dwa szlaki: jeden dalszy, ten mianowicie, którym teraz podążamy, drugi bliższy, lecz uciążliwszy, w prostym kierunku. Naczelnik zgodził się na ten ostatni, i dlatego to nam pozostała droga tędy, kędy obecnie idziemy.
— Nie dowiedział się pan, co zacz jest ten biały?
— Niestety, nie można było tego wyrozumieć z ich rozmowy.
— A jak go nazywał w rozmowie naczelnik?
— Powtarzał jakieś nazwisko, ale nie przypuszczam, aby ono należało do owego białego draba. Słyszałem je zresztą poraz pierwszy.
— Jakież to nazwisko?
— El Yerno.
— Ciekawe! — odrzekłem.
— Wyraz ten oznacza „zięcia“.
— Ba, ale to tylko czerwonoskórzy prawdopodobnie tak go nazywają, a właściwe jego nazwisko musi zapewne brzmieć inaczej. Indyanie bowiem zawsze nazywają ludzi po swojemu, to jest wedle jakiejś specyalnej ich właściwości, którą dotyczący człowiek wyróżnia się od innych.
— Jeżeli tak, to słowo „zięć“ jest dla nich nie bez znaczenia. Można stąd wnosić naprzykład, że teść tego człowieka jest ważną osobistością dla Mbocovisów.
— A może biały ów jest zięciem któregoś z nich?...
— Nie zdaje mi się, bo wówczas nie przywiązywaliby do tej okoliczności zbytniej wagi.
— Mniejsza zresztą o to. Najważniejsze jest to, co ludzie ci zamierzają. Otóż chcą oni napaść na plemię Tobas w Laguna de Carapa. Biały twierdzi, że naczelnik Tobasów, wywodzący się jeszcze z dynastyi Inka, posiada ogromne skarby. Biały ów był osobiście u Tobasów dla szpiegowania ich i zna doskonale okolicę. Obecnie Tobasowie wybrali się na wojnę z Chiriguanosami, pozostawiwszy w swych osadach zaledwie kilku wojowników oraz kobiety i dzieci. Yerno więc sądzi, że, napadłszy znienacka na starców i kobiety, zdoła wymusić na nich wiadomość o miejscu zamieszkania naczelnika, który się nazywa Desiérto.
— Ach, to ten, o którym pan wspominałeś?
— Tak jest. Yerno utrzymuje, że nie jest on wcale potomkiem Inkasów i że przybył tu z Europy. Desiérto wybiera się co roku stale do Santiago, załatwiając tam swoje interesy i czyniąc sprawunki. Tam Yerno spotkał się z nim raz i z rozmowy wywnioskował, że to europejczyk.
— To bardzo możliwe. Zdarzało się już nieraz, że przybysze europejscy byli naczelnikami szczepów indyjskich. Jeśli tak jest i w tym wypadku, to należałoby nam ostrzedz go przed niebezpieczeństwem.
— Otóż i ja tak myślę.
— Niech czerwonoskóre bandy tłuką się między sobą; niewiele mię to obchodzi. Ale skoro idzie o białego, to obowiązkiem naszym jest przyjść mu z pomocą. Pytanie tylko, czy znajdziemy tam drogę?
— Owszem, znajdziemy, zawdzięczając to „zięciowi“, który opisał ją dość dokładnie w rozmowie z naczelnikiem.
— A o sobie nie wspominał nic?
— Ani słowa.
— I o tym, który jest jego teściem?
— Teściem? Ach, prawda!... teraz dopiero sobie przypominam... „Trujący“ pytał go, gdzie się teraz obraca suegro[2], a on odpowiedział, że suegro wybrał się na wschód, gdzie ma na widoku znakomity łup.
— Czy nie wspominał, kiedy wróci ów suegro?
— Owszem. Ma on przybyć lada dzień, ale napewno nie wiadomo, kiedy; zależeć to będzie od przebiegu sprawy z jakimiś białymi, którzy żeglowali na Paranie.
— Ano! — krzyknąłem uradowany, — i mówi mi pan o tem dopiero teraz? Toż to niewątpliwie... no, kto?... proszę zgadnąć...
— Do stu katów! nie mam pojęcia.
— Ów suegro był nietylko na Paranie, ale może nawet trochę dalej, na bocznym jej dopływie...
— Może sendador? — zapytał zdziwiony Pena, przystając nagle.
— Ależ nieinaczej, przyjacielu!
— No! myli się pan stanowczo. Przyszło to panu do głowy jedynie dlatego, że w ostatnich czasach ciągle mieliśmy do czynienia z tym opryszkiem.
— Moje przypuszczenia nie są bez pewnych podstaw. Wiadomo przecie panu, że sendador ma w Chaco tajemnicze mieszkanie i że zawarł przymierze z Indyanami?
— No, tak.
— Że dalej, jako sławny przewodnik przez Andy, skręcił głowy wielu podróżnym i że wreszcie, jak to pan sam mówisz, skierował teraz swoje szpony przeciw jakimś białym na Paranie...
— Caracho!... Teraz zaczyna mi się wyjaśniać cała sprawa. No, no! w panu istotnie jest pół dyabła; jabym nigdy nie wpadł na podobną myśl. Powiada pan tedy, że owym teściem jest naprawdę sam sendador; ale przecie niewiadomo, czy miał on nawet jaką córkę...
— Miał, czy nie miał, wszystko jedno. Dosyć, że jestem pewny tego, co mówię, i mam nawet w myśli gotowy plan dla nas na najbliższą przyszłość. Mbocovisowie chcą napaść Tobasów, aby dostać w ręce ich naczelnika razem z jego skarbami. My jednak obrócimy kota ogonem, napadniemy na nich i złowimy sendadora.
— Znakomicie, sennor. Czuję teraz, mimo ogromnego wyczerpania, jakby jakieś nowe siły weszły we mnie. Śpieszmy więc. Do rana zajdziemy do Laguna de Carapa.
I natychmiast ruszyliśmy zdwojonym krokiem dalej, usposobieni jak najlepiej, pomimo uciążliwej drogi przez las i krzaki, a następnie przez obszerną piasczystą równinę.
Piasek był tu tak miałki, że grzęźliśmy w nim po kostki, ale pomimo to nie ustawaliśmy w drodze ani na chwilę. Pena umiał znakomicie się oryentować podług gwiazd, za co go też pochwaliłem.
— A widzisz pan, że ze mnie nie taki żak, jak się to panu na razie wydawało. Wszak dobrześmy uczynili, żeśmy zboczyli od głównego kierunku, bo przynajmniej Indyanie nie zauważą śladów naszych. Obecnie zaś zażądam od pana tego, czegobyś pan się nigdy po mnie nie spodziewał.
— No! słucham.
— Poproszę pana, abyś zdjął obuwie!
— Ach, domyślam się! jesteśmy zapewne na linii, którą iść będą jutro rano Mbocovisowie...
— Tak, panie. Gdy pójdziemy boso, wezmą oni nasze ślady za ślady Indyan — odrzekł tryumfująco Pena.
— A jednak dobry znawca śladów i w takim wypadku nie dałby się w błąd wprowadzić — odrzekłem.
— Co? Stopa przecie jest zawsze stopą, a nie racicą lub kopytem.
— Tak, ale pomiędzy stopą Indyanina a stopą białego jest wyraźna różnica. Biali mają zazwyczaj stopy odchylone z przodu od siebie na zewnątrz, czerwonoskórzy zaś mają je zwrócone palcami do wnętrza. Ponadto stopy ich podspodem nie są wygięte w środku, jak u białych, lecz równe, stąd też i ślady zatrzymują charakterystyczną tę formę. Nie posądzam jednak naszych przeciwników aż o takie zdolności oryentowania się wedle kształtu śladów; dla nich wystarczającą będzie oznaka: boso czy w butach.
Ściągnęliśmy obuwie i szliśmy dalej pieszo po miałkim piasku, który jednak bądź-co-bądź dla wydelikaconych nóg naszych niebardzo był łatwy do przebrnięcia. Nie zważaliśmy jednak na to, nie troszcząc się o lekkie zatarcia, i tylko na krótko zatrzymawszy się dla spożycia resztki zapasów mięsa, szliśmy bez wypoczynku do samego rana. Znalazłszy się wreszcie na twardym gliniastym terenie, pokrytym wegetacyą dosyć silnie zroszoną, co wskazywało, że w pobliżu musi być woda, włożyliśmy obuwie i podążyliśmy dalej.
— Jesteśmy prawie u celu naszej wędrówki — zauważył Pena, — i być może, że spotkamy się wnet z tutejszymi Indyanami.
— Zna pan ich narzecze?
— A pan?
— Ani słowa.
— Więc udało mi się przecie w czemś pana prześcignąć. I w tem narzeczu potrafię rozmówić się doskonale.
Zdwoiliśmy naszą uwagę, bo przecinały się tu w różnych kierunkach liczne ślady, co wskazywało, że w tem ustroniu możemy się natknąć na ludzi. Nadzieje nasze jednak okazały się płonnemi, bo właśnie ani żywej duszy nie spotkaliśmy.
Posłyszawszy w pewnej odległości plusk wody, podążyliśmy w jego kierunku i, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, stanęliśmy na brzegu rozległego jeziora, którego drugi brzeg ginął gdzieś w oddali.
— Co to ma znaczyć? — spytałem. — Ani ludzi, ani mieszkań!
— Trzeba iść za śladami.
— Ba, ale na co się to przyda, skoro śladów tych jest aż tyle i w tak rozbieżnych kierunkach? Chodźmy lepiej dalej, bo wedle wszelkiego prawdopodobieństwa chaty znajdują się gdzieś nad tem jeziorem, i musimy się wkońcu natknąć na nie.
Nadaremne jednak były poszukiwania nasze nad jeziorem; spodziewanej osady nie znaleźliśmy. Jednak wkrótce uderzył nasze ucho huk wystrzału i krzyk w powierzu zranionego ptaka.
— A to co? — zawołał Pena. — Strzał? w której stronie?
— Zdaje mi się, że po lewej, aczkolwiek w lesie odgłos dosyć często myli.
Zwróciliśmy się we wskazaną stronę, i niebawem oczom naszym przedstawił się bardzo ciekawy widok. Przed nami wznosił się olbrzymi jednolity i wysoki na kilkanaście metrów blok skalny o pionowych prawie zboczach.
— Kamień? — zdziwił się Pena. — Ki dyabli go tu przynieśli? W całem Gran Chaco niema kamieni.
— Istotnie, i mnie to zadziwia... Niepodobna bowiem, aby taki olbrzym był blokiem eratycznym, przesuniętym tu z Andów przez lodowce. A jednak nie należy on do miejscowych tworów geologicznych.
— Czy to granit, czy wapień?
— Licho wie! Przecie zakrywają go zupełnie mchy i porosty, więc dopiero usunąwszy je, moglibyśmy zbadać rodzaj skały. Obejdźmy ją, a może z innej strony znajdziemy odkryte miejsce.
— To dziwne, że w pobliżu tej skały niema ani jednego śladu! Co pan o tem sądzi?
Rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach dla obejścia i zbadania skały, mając też nadzieję, że znajdziemy u stóp jej jakiekolwiek ślady.
Skała stanowiła olbrzymi blok, długości i szerokości co najmniej po czterdzieści metrów, a ściany jej były tak prostopadłe, że niepodobna, aby się kto na jej wierzchołek mógł wdrapać. W pewnem oddaleniu od skały rosły wysokie drzewa.
Obszedłszy skałę do połowy, spotkałem się z Peną, idącym z przeciwnej strony.
— Ani śladu żywego człowieka — rzekł, rozkładając ręce.
Rozglądając się jeszcze naokół, chciałem coś na oświadczenie Peny odrzec, gdy nagle spostrzegłem na stronie dwa tropy ludzkie, wiodące z głębi lasu i kończące się pod jednem z rozłożystych drzew.
— Otóż właśnie, że są ślady dwóch ludzi — rzekłem.
— Hm! i to Indyan — odparł, przyglądając się śladom. — Szli do drzewa, ale nie widać, żeby wracali. Gdzieżby się podzieli? może siedzą na drzewie?
I przy tych słowach popatrzył w górę. Ale konary i gałęzie drzew były tak rzadkie, że nie mógłby się tam w żaden sposób ukryć człowiek.
— Z wszelką pewnością ludzie ci włazili na drzewo, gdyż na ziemi są znaki wpierających się palców, a nawet oberwali przy wdrapywaniu się gałąź. Że jednak nie widać ich wśród gałęzi, więc niezawodnie siedzą gdzieindziej, a mianowicie... w skale.
— Przecie niema w niej żadnego otworu.
— Tak, stąd go nie widać, ale... proszę popatrzyć na korę tego pnia; jest starta, co świadczy, że ludzie włazili na to drzewo nie raz jeden. Również ten konar, zwisający tuż nad samą skałą, wydaje się być wytartym z kory. Zobaczmy!
Zawiesiwszy karabin na plecy, począłem wdrapywać się na drzewo. Pena jednak uchwycił mię za poły surduta, wołając:
— Na miłość Boską! co pan robi? To niebezpieczne!... Licho wie, co tam może być w tej skale...
— Ale ja wiem także — odrzekłem. — Mamy przed sobą ni mniej, ni więcej, tylko tajemną rezydencyę naczelnika Indyan, Desiérto. Ci dwaj ludzie, których ślady widzieliśmy, są zapewne jego służącymi.
— Może lepiej zawołać?
— Bezwarunkowo nie, bo zaalarmowalibyśmy tem niepotrzebnie Indyan, mieszkających z wszelką pewnością gdzieś niedaleko, i ci przeszkodziliby nam w widzeniu się z naczelnikiem. Wolę zatem wyszukać go sam, bez niczyjej pomocy. A pan, jeśli się boisz, zostań sobie na dole.
— Ja miałbym się bać? Za kogóż to pan mię uważa? Chciałem tylko rozważyć dobrze przedsięwzięcie, a że pan chcesz koniecznie wleźć lwu w paszczę, to i mnie nic innego do czynienia nie pozostaje.
Drzewo było wysokie, a konar jego, sterczący poziom o nad skałą, znajdował się na wysokości jakichś piętnastu metrów. Wdrapałem się nań bez trudu, a za mną wlazł Pena. Rozejrzawszy się wśród gałęzi, teraz dopiero spostrzegłem grubą linę, ukręconą z łyka, a umocowaną na drzewie tak, aby mogła służyć jako poręcz dla tych, którzy zmuszeni byli chodzić po owym konarze.
— Widzisz pan — rzekłem, zwracając się do Peny, — że jesteśmy na drodze do bardzo ważnego odkrycia. Kto wie, jak wspaniałem może się okazać wnętrze tej olbrzymiej skały...

— Ba! ale jak się tam dostać? Nie widać przecie i z tej strony żadnego otworu.

Tom XVIII.
Pokój z trupiemi czaszkami.

— Musi on jednak być gdzieś, skoro ludzie tędy przechodzą. Trzeba tylko dobrze się rozejrzeć.

Przeszedłem po konarze, trzymając się jedną ręką liny, a zbliżywszy się do skały, stwierdziłem, że jest ona tak samo pokryta roślinnością, jak u dołu. Tylko w jednem miejscu uwagę moją zwróciła więź roślin, która sama przez się stanowczo poplątać się tak nie mogła. Szarpnąłem za ten płot, i zdawało mi się, że gdzieś w głębi zajęczał dzwonek, a w parę sekund otwarły się ukryte w zieleni na zewnątrz drzwi, jakby podwoje tajemniczego Sezamu, i ukazał się w nich indyanin. Drzwi te od wnętrza były zbite z desek, z zewnątrz zaś tak oplecione roślinami, że niepodobna ich było rozróżnić wśród ściany bloku.
Indyanin ubrany był zaledwie w płótniane spodnie i takąż kamizelkę; broni żadnej nie miał przy sobie.
Zobaczywszy nas, stanął wystraszony, z otwartemi szeroko ustami i wytrzeszczonemi oczyma. Widoczne zdziwienie obok przestrachu malowało się w jego twarzy.
Rozumie się, że zdziwienie i przestrach Indyanina były najzupełniej usprawiedliwione, bo nagłe ukazanie się dwóch obcych ludzi, i to w dodatku białych, w miejscu, tak starannie ukrytem i strzeżonem, musiało być dla niego niezwykłą niespodzianką.
Pena, chcąc odrazu złagodzić jego przestrach, odezwał się doń w kilku niezrozumiałych dla mnie słowach, ale nie otrzymał na nie żadnej odpowiedzi. Indyanin stał w milczeniu, jak skamieniały, wobec czego odsunąłem go na bok i wszedłem do wnętrza, a za mną podążył Pena.
W chwili jednak, gdyśmy się znaleźli wewnątrz tajemniczego przybytku, Indyanin odzyskał mowę i począł krzyczeć, a głos jego rozchodził się po długim podziemnym korytarzu, w którym się znaleźliśmy, tak doniośle, że miałem ochotę albo zatkać sobie uszy, albo jemu gardło.
— Chodźmy prędzej — naglił Pena, — bo nie bezpiecznie byłoby, gdybyśmy się w tym wązkim korytarzu spotkali z większą liczbą Indyan.
Przyśpieszyliśmy kroku i niebawem natrafiliśmy na drzwi, które gwałtownie pchnąwszy, weszliśmy do małej izdebki. Ale u samego progu stanąłem, jakbym nagle w słup granitowy się zamienił.
Ściany izdebki były pomalowane na czarno, a na tem tle widniały namalowane białą farbą czaszki ludzkie, — z zakopconego zaś, również o czarnem tle, sufitu zwisało na sznurach może jakie dwadzieścia prawdziwych trupich czaszek. Po lewej stronie pod ścianą stał klęcznik, a na nim czaszka trupia, krucyfiks, oraz lampka olejna. Po prawej stronie w kącie mieścił się nędzny barłóg, usłany z grubej i ostrej rogoży. Naprzeciw znajdowały się drzwi.
Gdyśmy się znaleźli na progu izdebki, w drzwiach tych stanął wysoki, chudy, jak kościotrup, mężczyzna, patrząc na nas wzrokiem, którego nigdy nie zapomnę. Głowę miał wyłysiałą do ostatniego włoska, oczy wpadnięte tak głęboko, że je ledwie widać było, policzki wklęsłe, a nos wydłużony. Długa, po sam pas sięgająca, biała jak mleko broda dodawała mu jakiejś tajemniczej powagi i zarazem grozy.
Podniósł rękę do góry i był w tej chwili podobny do anioła śmierci, nieubłaganego w swej stanowczości i potędze.
— Zuchwalcy! — rzekł po hiszpańsku. — Ważyliście się wtargnąć do tego zakątka, a nie wiecie, że za śmiałość tę odpowiecie waszemi głowami!
— Nie wiemy, ani też mamy ochoty w to uwierzyć — odparłem spokojnie.
— Kto was przyprowadził tu do Laguna de Carapa?
— Nikt. Sami znaleźliśmy drogę.
— A kto wam wskazał moją kryjówkę?
— Nikt.
— Jednakże musiał was ktoś poinformować, gdyż inaczej nie bylibyście tu trafili.
— Mylisz się pan. Nie spotkaliśmy nikogo i nie mówiliśmy z nikim.
— Niemożliwe to jednak, abyście sami wpadli na trop, prowadzący tu aż przez drzewo.
— Owszem, znaleźliśmy ślad dwu ludzi i po tych śladach trafiliśmy aż tutaj.
— Jesteście niezwykle zuchwali i niewątpliwie źli ludzie, bo przybywacie tu, nie pytając o pozwolenie. A przecie nikomu z obcych niewolno wiedzieć, że mieszkam w tej skale. Wiedzcie jednak, że kto wtargnie tu podstępem lub przemocą, ten już stąd nie wychodzi żywym. Tak być musi i tego wymaga moja tajemnica.
Mówił to z taką powagą i pewnością siebie, że kto inny byłby uwierzył, iż jest beznadziejnie zgubiony. Ja jednak odrzekłem mu najspokojniej:
— Nie przypuszczam, abyś pan był w możności wykonać swą groźbę, choćby z tego powodu, że mamy poza sobą drzwi otwarte.
— O! gdyby nawet udało się wam uciec, to jeszcze i wówczas niema dla was ratunku, bo dam tylko znak, a zlecą się tu w jednej chwili moi wojownicy i rozniosą was na strzępy.
— Ba! ale wojowników niema obecnie w osadzie, bo poszli na wyprawę.
— A! wiesz o tem?
— Wiem.
— Jesteście więc szpiegami, skoro nasze sprawy tak bardzo was interesują, i nie myliłem się już na pierwszy rzut oka. Tak, moi wojownicy poszli. Ale jest ich jeszcze dosyć w domu, by was pochwycić.
— Mamy karabiny; będziemy się bronili...
— Mówię wam jednak, że się stąd wcale już nie wydostaniecie. Popatrzcie-no tylko za siebie...
Pociągnął za sznurek, zwisający przy drzwiach, i w tej chwili drzwi zatrzasnęły się za nami. Widocznie urządzony tu był jakiś mechanizm, o którym nie mieliśmy pojęcia.
— A więc tak — rzekł, uśmiechając się chytrze, — jesteście moimi więźniami! Proszę teraz złożyć broń!
— Czyżbyś pan przypuszczał, że go usłuchamy? Zapewniam pana, że dwóch silnych mężczyzn nie tak łatwo zmusić do poddania się.
— Ja zaś oświadczam wam, że nie jestem samotny, o czem zaraz się przekonacie.
Odstąpił na bok, abyśmy mogli zobaczyć dwu Indyan, stojących w drugiej izbie; trzymali oni w pogotowiu rurki do wydmuchiwania zatrutych strzał; w jednym z nich poznałem tego samego, który nam drzwi otwierał.
Stać tak naprzeciw ludzi, mogących potraktować nas każdej chwili śmiercią, nie należało do przyjemności. Jednak nie straciłem pewności siebie i odrzekłem:
— Jeżeli to jest już cała pańska załoga, to źle stoją pańskie sprawy. Jeden z tych obrońców zdębiał przed chwilą na sam widok obcych ludzi. A przypuszczam, że i drugi nie większym jest bohaterem!...
— Przeląkł się, bo wziął was w pierwszej chwili za upiorów. Obecnie wie już, żeście nie upiory, lecz źli ludzie, i nie ma powodu do lęku. Posłuchajcie mię, radzę, złóżcie broń dobrowolnie!...
— A możeby lepiej było, abyś pan nas posłuchał. Przecie pan nie wiesz, nie pytałeś nas, pocośmy tu przyszli.
— Nie jestem tego ciekawy. Uważam was za włóczęgów i przestępców, i to mi wystarcza.
— My jednak przychodzimy tu w zamiarach zupełnie przyjaznych...
— Milczeć! Znam się na nikczemności białych włóczęgów, którzy kręcą się po Gran Chaco, by szczuć Indyan jednych przeciw drugim i wyciągać stąd dla siebie korzyści. Nienawidzę białych i nie chcę ich znać, a jeśli który z nich tu wtargnie, ginie natychmiast... Śmierć białym! oto moje hasło.
— Mylisz się pan jednak co do nas, bo przybyliśmy tu wyświadczyć panu ważną przysługę.
— Nie kłam pan! — odrzekł gniewnie, pierwszy raz używając wyrazu „pan“. — Wykrętami swymi rozdrażnisz mię pan jeszcze bardziej, a sobie nic nie pomożesz.
— Mówię prawdę: chcę pana ostrzedz.
— Ostrzedz? — zaśmiał się ironicznie.
— Ależ to zbyteczna z waszej strony fatyga. Ja nie chcę żadnych przysług od ludzi waszej rasy i dam sobie radę sam, bez niczyjej pomocy.
— Tak pan jesteś pewny swego bezpieczeństwa?
— Zupełnie. I jeżeli macie zamiar mię ostrzegać, to najlepiejbyście zrobili, ostrzegając mię nie przed kim innym, lecz przed sobą samymi.
— A jednak istotnie grozi panu niebezpieczeństwo ze strony szczepu Mbocovisów, którzy nadciągają tu zbrojnie i zamierzają was napaść.
— Ładną bajkę mi pan opowiadasz.
— To nie bajka, lecz prawda, i ręczę za to słowem honoru.
— Daj pan spokój; ludzie waszej rasy nie posiadają honoru, a więc nie powinni szafować słowem.
— Pan nas obrażasz — odciąłem się. — Że przyjąłeś nas niezbyt życzliwie, można to wybaczyć, gdyż i my weszliśmy tutaj, nie pytając o pozwolenie. Jednakże dosyć już tych słów obelżywych!
I mówiąc to, postąpiłem dwa kroki naprzód, a Pena obok mnie.
Stary machnął ręką lekceważąco i rzekł:
— Radzę wam, abyście nie byli natarczywi, bo zobaczycie sami, że tak będzie, jak ja zechcę i jak ja zrobię. Skąd wiecie, że Mbocovisowie chcą na nas napaść?
— Podsłuchaliśmy ich.
— Nie wierzę w to, abyś pan miał tyle odwagi i śmiał zbliżyć się do nich — odrzekł, oglądając mię od stóp do głów.
— Ja zaś nie mogę uwierzyć, abyś pan był owym sławnym człowiekiem, którego zwą Desiérto...
— Owszem, jestem nim.
— Jeśli tak, to ostrzegam pana, bo właśnie o panu Mbocovisowie mówili.
— Dobrze. Chcę w to wierzyć, bo ze strony Mbocovisów można się tego spodziewać. Ale nie mogę wam za waszą przysługę odpłacić się wdzięcznością, tak samo, jak nie może być wdzięczną kura lisowi za to, że ją ostrzega przed tchórzem...
— Sennor! chciej nareszcie liczyć się ze słowami! — rzekłem z groźbą w głosie.
— Oburzenie swoje możesz pan zachować przy sobie — rzekł. — Wiem dobrze, co mówię. Być może, że poszedłbym na waszą przynętę, gdybym nie miał poza sobą doświadczenia. Już raz zastawiono na mnie podobną pułapkę, powtórnie więc podejść się nie dam.
— Skądże to panu przyszło — rzekłem, — że śmiesz ubliżać nieznanemu człowiekowi dlatego jedynie, że jakiś łotr pana oszukał? Czy pan rozumiesz to, że postępowanie jego jest wysoce niesprawiedliwe? czyż zresztą nie byłoby mądrzej i roztropniej wybadać przedewszystkiem tych, którzy pana ostrzegają, zanim się ich posądzi o łajdactwo.
— To zbyteczne. Widzę was tutaj, i to wystarcza, abym osądził, co zacz jesteście.
— Do stu dyabłów! — wyrwał się Pena, — dziwne jest pańskie traktowanie tak poważnej sprawy.
— Ale zupełnie słuszne — odrzekł stary. — Znam ludzi dobrze i nigdy się nie mylę w swych sądach o nich. Powtarzam wam jeszcze raz, że jesteście moimi więźniami i macie zaraz złożyć broń.
— Ani mi się śni! — odburknął Pena stanowczo.
— A pan? — rzekł do mnie z groźbą w spojrzeniu stary Desiérto.
— I ja również jej nie złożę — odpowiedziałem, urażony do ostateczności pychą, surowością i obraźliwym tonem mowy starego dziwaka.
I gdyby nie to właśnie jego względem nas zachowanie się, nie wahałbym się zapewne oddać broni, gdyż ostrzeżenie moje oparte było na prawdzie i dobrej mojej woli, o czem wkońcu stary przekonałby się dowodnie. Zresztą, zachowując broń, miałem i to na uwadze, że gdybym się mu poddał, a nie byłoby dość czasu na obronę przed napaścią Mbocovisow, zamknąłby nas niezawodnie na cały dzień, tymczasem zaś „zięć“ splądrowałby osadę indyjską, odkrył tajemnicze mieszkanie starego wodza i wszystkich nas pomordował. Wobec tych okoliczności postanowiłem nie oddawać się dobrowolnie w ręce starego dziwaka.
— Przypuszczasz więc pan, że mi się obronisz? — zapytał.
— Tak, będziemy się bronili.
— Ha! sami sobie krzywdę tem uczynicie — rzekł, a zwróciwszy się do stojących w głębi Indyan, skinął: — Chodźcie tu!
Drągale wyszli ku nam i skierowali na nas śmiercionośne rury.
— No! i cóż? — zapytał stary szyderczo.
Sytuacya nasza nie należała do bezpiecznych. Jeden ruch ze strony tych drabów, a w parę sekund byłoby po nas. Trupie czaszki w tej osobliwej pustelni nie były bez znaczenia.
— A oto zatruty nóż — mówił dalej Desiérto, błyskając nam przed oczyma sztyletem. — Starczy lekkie zadraśnięcie... i śmierć! Cóż pan na to?
— Co ja na to? — odrzekłem, bacząc ustawicznie na obu Indyan, by mię nagle mordercza strzała nie zaskoczyła. — Ja powiem panu, że nóż pański może być niebezpieczniejszy dla pana, niż dla nas.
— To dowodzi, żeś pan zwaryował — rzekł Desiérto.
— Przeciwnie, jestem przy zupełnie zdrowych zmysłach i równie dobrym humorze, jak i pan.
— Wobec tego muszę się postarać o to, byś pan ten humor stracił... Oświadczam, że liczę do trzech, i jeżeli w tym czasie nie złożycie broni, ja złożę ciała wasze u moich stóp...
— Proszę liczyć... nie przeszkadzam...
Stary popatrzył na mnie, jak na waryata, poczem cofnął się parę kroków.
— Ha! jeśli pan chcesz... — i dał znak Indyanom.
W tej chwili jednak z błyskawiczną szybkością poskoczyłem do drabów, nie przygotowanych na to, a wyrwawszy im rury, rzuciłem je na ziemię, i w tejże sekundzie chwyciwszy jednego za bary, gwałtownym ruchem rzuciłem go w stronę Peny ze słowami:
— Zrób pan z nim porządek! Drugiego zaś czerwonoskórego prawie jednocześnie uderzeniem pięści w skroń powaliłem na ziemię i w następnem okamgnieniu skierowałem się do starego, który, znalazłszy się w nieoczekiwanej sytuacyi, oniemiał ze zdziwienia. Zabiegłszy go z boku, palnąłem go w prawe ramię tak, że nóż z brzękiem uderzył w sufit i spadł po drugiej stronie izby. Następnie chwyciłem starego oburącz za krtań i, powaliwszy na ziemię, zwróciłem się do Peny, który kolanami przydusił pokonanego przeze mnie Indyanina.
— No, jakżeż tam?
— Trzymam go dobrze — odrzekł.
— Musimy teraz wszystkich trzech powiązać... byle tylko było czem.
— Mam jakiś sznurek w kieszeni.
I wyciągnąwszy kawał powroza, związał swego przeciwnika, a zdarłszy z niego jakąś szmatę, podarł na długie pasy, którymi skrępowaliśmy dwóch pozostałych. Następnie związaliśmy ich razem mojem lassem, zabezpieczając doskonale, aby nam nie umknęli.
— No, a teraz jesteśmy panami sytuacyi — rzekłem, odetchnąwszy z ulgą.
— Istotnie jest to dla mnie niespodzianką. Ani marzyłem, aby nam tak dobrze poszło...
— Jakto? przecie pan pierwszy nie chciałeś się poddać...
— No, tak. Ale właściwie chodziło mi tylko o potargowanie się ze starym; w gruncie rzeczy zaś myślałem seryo o poddaniu się. Cóż teraz uczynimy?
— Musimy przetrząsnąć dobrze te zakamarki, by się przekonać, czy niema tu jeszcze kogo. Zobaczmy jednak przedewszystkiem jak się rzecz ma z tym zatrzaskiem; czy potrafimy go otworzyć? Proszę potrzymać światło!
Spróbowałem drzwi, prowadzących na zewnątrz: nie otwarły się.
— Jesteśmy w samotrzasku! — rzekł Pena; — nie wydostaniemy się stąd...
— Nie obawiaj się pan. Gdybyśmy nawet nie odkryli tajemnicy mechanizmu, to i tak, mając starego w rękach, od niego dowiemy się, czego będzie potrzeba. Niech-no pan podniesie światło bardziej do góry.
Pena przyświecał, ja zaś obejrzałem ścianę i zauważyłem dwa końce drutów. Pociągnąłem za jeden z nich — bez skutku; pociągnąłem drugi — i drzwi z trzaskiem odskoczyły. Zatrzasnąłem je zpowrotem, gdyż nie było czasu na bliższe badanie mechanizmu, natomiast dla zapewnienia się raz jeszcze, czy jeńcy dostatecznie są zabezpieczeni, obejrzałem każdego z nich po kolei. Indyanin, obezwładniony przez Penę, był zupełnie przytomny i patrzył na nas trwożnie wielkiemi oczyma, towarzysz zaś jego leżał, jak martwy; również starzec nie dawał znaku życia, bo go trochę przydusiłem.
Przekonawszy się, że żaden z nich nie wydobędzie się z więzów, weszliśmy do drugiej izby. Była większa, niż pierwsza. Na środku stał stół, a naokoło niego krzesła. Na ścianach widniała broń wszelkiego rodzaju, jak noże, strzelby, pistolety, a wśród nich dwa rewolwery, strzały, łuki, tarcze i rury do wydmuchiwania strzał.
Trzecia izba była jeszcze większa. Wyglądała ona na jakąś salę posiedzeń, gdyż na środku jej stał niezwykłej wielkości stół, a przy nim dużo krzeseł. Stół ten oczywiście m usiał być zbity na miejscu w izbie, gdyż przez drzwi jej z powodu swych rozmiarów nie mógłby być tu w całości wniesiony. Znajdowała się też tutaj szafa prymitywnej roboty i biurko z przyborami do pisania.
Idąc dalej, trafiliśmy na kuchnię, w której było pełno garnków, kociołków i innych naczyń, nawet takich, które nie służą do gotowania posiłku, jak naprzykład tygle, butelki, szklanki, kubki i inne, jakie można widzieć w pracowni człowieka, zajmującego się chemią.
— Czyżby stary był aptekarzem? — zagadnął Pena.
— Być może, a przynajmniej warzy zapewne jakieś leki swojego pomysłu.
— Czy pana to nie zastanawia, że powietrze w tej dziurze jest znakomite? Widocznie stary postarał się o należytą wentylacyę.
— Widzi pan przecie o twór w powale.
— No, no! musiało sporo pracy kosztować urządzenie takiego mieszkania w skale...
— Jeżeli to w ogóle jest jednolita skała. Setki ludzi musiały nad tem pracować, i to nie w ciągu jednego roku. Zdaje mi się, że ta skała... Słuchaj! — zapukałem w tynkowaną ścianę, — ta ściana wydaje głos, jakby była z drzewa i gliny... Chodźmy jednak dalej.
Drzwi w tem dziwnem mieszkaniu były z desek heblowanych, zaopatrzone w zawiasy, i posiadały nawet dobre klamki, co w tej puszczy wydało mi się istotnie budzącem podziw.
W następnej izbie stał wielki sztelaż z półkami, na których widniały rozmaite flaszki i słoje z etykietami w języku łacińskim. Była to najwidoczniej apteka. W jednym kącie na mocno sporządzonym stole umieszczona była okuta żelazem szafa z trzema zamkami. Próbowałem ją poruszyć z miejsca, lecz nie posunęła się ani na włos. Po bliższem zbadaniu przekonałem się, że szafka była przyśrubowana do podstawy.
— Zdaje mi się, że „zięć“ właśnie na ten przedmiot ma największy apetyt — rzekł Pena.
— Prawdopodobnie — odrzekłem. — To istotnie jest kasa, która zapewne mieści w sobie nielada sumę. Słyszał pan, że Desiérto co roku jeździ do Santiago...
— Za co jednak mógłby brać pieniądze?
— Któż może wiedzieć?... Nie nasza to zresztą rzecz zastanawiać się nad cudzymi interesami.
Weszliśmy następnie do wielkiej stancyi, a raczej składu, wypełnionego aż do sufitu tobołami i belami. Pomiędzy niemi znajdowały się wązkie przejścia wpoprzek i wzdłuż.
— Kora chinowa — rzekłem, obejrzawszy jedną z paczek.
— Hm! — zauważył Pena, — czyżby stary był moim kolegą po fachu? To ciekawe! Znajdujący się tu zapas wart jest tysiące...
— Nic dziwnego, że uzbierano takie jej mnóstwo. Przecie w te lasy nikt z obcych się nie zapuszcza; rąk do roboty niebrak wśród Indyan.
— Słuszna uwaga. Najtrudniej jest przetransportować towar do Rio Salado, ale stamtąd już wygodną drogą na statku lub tratwie można go dostawić aż na targ główny. W szafce, którąśmy widzieli, jest zapewne spora suma za te produkty.
Poszliśmy dalej, a Pena nie miał słów podziwu dla tej tajemniczej kryjówki starego dziwaka.
— Czyżby naprawdę — mówił — blok skalny był tak wielki, że prócz tamtych stancyj są tu jeszcze jakie ubikacye? Zaczyna mię to coraz bardziej zaciekawiać, i przed chwilą jeszcze anibym pomyślał, że zwykła nazewnątrz bryła granitu kryje w sobie taką zagadkę.
— Również i ja jestem zdumiony tem wszystkiem — rzekłem.
Desiérto bądź co bądź musiał być niezwykłym człowiekiem, który gdziekolwiek bądź indziej niepospolitą odegrałby rolę. Zaciekawiało mię pytanie, jakie losy zapędziły go w tę odludną puszczę. Bo że nie należał on do osiadłych tu oddawna mieszkańców, szyję dałbym za to.
W następnej izbie znajdowało się około pięćdziesięciu siodeł. Wisiały one na ścianach obok rozmaitych narzędzi i drobiazgów.
— Więc stary ma konie — zauważył Pena.
— Pewnie, bo chyba siodeł tych nie wkłada na Indyan.
— Nigdybym nie przypuszczał, że tu, w Gran Chaco, zobaczę siodła... i to u Indyan...
— Indyanie ci jednak są niemal stałymi osiedleńcami tych stron; dlaczegóżby nie mogli mieć koni? Przypuszczam, że pod wpływem Desiérta ucywilizowali się do pewnego przynajmniej stopnia. Ale... ale... patrz pan! — zauważyłem zdumiony. — Jakieś schody...
Istotnie drewniane schodki prowadziły do góry. Weszliśmy po nich i, uchyliwszy niedomkniętych drzwiczek, znaleźliśmy się na wolnej przestrzeni. Drzwiczki te nie otwierały się do góry, jak to bywa w niektórych piwnicach domowych, lecz stały pionowo, a ponad niemi zbudowany był daszek, podobnie, jak na okręcie.
Znalazłszy się nazewnątrz tajemniczego mieszkania Desiérta, rozejrzeliśmy się naokół. Nie było stąd widać ani lasu, ani też skał, tylko wokoło wznosił się najzwyczajniejszy mur, wysoki co najmniej na 10 metrów.
Nie to jednak w prawiło nas w najwyższe zdumienie, lecz zupełnie inna okoliczność. Oto przed nami roztaczał się wspaniale urządzony... ogród z grządkami i klombami, jak w jakimś parku florenckim lub medyolańskim. Wśród grządek sterczały tu i ówdzie szczepione krzewy róż. W głębi pod murem widniała nieduża szopka, opodal zaś altana.
Przeszliśmy chodnikami, utrzymanymi bardzo starannie, do owej szopki. Były w niej złożone motyki, łopaty i grace, a prócz nich inne jeszcze nieznane mi narzędzia, nic z ogrodnictwem wspólnego nie mające. Pena objaśnił mię, że są to przyrządy, którymi się posługują poszukiwacze kory.
Gdyśmy następnie zwrócili się ku altanie, Pena przystanął nagle, rozłożył ręce i ozwał się ze zdumieniem:
— No, proszę! to naprawdę przechodzi wszelkie wyobrażenie. W samym środku Gran Chaco natrafić na grządki najszlachetniejszych warzyw i kwiatów... w to niktby nie uwierzył.
— Istotnie. Nawet owo mieszkanie w skale nietyle dziwi, co ten ogród. Stary jest na wygląd ascetą i niewielką zdaje się przywiązywać wagę do rzeczy doczesnych. Jakże więc wytłómaczyć sobie ten przepych w ogrodzie? Te kwiaty, ta romantyczna altana! No, no! A spójrz pan tam, co to za widok wspaniały!
W otaczającym ogród murze znajdowały się prostokątne otwory, zasłonięte z zewnątrz zielenią, ale tylko o tyle, że można było przez nie widzieć rozległą okolicę.
— To ciekawe! — dziwił się Pena. — Nawet okna na świat szeroki porobił sobie stary. Ale z czego zbudowane są te ściany? Przecie w Gran Chaco niema kamieni.
— Jest natomiast glina, z której mógł sobie wypalać cegły. Przecie przechodziliśmy nawet przez teren gliniasty.
— Czyżby uczył tej roboty swoich Indyan?
— Niezawodnie. Ale musiało to być nie dziś, nie wczoraj, lecz dosyć dawno, bo mury są osuszone i porosłe. Ale oto i druga altanka. Chodźmy; może stamtąd zobaczymy jezioro!
Druga ta altanka była tak gęsto opleciona roślinami szerokolistnemi, że ledwie ją można było rozróżnić wśród zieleni z daleka. Zbliżając się ku niej, anim się spodziewał, że mi na chwilę oddech zamrze w piersiach. Bo oto nagle posłyszeliśmy ni mniej, ni więcej, tylko dźwięczny głos kobiety:
— No! tio[3], posłałeś? Trafiłam przecie ptaka dobrze, i nie powinien przepaść.
Głos brzmiał silnie, jak dzwonek, i z odcieniem pewnej surowości, a słowa powyższe wypowiedziane były po hiszpańsku.
Stanęliśmy, patrząc jeden na drugiego, zdumieni tą nową niespodzianką, a po chwili Pena szepnął:
— Do stu tysięcy... jakaś sennora!
— Albo sennorita. Strzeż pan swego serca!
— A niech ją tam licho weźmie!... Kobieta, czy panna, wszystko mi jedno... Ale tu, że się znajduje, tu!... Naprawdę nie mogę wyjść z podziwu!
— Tak, to ciekawe! Ale dowiemy się zaraz...
— Jakto? Pan chcesz się jej pokazać?
— No, a jak postąpić? Przecie słyszała nasze głosy.
— Eee! — odkrzekł, skrobiąc się w głowę, Pena, — wolałbym wrócić. Nie wyglądamy na takich, którzyby umieli kłaniać się damie...
Na te słowa omal nie parsknąłem śmiechem. Oto Pena, mężczyzna dzielny i nieustraszony w dzikiej puszczy i wobec wroga, poczuł lęk przed... kobietą.
— Bo proszę sobie wyobrazić — dodał, — przed nami kobieta, niezawodnie dystyngowana, a my z wyglądu niczem włóczęgi...
— Przypuszczam jednak, że i ta sennorita nie jest tak ubrana, jak do salonu, bo po pierwsze, przebywa w Gran Chaco, powtóre, styka się z Indyanami, a po trzecie, nie boi się prochu.
— Skąd pan wie o tem?
— Przecie niedawno słyszeliśmy wystrzał. To ona strzelała do ptaka i nie chybiła, jak to wynika z jej własnych słów.
— No, skoro tak, to sennora, która umie strzelać, nie będzie się gniewała, żeśmy nie we frakach i nie w lakierkach. Idź więc pan naprzód, a ja pójdę za panem.
— Tio! czemu nie odpowiadasz? — zabrzmiał znowu dźwięczny głosik w altanie.
— Bo go tu niema — odrzekłem, zbliżając się tuż pod samą altanę.
Na ławeczce siedziało urocze dziewczę, które na nasz widok zerwało się przestraszone. Pena, schowany dotychczas za memi plecami, wysunął się teraz, nabrawszy odwagi, i rzekł do dziewczęcia uspokajająco:
— Proszę się nie bać, sennorita! My pani nic złego nie zrobimy...
Dziewczyna, napół Indyanka, jak to teraz zauważyłem, stała u wejścia do altany, jedną ręką opierając się o odrzwia, a drugą trzymając na piersi. Była ubrana w długą suknię płócienną, sięgającą do ziemi, z szerokimi rękawami, jak u szlafroka. Dwa krucze warkocze zwisały jej poniżej kolan. Twarz miała śniadą, pięknie zaokrągloną, bez śladu jakichkolwiek cech rasy indyjskiej, jak naprzykład wystające kości policzkowe. Pod względem urody w zupełności dorównywała pierwszej-lepszej piękności europejskiej.
Że się nas przelękła, nic w tem nie było dziwnego. Żyła przecie w puszczy, odcięta od świata, widząc tylko Indyan. A tu nagle pojawiają się dwaj biali, i to o wyglądzie, mogącym obudzić poważne podejrzenie!
Tuż obok niej stał oparty o ścianę altany karabin. Dziewczyna, mierząc nas od stóp do głów, zapłonęła żywym rumieńcem i, chwyciwszy karabin, lufę jego skierowała prosto ku nam ze słowami nabrzmiałemi gniewem i groźbą:
— Coście za jedni? czego tu chcecie?
— Przedewszystkiem niech piękna sennorita raczy łaskawie odłożyć karabin — odrzekłem. — Nie jesteśmy wrogami pani.
— Czy widzieliście się z moim wujem?
— Oczywiście.
— Spodziewam się — rzekła, odkładając karabin, — żeście z nim mówili, gdyż inaczej nie bylibyście tutaj. Czemu jednak on nie przyszedł z wami?
— Przyjdzie zaraz. Został, aby przygotować coś na nasze przyjęcie.
— A czemuście nie pozostawili broni na dole?
— Bo chcemy pozostać tu trochę dłużej. Jeżeli jednak sprawia to pani nieprzyjemność, możemy karabiny nasze odłożyć na stronę.
— Co? — zaśmiała się. — Sądzisz pan, że się boję broni, jak wasze kobiety? O, nie! ja ją kocham całą duszą i nie mogę obejść się bez niej ani godziny. Proszę jednak siadać.
Postawiwszy karabiny pod ścianą, weszliśmy do altanki, w której mogło się pomieścić co najmniej sześć osób.
— Mój Tio musi mieć do panów ogromne zaufanie, skoro dopuścił was do poznania swoich tajemnic — rzekła, gdyśmy usiedli naprzeciw niej. — Do tego ogródka jeden tylko jedyny człowiek miał prawo wchodzić. Zasępiła się, a ja zapytałem:
— To był zły człowiek?
— Pan wie o tem? — przerwała żywo.
— Nie, ale tylko pytam...
— A może pan go zna? może pan wie coś o nim? Gdzie on jest obecnie?
Znowu przy tych jej słowach tryskały spojrzenia, jak iskry.
— Ależ proszę się uspokoić, sennorita! nie znam go i nigdy go nie widziałem.
— A dlaczego pan o niego pyta?
— Bo przecie pani pierwsza wspomniała o nim...
— Skąd jednak myśl, że to człowiek zły?
— Wywnioskowałem to z oblicza pani, która niezawodnie uważasz go za takiego.
— Jakto? wyczytałeś to pan z mojej twarzy? Być może... nie pomyliłeś się pan. Jest on krzywoprzysięzcą, i dlatego go nienawidzę...
Mówiąc to, zacisnęła ręce w piąstki i przygryzła usta.
Rozmawialiśmy zaledwie parę minut, a już poznałem tajemnicę jej serca. Zdradzić się z nią mogło tak prędko jedynie dziecię natury, jakiem było to dziewczę.
W altanie były dwa otwory, przez które roztaczał się widok na jezioro.

— Z tej strony powinienby przybyć — rzekła, wskazując jezioro. — Ale do dziś-dnia go nie widać... — I dodała: — Och, jak ja go nienawidzę!...

Tom XVIII.
„Przestraszyła się, Sennorita?“

Zapanowała dłuższa chwila milczenia, mówiąc nawiasem, bardzo dla nas przykra, bo nie chcieliśmy, mimo wszystko, wdzierać się do głębi serca nieszczęśliwego dziewczęcia.

— Możebym go mniej nienawidziła, gdyby nie był... białym. Bo biali wszyscy są... kłamcami i łotrami.
— Mnie się zdaje, że przez usta pani przemawia gorycz i zniechęcenie. Że pani wyrządził przykrość jeden biały, to jeszcze nie dowodzi, iżby miliony ich były takimi, jak on.
— Poznałam ja wielu w San Antonio... Wszyscy jednacy...
— Przebywała tam pani przez dłuższy czas?
— Tak. Byłam na pensyi. Tio chciał, abym otrzymała wykształcenie i stała się damą światową.
— I jest nią pani...
— O, nie! nie jestem i być nie chcę! — zaprzeczyła żywo. — Nie chcę znać ludzi cywilizowanych, bo to obłudnicy. W oczy prawią grzeczności, a poza plecyma obgadują się nawzajem, jakby byli dla siebie śmiertelnymi wrogami. Poznałam się na otaczających mię ludziach, na ich fałszu i dlatego uciekłam.
— Uciekła pani sama?
— Rozumie się. Prosiłam, by mię uwolniono od komedyj, zwanych stosunkami towarzyskimi, ale nie otrzymałam pozwolenia, więc uciekłam od nich potajemnie. Jestem zresztą władczynią plemienia i nie mogę znieść, by mi kto rozkazywał. Zaopatrzyłam się w karabin i nóż, a dosiadłszy konia, puściłam się przez puszczę do domu.
— I znalazła sennorita drogę? Czemże się pani żywiła przez tyle dni?
— W puszczy jest przecie dość zwierzyny, a strzelać potrafię doskonale. Ot, i przed chwilą ubiłam jednym celnym strzałem ptaka. Nie pojmuję tylko, dlaczego tio nie przynosi mi go, skoro przyrzekł odszukać go w zaroślach.
— Czy wuj wychowywał panią od dziecka? — zapytałem, chcąc się dowiedzieć, jaki jest między nimi stosunek.
— O, nie. Poznałam go dopiero wówczas, gdy przybył do nas.
— A więc nie jest on istotnym krewnym pani?
— Nie, ale kocha mie ogromnie, i dlatego nazywam go wujem... Ojcem nie pozwala się nazywać.
— Czy długo jest on tutaj?
— Od jedenastu lat. Gdy tu przybył, liczyłam wówczas sześć lat.
— Skądże wuj pani pochodzi?
— Z Europy.
— A jakiej jest narodowości?
— Nie mogę powiedzieć, bo mam to surowo zakazane.
— Dlaczegóż utrzymuje to w tajemnicy?
— Nienawidzi swoich rodaków, bo chcieli go uśmiercić.
— A kto jest naczelnikiem plemienia Tobasów?
— Plemię nasze rozpada się na liczne szczepy, każdy zaś ma swego naczelnika. Ja jestem władczynią wszystkich, a w sprawowaniu tej władzy pomaga mi tio.
— Niema żadnego potomka męskiego z tej dynastyi?
— Przedostatnim panującym był mój dziadek i ten umarł. Ostatni zaś uszedł stąd i nie wrócił.
— Co go spowodowało do tego?
— Wytłómaczę to panu zaraz. Ród mój jest bardzo stary i od niepamiętnych czasów panuje plemieniu Toba, ostatnią zaś latoroślą jego był mój dziadek. Nie miał on syna, tylko córkę. Że zaś wedle naszych praw ludowych władza nad plemieniem przechodzi nie na córkę, lecz na jej męża, więc tak też stało się i w tym wypadku. Mężem tym jednak był człowiek biały, który zdradził nas podle, bo opuścił żonę z dzieckiem, to jest moją matkę i mnie, i co najhaniebniejsze, zabrał ze sobą znaczne zapasy złota, będącego własnością całego plemienia.
— Może mu się na polowaniu jakie nieszczęście zdarzyło?
— Jakżeż? Przecie nikt na polowanie nie bierze ze sobą złota.
— Istotnie, to niemożliwe przypuszczenie. Czy widziano jednak, jak zabierał skarby?
— Nie, nikt go przy odjeździe nie widział.
— Może więc kto inny zabrał złoto?
— To niemożliwe. Gdyby kto inny był ukradł, zdradziłby się pierwej czy później ze swem bogactwem. Złodziejem więc jest nie kto inny, tylko mój ojciec. Z chwilą zresztą zniknięcia jego znikło złoto ze skarbca, i od tego też czasu nikt o nim nie słyszał, a tylko widziano go raz w wielkiem mieście, które się nazywa Montevideo. Zauważył go tam mianowicie jeden z naszych wojowników, przejeżdżającego we wspaniałym powozie.
— Może się ów wojownik pomylił. Wszak czasem ludzie łudząco są do siebie podobni.
— O, nie pomylił się nasz wojownik i nawet rozmawiał z nim później, zaproszony do jego domu. Pobiegł on wtedy za powozem, aż póki ten się nie zatrzymał przed bramą jednego z najpiękniejszych pałaców. Tu wojownik stanął przed mym ojcem i wymienił jego imię. Wówczas ojciec zaprosił go do siebie, przedstawił swojej żonie, ugościł i chciał obdarzyć wielką sumą pieniędzy, ale ich wojownik nasz nie przyjął. Gdy zaś potem wyszedł od mego ojca, nóż jego był... czerwony...
— Ależ to okropne! Zamordował więc pani ojca, i mówi pani o tem z takim spokojem?
— Ojciec mój był zdrajcą, i spotkała go zasłużona zemsta. Matka moja kochała go ogromnie, i gdy ją opuścił, przypłaciła to życiem. Od tego czasu władza nad plemieniem Toba przeszła w moje ręce.
— Więc ten, który się z panią ożeni, będzie sprawował rządy?
— Nie nastąpi to, bo ja za mąż nie wyjdę. Ten, którego pokochałam, przepadł bez wieści... Zresztą, jestem jeszcze młoda.
— Czemże był ów wybraniec sennority?
— Był to cascarillero[4].
— Czy młody?
— Młody, przystojny i dziarski...
— Może jeszcze wróci?...
— O, nie wróci.
— Może i ten was okradł?
— Tak. Zabrał ze sobą dużo złota.
— Więc i to również człowiek bez honoru i sumienia? Kiedyż oddalił się stąd?
— Dosyć już dawno. Poznałam go przypadkiem. Mianowicie tio znalazł go w lesie zranionego i przyprowadził tu, by go wyleczyć. Polubił go też tio bardzo i pozwolił mu tu zamieszkać. Chodziliśmy razem na poszukiwanie piasku złotego i kory. Gdy raz wypadło odstawić zebrane zapasy, które miały być spławione tratwą, ów cascarillero został kierownikiem ekspedycyi. Miał sprzedać zbiory w Santa Fe, a następnie wrócić tu z pieniędzmi. Nie wrócił jednak. Sprzedał towar, pieniądze zabrał i przepadł. Tio, nie doczekawszy się go, wysłał jednego z wojowników na zwiady do Santa Fe, i ten dowiedział się istotnie, że towar został sprzedany za gotówkę.
— Może go obrabowano i zmuszono do milczenia. Na świecie jest wiele złych ludzi. Przecie droga do Santa Fe prowadzi przez terytorya wrogo dla was usposobionych Indyan. Ci mogli go uwięzić, i być może, trzymają go do dziś-dnia?
— Więc sądzi pan, że niewolno mi go jeszcze potępiać? — zapytała drżącym głosem, z widocznem zamyśleniem spoglądając przez otwór na jezioro.
— Ja wogóle uważam, że można kogoś uznać za złodzieja i zdrajcę wówczas dopiero, gdy się ma przeciw niemu niezbite dowody winy.
— Wdzięczna jestem panu za te słowa — rzekła; — są one dla mnie pewną pociechą. — Poczem dodała: — Ale miał tu przyjść tio i niema go tak długo. Przecie powinienby się zakrzątnąć teraz około gości.
Obejrzałem niby od niechcenia stojący tuż obok karabin dziewczyny. Nie był naładowany, i to mię uspokoiło. Po tej młodej lwicy można się było wszystkiego spodziewać.
— On nie może tu przyjść — odrzekłem, stawiając karabin na poprzedniem miejscu.
— Dlaczego?
— Popełnił względem nas bardzo ważny błąd, no i...
— Co pan mówi?
— Sądzę, że pani będzie rozsądniejsza od niego. Wasi wojownicy poszli przeciw wrogom, a domy wasze pozostały bez opieki, nieprawdaż?
— Zostali niektórzy.
— Ale niewielu ich jest, i gdyby na was napadnięto, nie dalibyście rady.
— Nie myśl pan, aby było tak źle z nami... Od czegóż są kobiety?
— Czy tak? Pierwszy raz słyszę coś podobnego.
— Bo też w walce nie biorą udziału kobiety żadnego z plemion, tylko nasze. Od chwili, gdy zostałam tu władczynią, wyćwiczyły się tak w rzemiośle wojennem, że dorównywają pod tym wględem mężczyznom. Mam niejako lajbgwardyę, złożoną z najdorodniejszych i najsilniejszych dziewcząt. Tio tak je wymusztrował, że, mojem zdaniem, mogą one w potrzebie zastąpić mężczyzm.
— Czy nawet przeciw Mbocovisom?
— Oczywiście. Niechby się tylko pojawili tutaj. Mbocovisów nienawidzę najbardziej, gdyż oni to przecie zranili tego, który... miał być moim mężem.
— Ależ pani powinna być dla nich wdzięczną, gdyż przez nich właśnie poznała pani tego człowieka. Muszę pani oświadczyć, że nie mówię to o nich bez powodu, bo wkrótce nadciągną oni tutaj w celu napadnięcia na was.
— Tak? Skąd pan wie o tem?
— Znaleźliśmy się przypadkowo w pobliżu nich i podsłuchaliśmy ich naradę.
Dziewczyna na te słowa wstała, a oczy jej zapłonęły gniewem, i rzekła głosem stanowczym:
— Musicie mi wszystko powtórzyć co do słowa, abym wiedziała, co zarządzić.
Z prawdziwem zdumieniem patrzyłem na młode to dziewczę, które, zamiast bojaźni kobiecej, posiadało tyle hartu i odwagi, że na pierwszą wiadomość o niebezpieczeństwie pomyślała przedewszystkiem o zarządzeniu obrony.
Opowiedziałem jej treść podsłuchanej w obozie Mbocovisów rozmowy i następnie naszą wędrówkę aż tutaj, do chwili, gdy stanęliśmy w otwartych drzwiach tajemniczego schroniska.
Nie przerywała mi i dopiero teraz krzyknęła z przerażeniem:
— I wyście się na to odważyli?
— Jak pani widzi.
— Widzieliście więc mego wuja poraz pierwszy w życiu? Naprawdę dziwię się, widząc was tutaj przy życiu. Nie było dotychczas wypadku, aby ktokolwiek obcy, wszedłszy do tej kryjówki, opuścił ją żywym.
— Czy istotnie tio ze wszystkimi obcymi postępuje tak surowo?
— To jest u niego zasadą, od której nie czyni wyjątków.
— Hm! gdyby sprawa wzięła taki obrót, jak zamyślał stary, to istotnie bylibyśmy w tej chwili nieboszczykami. Proszę posłuchać, jak to było.
I opowiedziałem jej całe zajście ze wszystkimi szczegółami. Słuchała spokojnie, gdy jednak wspomniałem, że wszyscy trzej leżą związani, krzyknęła:
— Ale żyją?
— Żyją i nic im z naszej strony nie zagraża.
— Jak widzę więc, przybyliście tu, jako przyjaciele nasi, i sądzę, że pozostaniecie nimi nadal.
— Owszem, ale pod warunkiem, że nas tu już nikt więcej nie obrazi.
— Przyrzekam to panu.
— Ba! ale co będzie, jeżeli tio zechce porwać się na nas nanowo?
— Pomówię z nim i nie wątpię, że mię usłucha.
— Chodźmy więc.
— Chodźmy. Albo... może lepiej będzie, gdy ja sama uwolnię tia z więzów. Stary jest bardzo dumny i lepiej, że na razie nie będzie pana widział, gdy mu rozetnę więzy, bo nie odczuje tak upokorzenia...
— Czy jednak sennorita nie zawiele od nas wymaga?... A nużby nad głową naszą zawisło nieprzewidziane jakie niebezpieczeństwo!
— Nie, panie. Ręczę za to słowem, że możecie się tutaj czuć pod moją opieką zupełnie bezpiecznymi. Czy zapewnienie to wystarcza panu?
— Najzupełniej, i może pani iść.
Pobiegła ku tajemniczej skale, a Pena, patrząc za nią, rzekł:
— Dzielna dziewczyna!... Jak pan sądzi, co będzie z nami?
— Nic! Przyprowadzi tu Desiérta i każe mu przeprosić nas.
— Co przyjdzie staremu z wielką trudnością.
— No, bo to wcale nie należy do przyjemności zostać w ten sposób upokorzonym, zwłaszcza dla takiego, jak on, dumnego i nieugiętego człowieka.
— Dziewczyna ta jest o wiele roztropniejszą od niego. A przytem znać w niej młodą lwicę. Już w samej jej postaci uderza królewskość.
Po upływie blizko pół godziny młoda Indyanka wróciła, prowadząc za sobą starego, w którego twarzy widać było raczej zakłopotanie, niż przygnębienie.
— Przyprowadzam wam mego tia — rzekła. — Obiecał wam przebaczyć...
Śmiesznem mi się wydało to „przebaczenie“, ale nie okazałem tego po sobie. Dlaczego zresztą nie miałem pozostawić staruszka w mniemaniu, że właściwie nie jemu, lecz nam stała się krzywda. Niechże ma tę przyjemność — pomyślałem sobie.
Stary skłonił lekko głową i rzekł:
— Unica objaśniła mię, jak rzeczy stoją, i przychodzę teraz do wniosku, że gdybyście się byli inaczej względem mnie zachowali, nie byłbym tak dla was bezwzględnym.
Takie objaśnienie starego było właściwie niczem innem, jak tylko dyplomatycznym wybiegiem dla naprawienia zmiany frontu, bo przecie Unica nie dowiedziała się od nas więcej, niż on. Pomimo, że wybieg ten był rażąco naiwny, ułatwiłem mu sytuacyę, mówiąc:
— Wtargnęliśmy do pańskiego mieszkania, nie pytając o pozwolenie; nic dziwnego więc, żeśmy wzbudzili słuszny gniew pański. Obecnie za ten nasz postępek przepraszamy pana najserdeczniej.
— Bardzo mię to cieszy, żeście uznali za konieczne naprawić swój błąd. Teraz idzie tylko o to, czy można zaufać wam istotnie.
— Cóż mamy uczynić, aby pan nam uwierzył? Chyba, że zaczeka pan, aż nasze wyznanie potwierdzą czyny. Uwierzy pan, wówczas wszystko jeszcze może się skończyć dobrze; nie uwierzy pan, Mbocovisowie mogą na was napaść z nienacka i...
— O, ja do tego nie dopuszczę.
— Zresztą dla przekonania się o prawdzie słów moich niech nas pan zatrzyma, i jeśli się okaże, że skłamaliśmy, możesz nas sennor rozstrzelać.
Stary uśmiechnął się tajemniczo i odrzekł:
— No, no! nie widziałem jeszcze w życiu takich śmiałków, którzyby coś podobnego proponowali. Wręcz wierzyć mi się nie chce, aby to było szczere, i biada tym, co są nam wrogami!
— A więc biada napastniczym Mbocovisom, którzy są już prawdopodobnie niedaleko stąd!
— Czy zrobili oni panu co złego?
— Nie.
— Dlaczegóż więc uważasz ich za swoich wrogów?
— Właściwie nie są oni dla mnie usposobieni wrogo, ale skoro staję po waszej stronie, to już z natury rzeczy muszę uważać za swoich nieprzyjaciół tych, którzy przeciw wam występują.
— Czyżbyście mieli nie poprzestać na samem ostrzeżeniu?
— Jesteśmy gotowi na wszystko.
— Ale nie macie w tem własnego interesu?...
Te słowa wskazywały, że jeszcze ciągle nas podejrzewa, więc odrzekłem:
— Każdy uczciwy człowiek ma obowiązek przeszkodzić złym czynom i stanąć w obronie zagrożonych. A właśnie Mbocovisowie, jak się dowiedzieliśmy od nich samych, mają zamiar napaść na was w celach rabunku.
— Ha! skoro tak... Radbym jednak wiedzieć, kto jesteście, komu stała się wiadomą moja tajemnica...
— Nazywam się Pena — rzekł na to mój towarzysz, — pochodzę z Porto Allegro i zajmuję się zbieraniem kory.
Na wzmiankę Peny, że jest zbieraczem kory, wyraz zaniepokojenia wystąpił na twarz starego. Widocznie obeszło go mocno, że Pena jest mu konkurentem zawodowym. Zapytał też skwapliwie:
— W jakich stronach pan pracuje?
— Wszędzie.
— Czy i w Gran Chaco?
— Owszem.
— I chciałbyś pan tu zacząć robotę?
— Być może, jeżeli znajdę dobrych towarzyszów.
— W takim razie muszę pana ostrzec przed Indyanami, którzy nie oszczędzają białych, wchodzących im w drogę.
— Indyanie są przecie w całej Ameryce, i nigdy ich nie pytałem, czy mi pozwolą zbierać korę, bo uważam siebie za zupełnie od nich niezależnego. Czy zresztą ponoszą oni przeze mnie, jako zbieracza kory, jakąkolwiek krzywdę? Wszak tego produktu wystarczy i dla nich.
— Ba, a gdyby nie zechcieli podzielić pańskich zapatrywań?
— Wówczas... no, wówczas mam doskonały karabin... i potrafiłbym sobie nim poradzić w usunięciu przeszkód. Zdaje mi się, że czerwonoskórzy z Gran Chaco nie są niebezpieczniejsi od swoich współbraci z innych okolic Ameryki południowej.
Stary, widząc, że Pena na każdy jego argument ma gotową odpowiedź, zwrócił się z kolei do mnie:
— A pan jesteś także cascarillero?
— Nie, panie. Jestem viajador[5] — odrzekłem i wymieniłem mu swoje nazwisko.
— Pochodzisz pan z Europy?
— Tak, panie.
— Może z Niemiec? — zapytał, zaniepokojony.
Widząc to jego zmieszanie, wstrzymałem się z odpowiedzią. On zaś, jakby usprawiedliwiając się, dodał:
— Boję się tych ludzi... To szakale!...
— Dlaczego pan takie o nich ma mniemanie? Czy pan ich zna? Skąd pan pochodzi?
— Powiem to panom, aczkolwiek z bólem serca. Jestem z rodu Duńczykiem, a ojczyzną moją jest Szleswik-Holsztyn. Dobrze mi było w kraju i byłbym tam złożył kości moje, gdyby nie nadszedł czas ucisku ojczyzny mojej przez Prusaków, którzy gwałtownie chwycili się wszelkich barbarzyńskich środków w celu wynarodowienia i zniszczenia mych ziomków. Ofiarą buty i przewrotności tych ciemięzców padłem między innymi i ja. Oskarżono mię o działalność patryotyczną dla dobra mego kraju, i byłbym już dawno należał do męczeńskich ofiar narodowych, gdybym się był prawie cudem z rąk oprawców nie ocalił. Szukałem oczywiście schronienia u obcych i znalazłem je tu właśnie. Wśród tych dzikich Indyan, których przekładam ponad Prusaków, byłbym stokroć szczęśliwszy, a przytem pewny swego mienia i życia. Niestety, przypadek chciał, że przybłąkał się tu, jak cień, jeden Prusak i... Lepiej nie wspominać...
— Mówiła już nam o nim sennorita Unica...
— Tak? — zapytał starzec, zwracając się do Indyanki, jakby z wyrzutem, że była względem nas zbytnio otwartą.
— Proszę nie brać jej tego za złe, że nam opowiedziała o tem — wtrąciłem, — a nadewszystko proszę nie potępiać przedwcześnie tego człowieka. Kto wie, jakie tu zaszły okoliczności...
Unica spojrzała na mnie z wyrazem głębokiej wdzięczności za te słowa, a ja ciągnąłem dalej:
— Kto wie, co się z nim stać mogło. Ja naprzykład już w czasie krótkiej swej podróży przez ten kraj doświadczyłem tyle i tyle przebyłem, że dziwię się w tej chwili, iż dotychczas żyję. Okropne stosunki panują w tym szczególnym kraju.
— Może pan i masz słuszność. Nie mówmy już jednak o tem, bo czas nam zastanowić się nad tem, co przedsięwziąć dla odparcia grożącej nam napaści. Aby jednak nie radzić „na sucho“, chciałbym zgotować wam przyjęcie, jakiego zapewne nie spodziewaliście się w Gran Chaco. Proszę siadać!
Na znak, dany przez Desiérta, Unica pobiegła do drugiej altanki, a stary poszedł na dół. Niebawem wrócili oboje: ona z małym stoliczkiem ogrodowym, on zaś z koszem butelek wina i pudełkiem cygar.
— Proszę mych gości — ozwał się uśmiechnięty. — Wino wprawdzie nie tutejsze, ale znakomite; zato cygara są mego własnego wyrobu.
— Uprawia sennor tytuń?
— I to najlepsze gatunki. Jeżeli pan zostaniesz u nas dłużej, to przekonasz się, do czego doprowadziła Indyan moja wiedza i moje starania. Ludzie ci pod moją ręką zmienili się w krótkim stosunkowo czasie do niepoznania. Nie są to już ci dawni, zacofani i niezdolni do życia cywilizowanego barbarzyńcy. Ale dla wyprowadzenia ich z tego stanu musiałem sporo włożyć pracy. Ludzi dzikich trzeba umieć cywilizować. Nie nożem i strzelbą zaszczepia się im kulturę, lecz przy pomocy szczerego słowa i dobrego przykładu, a nadewszystko życzliwości. Moi Indyanie palą dziś cygara takiego gatunku, jakich pozazdrościliby im najwytrawniejsi smakosze. A co najważniejsza, cygara te umieją sporządzać sobie sami. Proszę, niech panowie zapalą — dodał, napełniając szklanki winem.
— Słyszałem, że Tobasowie są bardzo pojętni i zdolni.
— Tacy, jak i wszyscy inni Indyanie. Dać tylko ich współbraciom dobrych nauczycieli, a wszyscy osięgną to samo. Niedawno zaczęliśmy tu uprawiać winogrady, a na jednej z wysp pośród jeziora sadzimy kartofle i różne warzywa. Grunt nadaje się do tego wybornie, mam więc nadzieję, że przy pilnej pracy rolnictwo i ogrodnictwo zakwitnie u nas w całej pełni. Zresztą dobrym przykładem pracy moich Indyan są choćby te cygara, których gatunku nie powstydziłbym się nawet wobec najwybredniejszych znawców.
Wyrzekł to z pewną dumą, a po chwili dodał:
— Ale proszę mi opowiedzieć, jak stoi sprawa z naszymi nieprzyjaciółmi, o których wspominaliście.
Na tę interpelacyę starego Pena opowiedział prawie dosłownie wszystko, co słyszał, a Desiérto wysłuchał go z wielkiem zajęciem i rzekł w końcu:
— Ów tedy tak zwany „zięć“ był tutaj na wywiadach, skoro wie o nas tak dokładnie. Musi to być człowiek bardzo niebezpieczny, skoro mu się udało podejść nas, pomimo naszej czujności.
— Czy nie domyśla się pan, ktoby to mógł być? — zapytałem.
— Nie. A pan?
— Hm! Znam pewnego przewodnika po Andach, który nazywa się sendador...
— I ja słyszałem o nim wiele, ale nie widziałem go nigdy. Wiem tylko, że jest to skończony łotr.
— Na jakiej podstawie pan to mówi?
— W całej Ameryce południowej wiadomo, że człowiek ten jest złym duchem Indyan, bo podjudza jednych przeciw drugim, aby następnie w mętnej w odzie łowić dla siebie ryby. Podszczuwa ich również przeciw białym, a Mbocovisowie należą do jego najwierniejszych przyjaciół. Jestem pewny, że to on układa im plany napadów na wszystkie strony. Nie brak mu też sprzymierzeńców i wpośród innych plemion indyjskich, które, idąc za jego podszeptem, dopuszczają się rzeczy najgorszych. Czy pan zna bliżej tego opryszka?
— Niestety, tak. I dałoby się o nim powiedzieć bardzo wiele, ale w tej chwili niema na to czasu, bo przedewszystkiem musimy obmyślić plan obrony. Powiem tylko, że wedle moich domysłów ów „Yerno“ jest właśnie jego zięciem.
— Do licha! radbym, abyś się pan nie mylił.
— Dlaczego?
— Gdyż wówczas udałby się nam wyśmienity połów. Jeżeli bowiem dostanę w swe ręce „zięcia“, wyśpiewa mi on wszystko, a głównie objaśni, gdzie się znajduje stałe mieszkanie teścia. Skoro zaś się tego dowiem, wówczas unieszkodliwię sendadora raz na zawsze.
— Ale jak pan dostanie zięcia?
— Już ja go potrafię wydobyć z pośród Mbocovisów.
— Byłoby to przedsięwzięcie bardzo dla nas pożądane, i dlatego obaj z towarzyszem przyłączamy się doń ze szczerą chęcią dopomożenia w niem panu. Bo i my... Ale o tem później... Główna rzecz, aby schwytać „zięcia“.
— Bardzo mię to cieszy, że ofiarowujecie mi swą pomoc, gdyż rozporządzam zaledwie trzydziestoma wojownikami, którzy jednak są znakomicie uzbrojeni: posiadają doskonałe karabiny, a na sprawności i odwadze również im nie zbywa.
— Trzydziestu! Hm!... Nieprzyjaciel liczy tylko pięćdziesięciu ośmiu ludzi, bez zięcia oczywiście. Wypada wprawdzie w ten sposób dwóch ich na jednego naszego, ale to nas nie może przestraszać, jeżeli zważymy, że jesteśmy stroną zaczepioną i że znamy lepiej teren, niż nieprzyjaciel. Sądzę jednak, że dobrze byłoby, gdybyśmy, zamiast oczekiwać zaczepki, wyszli sami naprzeciw i przyjęli ich tak, jak na to zasługują. Albo możemy wybrać coś pośredniego: znajdziemy odpowiednie miejsce i będziemy ich tam oczekiwali. Może pan zechce rozejrzeć się razem ze mną w terenie, bo jestem tu obcy. Czy posiadłości wasze są skupione?
— O, nie! właśnie, że są one bardzo rozległe.
— Cóż więc robić, skoro nie wiemy, w którem miejscu pojawi się nieprzyjaciel? Całej osady waszej niepodobna obstawić tak szczupłą garstką załogi.
— O, ja wiem, gdzie oni się pojawią, albo gdzie pojawić się muszą, i tak przy zakładaniu tej osady urządziłem wszystko, aby zabezpieczyć swoich ludzi wrazie napadu. Teren ku temu jest tu znakomity. Mianowicie po obu stronach zabudowań ciągnie się fossa, którą dowolnie mogę napełniać wodą, sprowadzoną do niej z lagun zapomocą wykopanego kanału. Równolegle do fossy wznosi się wysoki, sztuczny wał ochronny. Gdy otworzę szluzy, wówczas w przeciągu godziny cała wieś zostaje oblana wodą.
— No, a ten punkt, o którym pan wspominałeś?
— Jest to wązka grobla na kanale, przez którą musi nieprzyjaciel przejść, jeżeli zechce dostać się do osady.
— Czy jednak nieprzyjaciel nie potrafi przedostać się przez kanał wbród? Przecie Indyanie umieją pływać.
— O, na to się nie odważą z obawy przed aligatorami. Wprawdzie niema ich tam ani śladu, ale Mbocovisowie nie odważą się wleźć do wody, której nie znają; tego żaden Indyanin nie zrobi z zasady.
— A łodzie?
— Skądże ich wezmą, skoro ja swoje pościągam?
— Jeszcze jedno. Mając w pobliżu tyle materyału, mogą bardzo łatwo sporządzić sobie tratwę.
— Do licha! to mi wcale na myśl nie przyszło.
— Mniejsza jednak o to. Ja byłbym zdania, ażeby działać tu więcej podstępem, aniżeli bronią, i zabrać Mbocovisow do niewoli, gdyż w takim jedynie razie moglibyśmy dostać „zięcia“ żywcem.
— Masz pan słuszność...
— Nakoniec musimy wziąć pod uwagę jeszcze jedną okoliczność. Yerno był tutaj i obejrzał zapewne teren dokładnie, a więc wie, że wieś w normalnych warunkach nie jest oblana wodą. Skoro więc teraz spostrzeże wodę w fossie, to cóż sobie o tem pomyśli? Stary poskrobał się w głowę i nic na na to nie odrzekł, a ja ciągnąłem dalej:
— Domyśli się on zaraz, rzecz prosta, że ktoś jego zamiary zdradził, i czmychnie stąd czemprędzej, aby sprowadzić na nas następnie całą chmarę wrogów.
— Zupełnie słusznie — potwierdził Desiérto. — Trzeba jakoś inaczej zacząć, jeśli chcemy dostać do rąk „zięcia“. Ale jak, oto pytanie.
— Tak, jak ja to obmyśliłem. Wybierzemy się mianowicie naprzeciw Mbocovisów i napadniemy na nich znienacka w miejscu, gdzie się zaczaili.
— Czy znane jest panu to miejsce?
— Zna je mój towarzysz dokładnie.
Tu Pena opisał szczegółowo wzmiankowane miejsce, a Desiérto uradowany potwierdził:
— Tak. Rosną tam na wilgotnym terenie wysokie drzewa. Jeżeli Mbocovisowie istotnie tam obozują, byłoby to dla nas bardzo na rękę.
— Ale musimy postępować z ogromną przezornością, bo nieprzyjaciel silniejszy jest od nas o połowę. Otóż tę połowę trzeba będzie wystrzelać, a z drugą pójdzie już nam łatwo, jako z równą siłą.
— O, nie! Byłoby to właśnie nieroztropne. W walce z zatrutemi strzałami i takimiż nożami mogliby niechcący wymordować swoich; o to przecie w takich warunkach nietrudno.
— No, to w takim razie nie pozostaje nic innego, tylko osaczyć ich wokół i poprostu wystrzelać.
— A jakże pan ich osaczy, mając do rozporządzenia tylko trzydziestu ludzi?
— Są przecie dziewczęta, które podobno umieją wybornie strzelać...
— Walka kobiet przeciw mężczyznom... to przecie zabawne! bardzo zabawne!...
— A więc niech będzie tak: otoczymy ich dookoła i zaczekamy do rana, a potem...
— A potem oni, mając doskonałe ukrycie w krzakach, będą strzelali do nas zupełnie bezkarnie i mogą nas wymordować co do jednego.
Stary na te słowa zerwał się, wybiegł z altanki, przeszedł się kilkakrotnie ścieżką tam i z powrotem i ozwał się wreszcie:
— Do bani olejowej z pańskiem gadaniem! Tak źle i tak niedobrze... Cóż u licha począć? Niechże pan radzi, jak ma być nareszcie!...
— Nie moja wina, że nie posiadasz pan zdolności wojennych — odparłem. — Tu trzeba dobrze obmyślić cały plan, a przedewszystkiem wziąć pod uwagę, że „zięcia“ musimy dostać żywcem do niewoli. Mój plan polegałby na tem, abyśmy mogli tych ludzi unieszkodliwić bez rozlewu krwi, to jest ująć ich wszystkich, ku czemu potrzebny jest bezwarunkowo spryt.
— To niemożliwe.
— Proszę mię zapoznać z terenem, a może da się coś obmyślić.
— Owszem, pokażę panu całą naszą osadę, ale wątpię już z góry, byś pan znalazł odpowiednie warunki do wykonania swego niemożliwego planu. Przeżyłeś pan już wprawdzie niejedno, ale to jeszcze nie daje powodu do pewności, że i tu wyjdziesz pan obronną ręką, nie znając miejscowych warunków walki.
— A jednak...
— No, zobaczymy. A tymczasem może nam Unica przyrządzi co zjeść. Panowie zapewne jesteście bardzo głodni...
Wypróżniwszy szklanki i zapaliwszy świeże cygara, wyszliśmy z ogrodu tą samą drogą, jakąśmy się tu dostali. Unica prowadziła nas, a stary szedł ostatni. Gdyśmy przez pokój trupich czaszek wyszli na wierzchołek skały, zainteresowało mię, że stary miał na głowie kapelusz, którego przedtem nie widziałem. Prawdopodobnie więc była we wnętrzu skały jeszcze jakaś ubikacya, której podczas naszego przeglądu tajemniczej kryjówki nie zauważyłem.
Unica przebiegła przez gałęzie drzewa ze zwinnością wiewiórki i oddaliła się, nie czekając na nas, a stary ozwał się, gdyśmy się znaleźli już na dole:
— Pójdziemy najpierw nad jezioro, a potem dopiero pokażę wam osadę.
Podążyliśmy więc na brzeg w to samo miejsce, gdzie już przedtem byłem z Peną, i idąc dalej nalewo, ponad samą wodą, gdyż aż do brzegu przypierał zwarty las, stanęliśmy niebawem na zakręcie. Tu oczom naszym przedstawił się niezwykły widok. Wśród dosyć obszernej zatoki spostrzegliśmy zarośniętą drzewami prześliczną sporą wysepkę, a poza nią cały szereg mniejszych wysepek. Droga, którąśmy szli, była bardzo wązka i tworzyła rodzaj grobli. Po lewej ręce grunt opadał znacznie w dół, a dalej ciągnęła się ściana zwartego lasu.
— To właśnie jest ów wał, o którym panu mówiłem — objaśniał stary, — a my obecnie stoimy na ukrytym kanale. Później zobaczy pan to dokładniej.
Uszedłszy parę kroków dalej, zobaczyliśmy obszerną bezdrzewną prawie równinę, na której wznosiły się liczne chaty rozmaitej wielkości. Była to osada indyjska. Około domów uwijali się tu i ówdzie mieszkańcy wsi i słychać było odgłos bębna.
— Pocóż to bębnią? — spytałem.
— Widocznie Unica chce oznajmić swym ludziom o grożącem im niebezpieczeństwie i wydać rozkazy. A może i dla pana obmyśli jaką paradę... Teraz przedostaniemy się na wyspę, którą pan musi obejrzeć.
U brzegu kołysały się na falach liczne łodzie, większe i mniejsze. Wsiedliśmy do jednej z nich i niebawem przybiliśmy do brzegu wysepki. Obszar jej był niewielki; można ją było obejść w przeciągu pół godziny naokoło. Brzegi miała obramowane wysokopiennemi drzewami, a poza niemi widniały starannie uprawione grządki i zagony. Po przeciwnej stronie od miejsca naszego wylądowania wśród rozłożystych drzew wznosił się nieduży budynek, pokryty trzciną, na którego szczycie widniał... krzyż, a nad drzwiami napis: „Soli Deo gloria“.
— To nasz kościół — rzekł stary.
— Macie może i księdza?
— Niestety, niestać nas na to. Ale ludzie moi gromadzą się tu co niedzielę, a ja im czytam i objaśniam ustępy z Pisma Świętego, i modlimy się też tutaj wspólnie. Cóż robić! Wszechmocny i to przyjmie nam za dobre, bo ocenia szczere chęci, które za czyn wystarczyć nieraz mogą.
Udaliśmy się stąd następnie na drugą wyspę.
— Chów bydła — mówił stary, pokazując nam pasące się tutaj stada swoje — jest w Gran Chaco bardzo utrudniony ze względu na plagę moskitów. Pomimo to, przezwyciężyliśmy jakoś trudności i mamy teraz wielki pożytek ze zwierząt, zwłaszcza, że mieszkamy w okolicach odległych od ruchu handlowego i stałych siedzib ludzkich.
Po zwiedzeniu tych dwóch wysepek wróciliśmy do wsi. Tu jakiś malec, spostrzegłszy nas, począł umykać na łeb na szyję i drzeć się na całe gardło.
— Co mu się stało? — zapytałem starego. — Przestraszył się nas?
— O, nie! To Unica wysłała go, by dał jej znać o naszym powrocie. Chodźmy!
Pierwsze domki we wsi stały w dwu rzędach, tworząc szeroką ulicę. Zbudowane były z drzewa lub z cegieł, a pokryte trzciną. Wokoło każdego z nich urządzony był ładny ogródek.
Na razie nie spotkaliśmy w osadzie nikogo, i dopiero, gdyśmy weszli na obszerny czworokątny plac pośrodku wsi, coś w rodzaju rynku, ujrzeliśmy kobiety i dzieci, zbite w gromadę. Wszystko bowiem, co żyło we wsi, zbiegło się przed chwilą tutaj, nie wyłączając nawet staruszków. Zauważyłem, że ludzie ci ustawieni byli w dwa zastępy: jeden, złożony z rosłych i tęgich mężczyzn w liczbie trzydziestu, a drugi z kobiet, o wiele liczniejszy. „Amazonki“ te uzbrojone były w łuki i rurki do strzał. Na froncie tego oddziału stała Unica, jak generał przed wojskiem. Za zbliżeniem się naszem rozległy się donośne jej słowa komendy, których nie zrozumiałem, i obydwie grupy z niesłychaną sprawnością „sprezentowały broń“, poczem na dany znak huknęły gromadnie głosy:
— Wiwat! Niech żyją nasi goście!
Zbliżyłem się do komenderującej z podziękowaniem za tak owacyjne przyjęcie, ona zaś w odpowiedzi odrzekła:
— Rada jestem, że wam to przyjemność sprawiło, ale pragnęłabym jeszcze, abyście zobaczyli naszą musztrę.
— Owszem, popatrzymy z przyjemnością — odrzekłem.
Nastąpiły ćwiczenia w obrotach i zmiany pozycyi w różnych kierunkach, bardzo sprawnie wykonane, co najwidoczniej napełniało dumą nietylko królowę, ale i starego nauczyciela. Chwaliłem, jak mogłem, budzącą istotnie podziw pracę nad organizacyą tego dzikiego plemienia, i to nietylko z prostej grzeczności, ale z przekonania.
Po mustrze pokazał nam stary ową fosę, ciągnącą się dookoła osady. Obejrzawszy spusty, zapomocą których fosę ową można było w jednej chwili nawodnić, wróciliśmy na plac zborny, gdzie zaprowadził nas Desiérto do bardzo miluchnego, jak na tutejsze stosunki, domku, będącego rezydencyą królowej i jej dworu. Przed tym domkiem znaleźliśmy zastawiony wielki stół, zbity z prostych, nieheblowanych desek, a na nim stosy mięsiwa i doskonale przyrządzonych jarzyn oraz owoców. Zaproszeni przez starego, zasiedliśmy na zydlach dokoła. Noży i widelców nie było, bo zresztą każdy z nas miał własny swój nóż za pasem, a widelce można było doskonale zastąpić palcami.
Podczas tej uczty miejscowa ludność obstąpiła nas i przypatrywała się ciekawie naszej „robocie“, czemu wcale nie przeszkadzała honorowa warta, ustawiona w około dla większej parady.
„Uprzyjemniała“ nam obiad... muzyka, złożona z bębnów i jakichś nieznanych mi instrumentów. Na szczęście, apetyt, który mi niezwykle dopisywał, uczynił mię głuchym na ten koncert, a zresztą od grona „artystów“ zasłaniała nas cisnąca się prawie do samego stołu „publiczność“.
Od czasu do czasu królowa przywoływała do siebie którego z małych swych ulubieńców, by mu wetknąć w miedzianą buzię kęs mięsa lub kawałek owocu. Poszedłem za jej przykładem, zyskując sobie wśród malców chmarę przyjaciół, gdyż wnet wdrapało mi się aż trzech ich na kolana, otwierając usta, jak pisklęta.
Jakkolwiek poddani Uniki wiedzieli już, że grozi im napad wrogiego plemienia, jednak nie słychać było jakichkolwiek lamentów lub narzekań; przeciwnie, panował wśród nich zupełny spokój. Naprawdę tylko Indyanie mogą się poszczycić podobną obojętnością w obliczu groźnego niebezpieczeństwa, wiszącego tuż tuż nad ich głowami.
Inaczej, niż oni, zachował się Dosiérto. Znać było, że nie pochodzi on z tej rasy i że ma... nerwy, których wrażliwość jest prawdziwem przekleństwem rasy białej. Zauważyłem, że stary niecierpliwił się, nie jadł prawie nic i wreszcie oświadczył, że czas, abyśmy zło żyli naradę wojenną. Wobec tego mieszkańcy osady usunęli się natychmiast, a stary rzekł do mnie:
— Widziałeś pan już wszystko, co może być przydatne dla zoryentowania się w obecnej niebezpiecznej dla nas chwili, i mam nadzieję, że pomysłowość pańska przyniesie nam sposób ratunku.
— Owszem — odrzekłem. — Nieprzyjaciele wpadną nam w ręce, jak w pułapkę, bez jednego wystrzału i bez rozlewu krwi.
— Ależ, panie! ja bardzo cenię pańskie słowa, ale... wybaczy pan... czy nie jesteś pan zbyt pewnym siebie?
— Zaręczam panu, że plan mój udać się nam musi, i tylko trzeba, abyś się pan na wykonanie go zgodził.
— Ja? — zapytał zagadnięty. — Ależ rozumie się, że jestem gotów na wszystko.
— Nawet i wtedy, gdyby to było trudne i niebezpieczne do wykonania zadanie?
— Ii!... w tym kraju nie brak przecie niebezpieczeństw na każdym kroku. Przypuszczam zresztą, że pan nie wyślesz mię nigdzie samego i będziesz ze mną, a w takim razie z góry zgadzam się na wszystko. Cóż więc będzie do roboty? Proszę objaśnić nam rzecz dokładnie.
— Otóż trzeba tylko, abyś się pan udał ze swoimi ludźmi na wyspę kościelną i zaczaił się tam na brzegu pod drzewami, a ja już tam dostawię wam nieprzyjaciół... na raty, to jest po kilku. Pena będzie mi pomagał, a wy tylko będziecie odbierali transporty... i nic więcej.
Stary popatrzył na mnie, jak na waryata, i wzruszywszy ramionami, rzekł:
— Jakto? Mbocovisowie daliby się tak łatwo zaciągnąć w pułapkę? I dlaczego pułapka ta ma być właśnie na wyspie, a nie tutaj?
— Z bardzo prostej przyczyny, a mianowicie, że tutaj przybędą oni odrazu całą bandą, podczas gdy na wyspę muszą się przeprawiać po kilku, to jest może się ich naraz dostać tam zaledwie tylu, ilu zmieści jedna łódka. A z garstką przecie łatwiej wam będzie dać sobie radę, niż z całym oddziałem.
— Kto jednak zmusi ich i jakim sposobem do przeprawienia się na wyspę, gdzie przecie nie mają żadnego interesu?
— Powiem im, że się pan tam ukrywasz. Ponieważ zaś głównym ich zamiarem jest wyszukać pana i zabrać jego skarby, więc...
— Jakto? pan chciałbyś się z nimi rozmówić?
— Rozumie się, jeżeli oczywiście chcemy schwytać „zięcia“, a nie mieć na sumieniu śmierci wielu ludzi. Bo gdybyśmy ich oczekiwali tutaj, we wsi, musiałoby przyjść do zbrojnego starcia, i krew polałaby się nietylko po jednej, ale i po drugiej stronie.
— Ja pana wcale nie rozumiem. Jak to pan masz z nimi rozmawiać?
— Proszę więc posłuchać. Powiem im, gdy tu nadejdą, że właśnie przed chwilą wrócił z pola bitwy posłaniec z oznajmieniem o strasznej klęsce waszego plemienia... że wszyscy wasi zginęli, a zwycięscy Chiriguanosowie ciągną teraz na zdobycie waszych siedzib, wobec czego skryliście się na wyspę. My obaj z Peną jesteśmy cascarillerosami. Zbłądziwszy do was, zostaliśmy schwytani i obrabowani ze wszystkiego. Groziła nam nawet śmierć, ale wskutek popłochu waszego rzeczy wzięły inny obrót. Puszczono nas mianowicie, ale nie oddano zabranych rzeczy, wobec czego pragniemy zemścić się za wyrządzoną nam krzywdę.
— A!... zaczynam pojmować... Pan chce opowiedzieć taką bajkę naszym nieprzyjaciołom?
— Tak jest. A wy oczywiście musicie zastosować się do tego, to znaczy: opuścić wieś i przenieść się na wyspę. Bo Mbocovisowie zechcą się chyba przekonać na własne oczy o prawdziwości mego opowiadania i udadzą się tam również. Jestem przytem pewny, że „zięć“ sam wybierze się tam na zwiady.
— Hm! dobre to może wszystko, ale kłopotliwe...
— To trudno! Jeżeli chcemy mieć dobry rezultat, to trzeba ponieść trochę pracy. Co do mnie osobiście, gotów jestem przebrać się w nędzny jaki łachman, aby tem łatwiej nam uwierzono, że zostaliśmy przez was skrzywdzeni.
— Do licha! teraz zaczynam naprawdę pojmować, o co chodzi — mruknął stary. — Plan znakomity, ale... dyabelnie niebezpieczny. Chcesz więc pan udać się do nich i niby to poprowadzić ich przeciw nam?
— Nieinaczej. Tu u brzegu trzeba zostawić jedną łódź, która nie może unieść więcej ponad sześć osób. Mbocovisowie będą zmuszeni przeprawiać się z dziesięć razy, a ja będę im służył za przewoźnika.
— Ba! a jeśli pierwsi schwytani jeńcy zaczną krzyczeć, i tamci na przeciwnym brzegu spostrzegą się, że to zdrada?
— Bardzo słuszna uwaga... Możeby więc zwabić ich w miejsce pewniejsze, naprzykład do kościółka...
— Jakto? do świątyni? czyż to nie grzech?
— Czy budynek kościelny jest poświęcony?
— Nie.
— O cóż więc idzie? W takich okolicznościach nie będzie to świętokradztwem. Zresztą w razie wojny trudno jest z tem się liczyć, i nawet w Europie, gdy zajdzie potrzeba, przeznaczają kościoły na czasowy użytek wojska, pomimo, że są to miejsca poświęcone...
— Istotnie zdarzało się to już nieraz. Ale cóż uczynimy dalej?
— Drobniejsze szczegóły tego planu omówimy później. Teraz idzie głównie o to, aby mieszkańcy jak najprędzej opuścili wieś i przenieśli się razem ze swojem mieniem na dalsze wysepki. Ponadto chciałbym jeszcze obejrzeć dobrze kościółek, a następnie wybiorę się z Peną na spotkanie Mbocovisow. Wszak pójdzie pan ze mną? — zwróciłem się z zapytaniem do towarzysza.
— Z panem choćby nawet do piekła...
— Cieszy mię to i pochlebia ogromnie. Przydasz się pan tam bardzo, gdyż znasz język Mbocovisów, którego ja wcale nie rozumiem. Jednakże zwracam pańską uwagę, że niewolno panu zdradzać się z tą znajomością ich języka, bo nużby znajdował się wśród nich ktoś, co widział pana w czasie bytności pańskiej u nich! Z „zięciem“, który niezawodnie odegra rolę tłómacza, będziemy mówili po hiszpańsku.
— Tak; trzeba, abyście byli bardzo ostrożni i przezorni — wtrącił stary. — Ja ze swej strony uczynię wszystko, co mogę, aby się naszym udało wychwytać tych, którzy przybędą na wyspę. Musimy tam zaraz popłynąć, aby na miejscu omówić szczegóły planu.
To rzekłszy, wydał stary polecenie, aby mieszkańcy osady zabrali całe swoje mienie i przeprawili się na wyspy, poczem udaliśmy się na najbliższą z nich w celu obmyślenia na miejscu planu obrony.
Kościółek, o ile można go było tak nazwać, miał w swem wnętrzu dwa rzędy prostych ław, spoczywających na palikach wbitych w ziemię. Przed ławami stał podwyższony nieco stół, a za nim jeden stołek. To było całe wewnętrzne urządzenie domu Bożego, w którym Indyanie krzepili nauką Chrystusową proste swoje dusze i modlili się zarazem.
Drzwi świątyni nie miały zamków. W bocznych jej ścianach były otwory bez szyb z drewnianemi okiennicami.
Rozejrzawszy się w tem wszystkiem, przyszedłem do wniosku, że trudno b yło wymarzyć lepsze nad to miejsce dla wykonania mego planu. Zauważył prawdopodobnie stary moje zadowolenie z tego powodu, gdyż zapytał:
— No, i cóż? Widzę, że pan jest dobrej myśli?
— Tak. I postaram się, aby Mbocovisowie dostali się tutaj, jak do potrzasku.
— W jakiż więc sposób zamierza pan to uczynić?
— Postaram się przedewszystkiem pojedyncze grupki, które tu wylądują, skierować do kościółka, i niezawodnie podążą tam one, gdy im wytłómaczę, że muszą się w kościółku ukryć przed wami, zanim nie wylądują tam wszyscy. Tymczasem dziesięciu najtęższych waszych wojowników ukryje się za ławkami w kościółku, ażeby rzucić się na przybyszów z nienacka i, obezwładniwszy ich, zakneblować usta, by krzykiem nie zdradzili przed następującą partyą swego położenia. W ten sposób stopniowo wpadną w nasze ręce wszyscy bez jednego wystrzału. Prawdopodobnie ja z Peną będziemy obecni podczas przyjęcia pierwszej partyi tych chciwych na cudze mienie głupców, a wówczas ludzie wasi, przeznaczeni do ich schwytania, niech tylko uważają na moje skinienia. Proszę wybrać do tej czynności takich, którzy umieją trochę po hiszpańsku.
— Mam tylko dwóch, znających język hiszpański. Ale dlaczego pan przeznacza do tej roboty tylko dziesięciu, skoro jest do rozporządzenia trzydziestu?
— Bo popierwsze dziesięciu wystarczy najzupełniej, a powtóre nie zmieściliby się wszyscy w ciasnym kościółku. Zresztą przypuszczam, że „zięć“, zanim coś przedsięweźmie, zechce przekonać się, ilu was jest. Dlatego to trzeba będzie rozpalić ognisko, przy którem zasiądzie reszta wojowników waszych, aby ich zdaleka mógł „zięć“ policzyć, przyczem muszą się tak zachowywać, jakby nie zwracali uwagi na to, co się dzieje koło kościółka. Musimy zaraz wybrać miejsce, w którem pan z dwudziestoma swymi ludźmi rozłoży ogień. Chodźmy.
Opuściwszy mury kościółka, udaliśmy się ku środkowi wyspy, i tam w pewnem oddaleniu wyszukałem dogodne miejsce dla rozłożenia obozu.
Desiérto dał mi się jakoś dotychczas powodować i nie oponował przeciw moim zarządzeniom, ale z ponurego jego spojrzenia wywnioskowałem, że nie jest z nich zadowolony. Spostrzegł to również Pena i zwrócił się do niego ze słowami:
— Pan wymyśliłby może lepszy sposób pokonania Mbocovisów?
— No, nie. Ale plan pańskiego towarzysza wydaje mi się zanadto zawiłym i... niebezpiecznym dla tych, co się ukryją w kościółku.
— Ba! trzeba wybrać na wykonawców planu takich ludzi, którzy mogą odpowiedzieć zadaniu z dobrym skutkiem. Przecie napad Mbocovisów skierowany jest przeciw wam jedynie, i wy powinniście dołożyć wszelkich starań, by odeprzeć go bez szkody dla siebie. Nas obu mogłoby to wcale nie obchodzić, a jednak zaofiarowaliśmy wam swą pomoc, i to w roli najbardziej niebezpiecznej.
— Słusznie, i skoro o tem pomyślę, aż mię mrowie przechodzi...
— No, no! damy my sobie radę — wtrąciłem. — Myśl pan raczej o sobie, a przedewszystkiem postaraj się, aby moje zarządzenia były ściśle wykonane. Jestem pewny, że „zięć“ już w tej chwili znajduje się w drodze do Laguna de Carapa, jako wywiadowca. Nie mamy więc zbyt dużo czasu do namysłu, i trzeba, abyś pan natychmiast wybrał ludzi do wykonania mego planu. Niech się zaraz udadzą do kościółka, a my tym czasem przebierzemy się w łachmany, by Mbocovisowie mieli naoczny dowód, jak srogo obeszliście się z nami.
— Możeby dobrze było, abym wziął na siebie brudną koszulę Indyanina? — zapytał mię Pena.
— Nie zaszkodziłoby. Im nędzniej będziemy ubrani, tem łatwiej uwierzą w nasze opowiadanie. Oczywiście wybierzemy się bez broni. W razie czego pożyczymy sobie od którego z Indyan noża do obrony. A zresztą może wystarczą nam nasze pięści...
W tej chwili właśnie mieszkańcy wsi wnosili do łodzi i na tratwę swoje mienie, w które nie byli zbyt zasobni, jak zwykle Indyanie. Wróciwszy z wyspy do wsi, zażądałem od starego, aby polecił otworzyć spusty kanału.
— A to poco? Przecie mówiłeś pan, że to wzbudziłoby podejrzenie napastników...
— Tak się z początku rzeczy przedstawiały. Wobec tego jednak, że Mbocovisowie mają się dowiedzieć za pośrednictwem naszem, iż przeciw wam ciągną Chiriguanosowie, będzie zupełnie usprawiedliwione, żeście przeciw tym ostatnim zabezpieczyli opuszczone mieszkania.
Przyznał mi słuszność stary, i wnet na jego rozkaz pootwierano szluzy, przyczem woda wtargnęła z szumem do okalającej osadę fosy, oblewając ją dokoła szeroką wstęgą.
Omówiwszy następnie najdrobniejsze szczegóły mego planu, daliśmy każdemu z Indyan wyczerpujące wskazówki, jak mają się zachować podczas napadu, i udaliśmy się do skalnej siedziby Desiérta, aby się odpowiednio przebrać.
Stary posiadał w komorze znaczny zapas ubrań, z których wybrałem połataną koszulę i takież spodnie. Broń schowaliśmy w kryjówce Desierta, bo tu była najlepiej zabezpieczona.
Przed samym prawie zachodem wyszliśmy jeszcze na chwilę do ogrodu i ze wzgórza rozejrzeliśmy się po okolicy, przyczem stary wskazywał nam drogę, którą mieliśmy iść naprzeciw Mbocovisom.
— Szkoda, że przepadła mi lornetka — ozwałem się, na co stary oświadczył, że posiada własną, i po chwili przyniósł mi ją, przyczem okazała się lepszą od mojej.
Począłem badać okolicę, lecz, oprócz ptaków, nie zauważyłem żadnej żywej istoty.
— Kogo właściwie chcesz pan zobaczyć? — pytał Desiérto.
— Oczywiście „zięcia“!
— Przecie nie poważyłby się chyba w biały dzień puszczać na wywiady.
— A jednak kto wie, czy nie jest właśnie w tej chwili gdzieś w pobliżu.
— Szkoda oczu, sennor — rzekł stary.
Że zaś Pena był ciekawy i chciał spróbować lornetki, oddałem mu ją.
Przystąpił do otworu w parkanie, a rozejrzawszy się po okolicy, rzekł:
— A jednak... patrzcie! Tam jest jakiś człowiek!...
I wskazał ręką ku brzegowi jeziora.
— Pozwól pan! Zobaczę.
Zwróciłem szkła na wskazany przez Penę punkt i istotnie dostrzegłem człowieka, leżącego wpośród sitowia nad jeziorem.
— A no, to zapewne Yerno — rzekłem. — Zejdźmy coprędzej na dół, bo należałoby tę okoliczność wykorzystać. — I dodałem do starego: — Pan uda się z nami również.
— Ja? Czyś pan zwaryował? — żachnął się Desiérto.
— Proszę się nie obawiać. Trzeba, abyś pan poszedł z nami. Po drodze wytłómaczę panu powód. Weź pan jednak z komory ze dwa powrozy albo rzemienie, aby nas obu powiązać. Lornetkę także proszę zabrać ze sobą.
Zeszliśmy szybko na dół, a po drodze opowiedziałem im w krótkości, co zamyślam uczynić, poczem uspokoili się.
Gdyśmy się znaleźli na brzegu jeziora, tu dwóch Indyan skrępowało Penę, jak barana, mnie zaś związali nogi, poczem wsadzono nas obydwóch do łódki i powiosłowano ku temu miejscu nad jeziorem, gdzieśmy widzieli przed chwilą Yerna. Nie mógł on nas ze swej kryjówki dostrzec, bo przedzielała go od nas wyspa. Dopiero, gdyśmy ją opłynęli, musiał nas zauważyć.
Leżałem w łódce i patrzyłem przez lornetkę, by zaobserwować, jak się Yerno wobec zbliżania się naszej łodzi zachowa.
Jakoż, spostrzegłszy nas, wyraźnie kierujących się w jego stronę, cofnął się szybko w głąb zarośli nadwodnych, po niejakim jednak czasie zobaczyłem go znowu. Przez chwilę stał pod drzewem i patrzył ku nam, a następnie wdrapał się na nie i znikł wśród gałęzi.
Wiedziałem już, co to znaczy. Oddawszy lornetkę Desiértowi, zaleciłem mu, by mi związał ręce.
— Powiadasz pan — rzekł, — że Yerno skrył się w gałęziach? A to głupiec! Nie pomyślał widać, że tem łatwiej możemy go zobaczyć i ująć.
— My jednak nie uczynimy tego i udamy umyślnie, żeśmy go nie spostrzegli. Niech podsłucha naszą rozmowę.
— Dziwi mię jego pewność siebie.
— Najwidoczniej czuje się zupełnie bezpiecznym. Nie przypuszcza zresztą, abyśmy go na taką odległość dostrzegli, bo i nie wie, że mamy lornetkę.
Dobiliśmy do brzegu w odległości około dwudziestu kroków od drzewa, na którem się ukrył tajemniczy człowiek i z którego mógł doskonale słyszeć naszą rozmowę. Nie oglądaliśmy się umyślnie ku drzewu, ani też nie rozpatrywaliśmy się po ziemi, gdzie były wyraźne jego ślady, aby go tem nie zaniepokoić, wobec czego komedya nasza byłaby bezowocną.
Jeden z czerwonoskórych przywiązał łódź naszą do pnia, poczem wyniesiono nas na brzeg, a stary, rozwiązując mi ręce, rzekł głośno:
— No! umykajcie stąd coprędzej, aby po was śladu nawet nie zostało. Bo powiadam wam, jeśli raz jeszcze stopa wasza zbrudzi ziemię naszego stepu i złapiemy was, to nieszczęsna będzie wasza godzina! Precz, gałgany!
Przy tych słowach, uderzywszy mię wiosłem, oddalił się do łodzi i razem ze swoimi czerwonoskórymi powiosłował z powrotem. Ja zaś zacisnąłem pięści i pogroziłem za nim, a następnie zabrałem się do oswobodzenia z więzów przyjaciela. W parę minut byliśmy wolni i rozcieraliśmy sobie członki, jakby nam istotnie od więzów zesztywniały, przyczem rzekłem pocichu do Peny:
— Zbliżmy się teraz do drzewa, na którem drab siedzi, jednak w ten sposób, jakbyśmy nie dostrzegli jego śladów.
Głośno zaś dodałem:
— No, nareszcie dyabli go ponieśli! A byłem pewny, że nas wrzuci do wody aligatorom na pożarcie. Mielibyśmy miłą kąpiel, bo bestyi tych pełno jest w lagunach!
— Naprawdę dziwię się, że łotr tego nie uczynił. Musi to być głupiec nielada.
— Albo i nie głupiec. Ja przypuszczam, że chciałby spotkać się jeszcze z nami i dlatego nas oszczędził.
— Niechby mi raz jeszcze nawinął się przed oczy, a odpłaciłbym mu się za wszystko kulą w łeb.
— No, niech ci się nie zdaje, że tylko ty masz prawo do zemsty. Ja, mój drogi, nie spocznę prędzej, aż jego i wszystkich będących z nim ludożerców nie wystrzelam co do nogi. Zabrali nam łotry broń, ubranie, pieniądze i oto puścili gołych, jak tureckich świętych, w puszczę. I co teraz czynić? Ani czem upolować zwierzyny, ani w ogóle nic do zjedzenia... Niechże ich piekło pochłonie!
— O, tak. Niech dyabli wezmą zwłaszcza tego łotra... Musimy jednak coprędzej umykać stąd, bo nużby mu się żal zrobiło, że nas puścił i zachciałoby mu się ścigać nas nanowo...
— Ale dokąd nam iść?
— Dokądkolwiek, gdzie są ludzie, którzy mogliby dopomódz nam w nieszczęściu. Nad Rio Salado jest dosyć osad.
Zamyśliłem się na chwilę, a Pena zapytał:
— Cóżeś się tak zasępił? Może masz jaki sposób wyjścia?
— Mam, przyjacielu — odrzekłem, pozorując radość. — Nie pójdziemy nad Rio Salado, bo to zadaleko i poginęlibyśmy w drodze z głodu. Natomiast sądzę, że byłoby lepiej udać się choćby naprzykład do Chiriguanosów.
— Znakomita myśl! Że też mnie nie przyszło to do głowy... Toż to jedyny dla nas ratunek!
— A widzisz, że umiem się z biedy wykręcić! Odnajdziemy Chiriguanosów, przyłączymy się do nich i napadniemy na tych łotrów. W ten sposób tylko możemy odebrać nasze mienie i przy sposobności zarobić coś nawet jeszcze.
— Doskonale! — zawołał Pena tryumfująco. — Gdyby był stary wiedział, żeśmy podsłuchali jego rozmowę z królową, nie byłby nas wypuścił z życiem. Wiemy teraz przynajmniej, gdzie szukać jego pieniędzy, które zabierzemy sobie, a Chiriguanosom oddamy byle co. Ten pies, patrząc, jak będziemy rozbijali jego skrzynie, będzie zgrzytał zębami i rzucał się bezsilnie. Wówczas zwiążemy go i rzucimy do wody aligatorom na pożarcie.
— Tak, ale czy Chiriguanosowie zechcą nas przyjąć do swego grona?
— Ręczę, że przyjmą nas z największą chęcią. Ja ich znam. Nie traćmy jednak czasu i puśćmy się bezzwłocznie w drogę, żeby się z nimi nie rozminąć. Przypuszczam, że stary nie wyśle za nami nikogo i nie będzie nas śledził. Ma przecie teraz głowę zajętą czem innem. Więc dalej w drogę!
Poszliśmy wzdłuż brzegu, nie troszcząc się wcale o człowieka, który, jak bazyliszek, siedział na drzewie.






  1. Gatunek niedźwiedzi ryjowatych, wielkości lisa, zwanych przez krajowców coati. Zwierzęta te poszukiwane są nietylko dla znakomitego futra, lecz i dla mięsa, które uchodzi za przysmak z powodu delikatności i osobliwego smaku.
  2. Teść.
  3. Wuj.
  4. Zbieracz kory.
  5. Turysta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.