W Kordylierach (May, 1912)/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W Kordylierach
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W Gran Chaco
Pochodzenie W Kordylierach (zbiór)
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Cordilleren
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
W Gran Chaco.

Miasto Palmar leży nad rzeką Corrientes w prowincyi tej samej nazwy. Nie można go zaliczyć do wielkich, a jednak prowadzi ono dosyć, jak na tamtejsze stosunki, ożywiony handel. Rolnictwo w tej prowincyi, chociaż ziemia jest ogromnie urodzajna, zaspokaja zaledwie miejscowe zapotrzebowanie; przemysł bardzo słaby, a wywóz ogranicza się tylko do bydła i produktów leśnych.
W czasie, gdyśmy dojeżdżali do tego miasteczka od strony południowej, stanowiło ono podstawowy punkt operacyjny dla wojsk wszelkiej broni, skierowanych przeciw działaniom Lopeza Jordana. Wojska te odbywały właśnie manewry, a wygląd ich czynił o wiele lepsze wrażenie, niż to, jakiego doznałem był w głównej kwaterze Jordana.
Znaczną przestrzeń bagnisk, dzielących miasto od rzeki, uczyniono możliwą do przebycia przez urządzenie licznych grobel z trzciny i ubitej ziemi. Jedną z tych grobel dostaliśmy się do miasta i pełnym kłusem podążyliśmy do ratusza, który wyglądał raczej na czworak folwarczny, nie zaś na siedzibę urzędu gminnego.
Tu pułkownik Alsina, zabrawszy z sobą mnie i brata Hilaria, poszedł przedstawić się komendantowi załogi. Ten, wysłuchawszy naszego opowiadania o doznanych przygodach, jako też otrzymawszy od nas nieco wskazówek, dotyczących wojsk Jordana, wydał rozkaz, aby przyprowadzonych przez nas jeńców umieszczono pod ścisłą strażą w corralach, a oficerdw zamknięto w budynku gminnym, nas zaś dowodzący zaprosił do siebie na obiad.
Po sutym posiłku u gościnnego komendanta, pułkownik Alsina przedsięwziął starania o wygodną dla nas w mieście kwaterę, przyczem pamiętał, aby nam nic nie brakowało. Szczególne względy okazywał zwłaszcza mnie, głosząc wszędzie, że zawdzięcza mi nietylko ocalenie swoje, ale również wzięcie do niewoli bez wystrzału owych czterystu jeńców i zdobycie koni, których w tych czasach nigdzie dostać nie było można. Przyobiecał też nam uczynić wszystko, na co go stać będzie, dla ułatwienia dalszej podróży w nieznane strony.
Zalokowani u pewnego zamożnego kupca, trudniącego się na wielką skalę wywozem produktów kraju, doznaliśmy u niego niezwykłej gościnności. Dał nam do rozporządzenia w swym domu dwa wygodnie urządzone pokoje oraz obszerną izbę czeladną, gdzie natychmiast rozmieściliśmy się i rozgospodarowaliśmy.
Co do mnie, to dawno już nie zaznawszy przyzwoitego dachu nad głową i znalazłszy go tu nareszcie, postanowiłem przedewszystkiem wyspać się za wszystkie czasy, co też uczyniłem, zapewniwszy się wprzód oczywiście, że memu gniadoszowi niczego nie będzie brakowało. Za moim przykładem poszli też brat Hilario, Turnerstick i Larsen, zgodziwszy się z mem zdaniem, że miasteczko nie przedstawia żadnych osobliwości, aby warto było tracić czas na jego oglądanie. Natomiast reszta towarzyszów rozbiegła się natychmiast, szukając rozrywek, bądź też dla zobaczenia się ze znajomymi, którzy, zaciągnąwszy się do wojska, byli tu kwaterowani.
Gomez, ów młody Indyanin, który wlókł się z nami przez cały czas ze swoją starą matką, poszedł również do miasta w poszukiwaniu swych współplemieńców, zamieszkujących okolice między Rio Salado a Rio Vernejo i stąd znających doskonale całe Gran Chaco. Wrócił on do kwatery późnym wieczorem i zbudził mię, aby się ze mną ostatecznie pożegnać i podziękować za wszystko, co dla niego uczyniłem.
— Gdzież chcecie jechać?
— Do swojej ojczyzny. Dowiedziałem się, że moim współrodakom grozi wypędzenie z siedzib, więc muszę ich zawczasu ostrzec.
— Gdzież znajdują się wasze zagrody?
— Po tamtej stronie Parany, między Rio Selado a Rio Vivoras.
— O ile wiem, są tam osady, stojące teraz pustką?
— Owszem, są. Przed wieloma laty osiedlili się tam biali. Ale że się względem nas zachowywali nieprzyjaźnie, więc... zrozumie pan... trudno im było się ostać na trwałe, i wynieśli się wkońcu, a z domów ich wkrótce zostały gruzy. Teraz znowuż przybyli tam jacyś obcy i chcą wypędzić cały nasz szczep z tamtych stron. Czyż więc wobec tego mamy siedzieć z założonemi rękoma i dać się wyprzeć bez bronienia się?
— Czegóż ci ludzie tam szukają? Jest przecie dosyć ziemi w pobliżu, i to o wiele urodzajniejszej, a nawet w dogodniejszych będącej warunkach. Czyżby im bardziej podobała się ta dzika okolica, należąca do osławionego Gran Chaco?
— Nam się też to dziwnem wydaje. Mogliby przecie zostawić nas w spokoju, skoro nie brak miejsca gdzieindziej.
— Skądże ci ludzie przyszli?
— Częścią od Buenos Ayres, a częścią z Corrientes. Prowadzi ich podobno jakiś inżynier z Ameryki Północnej, pełnomocnik pewnego bogatego bankiera w Buenos Ayres. Inżynier ów zamierza pogłębić koryto Rio Salado w celach żeglugi. Gdyby im się to udało, zamierzają zabrać się do wycinania nieprzebytych lasów po lewej stronie rzeki i spławiania po niej drzewa, jak niemniej zbierania w głębi puszcz yerba-mate[1] i wywożenia jej na statkach w dół rzekami Salado Paraną.
— Czy mają na to koncesyę?
— Nie wiem. Obaj przywódcy byli tu jakoby w mieście niedawno, poszukując przewodnika, który się tu chwilowo znajdował, a ludzie ich czekali na nich u ujścia rzeki.
— Czy to jest liczne towarzystwo?
— O, tak. Część ich popłynęła naprzód na łodziach w górę Salado, aby tam oczekiwać na pozostałych, którzy dążą wozami, zaprzężonymi w woły.
— Wozami? Czyż można się tam w ten sposób dostać?
— Można. Tylko w pobliżu Parany droga kołowa jest niemożliwa, więc rozbiera się zazwyczaj wozy na części i przenosi się je na grzbietach wołów daleko na wolny camp, gdzie składają te części nanowo i już dalej jadą bez przeszkód aż na miejsce. Prawdopodobnie zresztą przeprawa cała nie jest zbyt trudną, skoro wśród podróżnych są kobiety i dzieci.
— Widocznie więc zamierzają osiąść tam na stałe, albo przynajmniej na czas dłuższy?
— Nieinaczej. A ponieważ mój szczep uważa ów kraj za swoją ojczystą dziedzinę, postanowił więc bronić się przed najazdem. Z tego względu chcę jak najprędzej dostać się do swoich i przygotować ich na przyjęcie napastników. Umiem zresztą po hiszpańsku i mogę się przydać w czasie zatargu choćby jako tłómacz. Wprawdzie przywódzca białych rozumie nasz język doskonale i uchodzi za dobrego znawcę Gran Chaco, jednak moja znajomość języka hiszpańskiego może się przydać naszym.
— Jakże się ów przywódzca nazywa?
— Geronimo Sabuco.
— A!... Jest-że to ten sam, którego nazywają sendadorem?
— Ten sam. Czy zna go pan?
— Osobiście nie, ale z opowiadań, i słyszeliście zapewne, jak o nim rozmawiałem nieraz z towarzyszami.
— No, sendadorów jest bardzo wielu, więc nie przypuszczałem, że to właśnie mowa o Geronimie.
— Myśmy zamierzali go odszukać, gdyż potrzebny nam jest, jako przewodnik, ale spodziewaliśmy się go znaleźć o wiele dalej na północ.
— Szkoda. Już go zamówili inni.
— A jednak, pomimo to, musimy go pozyskać i właśnie dlatego tylko jedynie przybyliśmy tutaj.
— Cieszy mię to, gdyż będę mógł was, sennores, naprowadzić na ślad jego; nie znaleźlibyście go sami bez mojej pomocy.
— Dobrze się więc składa. Pomówię o tem z towarzyszami.
— Ale proszę nie zwlekać, bo chcę wyruszyć w drogę przede dniem. Nie mogę odkładać swego odjazdu ani chwili ze względu na konieczność jak najszybszego ostrzeżenia moich współziomków o grożącem im niebezpieczeństwie.
— Czy tylko pomimo to nie będzie zapóźno? Może owa najezdnicza ekspedycya jest już na miejscu...
— Niema o to obawy. Oni przecie jadą wozami więc bardzo powoli, ja zaś pojadę konno.
— Ile potrzeba czasu, aby dotrzeć konno na miejsce?
— Od Parany jedzie się konno około dziesięciu dni, podczas gdy wozem potrzeba conajmiej piętnastu dni. A ponieważ ekspedycya wyruszyła stąd przed pięciu dniami, więc mam nadzieję, że ją jeszcze wyprzedzę, chociaż wypadnie mi zboczyć trochę z drogi, aby uniknąć spotkania z nimi...
— Ale jak pan zrobi z matką? Przecie nie możesz pan jej narażać na tyle trudów i niewygód w tej ciężkiej podróży. I przypuszczam, że pomimo wszystko spóźnicie się. A czy spóźnienie owo wyniesie pięć czy dziesięć godzin, to już jest rzecz obojętna. Radziłbym więc zatrzymać się z odjazdem do dnia. Muszą przecie i konie wypocząć, i ludzie jeszcze są pomęczeni. A wreszcie, wybierając się do Gran Chaco, trzeba zaopatrzyć się w żywność i amunicyę.
— To prawda. Ale dwie osoby nie potrzebują wiele. Skoro więc pan nie chce jechać przede dniem, to wybiorę się sam.
— A jak się przeprawicie przez Paranę?
— Jak? Nadpłynie przecie jaka tratwa lub łódź albo okręt i przewiezie nas.
— Ale zanim nadpłynie, może zbiec cały dzień lub nawet więcej. Czyżby nie lepiej było poprosić dowódzcy załogi, aby nam pożyczył łodzi? Pomówię z nim o tem, ale nie teraz, gdyż przecie budzić go w nocy nie mogę.
— Prawda! Że też pan ma na wszystko gotowy argument, skoro tylko chce kogo przekonać. Gdybyśmy mieli łodzie, możnaby łatwo ominąć bagna z tamtej strony rzeki, gdyż znam zatokę, która wciska się daleko w głąb lądu aż do suchego gruntu. Zaczekam więc ostatecznie, według pańskiej rady, ale pod warunkiem, że pan pojedzie aż na miejsce z nami.
— Stanowczo ja i moi towarzysze pojedziemy z wami, bo musimy odnaleźć sendadora. Czy jednak dalsza droga nie będzie zbyt uciążliwa?
— O, nie! Wprawdzie w okolicach dopływów Parany są bagna, ale można je łatwo ominąć, jeżeli się zna te strony. Nie brak też tam wielkich a gęstych lasów. Ale najwięcej będzie wydm piasczystych i równin stepowych, urozmaiconych kępami drzewostanów. Na dalszą tę drogę jednak radziłbym panu poprosić na przewodnika mego wuja, Gomarrę, oczywiście tylko na tak długo, dopóki nie znajdziecie sendadora, który już poprowadzi was dalej przez całe Gran Chaco. A przewodnictwo jego jest dla was niezbędne, bo nawet pojęcia nie macie, jak wiele niebezpieczeństw mogłoby was spotkać, gdybyście jechali sami, zwłaszcza, że należycie do rasy białej, więc niektóre z niebezpieczeństw owych i tak mogą wam dać się we znaki.
— O jakich niebezpieczeństwach pan mówi?
— Febra naprzykład czepia się przedewszystkiem białych, no, i inne jeszcze niespodzianki mogą was tam spotkać.
— Zapewne drapieżne zwierzęta?
— O, jeszcze jakie! zwłaszcza jaguary...
— Te nie są dla nas straszne. Ale może wypadnie nam spotkać się z dzikimi ludźmi, którzy są o wiele bardziej niebezpieczni, niż dzikie zwierzęta?
— Dzicy ludzie? Zapewne ma pan na myśli Indyan? Czyżby jednak pan sądził, że my należymy do dzikich?
— Co do pana osobiście, to rozumie się, że nie można go do nich zaliczyć. Ale czyż naprzykład wasz szczep Aripones należy do ludów cywilizowanych?
— No, nie. Ale kto temu winien, że współziomkowie moi już nie tacy są względem białych, jakimi byli poprzednio? Kto nas wypędził z naszych ojczystych siedzib w najdziksze okolice? Czyż już tej jednej przyczyny nie dosyć, abyśmy nienawidzili białych i bronili się przeciw nim zajadle, gdy nas wypierają nawet z takiego dzikiego zakątka, jakim jest Gran Chaco?
— Może macie słuszność, i nie dziwię się waszemu niezadowoleniu z tego powodu. Ale w żadnym razie barbarzyńskie mordy i rabunki nie są uczciwym sposobem walki.
— Tak, sennor! Czyż jednak w waszych cywilizowanych krajach wojna jest czemś innem, niż mordem i rabunkiem? Dajcie nam taką broń, jaką sami posiadacie, a potrafimy bronić się wedle waszych pojęć po bohatersku. Tymczasem jednak musimy odpierać napaści wrogów tak, jak możemy; to trudno.
— Czy nie oburzające jest naprzykład porywanie białych w niedostępne puszcze i wymuszanie potem za nich okupu?
— To jest istotnie barbarzyńskie, sennor, przyznaję. Ale któż nas tego nauczył? czyż nie biali właśnie? Teraz naprzykład sendador prowadzi całą ich bandę na zdobycie naszych posiadłości. Czyż to nie napad, nie rabunek? Gdy zaś wytną lasy i wyzbierają herbatę, to z czego my będziemy żyli? Czy zresztą pytał się kto nas o pozwolenie wycinania lasów? czy proponowano nam jakie odszkodowanie za to? Bynajmniej. Teraz zaś, gdy nie zechcemy dopuścić ich do rabowania, chwycą za broń i będą nas mordowali bez miłosierdzia, zmuszając do obrony bez wyboru środków. I kogóż to uważać będziecie wówczas za dzikich barbarzyńców?
Tyle było słuszności w jego słowach, że zaprzeczyć mu nie byłem w stanie. Wolałem więc milczeć, on zaś po chwili ciągnął dalej:
— Tak, sennor. Oni to są stroną zaczepną, nie my, i ich należy oskarżać o mord i rabunek.
— A porywanie kobiet i dzieci czy to również obrona?
— Tak, skoro innego sposobu przeciw napastnikom nie mamy. Biali mają karabiny i kule, my zaś tylko strzały, które niczem są wobec broni palnej. Na tę jednak nie stać nas; nie mamy pieniędzy i nie możemy ich w żaden sposób zarobić, bo, wyparci z kraju rodzinnego, pozbawieni jesteśmy wszelkich zarobków. Dla uzyskania więc pieniędzy porywamy ludzi, aby następnie za wydanie ich otrzymywać okup.
— Ale też wielu z jeńców mordujecie...
— Tak, istotnie, bo zresztą jest to także sposób obrony. Czyż mamy wypuszczać wrogów z rąk swoich, aby nas potem z tem większą zaciętością napadali? Zresztą szkody, wyrządzone przez nas białym, są niczem wobec krzywd, których od nich doznaliśmy i ciągle doznajemy.
— Tak. Ale, jak widzę, nie macie o tem pojęcia, ile szkody wyrządzili Indyanie białym osadnikom w samem tylko dorzeczu La Platy w ciągu ostatnich lat pięćdziesięciu. Oto ni mniej, ni więcej, tylko skradli jedenaście milionów sztuk bydła, dwa miliony koni i tyleż owiec, zniszczyli trzy tysiące domów, a zabili pięćdziesiąt tysięcy ludzi.
— To bajki, sennor.
— Przepraszam, wszystko to zostało bardzo dokładnie obliczone.
— Ale nie przez Indyan, sennor. Biali są to ogromnie przebiegli ludzie; sami kradną, rabują, mordują, a następnie składają to na nasz rachunek. Przysiągłbym, że co najmniej połowa z tych wykroczeń i zbrodni, które sennor przytoczył, obciąża właściwie sumienia samych białych, a wszystkiemu innemu winni oni pośrednio.
— Hm! słyszałem o tem już nieraz.
— I mówiono panu prawdę. Władze zaś krajowe wysyłają nawet wojsko, aby chroniło napadających na nas, i właśnie wśród wojska tego, które przeznaczone jest do strzeżenia granic, znajdują się najbezwstydniejsi rabusie. Jeżeli zaś cyfry, podane przez pana przed chwilą, zgodne są z prawdą, to właściwie cyfry owe dotyczą naszych krzywd, wyrządzonych nam przez białych najeźdźców. Przecie ziemia ta była naszą odwieczną własnością i nie przestała nią być do dziśdnia. Wszystko zatem, co na niej rośnie i żyje, jest nasze; więc jeżeli ktoś z nas z obszarów tej ziemi bierze konia, czy wołu, to bierze swoje, nie zaś cudze.
Takiemu rozumowaniu młodego Indyanina, wygłaszającego nie swoją wyłącznie teoryę własności, lecz dającego wyraz zapatrywań na tę kwestyę ogółu Indyan południowo-amerykańskich, nie mogłem odmówić słuszności, zwłaszcza, że wychodził z założenia, iż ziomkowie jego posiadali tę ziemię od wieków. Nie mogąc zaprzeczyć jego wywodom, rzekłem tylko:
— Nie mówmy o tem, bo zresztą my obaj nie jesteśmy w możności wpłynąć ani trochę na zmianę obecnych stosunków. Wspomniałem o rabunkach dlatego tylko, że była mowa o podróży przez Gran Chaco. Właściwie zaś polityka wcale mię nie zajmuje.
— Nie ma więc pan czego się obawiać z naszej strony, przynajmniej tak długo, dopóki ja jestem z panem.
— O, nie myślcie, abym się czemkolwiek wogóle trwożył. Zapytuję o to i owo jedynie dlatego, że mam zwyczaj zawczasu dowiadywać się o stosunkach w kraju, do którego zamierzam się udać. Powiedzcie mi jeszcze, jak się wasi współplemieńcy zachowają, gdy się dowiedzą o przybyciu białych?
— Napadną na nich.
— I będą usiłowali wymordować?
— Prawdopodobnie, a zwłaszcza mężczyzn; kobiety odprzedamy potem za okup.
— I wy będziecie współdziałali temu?
— Jestem Indyaninem i jako taki muszę postępować solidarnie z mymi współbraćmi.
— To znaczy, że przyłożycie rękę do zbrodni...
— A biali czy będą sobie pod tym względem czynili skrupuły, gdy wypadnie strzelać do nas? Dlaczego pan nam jedynie czyni zarzut zbrodni?
— Jeżeli macie takie zamiary, to właściwie nie powinienem was stąd puścić.
— Pan tego nie uczyni. Proszę wziąć pod uwagę, że wobec kogo innego nie byłbym tak otwarty i tylko jedynie przed panem wygadałem się z najgłębszych naszych tajemnic. Czyż za tę szczerość miałby pan odpłacić mi zdradą?
— Nie uczynię tego, ale proszę pamiętać, że od tej chwili jestem waszym przeciwnikiem. Dybiecie na życie białych, a moim obowiązkiem jest przeszkodzić temu.
— Byłyby to próżne zabiegi, sennor.
— Niekoniecznie. Wy ostrzeżcie swoich, a ja ostrzegę białych. Osobiście jednak możemy zostać przyjaciółmi.
— O, w takich okolicznościach kto wie, czy nie staniemy naprzeciw siebie, jako dwaj śmiertelni wrogowie. Niech się pan jednak pomimo to nie obawia niczego z mej strony. Uczynię wszystko, aby pan nie zaznał żadnej krzywdy; możemy nawet zawrzeć ze sobą braterską ugodę.
— Zgoda! Oto moja ręka.
— Dobrze. A teraz proszę iść na spoczynek, aby się choć trochę pokrzepić do jutrzejszej podróży.
Odszedł, a ja długo usnąć nie mogłem, rozmyślając na temat tego, com od niego posłyszał.
Rozumie się, byłem zdania, że Indyanie mają zupełną za sobą słuszność, i nikt uczciwy zaprzeczyćby temu nie mógł, jak również nie mógłby zagłuszyć w sobie sumienia, które mówiło o krzywdzie, wyrządzanej tej rasie. Czerwonoskórzy z zupełnie słusznych powodów są wrogami białych i będą nimi póty, dopóki chociaż jeden z nich pozostanie przy życiu. A dalej: sendador był tutaj i dał się pozyskać dla sprawy białych, chcących osiąść na ziemi Indyan. Okoliczność ta powinna była właściwie być dla nas pocieszającą, gdyż, mając tak wytrawnego przewodnika do Goya i przez dziewicze lasy w dorzeczu Rio Vernajo, mogliśmy sobie zaoszczędzić wiele przykrych niespodzianek.
Wspomniana ekspedycya białych osadników w celu wydarcia ziem Indyanom bynajmniej nie była nowym pomysłem, gdyż dawno już yankesi badali Rio Salado w celach żeglugi. Włożono w to nawet olbrzymie sumy, ale bez pożądanych dotychczas wyników. Czy tym razem mogło się im powieść — któż z góry mógł przewidzieć?
Rozmyślając nad tem pytaniem, zasnąłem w stanie pewnego podniecenia i, niezbyt wypoczęty, zbudziłem się już o świcie.
Brat Hilario już nie spał. Gdy mu opowiedziałem całą rozmowę z Gomezem, rzekł:
— Dobrze, sennor, że spotkamy się z sendadorem wcześniej. Trzeba jednak zobaczyć, czy nasi towarzysze będą gotowi do drogi.
— Nie możemy wyruszyć zaraz, bo muszę przedtem rozmówić się z oficerami, a także zapytać jeszcze o kilka rzeczy Gomeza. Poszukajmy go.
Udaliśmy się do sąsiedniego budynku, gdzie Gomez pomieszczony był z yerbaterami, aleśmy go już, niestety, nie zastali; powiedziano nam, że odjechał ze swą matką jeszcze w nocy.
— Dokąd? — zapytałem.
— Nic nam o tem nie mówił — odparł Monteso. — Wspomniał tylko, że pan wie o wszystkiem, i prosił, aby się pan nie gniewał, jeżeli on zabierze sobie czółno.
— Istotnie wiem, o co idzie. Co mówił więcej?
— Nic, tylko dziękował, żeśmy byli dla niego życzliwi, i obiecał uczynić wszystko, aby nam nie wyrządzono jakiej krzywdy.
— Wiem, co chciał przez to powiedzieć. Odjeżdżamy zaraz, i proszę przygotować się do drogi.
Turnerstick i Larsen zgodzili się oczywiście towarzyszyć nam i byli gotowi do podróży. Pozostało nam tylko widzieć się z pułkownikiem, ponieważ zaś spał jeszcze, więc zbudziłem go, aby mu oznajmić, że zaraz wyruszamy.
— Żal mi — rzekł, — że panowie tak prędko odjeżdżacie. Ale nie mogę was oczywiście zatrzymywać, gdy interesy wasze nie pozwalają wam tu dłużej pozostać. Z komendantem nie potrzebujecie się widzieć, gdyż jest to mój podwładny, i wystarczy, gdy ja wiem o tem. Postaram się zaraz o zaopatrzenie was w żywność oraz konie juczne i wszystko, co potrzeba; każę też przygotować łodzie.
Odszedł wydać odpowiednie rozkazy, a ja tymczasem zwróciłem się do Gomarry z zapytaniem, czy zna okolicę i czy może nas zaprowadzić do wspomnianych osad. Odpowiedział, że zna szczep Aripones i umie nawet cokolwiek mówić ich narzeczem, co, rzecz prosta, było mi na rękę.
Już mieliśmy wyruszyć w drogę, gdy zawezwał mię do siebie komendant, który się właśnie obudził, i rozmowa z nim wyjazd nasz nieco opóźniła. Dowiedziałem się natomiast od niego, że wspomniany przez Gomeza sendador jest to istotnie ów słynny Geronimo Sabuco, i że on, komendant, odradzał owym osadnikom wdawać się z tym człowiekiem.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Mam ku temu pewne powody — odrzekł. — Różne wcale niepochlebne chodzą tu o nim wieści i nawet z oczu niebardzo dobrze mu patrzy. Podobno jest on w zmowie z Indyanami.
— Nie byłoby w tem nic dziwnego, sennor. Żyje przecie wśród nich, musi więc być z nimi w zgodzie.
— Słusznie. Ale zaznaczam dla waszej wiadomości, że nie jest to człowiek uczciwy.
— Sądzi pan więc, że byłby on zdolny zdradzić ludzi, których mu powierzono?
— Jestem tego pewny.
— Czy dał mu pan do poznania, że go ma w podejrzeniu?
— Nietylko dałem do poznania, ale wręcz powiedziałem mu wyraźnie, co myślę, i zagroziłem rozstrzelaniem, gdyby naraził ekspedycyę na jakie nieszczęście. Wzruszył na to ramionami i nic mi nie odrzekł.
— Czy ekspedycya jest dobrze uzbrojona?
— Tak, wcale nieźle. Towarzystwo to składa się z dwudziestu mężczyzn zdolnych do boju, a drugie tyle oczekuje ich po tamtej stronie borów nad Rio Salado.
— Niewielka to siła wobec całego szczepu indyjskiego!
— No, liczba nic tu jeszcze nie stanowi. Wobec Indyan, którzy już na sam widok karabinów uciekają w popłochu i z reguły nie dają się nawet wciągnąć do walki, można przypuszczać, że ekspedycya da sobie radę.
— Podobno jednak znajdują się w niej i kobiety?
— Tylko pięciu mężczyzn wybrało się z rodzinami, bo przypuszczają, że uda im się odrestaurować opuszczone siedliska i w nich się zadomowić. Dlatego to zabrali z sobą kobiety, jako gospodynie. Najtrudniejsze, rozumie się, będą początki. Lecz jeśli tej garstce uda się osiedlić w tamtych stronach na stałe, to niebawem i inni podążą ich śladami.
— Wątpię bardzo w powodzenie osadnictwa na owej ziemi, bo Indyanie nie dadzą przybyszom spokoju.
— Wrazie jakichkolwiek zakusów z ich strony wystrzela się napastników bez ceremonii i kwita.
Tak wyobrażał sobie komendant sprawę kolonizacyi dzikiej okolicy, patrząc oczywiście na to wszystko przez różowe szkła. Więcej jednak, aniżeli jego na tę sprawę poglądy, obchodziło mię to, że okazał niemałą dla nas życzliwość i troskę o nasze potrzeby, a gdyśmy wyruszali, towarzyszył nam wraz z pułkownikiem nad rzekę, gdzie przygotowano dla nas dwie wielkie łodzie do przeprawy, a w nich spory zasób żywności, amunicyi i innych rzeczy niezbędnych w podróży, za które proponowana przeze mnie zapłata w formie zwrotu kosztów nie została przyjętą.
Pożegnawszy się wreszcie z tym i ludźmi, którzy tak szybko stali się nam przyjaciółmi, odpłynęliśmy i po czterech godzinach pracy przy wiosłach, którą pełnili dodani nam przez pułkownika ludzie, wpłynęliśmy na Rio Parana.
Gomarra, zapytany przeze mnie, czy wie o wciskającej się daleko w głąb lądu zatoce, o której wspominał mi Gomez, odrzekł:
— Jest tam nawet kilka takich zatok, ale nie skorzystamy z nich, bo lepiej będzie, gdy powiosłujemy w głąb kraju jednym z potoków, wpływających do Parany. Znam tę drogę doskonale, i będziemy mogli, udając się nią, ominąć zupełnie bagniste obszary nadrzeczne.
— Czy nie byłoby dobrze, abyśmy podążyli śladami ekspedycyi, którą mamy odnaleźć?
— O, to jest niemożliwe, bo przecie po pięciu dniach ślady jej zatarły się, i szkoda byłoby czasu na szukanie. Zresztą wozy nie mogły jechać prosto na miejsce ze względu na odnogi wodne; musielibyśmy się więc błąkać przez dłuższy czas zupełnie zbytecznie.
— Istotnie, masz pan słuszność. Czy może mi pan opisać osady tamtejsze?
— Nic trudnego. Mieszkania składają się z belek drewnianych i obrosłe są zielenią tak, że je trudno zdala rozeznać. Zresztą powaliły się już one prawie zupełnie i pogniły z powodu zbytniej wilgoci wśród bujnej roślinności.
— Czy kolonia owa ma jaką nazwę?
— Rozumie się. Tam nawet pojedyncze rancho ma swą nazwę, kolonia zaś cała, złożona z kilku grup pojedynczych osad, a znajdująca się w pobliżu Lago Honda, nosi, o ile pamiętam, nazwy: Pozo de Sixto, Pozo de Quinti, Pozo de Campi, Pozo Olumpa, Pozo Antonio i kilka innych, których sobie nie przypominam. Opuszczone te siedziby ludzkie, będące w blizkiem sąsiedztwie jedna od drugiej, wywierają na podróżnych nader przygnębiające wrażenie. Zdaje się, jakoby się patrzyło na wielki grób, z którego niemal zalatuje przykra woń stęchlizny i zgnilizny. Nie pojmuję, co skłoniło ekspedycyę do skierowania się właśnie w to smutne miejsce. Mieszkań, stojących pustką, nawet po kilkumiesięcznej pracy nie będzie można przyprowadzić do jakiego-takiego możliwego stanu.
— Może dlatego wybrali na osiedlenie się tę okolicę, że jest tam dobra woda?
— W dorzeczu Rio Salado niebrak jej nigdzie. Przekona się pan zresztą naocznie.
— Wątpię, bo nie mam zamiaru tracić czasu nad Rio Salado.
— O ile wiem, chcesz pan dotrzeć do Tucuman, i właśnie byłoby najdogodniej podążyć tam wzdłuż Rio Salado aż do Matura, skąd już bez trudu można się dostać przez Santiago na miejsce.
— Niestety, nie mogę sam decydować o kierunku drogi i muszę pozostawić to sendadorowi, który będzie naszym przewodnikiem.
— A jeśli się nie zgodzi przeprowadzić nas?
— Czyżby pan przypuszczał?
— Być może, pokaże panu tylko plany i sam podąży w góry...
— Choćby nawet zamierzał udać się w góry, to jednak zboczy do Tucuman, gdzie mam znajomego, którego muszę koniecznie odwiedzić.
Rozmawiając tak ze sobą, aniśmy się spostrzegli, jak wpłynęliśmy na Paranę.
Rzeka ta jest ogromnie rybna, ale z powodu mętnej wody nie daje się to zauważyć. Liczne wysepki, rozrzucone na niej, w wysokim stopniu utrudniają większym statkom, nawet i łodziom żeglugę. Gomarra jednak był dobrym przewodnikiem, więc, trzymając się jego wskazówek, wyminęliśmy szybko przeszkody i dotarliśmy do przeciwnego brzegu Parany, gdzie znajdowało się ujście rzeczki, którą powiosłowaliśmy w górę, ale już bez żaglów.
Nad wieczorem przystanęliśmy na odpoczynek i po sutej wieczerzy z zapasów, zabranych z Palmar, pokładliśmy się do snu na brzegu rzeczki wokoło wielkiego ogniska, które roznieciliśmy dla odpędzenia owadów.
Noc zbiegła nam bez przygód. Wczesnym rankiem zerwawszy się na nogi, wsiedliśmy znowu na łodzie i powiosłowaliśmy dalej. Wkońcu jednak z powodu zbyt płytkiego w górze rzeczki dna zmuszeni byliśmy wysiąść na brzeg, więc, zapłaciwszy wioślarzom, siedliśmy na konie i puściliśmy się stepem w dalszą drogę.
Około północy rozłożyliśmy się znowu obozem na spoczynek, by nazajutrz wczesnym rankiem pośpieszyć dalej.

Okolica była bardzo urozmaicona. Wśród stepu spotykaliśmy po drodze tu i ówdzie piękne w swej dziewiczości gaje, to znów dzikie wydmy piasczyste, przypominające meksykańskie sonora, aż wreszcie dostaliśmy się na laguny, rojne mnóstwem błotnego ptactwa, a w swych topielach kryjące mnóstwo aligatorów, których liczne gromady widzieliśmy poprzez wyłomy w trzcinie nadbrzeżnej, tarzające się na piaskach.

Tom XVIII.
Rozsunąłem nieco liana.

Całe lasy wysokich kaktusów i innych gatunków flory podzwrotnikowej, poplątanych ze sobą mnóstwem pnących roślin, przedstawiały niezwykle interesujący i rzadko spotykany widok. Tysiące zaś skrzydlatych mieszkańców tych dzikich gąszczów napełniały powietrze nieustannym rozgwarem.

I tej doby również późna noc dopiero zmusiła nas do wypoczynku. Zato nazajutrz rano odpoczywaliśmy dłużej, bo konie były bardzo pomęczone.
A byliśmy już w samym środku słynnej pustyni Gran Chaco.
Dotychczas nie zauważyłem nic, coby usprawiedliwiało ujemną opinię o tych bezludnych okolicach. Jedynie dawała się nam we znaki zmiana temperatury, — dni bowiem były bardzo gorące, a natomiast nocami dokuczał nam dotkliwy chłód, jakby nawiewany z rozległych równin stepowych.
Prócz ptactwa błotnego i świnek wodnych, zdarzało się nam widzieć wśród słonych bezrybnych bagien całe stada krokodylów. Wypatrywaliśmy na stepie jaguara, jednak napróżno.
Osiem dni byliśmy już w drodze, podążając ciągle w kierunku zachodnim. Gomarra utrzymywał, że pośpiech nasz spowodował skrócenie czasu podróży o całe dwie doby i że wnet dotrzemy do opuszczonej kolonii.
Jechałem na samym przodzie, a obok mnie przewodnik i brat Hilario, i rozglądaliśmy się wśród stepu, czy nie spostrzeżemy Gomeza, szukaliśmy tropów jego lub też karawany białych, jednak napróżno, pomimo, że wśród rozległej preryi, pokrytej bujną trawą, sięgającą koniom po tułów, można było łatwo zauważyć ślady ich przejścia. Nie zrażało nas to jednak i wciąż dawaliśmy baczenie na wszystko, co mogło świadczyć o ich przejeździe tędy. Jakoż istotnie, przebywszy jeszcze spory szmat drogi, spostrzegliśmy dwa tropy.
— Może to Gomez przejeżdżał tędy ze swą matką? — zagadnął Hilario.
— Być może — odrzekłem.
— Czyżby jednak był w możności wyprzedzić nas, nie mając ani koni odpowiednich, ani też żywności, której przecie ze sobą nie zabrał i musiał zapewne z tego powodu zatrzymywać się, aby coś upolować?...
— Ech, kto go tam wie! — wtrącił Gomarra. — To człowiek sprytny i mądry; zapewne urządził się odpowiednio, aby nie mieć w drodze mitręgi, a więc postarał się o wszystko zawczasu; że zaś zna okolicę doskonale, więc mógł uprościć sobie drogę.
— Tak, o sprycie jego i zdolnościach przekonałem się z rozmowy z nim — potwierdziłem.
— Jaka to szkoda, że ślady nie mogą nam powiedzieć, kto mianowicie przejeżdżał tędy. Wiadomość ta byłaby nam bardzo na rękę.
— Owszem, ze śladów tych można i to wyczytać rzekłem.
— Potrafiłby pan to odgadnąć? — zapytał Gomarra, uśmiechając się z odcieniem powątpiewania.
— Tak, rozwiążę tę zagadkę, ale trochę później. Na razie wiem tylko napewno, że konie były ogromnie strudzone, i to mi wystarcza.
— Z czego pan to wnosi? — Z tego, że ledwie nogi za sobą wlokły. Zresztą te dwa tropy końskie w kierunku kolonii same przez się każą się domyślać, że pozostawił je nie kto inny, tylko Gomez ze swoją matką, i pewnie da się to widzieć wkrótce.
Śledząc w dalszym ciągu ślady, nie mogłem na razie dostrzec nic takiego, coby dostarczało jakichkolwiek danych do wnioskowania o jeźdźcach. Dopiero po dłuższym czasie natrafiłem na rzecz wielce interesującą: oto z lewej strony zobaczyłem głęboko wryte w ziemię ślady kół znacznej liczby wozów. Tu więc, przy lagunie, musiał być przez noc postój kompanii. Popioły kilku ognisk oraz liczne ślady koni i bydła w kierunku wody świadczyły o tem dowodnie.
— To ekspedycya — zauważył Gomarra. — Niewiadomo jednak, kiedy tu była.
— Przedwczoraj — odrzekłem, wnosząc to z wielu znaków.
— W takim razie dziwię się, że zwierzęta nie popadały im ze znużenia.
— To niczego nie dowodzi; wszak teren był dla nich dosyć dogodny... Wczoraj rano ruszyli w dalszą drogę.
— Kiedyż tu byli owi dwaj jeźdźcy? — Przed południem, a więc bardzo niedawno, bo w tej chwili właśnie mamy południe. Zatem jeźdźcy ci znajdują się przed nami zaledwie o parę godzin drogi.
— Dogonimy ich?
— O, nie! Wszak konie nasze ledwie się już wloką. Ja jedynie mógłbym na swoim gniadoszu jechać jeszcze z kilkanaście mil i dopędziłbym ich około wieczora.
— O, nie puścimy pana — rzekł Gomarra, — bo już teraz znajdujemy się na obszarze, należącym do szczepu Aripones.
Wszelkie moje perswazye, że mi się nic złego stać nie może, były daremne. Towarzysze nie puścili mię, i rad-nierad musiałem zaniechać zamiaru.
Jechaliśmy śladami wozów i już po kilku godzinach spostrzegliśmy, że grono osadników znowu odpoczywało, co dawało wiele do myślenia.
Objechałem opuszczone obozowisko i odkryłem ślady jednego człowieka, który kręcił się wokoło. To mię zastanowiło. Należał on niezawodnie do ekspedycyi, bo ślady jego wychodziły z obozu i tam też wracały. Człowiek ten jakby szukał czegoś z dala od swoich.
Wywnioskowałem dalej, że dziś rano karawana ruszyła w dalszą drogę, wlokąc się z trudnością, jak wynikało ze śladów.
Musiałem wreszcie zaprzestać poszukiwań, gdyż noc zapadła, zachęcając nas do spoczynku.
Po przenocowaniu na otwartym stepie pojechaliśmy nazajutrz wczesnym rankiem w nadziei rychłego dopędzenia osadników, gdyż i oni, jak przypuszczałem, również odpoczywać musieli, więc nie mogli zbytnio oddalić się od nas. Mijały jednak godziny, a na stepie ani śladu obozu nie dostrzegliśmy.
To również nastręczało mi różne domysły. Przedtem były dwa obozowiska w niedalekich od siebie odstępach, a potem jazda przez całą noc... Widocznie stało się coś ważnego, — co jednak, nie mogłem odgadnąć.
Nagle po niejakimś czasie zamajaczyła przed nami w oddali jakaś postać, zbliżając się do nas galopem na koniu. Na pewnej odległości jeździec zatrzymał się i, zdjąwszy z głowy kapelusz o szerokich krysach, zawołał głośno:
— Hehej! sennores! Czy jedziecie z Palmar?
— Tak, z Palmar. A czego pan sobie życzy? — zapytał brat Hilario.
— Chwała Bogu, że was spotkałem. Możę jeszcze będzie ratunek.
— Dla kogo?
— Dla...
Tu spojrzał na mnie, i dalsze słowa zamarły mu na ustach.
Ubrany był, jak gaucho, a twarz jego pokryta była tak gęstym zarostem, że ledwie nos było mu widać.
— Cobrido! — zawołał, — czy to możliwe? Pan tutaj?
— Tak, ja! — odparłem. — Znasz mię pan?
— Ależ doskonale! Tylko pan nie może mię poznać, bo... bo... zapuściłem brodę...
— Głos pański słyszałem kiedyś...
— Przypomina pan sobie? Chciałem właśnie wracać do domu, aby przybyć na czas i żeby pan nie oczekiwał mię zbytecznie...
— Ach, wiem już... Mam przyjemność z sennorem Peną?
— Nareszcie poznałeś mię pan. Niechże więc przywitam się z panem!
Uścisnął mi rękę tak mocno, aż palce zatrzeszczały, rzekł:
— Czyż istotnie nie poznał mię pan? Przecie pan jedzie do mnie! Dziwny zaiste zbieg okoliczności, bo oto spotykamy się nie u mnie w domu, lecz tutaj, w dzikiej okolicy, podczas gdy ja byłem pewny, że pan jedzie wygodnie dyliżansem z Buenos Ayres. Toż to dziwny wypadek!
— Jak widzę, w usposobieniu pańskiem zaszła zmiana: masz pan w sobie iście młodzieńczą werwę, podczas gdy w Meksyku byłeś zawsze poważny.
— Bo miałem powody być poważnym.
— A skąd się pan tu wziąłeś obecnie?
— Jadę z Goya.
— Chcieliśmy tam się dostać w celu wyszukania Geronima Sabuco.
— I nie zastalibyście go, bo widziałem go niedawno w okolicy opuszczonych siedzib.
— Rozmawiałeś pan z nim?
— Nie głupim. Byłbym to niewątpliwie nałożył głową.
— Czyżby był pańskim wrogiem?
— Nie, ale podsłuchałem go, i jeżeli się tego domyślił, napewno mam w nim śmiertelnego wroga.
— Podsłuchałeś więc pan jakąś ważną tajemnicę?...
— Niestety, niezbyt miłą. Opowiem panu.
— A skąd pan dowiedziałeś się, że my tędy jedziemy?
— Mówiono mi, ale nie wiedziałem, że to pan jest owym cudzoziemcem, o którym wspominano.
— O cudzoziemcu? Zapewne mówił to Indyanin Gomez?
— Słyszałem to imię.
— A zatem idzie o zdradę białych przez sendadora?
— Niestety, tak.
— Niechże mi pan opowie wszystko natychmiast...
— Owszem, ale nie teraz. Dowie się pan wszystkiego po drodze. Pojadę z wami. Tu nie można czasu tracić napróżno.
Ruszyliśmy naprzód, przynaglając, o ile można, konie do pośpiechu i jadąc skupioną grupą, a jednocześnie rozmawialiśmy z Peną.
— Byłem w Goya — mówił — i chciałem przez Salado wrócić do domu...
— Sam? — przerwał mu brat Hilario. — Toż to bardzo niebezpieczne!
— No, tak! dla świątobliwego mnicha może, ale nie dla mnie, który niejednemu niebezpieczeństwu zaglądałem w oczy!
— Jechałem już i ja sam przez Gran Chaco.
— Do licha! W takim razie chyba mam do czynienia z bratem Jaguarem?
— Owszem, tak mię nazywają...
— A, to co innego! Cieszę się niewymownie z tego spotkania.
Z kolei przedstawiłem Penie wszystkich swych towarzyszów, poczem opowiadał nam dalej:
— Najwygodniej dla mnie było wracać z Goya do domu koło starych siedzib, to też wybrałem się tą drogą, kryjąc się, o ile możności, przed Indyanami. Przybywszy strudzony do opuszczonej kolonii, postanowiłem odpocząć w jednej z ruin. Porosła jest od strony wejścia zielskiem i krzakami tak, że prawie jej nie widać; z drugiej zaś strony, pomiędzy dwiema całemi jeszcze ścianami, opartemi o siebie, można się dostać do wnętrza. Sądziłem, że wyśpię się tam trochę i koń mój również odpocznie, a popołudniu pojadę dalej, aby przed nocą dostać się w puszczę. Zaledwie jednak przyłożyłem głowę do snu, zbudziło mię nagle dwóch rozmawiających ze sobą po hiszpańsku tuż przed ruiną mężczyzn. Wyjrzałem ostrożnie przez otwór w ścianie i zauważyłem, że jeden z rozmawiających był to stary już, chudy i kościsty człek, należący do rasy białej, a drugi młody Indyanin. Niedaleko od nich na ziemi siedziała stara Indyanka. Dwaj ci mężczyźni prowadzili ze sobą następującą rozmowę:
— Podczas ostatniej nocy wydaliłem się umyślnie z obozu w nadziei, że spotkam kogo z waszych w pobliżu. Niestety, nadaremnie szukałem. Ciebie spotykam pierwszego.
— A ja jeszcze od wczoraj byłem na waszym tropie, ale bałem się zbliżyć — odrzekł Indyanin.
— Cóżeś chciał uczynić?
— Chciałem wyminąć was i zawiadomić swoich o wszystkiem.
— Ach, rozumiem! Chcesz zapewne skierować ich przeciw nam?
— No, tak, ale nie przeciw panu.
— Dziękuję ci za ten wyjątek.
— Daleko stąd znajdują się twoi?
— Dziś wieczorem odszukam ich napewno.
— Możesz ich tu sprowadzić?
— Owszem, jeżeli tylko myślisz pan poważnie.
— Wasi dowódcy znają mię dobrze, i nie obawiaj się. Nieraz miewałem z nimi do czynienia i teraz również chciałbym zawrzeć korzystny dla nas interes. Czy nigdy jeszcze nie byłeś świadkiem umowy między nami?
— Nie.
— Ale słyszałeś przecie, że jestem waszym przyjacielem i że nieraz napędzam wam w ręce wcale niezłą zdobycz.
— O tem wiem, sennor.
— A umiesz milczeć?
— Umiem, sennor. Milczenie jest największą cnotą.
— Otóż słuchaj: ja wam dostarczam ludzi pod tym warunkiem, że to, co oni mają przy sobie, a mianowicie pieniądze i przedmioty wartościowe, jak pierścionki, zegarki i tym podobne, należą do mnie, reszta do was. Podoba ci się taki warunek?
— Owszem.
— Czy twoi zgodzą się na to i teraz?
— Jeżeli tak było zawsze, to dlaczegóżby mieli obecnie sprzeciwić się temu?
— Powiedz im więc, że mam dwudziestu mężczyzn, pięć kobiet i dwanaścioro dzieci i że wydam to stadko chętnie, ale zabiorę im pieniądze i kosztowności, wam pozostawiając wszystko inne, no, i okup z a dzieci.
— Powiem to naczelnikowi.
— Czy zawsze zabijacie jeńców, mężczyzn i dzieci?
— Zawsze.
— Tym razem jednak nie zgodzę się na to. Dzieci trzeba oszczędzić, za co otrzymacie większy okup.
— Prawdopobnie zatrzymamy chłopców, by ich wychować po swojemu.
— Bardzo ładnie. A więc ja zabiorę pieniądze, a wy broń, proch, odzież, konie, woły, wozy i okup. Ale bez mordów!
— O, nie, sennor! Tych dwudziestu mężczyzn musi zginąć, bo w jakiż sposób zdobędziemy od nich łup? Będą się przecie bronili...
— W tem już moja głowa. Znasz zapewne ową wyspę piasczystą, gdzie się wylegują krokodyle? Otóż tam zwabimy wszystkich, a ograbiwszy ich do szczętu, zostawimy podstępnie na pastwę potworom. W ten sposób unikniemy rozlewu krwi, gdyż wyręczą nas w tem krokodyle... Rozumiesz? No, a teraz spiesz do swoich i przedstaw im moje warunki.
— Dobrze, sennor, ale wprzód muszę pana ostrzec, abyś był ostrożny, gdyż dziś może jeszcze nadciągną tu inni biali, którzy tutaj, koło starych siedzib, spodziewają się znaleźć sendadora.
— Do dyabła! Może mnie?
— Tak, pana. Cudzoziemiec wyraźnie mi to powiedział.
— Cóż to za jeden?
— Europejczyk. Sprytny bardzo i odważny... Wziął już do niewoli dwóch majorów z wojskiem i nawet uciekł z rąk samego Lopeza Jordana. Ci, którzy mu towarzyszą, opowiadali mi o nim niestworzone rzeczy. Podobno wie on wszystko, wszystko umie i co tylko zamierza, udaje mu się bez trudu.
— To ciekawe!... Ale czego on chce ode mnie? — Chce on wynająć pana za przewodnika, ale nie wiem, dokąd.
— Z kimże podróżuje?
— Jedzie z nim jakiś kapitan okrętowy ze sternikiem, brat Jaguar...
— Do dyabła! Jaguar? Tegobym me bardzo rad spotkać! Co zamierzają?
— Dowie się pan od nich samych. Są jeszcze z nim yerbaterowie, których przewodnik nazywa się Mauricio Monteso...
— Ach, tego znam! Zaraz... zaraz... Czy ów cudzoziemiec umie po hiszpańsku?
— Mówi, jak rodowity Hiszpan.
— Wspominali może o Peru? o kipus lub o Inkasach?
— Nie.
— Nie mówili przypadkiem o ukrytych skarbach?
— Nie.
— No, to jeszcze nieźle! Cieszy mię to, że umieją milczeć. Czy ów Europejczyk zna język Indyan?
— Nie wiem. Słyszałem tylko, że przez dłuższy czas bawił wśród Indyan.
— Hm! teraz już wiem, co ich do mnie sprowadza. Czemu jednak szukają mię właśnie tutaj?
— Chcieli się wybrać do Goya, ale usłyszawszy ode mnie w Palmar, że tu pana zastaną, zboczyli z drogi.
— Kiedyż mniej-więcej mogą się tu pojawić?
— Niebawem, może za kilka godzin. Prowadzi ich znakomity znawca puszczy, mój wuj, Gomarra.
— Ze szczepu Aripones?
— Nie. Należy on do innego szczepu, ale ożeniony był z siostrą mej matki.
— Czemuż nie jechałeś z nimi razem?
— Bo Europejczyk ma zamiar ostrzec przed nami ekspedycyę.
— Dyabliby go wzięli! Czy wie cokolwiek o waszych zamiarach względem białych?
— Owszem, mniej-więcej wie.
— Czy i o tem, że ja jestem z wami w porozumieniu?
— Nie. On właśnie chce pana ostrzec.
— Znakomicie! Niech ostrzega, ale wątpię, czy nadąży na czas.
— Ja się jednak obawiam, że tylkoco go nie widać...
— Do dyabła! Cóż więc robić? Musimy się spieszyć, ile tylko sił. Najlepiej byłoby, żebym wam wydał całą ekspedycyę, a potem mogę się z nim zobaczyć i powiedzieć, żem uciekł szczęśliwie.
— Ba, ale czy damy sobie radę z białymi?
— Naturalnie. Zwabię przedewszystkiem mężczyzn na wspomnianą wyspę, a następnie zabiorę wozy z kobietami, dziećmi, oraz mieniem i zawiozę w miejsce, gdzie stoi krzyż z napisem: „Jezus Chrystus na puszczy“. Tam około północy opadniecie karawanę i zabierzecie ją zupełnie swobodnie. Niech was wówczas ów cudzoziemiec szuka do sądnego dnia. Tak samo nie będzie miał nawet pojęcia, gdzie się podzieli mężczyźni, bo skądby mu nawet na myśl przyszło, że ich wprowadziłem w pułapkę, z której sam dyabeł ich nie wydobędzie... No, ale szkoda nam czasu, Gomezie! Jedź szybko do swoich i spraw się mądrze. Około północy będę z karawaną w pobliżu krzyża!
— Oto wszystko, co słyszałem — kończył Pena. — Indyanin odjechał ze swoją matką, a ja zaczekałem jeszcze chwilę, dopóki się nie oddalił sendador, i wyruszyłem naprzeciw wam.
Podczas tego opowiadania jechaliśmy zgrupowani dokoła Peny, słuchając ciekawych jego nowin. Najbardziej zdziwiony był niemi Monteso, który dotychczas uważał sendadora za człowieka uczciwego.
— Czy tylko wierzysz pan sam w to, co opowiadasz? — rzekł do Peny.
— Owszem, sennor.
— A jeżeli ja w to nie uwierzę? Ha, w takim razie ja sobie nie odbiorę życia z rozpaczy. Proszę jednak liczyć się ze słowami i nie obrażać mię, bo wówczas mogłoby łatwo między nami przyjść do sprzeczki, która z pewnością nie wyszłaby panu na zdrowie...
— No, sennor! nie tak gorączkowo! Przecie chyba można wypowiedzieć swoje zdanie otwarcie.
— Wolałbym, żebyś pan zatrzymał swoje zdanie dla siebie. Opowiadam to, co słyszałem na własne uszy, a jeżeli pan uważasz mię za kłamcę, nie ścierpię tego i...
— Przepraszam, sennor. Sendador jest moim przyjacielem...
— To bardzo smutne, że się pan do tego przyznaje. Skończmy już z tem! Okaże się zresztą wkrótce, czy wart on jest pańskiej przyjaźni. Mam nadzieję, że mi panowie udzielicie pomocy przeciw temu łotrowi.
— Ależ owszem, z największą chęcią — zawołali moi towarzysze.
A ja spytałem:
— Co pan przedsięwziąłeś po oddaleniu się sendadora?
— Przedewszystkiem postanowiłem wszystko uczynić, aby przeszkodzić wykonaniu przez łotra haniebnego planu. Ale co było począć? ostrzedz tych ludzi? Nie uwierzyliby mi z pewnością, a natomiast sendador byłby niezawodnie tak pokierował sprawą, że byliby mię uwięzili. Wszak nie znają mię wcale, a sendador wysypałby przed nimi na zawołanie cały stek kłamstw i wykrętów.
— Przyznaję panu słuszność.
— Wolałem więc — ciągnął dalej — udać się na spotkanie ludzi, dążących z Palmar, i prosić ich o pomoc.
— I poszczęściło się panu. Znalazłeś pan nas, i teraz musimy wziąć się do dzieła wspólnie. Czy jednak nie jest zapóźno?
— Przypuszczam, że wszystko jeszcze da się zrobić. W najgorszym razie owi mężczyźni są już na wyspie, i należałoby ich stamtąd wydobyć, bo grozi im pożarcie przez potwory.
— A wiesz pan, gdzie się znajduje owa wyspa?
— Niestety, nie wiem. Ale sądzę, że trafimy, trzymając się śladów.
— Nawet, gdy zmrok zapadnie? A może przynajmniej wie pan, gdzie stoi ów wspomniany krzyż?
— I tego nie wiem, sennor.
— Ja zato wiem — wtrącił żywo Gomarra. — Stoi on niedaleko Pozo Sixto. Jestem pewny, że trafię tam nawet w nocy.
— To bardzo dobrze. Musimy się spieszyć, aby załatwić się z tem za dnia.
Puściliśmy się bezzwłocznie wcwał, bo nawet konie, jakby odczuwając potrzebę pośpiechu, rwały, jak wicher. Mieliśmy wrażenie, że zbliża się jakieś po ważne niebezpieczeństwo. A ponieważ w takiem położeniu najchętniej się milczy, więc nikt z nas nie wyrzekł ani słowa. Wreszcie Pena podniósł rękę i, wskazawszy przed siebie, rzekł:
— Widzicie te grupy drzew? Tam właśnie znajdują się opuszczone osady. Będziemy wnet na miejscu.
I istotnie stanęliśmy niebawem u ruin opuszczonych siedzib ludzkich. Oplotły je obficie rośliny pnące, powyżej których sterczały wierzchołki drzew. Opodal ujrzeliśmy słabe już zaledwie ślady uprawnego pola. Widok miejsc tych wywarł na nas niezwykle przygnębiające wrażenie. Pustka! smutna pustka, jak na starem jakiemś cmentarzysku!
Nikogo z ekspedycyi nie spotkaliśmy tutaj, i tylko z niektórych znaków wywnioskowałem, że zatrzymywali się tu, i to nie na długo, chociaż woły były wyprzęgane dla nakarmienia. Następnie opuścili Pozo de Sixto, udając się w różnych kierunkach, jak tego dowodziły wyraźnie ślady. Jeden z owych śladów prowadził na prawo ku północy, przyczem widoczne było, że ludzie ci nie jechali, lecz szli pieszo; drugi zaś trop ciągnął wprost w dotychczasowym kierunku, a zakreśliwszy łuk naokoło opuszczonej kolonii, szedł następnie prosto ku zachodowi.
Po bliższem rozpatrzeniu przekonałem się, ze były to ślady wozów, zaprzężonych w woły, konie zaś pędzono luzem. Poganiacze szli obok wozów, reszta zaś kompanii — kobiety i dzieci znajdowały się zapewne na wozach, bo śladów ich nie odkryłem.
— Stąd sendador prowadził karawanę do krzyża — zauważył Pena. — Ciekawa rzecz, o ile nas wyprzedził?
— O pół godziny — odrzekłem. — Można to napewno poznać po śladach poganiaczy; wszak nie podniosła się jeszcze dotychczas przydeptana trawa. Zobaczmy teraz inne tropy.
Obejrzawszy je dokładnie, przekonałem się, że te ostatnie ślady pozostawione zostały przynajmniej przed trzema godzinami. W jednem miejscu ślady jednego z poganiaczy oddzieliły się, ale wnet zbiegały się nanowo razem.
Towarzysze moi nawet nie zwracali na to uwagi, a tylko ja starałem się zbadać owe wszystkie znaki szczegółowo.
— Cóż tam pan tak patrzy w trawę, jak sroka w kość? — zapytał mię Turnerstick.
— Czytam, kapitanie. Bo powłoka ziemska to taka sama księga, jak te, które wychodzą z pod prasy drukarskiej. Niechno pan tylko popatrzy tutaj! ŹdŹbła trawy już się podniosły, ale wierzchołki ich jeszcze zwieszone. Czy pozna pan, w którą stronę?
— Ku północy. Cóż stąd?
— A to, że ludzie szli tędy w kierunku północnym. Teraz zaś niech się pan przypatrzy tym innym śladom: wierzchołki ździebeł zwisają w stronę przeciwną, nieprawdaż?
— No, tak.
— Ale o wiele niżej, niż tamte. Cóż stąd wnosić należy?
— Cóżby innego, jak nie to, że się jeszcze nie ze wszystkiem podniosły.
— Bardzo trafna odpowiedź, sir! Ale moje wnioski idą o wiele dalej. Te pojedyncze ślady są świeższe od tamtych zbiorowych, a więc pozostawił je człowiek o wiele później, dążąc prawdopodobnie z powrotem w naszą stronę, podczas gdy tamci szli ku północy. Sądzę więc, że mamy tu do czynienia z tropem sendadora, który zaprowadził podstępnie dwudziestu mężczyzn na wyspę, a następnie wrócił sam jeden. Kto wie, co się teraz dzieje z tymi ludźmi!
Kapitan wzruszył ramionami, a brat Hilario zauważył:
— Żyją jeszcze z pewnością, ale grozi im wielkie niebezpieczeństwo. Jeżeli nie da im nikt pomocy, to wyginą marnie na wyspie. Przepłynąć do brzegu nie mogą, bo zjadłyby ich aligatory.
— Hm... — mruknął Monteso. — Mimo wszystko nie mam jeszcze powodu brać poważnie tych domysłów. Sendador jest moim przyjacielem, i nie uwierzę w to, aby się dopuścił tak haniebnego czynu.
— Nie poznał się pan na nim. A zresztą poco tu dyskutować i sprzeczać się, skoro najbliższa przyszłość najlepiej to wszystko wyjaśni? Śpieszmy raczej na miejsce, bo wkrótce może być zapóźno.
Ostatnie słowa były zresztą bezprzedmiotowe, bo i tak pędziliśmy, co koń wyskoczy. Było do przewidzenia, że okropna owa wyspa znajdowała się niezbyt daleko, gdyż inaczej sendador nie byłby stamtąd tak prędko wrócił.
Istotnie, zaledwie ujechaliśmy kwadrans drogi, gdy na horyzoncie zamajaczył ciemny rąbek, a podążywszy dalej, spostrzegliśmy, że były to zarośla, z pośród których sterczały tu i ówdzie wierzchołki drzew. Równocześnie trawa stawała się coraz bardziej soczystą i bujniejszą, co wskazywało, że niedaleko powinna być woda.
Znalazłszy się nareszcie wśród krzaków, w miejscu, gdzie tropy wdzierały się dalej w głąb, spostrzegliśmy, że krzaki te otaczały potężny wał drzew bambusowych, poza którym znajdowało się jezioro. Nie wiedzieliśmy oczywiście, czy było ono odosobnione wśród lądu, czy też stanowiło tylko odnogę Rio Salado. Jezioro to nie było głębokie, jak świadczyły o tem aligatory, których znajdowało się tu co niemiara. Leżały daleko od brzegu w namule, łby tylko wychylając ponad powierzchnię wody. Potwory te zapewne przez długie czasy żyły tu spokojnie, i nikt im nie przeszkadzał, skoro tyle ich się namnożyło.
Naprzeciw nas w dość poważnej odległości wystawał z wody piasczysty ląd, prawie zupełnie pozbawiony drzew i roślinności. Była to właśnie owa wyspa, do której trzeba nam było dostać się za wszelką cenę.
Na szczęście nasze, tuż u brzegu znajdowała się spora tratwa, sklecona naprędce z trzciny i bambusów, i to nie bardzo dawno. Opodal dawało się odrazu zauważyć miejsce, w którem owe bambusy wycinano.
Na tratwie leżały jeszcze żerdzie bambusowe, pełniące zapewne rolę wioseł.
— Dobyłem lornetki i zobaczyłem poruszające się na wyspie ludzkie postacie.
— Cóż tam pan widzi? — zapytał mię brat Hilario.
— Wyspę, a na niej ludzi.
— Chwała Bogu! może jeszcze nie zapóźno. Tratwa gotowa, i tylko wsiąść, aby jak najprędzej przeprawić się na wyspę z pomocą dla nieszczęśliwych.
Zsiadł z konia i zbliżył się do tratwy, a za nim uczynili to samo inni.
— Zaczekajcie, sennores! — rzekłem. — Najpierw trzeba zabezpieczyć konie. Najlepiej będzie, gdy je wyprowadzimy opodal na step i poprzywiązujemy na lassach, by się pasły.
Uczyniwszy, jak zaproponowałem, wróciliśmy do tratwy, która nie była wcale umocowaną, a tylko zaryła się w namuł nadbrzeżny. Poszczególne jej pola powiązane były witkami roślin pnących.
Zaledwieśmy wstąpili na ową tratwę, opadła nas niezliczona ilość aligatorów. Takiego mrowia potworów dotychczas nie widziałem, i trudno mi opisać wrażenie, jakie na mnie sprawiły.
— All devils![2] — krzyknął Turnerstick. — Teraz dopiero pojmuję niebezpieczeństwo, w jakiem się znaleźli ci nieszczęśliwi ludzie. Żaden z nich nie mógłby się stąd wydostać z powodu tych bestyi. Czy strzelać, sir?
Chwycił karabin, ja zaś ostrzegłem:
— Ale tylko w oko!
— Well! Przez świąteczne fraki tych jegomościów nie przejdzie przecie kula.
Aligatory zamknęły nam formalnie drogę, cisnąc się zwartymi szeregami do samej tratwy i kłapiąc paszczami wcale dla nas nie zachwycająco. Można się było pozbyć natrętów jedynie z pomocą kul, które z początku niewielki skutek wywarły, i dopiero, gdyśmy ubili kilkadziesiąt potworów, mrowie się przerzedziło. Potwory bowiem rzuciły się teraz na cielska zabitych, z niesłychaną żarłocznością rozrywając je formalnie na strzępy. Była to scena w najwyższym stopniu okropna i obrzydliwa.
— Nie pojmuję, w jaki sposób mogli się ci ludzie przeprawić na wyspę, nie posiadając broni — zauważył brat Hilario.

— Zwierzęta wówczas były jeszcze prawdopodobnie rozproszone — odrzekłem; — dopiero na widok tratwy i poruszenia spokojnej wody zebrały się tu hurmą, wietrząc żer. Zdaje mi się jednak, że możnaby także obronić się przed nimi drągiem bambusowym, gdyż nawet tak opancerzona bestya musi czuć uderzenie, zwłaszcza w okolicy oczu.

Tom XVIII.
Ledwie stanęliśmy na tratwie, gdy podpłynęło mnóstwo krokodyli.

Mając obecnie przed sobą wolniejszą przestrzeń, chwyciliśmy żerdzie i co sił powiosłowaliśmy, kierując się na głębszą wodę. Aligatory nie cisnęły się już tak ku tratwie, natomiast lawiną całą płynęły za nią w pewnem oddaleniu, — nie groziło nam więc żadne niebezpieczeństwo, i tylko smród, jaki szedł od nich, był nie do zniesienia.

Zastanowiło mię to, czem właściwie żywić się mogły te potwory. Jeżeli bowiem były tu kiedy w wodzie ryby lub inne stworzenia, to dawno zapewne zostały przez te żarłoki wytępione. Być może jednak, że pożerały one słabsze osobniki własnego gatunku.
Wiosłowaliśmy z całym wysiłkiem, więc tratwa posuwała się dość szybko i niebawem zbliżyliśmy się do wyspy o tyle, żeśmy ujrzeli na niej grupę nieszczęsnych osadników. Nie wołali o pomoc, przypuszczając prawdopodobnie, że należymy do ich wrogów, i widać było, że z nożami w rękach przygotowują się do walki. Gdyśmy dobijali do brzegu, krzyknął jeden z nich po hiszpańsku:
— Stać! Nie pozwolimy wam wcale wylądować, dopóki się nie dowiemy, co za jedni jesteście i czego tu chcecie.
Miałem mu odpowiedzieć, lecz wyprzedził mię w tem brat Hilario:
— Od kiedyż to uważacie mię za swego wroga, sennor Harrico?
Nazwany przez brata Hilario człowiek był zastępcą bankiera w Buenos Ayres. Na dźwięk głosu zakonnika spojrzał na niego ze zdziwieniem i odrzekł:
— Benedito sea Dios[3]! Brat Jaguar! Jesteśmy ocaleni! Towarzysze! ci ludzie przybyli nam z pomocą!
Przybiwszy do brzegu, wyciągnęliśmy tratwę, aby nie spłynęła, poczem sennor Harrico przedstawił nas swoim towarzyszom. Wśród nich było dwóch znajomych Turnersticka z Północnej Ameryki, i można sobie wyobrazić, jak serdecznie się witali.
— Ależ, sennor! — pytał brat Hilario swego znajomego z Buenos Ayres, — co was aż w te strony przywiodło?
— Chcieliśmy zobaczyć Nuestro Sennor Jesu Cristo de la floresta[4].
— Toż to wcale nie tutaj!
— Wiemy, ale cóż z tego, kiedy spostrzegliśmy się zapóźno. Sendador jest łotrem! Tak mu ufaliśmy, a on oszukał nas haniebnie! Miał nawet tyle bezczelności, że sam się do tego przyznał. Ale co wy robicie w tych okolicach?
— Przybywamy wam właśnie z pomocą.
— Skądżeście się dowiedzieli o tem, że jesteśmy w niebezpieczeństwie?
Pytanie to wymagało, rzecz prosta, dłuższego wyjaśnienia, więc brat Hilario opowiedział o wszystkiem. Obecni przerywali mu ustawicznie wykrzyknikami oburzenia na sendadora, zwłaszcza, gdy się dowiedzieli o zaprzedaniu kobiet i dzieci Indyanom. Brat Hilario jednak pocieszał ich:
— Bądźcie spokojni! Dotychczas nic złego nie stało się wam jeszcze, i mamy nadzieję, że całkowicie odwrócimy od was niebezpieczeństwo.
— A napad na tabor? — Będzie urządzony dopiero dziś około północy, mamy więc dość czasu przeszkodzić temu.
— No, to chwała Bogu! Pomówimy o tem jeszcze w wolniejszej chwili. Teraz zaś powiedzcie nam tylko, gdzie jest w tej chwili sendador?
— Razem z karawaną.
— A więc w opuszczonych osadach?
— Nie, w drodze do krzyża, o którym wspominaliście.
— Nasze więc kobiety i dzieci są zupełnie w jego mocy, a my tu nic na to poradzić nie możemy...
— Na razie tak. Ale nie obawiajcie się! nic się waszym rodzinom złego nie stanie. Proszę nam powiedzieć, w jaki sposób ten łotr zwabił was tutaj?
— Okłamał nas, że tu właśnie znajduje się krzyż, przedstawiając rzecz tak, że niepodobna było nie uwierzyć. Mówił mianowicie, że pewien Inkas, zostawszy chrześcijaninem, przybył w te okolice ze swoimi towarzyszami i został napadnięty przez Indyan. Schroniwszy się na tej wyspie, bronili się tu dopóty, aż wszyscy co do jednego bohaterską śmiercią zginęli, przyczem ostatni, zanim go śmierć dosięgła, zdążył ułożyć trupy swych towarzyszów w kształt krzyża.
— I wyście uwierzyli w te brednie?
— Oczywiście. Mówił tak przekonywająco... Powiedział naprzykład, że kości tych męczenników do dziś-dnia leżą nienaruszone w tem samem miejscu, jako też różne kosztowne rzeczy i pieniądze, jakie mieli wówczas ze sobą, i nikt ich tknąć nie śmie.
— Bardzo sprytnie ułożona dla zwabienia was tutaj bajka. Wobec tego jednak, że was namówił do pozostawienia broni i zabrania ze sobą jedynie rzeczy, potrzebnych do budowy tratwy, czyż nie zrodziło się w was zawczasu żadne podejrzenie?
— Niestety, nie przyszło nam do głowy, aby to była zdrada.
— A jak daliście sobie radę z aligatorami?
— Bestye nie odrazu zwróciły uwagę na tratwę; przedtem trzymały się zdaleka.
— W jaki sposób sendador wydostał się stąd, zostawiając was na śmierć pewną?
— Ano, kazał nam wyjść na brzeg, a skorośmy już wszyscy opuścili tratwę, odbił szybko, i tyleśmy go widzieli. Chcieliśmy rzucić się za nim w wodę, ale w tej chwili nadpłynęła gromada aligatorów, wobec czego zmuszeni byliśmy pozostać tutaj bezczynnie. Sendador tymczasem, oddalając się, zapowiedział bezczelnie, że przeznaczył nas na żer aligatorów, a nasze kobiety, dzieci i całe mienie wyda Indyanom. Na razie, wobec tak nagłego zwrotu w jego postępowaniu, sądziliśmy, że sobie z nas zażartował. Obiegliśmy wiec wyspę w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów owej wymordowanej gromadki chrześcijan, aleśmy nie natrafili na nic, coby potwierdzało słowa sendadora, i dopiero wówczas przyszliśmy do wniosku, że zostaliśmy tu w podstępny sposób zwabieni na pewną zgubę. Obmyślaliśmy właśnie, w jakiby sposób stąd się wydostać, gdy niebo was nam zesłało na ratunek. Oby wiec Bóg pozwolił nam odwdzięczyć się godnie za przyniesioną pomoc!
— O tem potem, przyjaciele; teraz trzeba wracać co prędzej na ląd, wsiadajcie przeto na tratwę.
W kilka minut wszyscy znaleźliśmy się na tratwie, przyczem kazałem im dla utrzymania jej równowagi położyć się na brzuchach, a paru chwyciło za żerdzie, ja zaś z kilku towarzyszami uklękliśmy po bokach tratwy z karabinami, gotowymi do strzału na wypadek, gdyby aligatory były bardzo natarczywe. Tratwa, obciążona sporą gromadką ludzi, zagłębiła się znacznie, i oczywiście, zwabione jej ruchem aligatory, pociągnęły tuż za nią całą ławą. Ale wnet odstraszyły ich nasze strzały, więc potwory oddaliły się szybko, trzymając się już w pewnej odległości, aż dobiliśmy do lądu.
Na razie obawiałem się, czy przypadkiem Indyanie nie wypłatali nam figla i nie zabrali pozostawionych bez dozoru koni. Na szczęście jednak obawy moje okazały się płonnemi. Postanowiliśmy tedy naradzić się, co czynić dalej.
Oswobodzeni przez nas z pułapki w liczbie dwudziestu osadnicy domagali się, abyśmy natychmiast przedsięwzięli krok i w celu uratowania ich rodzin. Mojem zdaniem jednak należało tu postępować rozważnie, nie gorączkując się zbytnio, aby sprawy nie po psuć. Oczywiście należało przedewszystkiem pokrzyżować plany sendadora. Gdybyśmy go dopędzili jeszcze przed napadem, sprawa byłaby o wiele łatwiejsza, niż później, gdy wypadnie zmierzyć się z bandą Indyan.
Ruszyliśmy tedy w drogę. Ponieważ na nas trzydziestu mieliśmy tylko dziesięć koni, więc urządziliśmy się w taki sposób, że naprzemiany dziesięciu jechało, a dwudziestu szło pieszo, i co pewien czas zarządzałem zmianę kawaleryi. Wędrowanie pieszo wśród wysokiej trawy i zarośli nie należało do rzeczy łatwych i zbyt przyjemnych, ale nie było innej rady. Zresztą od czasu do czasu teren zmieniał się, stając się dogodniejszym, i maszerowało się doskonale.
Szedłem obok Peny i rozmawialiśmy na temat naszych podróży po Meksyku, poczem opowiedział mi o swoich wyprawach. Był on emigrantem europejskim; przyjechał do Ameryki w nadziei wzbogacenia się, i istotnie szczęście mu sprzyjało, gdyż trafił w północnych Kordylierach na żyłę złota, której jednak nie eksploatował, lecz odprzedał za grube pieniądze, wzbogacając się niemal w jednej chwili. Opowiadał mi o przerozmaitych przygodach, jakie w swych podróżach przechodził, — ja zaś opowiedziałem mu następnie o swoich awanturach, doznanych w ciągu krótkiego mego pobytu w krajach Ameryki południowej — i na tej pogawędce czas zbiegł nam tak szybko, żeśmy się ani spostrzegli, jak zmierzchać poczęło.
Nagle Pena zatrzymał się i rzekł z ukontentowaniem:
— Patrz pan! droga do krzyża! Nie myliłem się.
— Co? jaka droga? — zapytałem. — Toż to wygląda na suche koryto rzeki.
— I tak jest w istocie. W porze deszczowej spada z gór olbrzymia masa wody, która nie może się pomieścić w Rio Salado i szuka sobie ujścia w nadrzecznych zagłębieniach gruntu, tworząc rozliczne ramiona i odnogi. Potem woda z tych wyżłobień odpływa, i wysychają one zupełnie. Otóż to zagłębienie, w którem się teraz znajdujemy, prowadzi aż do krzyża.
— Czy można tędy przejechać wozem?
— Z pewnością. To jest zresztą jedyna droga do krzyża.
— A nie spotkamy się, jadąc tędy, z sendadorem?
— On jeszcze znajduje się poza nami.
— To się dobrze składa. Czy daleko stąd jeszcze na miejsce?
— Będziemy tam najwyżej za trzy kwadranse.
— Radbym dobrze rozpatrzyć się wśród okolicy, co jest koniecznem na wypadek, gdyby przyszło do walki. Pierwszą zasadą w takich okolicznościach, aby się nie narazić na przegraną, jest poznanie terenu.
— Znam doskonale te strony i mogę dać panu pewne wskazówki. Zdaje mi się, że tu stał kiedyś przed laty klasztor, a może zamek, jak świadczą o tem pozostałe szczątki murów. Odkryłem nawet wejście do obszernych podziemi.
— W takim razie mury te wznieśli biali, gdyż Indyanie nie stawiają przecie zamków. Czy ruiny owe znajdują się na równinie?
— Nie; są one na wyniosłem wzgórzu, okrążonem przez owo wyschłe koryto dorzecza, na którego brzegach rosną drzewa i krzaki. Powyżej ruin, na samym szczycie wzgórza, stoi „krzyż puszczy“.
— Czy droga ta prowadzi aż do samych ruin?
— Nie.
— A więc sendador, zanim podąży na wzgórze, musi zatrzymać się gdzieś pobliżu dla połączenia się z bandą Indyan, którzy zapewne w ukryciu będą go tam oczekiwali, bo przecie nie wiedzą jeszcze, czy sendadorowi udało się wyprowadzić w pole, a właściwie na ową wyspę, tych dwudziestu ludzi z karawany osadników.
— Ma pan słuszność, i jestem pewny, że Indyanie w oczekiwaniu sendadora ukryli się w podziemiach ruin. A że leżą one na uboczu od drogi, więc ta dzika banda czuje się zupełnie bezpieczną w swem schronieniu i, być może, nawet nie ustawia warty.
— Jaki jest rozkład tych podziemi?
— Obejmują one dosyć obszerną przestrzeń, mogącą pomieścić ze dwustu ludzi. Wejście do podziemi jest tylko jedno, i to niebardzo wygodne, bo schody już w znacznej części zrujnowane. Sklepienie zachowało się jeszcze prawie w całości, i są w niem dwa tylko wyłomy. Sądzę jednak, że przez te wyłomy nikt z dołu nie mógłby się wydostać nazewnątrz.
— Bardzo to byłaby dla nas dogodna okoliczność, gdyby Indyanie ukryli się byli w tej właśnie jaskini. Może to zresztą stała ich kryjówka i mają tam jakie sprzęty. Zetknięcie się z nimi w otwartem polu byłoby mniej dla nas korzystne ze względu na zatrute strzały... Zresztą wolałbym uniknąć rozlewu krwi.
Wyschłe wgłębienie, którem posuwaliśmy się przeszło od godziny, stanowiło istotnie jakby drogę, dość wygodną i nie przedstawiającą żadnych przeszkód. Wkrótce Pena oznajmił nam, że wzgórze z ruinami znajduje się najdalej o pięćset stąd kroków, więc zatrzymaliśmy się tutaj, i towarzysze nasi pochowali się pod drzewa, a ja z Peną poszliśmy naprzód zbadać teren, oczywiście zachowując wszelkie ostrożności i stąpając jak najciszej, co zresztą nie przedstawiało trudności, gdyż łożysko pozbawione było kamieni.
Noc była cicha, i zdawało się, że słyszymy własne oddechy. Posuwając się naprzód, myślałem tylko o tem, że lada chwila z ukrycia może wylecieć bezgłośna strzała, niosąc mi na swem ostrzu śmierć, jak piorun niemal szybką. A mogłem się jej napewno spodziewać, jeżeli Indyanie rozstawili czaty. Na szczęście, zaniedbali widać tego, bo bez żadnych przeszkód dotarliśmy aż do stóp wzgórza, a następnie poczęliśmy się wśród krzaków i zarośli czołgać na czworakach na jego zbocze. Wkrótce dostrzegliśmy przed sobą polankę, a dalej w gruzach leżące stare mury klasztoru.
— Z której strony znajduje się wejście do podziemi? — zapytałem szeptem towarzysza.
— Tu zaraz na prawo.
— Czy wśród ruin są jakie dziedzińce?
— Kilka, ale otwarty jest tylko ten pierwszy; inne zawalone są usypiskami.
— Więc można się dostać do podziemi tędy?
— Tak. Prosto na prawo.
— Chodźmy zatem... ale ostrożnie!
Chwycił mię za rękę, i chyłkiem podążyliśmy naprzód. Niebawem rozpoznaliśmy miejsce, w którem ongi była brama. Jeżeli Indyanie rozstawili wśród ruin czaty, to tu właśnie z pewnością należało kogoś oczekiwać. Okazało się jednak, że nie byli tyle przezorni, i nie spotkaliśmy tu ani żywej duszy.
Przedostawszy się przez ten wyłom, znaleźliśmy się w obszernym dziedzińcu, który dokoła otaczały zwaliska. Wprost nas znaczyła się wśród nich jaśniejąca smuga, jakby ukrytego gdzieś w głębi światła, i poczuliśmy woń pieczonego mięsa.
— Tam właśnie jest wejście do podziemi — objaśniał mię Pena, wskazując w kierunku jasnej smugi. — Indyanie zajęci są prawdopodobnie przyrządzaniem wieczerzy.
— W którem miejscu znajdują się otwory w sklepieniu, o których pan poprzednio wspominałeś?
— Jeden jest po prawej, a drugi po lewej stronie.
— Pójdziemy tam; może się nam uda zajrzeć do środka.
Podsunęliśmy się aż do samego wejścia, ale i tu nie było nikogo. Zajrzałem w głąb i zobaczyłem oświetlony od rozpalonego w podziemiach ogniska głęboki loch, prowadzący do środka i zawalony gruzami. Nie można jednak było tędy dostać się do wnętrza podziemia, bo gruz, usuwający się z pod nóg, zdradziłby nas natychmiast. Postanowiliśmy tedy dostać się do jednego z otworów w sklepieniu. Popełzliśmy więc z niesłychaną ostrożnością, jak węże, ku owemu otworowi i zajrzeliśmy do środka. Niestety jednak dym, wydostający się z wewnątrz, nie pozwolił nam nic dostrzec, i tylko z głosów wywnioskowałem, że w podziemiu było bardzo wielu ludzi.
— Co teraz? — zapytał Pena, gdyśmy się cofnęli.

— Wróć pan do naszych towarzyszów i każ im ukryć dobrze konie, a następnie przybyć tutaj.

Tom XVIII.
Wtem zobaczyliśmy w dole Indyan.

— A co pan będzie robił tymczasem?

— Stanę u wejścia.
— Panie, nie radzę się narażać! to ogromnie niebezpieczne!
— Bynajmniej. Czerwonoskórzy siedzą spokojnie, jak myszy w norze.
— Ba, ale gdyby który z nich wylazł?
— Iii! w takim razie przywitam go szczutkiem w nos, od którego padnie i uspokoi się na chwilę.
— A jeżeli wylazą wszyscy?
— Wszyscy odrazu wyjść tędy nie mogą, bo wejście jest zbyt wązkie i tylko zmieszczą się w niem dwie osoby naraz. W takim wypadku utrzymałbym je w szachu lufami swych rewolwerów.
— No, dobrze. Przybędziemy tu wnet.
— Nie potrzebujecie nawet zachowywać wielkich ostrożności, bo w pobliżu niema nikogo, więc sprawcie się szybko, aby być tu jak najprędzej. Czekam.
Odszedł, a ja usiadłem tuż u wejścia z silnem postanowieniem nie wypuścić z podziemia nikogo, gdyby się kto chciał z niego wydostać. W głębi słychać było pomieszane głosy, zlewające się w jeden gwar, tak, że nic z tego nie można było zrozumieć. Zresztą nie znałem narzecza tego szczepu, więc nawet nie usiłowałem podsłuchiwać rozmów i zwracałem jedynie uwagę, czy od wejścia nie dolecą mię jakie szmery. Jakoż w niespełna dziesięć minut posłyszałem staczające się tam kamyki: ktoś począł wdrapywać się do góry. Ponieważ miejsce to było oświetlone od płonącego wewnątrz ogniska, więc postać wychodzącego mogłem widzieć dokładnie. Był nim Gomez. Jednym rzutem oka stwierdziłem, że miał przy sobie tylko nóż. Zaczaiłem się pod murem, i gdy Gomez, wydrapawszy się na wierzch, począł nadsłuchiwać, a następnie zamierzał wrócić do wnętrza, szepnąłem:
— Gomez!
— Kto to? — zapytał.
— Sendador.
— Już? sprawiliście się tak prędko? Gdzie znajdują się kobiety i dzieci?
— Poniżej na wozach.
— A więc stało się istotnie tak, jak...
Urwał zdanie, gdyż zbliżyłem się do niego na taką odległość, iż mógł poznać, że to nie sendador.
— Któż to?... — szepnął tylko i zamierzał zawrócić do nory, gdy nagle chwyciłem go prawą ręką za gardło, by nie mógł krzyczeć, lewą zaś wyjąłem mu nóż z za pasa.
Gomez był dosyć słaby, więc nie dziw, że w silnych mych rękach aż przyklęknął do ziemi, ja zaś, nie tracąc czasu, przyłożyłem mu nóż do piersi i zagroziłem:
— Jedno głośniejsze słowo, a przebiję!
— Będę mill!... — wykrztusił z trudnością, bo tchu mu brakowało.
— No, dobrze. Mogę więc panu pozwolić na odetchnięcie, ale ostrzegam raz jeszcze, że nie żartuję! Proszę dać ręce w tył!
Indyanin posłuchał bez wahania, a gdy się nachyliłem nad nim, by związać mu ręce, szepnął:
— Sennor! ach, to jesteś sennor!...
— Powiedziałem przecie panu, że przybędę tutaj.
— Tak, tak... Skoro pan tu jesteś, to wszystko na nic! Jesteśmy zgubieni!
— Co pan rozumie pod słowem „wszystko“?
— Coś, o czem pan dowiedzieć się nie powinien.
— Słusznie, ale gdybym tak naprzykład wiedział już o tem „wszystkiem“?
— To niemożliwe!...
Pociągnąłem go za sobą wstecz w takie miejsce, skąd można było mieć na oku wejście do podziemia, a związawszy swemu jeńcowi nogi, usiadłem koło niego.
— Dlaczego pan się uwziął na mnie? — zapytał po chwili. — Co pan chce ze mną uczynić?
— Będzie to zależało od tego, jak się pan względem nas zachowasz.
— Więc nie jest pan tu sam?
— Jeżeli rad pan będziesz zobaczyć się z moimi towarzyszami, to uczynię mu tę przyjemność. Ale pozatem nie mam już dla pana żadnych względów, i nie licz pan więcej na naszą przyjaźń.
— Cóżem wam złego uczynił?
— Po pierwsze zbiegłeś pan od nas...
— Musiałem, sennor.
— Musiałeś pan? Z jakiego powodu?
— To moja tajemnica.
— Którą jednak znam doskonale. Powiedziałem przecie panu w Palmar, że postaram się przeszkodzić waszym knowaniom. Zwabiliście podstępnie na wyspę dwudziestu ludzi, by tam zginęli straszną śmiercią, a teraz zamierzacie zabrać do niewoli kobiety i dzieci.
— Cielo! kto to powiedział?
— Pan sam powiedziałeś to do sendadora.
— Nieprawda!
— Proszę nie zaprzeczać, bo wykręty nic panu nie pomogą. Słyszano każde pańskie słowo. Domyślasz się pan zapewne, żeśmy się wybrali natychmiast z Palmar w celu udaremnienia waszych planów. Wspominałeś pan sam zresztą o tem wobec sendadora!
— Jakto? więc i to nawet jest panu wiadome?
— Jak pan widzisz. Oczywiście postaraliśmy się najpierw o wyratowanie owych dwudziestu, co nam się udało tem snadniej, że sendador był o tyle głupi, iż zostawił u brzegu rzeki tratwę... No, i koniec-końców jesteśmy tutaj, aby wam przeszkodzić w projektowanym napadzie na bezbronne kobiety i dzieci.
W tej chwili dały się słyszeć od zbocza góry liczne kroki.
— Otóż doczekałeś się pan — rzekłem. — Idą już moi towarzysze, których pan byłeś ciekawy.
Istotnie byli to moi towarzysze. Dowiedziawszy się, kogo złowiłem, domagali się, by go wychłostać. Zwłaszcza ci, których wydobyliśmy z wyspy, chcieli się w ten sposób zemścić. Udało mi się jednak, choć nie bez trudu, powstrzymać ich zapędy i wytłómaczyć, że lepiej będzie, gdy postąpimy z jeńcem łagodnie, niżbyśmy mieli się narażać na zemstę całego szczepu.
— Ba! a co uczynimy z tymi ludźmi, którzy prawie już są w naszem ręku? — zapytał jeden, wskazując w kierunku podziemia.
— Zobaczy pan. Ja uratowałem wam życie i mam teraz prawo do pokierowania wszystkiem tak, jak mi się podoba. Zawrzemy z Indyanami pokój, który przedewszystkiem dla was jest pożądany.
Po krótkiej naradzie zgodzili się na to. Wówczas rozwiązałem Gomeza i rzekłem mu:
— Proszę mię posłuchać i wziąć pod uwagę. Nic się żadnemu z was złego nie stanie, ale pod warunkiem...
Tu Gomez odetchnął głęboko, wyprostował się i zapytał:
— No, no! pod jakim warunkiem?
— Uda się pan zaraz do swoich ludzi. Ilu ich tam jest? — Sześćdziesięciu.
— Powie im pan, że jest nas tutaj trzydziestu, dobrze uzbrojonych, i że wrazie, gdyby ktokolwiek chciał się wydobyć z podziemia bez naszego zezwolenia, zaczniemy strzelać. Jutro rano zaś będziecie mogli oddalić się spokojnie, dokąd się wam spodoba. Ale wprzód musicie zawrzeć pokój z tymi ludźmi, którzy przybyli tu na osiedlenie. Czy powie pan to swoim?
— Powiem, ale wprzód musi pan przyrzec, że dotrzyma słowa.
— Ja nigdy nie kłamię, Gomez! Proszę odejść. A jeżelibym czego potrzebował, to zawołam.
Gomez oddalił się skwapliwie, rad widocznie, że udało mu się tak łatwo wydostać z matni, a niektórzy z owych dwudziestu sarkali jeszcze na moją łagodność, i dopiero brat Hilario uspokoił ich ostatecznie.
Dwu z nas pozostało na straży koło koni, a reszta ulokowała się u wejścia do podziemia, ja zaś ze sternikiem wróciłem do wyłomu w murach, by doczekać się tam sendadora. Larsena wybrałem sobie za towarzysza dlatego, że mógł mi być wielce pożytecznym w razie, gdyby przyszło do zmierzenia się z sendadorem.
Ukryci w ruinach, oczekiwaliśmy niezbyt długo, bo już po upływie paru minut usłyszeliśmy w pobliżu wzgórza głośne skrzypienie wozów i głosy kobiet oraz poganiaczy. Krzątali się zapewne około rozłożenia obozu, gdyż wkrótce zapłonęło u stóp wzgórza wielkie ognisko.
— A więc niebawem można się spodziewać i sendadora — zauważył sternik. — Cieszę się, że będę miał sposobność pokazania mu swej siły.
— Tylko niechże mu pan żeber nie połamie, gdyż wiadomo panu, że go potrzebujemy. A teraz cicho!
Po niejakimś czasie usłyszeliśmy kroki, a po chwili ukazała się u ruin wysmukła i chuda postać sendadora. Nie zadawał sobie widocznie trudu z zachowaniem ostrożności, czując się zapewne tutaj bezpiecznym, przyczem musiał znać dokładnie miejsce, bo zbliżył się wprost do wyłomu w ruinach.
Wstałem nagle z miejsca i stanąłem przed nim.
— Carramba! — zaklął, cofając się krok wstecz. — Po kiego licha, Gomez, tak nagle wyłazisz z pod ziemi, niby dyabeł jaki? To może nawet najodważniejszego wyprowadzić z równowagi. Są twoi ludzie?
Wziął mię za Gomeza, gdyż w mroku na tle szarego muru ruin nie mógł mię poznać.
Na to pytanie, naśladując głos Indyanina, odpowiedziałem napół szeptem:
— Są tam, sennor! — i wskazałem w kierunku podziemi.
— Idę więc, by wydać odpowiednie rozkazy. Wszystko udało się znakomicie. Mężczyźni z ekspedycyi są już na wyspie, i wnet pożrą ich krokodyle; kobiety zaś nie domyślają się niczego, bo wmówiłem w nie, że ich mężowie udali się naprzód. Będziecie mieli znakomitą zdobycz i spodziewam się, że ocenicie to należycie.
— Owszem, ocenimy, i to zaraz.
Zdanie to wypowiedziałem już własnym głosem, a zagadnięty, nie poznawszy mię jeszcze widocznie, rzekł gniewnie:
— Cóż to znowu za żart, Gomez?
Poczem, wpatrując mi się w twarz, zapytał:
— Któryż to z was?
— To jestem ja, sennor Sabuco!
— Kto taki?
— Nie Indyanin, lecz biały.
W tej chwili Larsen stanął tuż poza nim, gotów na każde moje skinienie.
— Mówić mi natychmiast, z kim mam do czynienia, bo inaczej przebiję...
— Proszę schować nóż — odrzekłem. — Oczekuję pana tutaj w uczciwych zamiarach.
— W jakich zamiarach?
— Przedewszystkiem mam oświadczyć ukłony dla pana od dwudziestu ludzi, wydanych przez niego na śmierć głodową na odludnej wyspie. Ludzie ci znajdują się tutaj i mają zamiar podziękować panu za dobre względem nich zamiary.
— Niechże cię dyabli porwą! — zawarczał sendador, szybkim ruchem wyciągnąwszy nóż z za pasa. — Masz tu nagrodę za tę miłą dla mnie nowinę — wrzasnął i wymierzył cios nożem... w powietrze, gdyż go nagle Larsen chwycił z tyłu w swe objęcia, unosząc do góry.
Sendador ze ściśniętych żylastemi rękom a piersi nie mógł wydać nawet jęku i tylko nogami, jak w konwulsyach, począł rzucać w powietrzu.
— Co mam uczynić z tem padłem? — pytał mię Larsen.
— Zwiążemy go i zaniesiemy do tamtych.
— Poco wiązać? Ja go i bez tego dostawię na miejsce. Z moich objęć nie wydostanie się huncwot, choćby ziemię gryzł.
Zgodziłem się na to. Odebrałem sendadorowi karabin, nóż i rewolwer, a Larsen, postawiwszy draba na ziemi, chwycił go za kark i rozkazał:
— Marsz naprzód! A jeśli pan będziesz się sprzeciwiał, ukręcę mu głowę, jak pisklęciu!
Groźba ta bynajmniej nie wyglądała na żarty. Sternik trzymał draba tak silnie, że mógł go poprowadzić bez żadnego oporu aż na miejsce, gdzie znajdowali się nasi. Gdyśmy się wśród nich znaleźli, Harrico krzyknął:
— Dajcie mi tu tego gałgana, niech się z nim rozprawię!
— Zaraz, zaraz — odrzekłem. — Przedewszystkiem trzeba go skrępować i rozpalić ogień. Niech widzi, z kim ma do czynienia.
Nie zwlekając, towarzysze moi skrępowali jeńca tak, że nie mógł się ani poruszyć, podczas gdy inni, nazbierawszy suchych gałęzi, rozpalili ognisko. Gdy płomień buchnął, mogłem przypatrzyć się twarzy sendadora. Ostre jej, nieregularne rysy znaczył wyraz jakby zdziwienia, nie zaś poczucia jakiejkolwiek winy. Spoglądał czas jakiś po wszystkich ponuro, a wreszcie przemówił:
— Ależ, panowie, nie pojmuję dlaczego obchodzicie się ze mną, jak ze zbrodniarzem! Ja przecie nic nie jestem winien. To jakaś przykra pomyłka!
I na swoje usprawiedliwienie począł zmyślać najrozmaitsze kłamstwa, a nawet pow o łał się na Montesa, który jednak, przekonawszy się już dowodnie o wartości moralnej tego człowieka, rzekł:
— Proszę się nie powoływać na mnie, bo ja wcale nie myślę stawać w obronie przewrotnego człowieka.
— Jakto i pan? i pan przeciwko mnie? Więc wszyscy już uwzięli się na mnie?
— Nie udawaj pan niewinnego! Znane nam są jego sprawki, i mamy w rękach dowody. Przykro mi że swego przyjaciela muszę uważać teraz za mordercę, ale, niestety, na to niema żadnej rady. Podsłuchano pańską rozmowę z Gomezem.
Drab należał widocznie do najzatwardzialszych grzeszników, wyzutych z jakiejkolwiek uczciwości i sumienia, a przytem zachowywał się aż nadto bezczelnie, szamocąc się i wymyślając. Wreszcie było już tego dosyć, i zabrał głos Pena.
— Słuchajno, bezczelny drabie! Tym, który cię podsłuchał, jestem ja! Jeżeli tedy wypierasz się winy, to zadajesz przez to kłam mnie, co oczywiście jest dla mnie obrazą, której nie zniosę!
— Cóż to pan jesteś za jeden, że śmiesz przemawiać przez „ty“ do sendadora?
— Nazywam się Pena de Cascarillero...
Wyrazy te w pierwszej chwili zatrwożyły sendadora i zaklął:
— Do dyabła! to nie do uwierzenia!
— Możesz nie wierzyć. Sądzę jednak, że poznasz łatwiej tę oto dostojną osobę duchowną — wskazał braciszka.
— Brat Jaguar! — mruknął sendador, spojrzawszy z ukosa na mnicha.
— Tak jest. Człowiek ten nie da sobie w kaszę dmuchać... Wreszcie jeszcze jedną osobę ci przedstawię, której nazwisko również ci nie jest obce. Wspominałeś je nawet przed Gomezem...
Skrępowany zwrócił teraz swój wzrok na mnie i po krótkiej chwili zapytał:
— Cudzoziemiec?
— Tak. On umie zajrzeć do dna duszy, zwłaszcza takim łotrom, jak ty, i nie łudź się, jakobyś mógł podejść go i oszukać w czemkolwiek. Ale, ale! jest tu jeszcze jeden człowiek, który koniecznie chciał cię poznać. Znasz go? — dodał, wskazując Gomarrę.
— Nie mam przyjemności — odrzekł sendador.
— Mniejsza o to. Ale ja przecie muszę rozmówić się z panem — ozwał się Gomarra.
— Proszę zaczekać — wtrąciłem.
— Nie! Niech wie, z kim ma do czynienia.
— Zaszkodzi pan całej sprawie...
— Zaszkodzę? — przerwał mi. — Nie, panie! muszę oznajmić temu potworowi, co czuję dla niego i czego się ma spodziewać ode mnie.
A zwróciwszy się do sendadora, rzekł:
— A więc nie przypominasz pan sobie, żeś mię widział kiedykolwiek?
— To możliwe.
— Naprzykład w Pampa de Salinas... Znasz pan tamte okolice i wiesz zapewne, że popełniono tam swojego czasu ohydną zbrodnię.
— Co mię to może obchodzić? — mruknął zagadnięty z widoczną niechęcią.
— Owszem, powinno to pana obchodzić, gdyż właśnie owym mordercą jesteś pan, a zamordowany był moim bratem.
— Ja? pański brat? Przyśniło się panu... Nie znam ani pana, ani pańskiego brata!
— A przecie niech pan sobie przypomni... Chciałeś pan zakopać w ziemi kipus, i widział to mój brat...
— Skąd pan wiesz o tem?
— Słyszysz pan, że wiem, i to mu wystarczyć powinno. Kipus znajdowało się w butelce... Zamordowałeś człowieka, który pana podpatrzył przy zakopywaniu butelki z kipus, a potem ukryłeś to gdzieindziej i często też później tam zaglądałeś...
— Nic o tem nie wiem...
— To zaprzeczenie jest bezczelnością! Brat mój przed śmiercią powiedział mi wszystko. Czatowałem później na pana przez długie czasy, niestety nadaremnie. No, ale nareszcie, dzięki Bogu, mam pana w swoich rękach i pomszczę śmierć brata...
Sendador udał obrażonego tymi zarzutami i począł uniewinniać się innym już sposobem:
— Mylisz się pan. To musiał być ktoś inny, nie ja!
— Wcale się nie mylę i proszę nawet nie zadawać sobie trudu z wykrętami. Wolałbyś pan raczej pomodlić się i poprosić o pociechę religijną brata Hilaria, bo zbliża się twój koniec. Przysiągłem bowiem, że zastrzelę mordercę za pierwszem spotkaniem, a że spotkałem go właśnie, więc teraz pozostaje mi tylko dotrzymać przysięgi.
I z tą groźbą odwrócił się od niego, jakby mu ból sprawiało samo patrzenie na zbrodniarza.
Gomarra gadatliwością swoją popsuł mi niebacznie wszystkie plany. Sendador nie powinien był dowiedzieć się, że między nami jest ktoś, kto pragnie pomścić na nim śmierć drogiej sobie osoby, bo z chwilą, gdy się o tem dowiedział, nie mógł nas już prowadzić do Słonego jeziora. A przyznam się, że byłem bardzo ciekaw zobaczyć kipus i rysunki, dotyczące ukrytych skarbów, o których mi Monteso opowiadał.
— Przeczysz pan wszystkiemu z niesłychanym uporem — ozwałem się. — Ale, niestety, na wszystko mamy niezbite dowody, i wykluczone jest, abyś pan mógł wyłgać się w jakikolwiek sposób.
— Czego znów pan chcesz ode mnie? — odparł, obrzucając mię lekceważącem spojrzeniem. — Nie znam pana... jesteś pan zresztą tutaj zupełnie obcy...
— No, tak. Ale znana mi jest dokładnie pańska osoba.
— To szczególne!
— Przedewszystkiem powiem panu, że było bardzo wielką głupotą z pańskiej strony wypierać się porozumienia z Indyanami. Otwarte przyznanie się byłoby nie pogorszyło wcale pańskiego położenia.
— Ja nigdy nie kłamię.
— Ba, ale Gomez wyznał nam wszystko.
— Gomez? W jaki sposób mogłeś pan z nim się rozmówić?
— Otóż już przez to samo zapytanie zdradziłeś się pan w zupełności. Gomez oczywiście czekał tutaj na pana, a ponieważ przybyliśmy tu wcześniej, więc udało się nam pochwycić go i wymusić na nim zeznania.
— Schwytaliście go? — krzyknął przerażony, rzucając się, jak ryba, wyrzucona z wody.
— Tak jest.
— A gdzież są Indyanie?
— No, nareszcie podniosłeś pan przyłbicę. Pytasz o Indyan i przez to przyznajesz się do wszystkiego, co przedtem zaprzeczałeś.
— Do dyabła! Niech pan sobie myśli, co mu się podoba. Jabym rad wiedzieć, gdzie są Indyanie?
— Niech się pan uspokoi. Siedzą oni spokojnie w podziemiach, i mamy ich w tej pułapce. Gomez również znajduje się między nimi.
— I przyznał się do wszystkiego?
— Był więcej otwarty, niż pan, no, i rozsądniejszy, gdyż spostrzegłszy, że kłamstwo na nic się nie przyda, mówił prawdę. Byłby nałożył głową, a tak nietylko jemu, ale i wszystkim Indyanom, którzy tu siedzą, postanowiłem darować życie.
— Taak? To ich pan ułaskawia, a mnie nie? Jestże to sprawiedliwe?
— Owszem, zupełnie sprawiedliwe. Indyanie w gruncie rzeczy maja słuszność, jeżeli bronią swej ziemi. Ale że pan, człowiek rasy białej, sprzysięgasz się przeciw współbraciom, to już jest zbrodnią nie do darowania, i gdybyś pan nie miał żadnej innej winy na sumieniu, tylko tę jedną, wystarczy już ona najzupełniej, aby go ukarać śmiercią.
— Jakież to mają być zbrodnie te inne? — zapytał drwiąco. — Widocznie, wedle pańskiego zdania, jestem największym łotrem na świecie?
— Tak jest w istocie.
— Czy mogę zapytać, co pan wie o tem?
— Możesz pan. Ja natomiast radbym się dowiedzieć, gdzie został pogrzebany stary mnich, któremu pan odebrałeś kipus i rysunki?
Zapytany szarpnął się tak silnie, że, mimo więzów, znalazł się w postawie siedzącej i, patrząc na mnie prawie obłąkanemi oczyma, zapytał:
— O jakim mnichu pan mówi?
— O tym, którego pan zamordowałeś, by zdobyć na nim wspomniane przedmioty.
— Do stu piorunów! Znowu morderstwo, o którem nie mam najmniejszego pojęcia!
— Znowu się pan wypierasz?
— Przepraszam, nie jest to wypieranie się, bo nie można przecie wypierać się tego, czego się nie uczyniło. Zaznaczam tu panu jedynie, że się ogromnie mylisz.
— Ba! na nieszczęście swoje, miałeś pan świadka, który starał się mu przeszkodzić w niecnym czynie, ale pan nie zważałeś na to, bo on był zadaleko od miejsca zbrodni.
— Pan mię zadziwia swojemi wiadomościami!
— A pan zaś pogarsza tylko swój los ustawicznem zaprzeczaniem. Na szczęście, poznałeś pan w owym świadku swego przyjaciela i, kierując się ostatnią jeszcze iskierką uczucia w sercu, nie chciałeś go pan zamordować, a tylko wymogłeś na nim pod przysięgą dochowanie o wszystkiem tajemnicy.
— I on tę przysięgę złamał?
— Nie, ale z jego słów i zachowania się domyśliłem się wszystkiego.
— Ach, tak? domyślił się pan i uważasz to za pewność, za dowód przeciw mnie? To bardzo mądrze z pańskiej strony, i możesz być pewny, że dojdziesz w ten sposób do prawdy.
Nie zważając na wykręty sendadora, ciągnąłem dalej:
— Zresztą przyjaciel pański dowiedział się, gdzie należało, że nie powinien był dotrzymywać przysięgi, danej mordercy; przeciwnie, dla spokoju sumienia miał obowiązek wyjawić wszystko na łożu śmierci.
— A więc oświadczył, że zamordowałem duchownego?
— Tak, dodając jeszcze i to, że go obrabowałeś.
— Kłamstwo! wierutne kłamstwo! Ale niech mi pan powie, na jakiej zasadzie uważasz się w prawie sądzić mnie?
— Nietylko ja, ale wszyscy, jak tu jesteśmy, korzystając z praw puszczy, możemy pana osądzić i ukarać. Jeżeli więc nie zaniechasz pan swego oporu i nie przestaniesz z nas drwić, nie będziemy obowiązani do żadnych dla pana względów.
— Ja ich też nie wymagam, pomimo, że chciałbym, aby postąpiono ze mną sprawiedliwie. Sprawiedliwość tę jednak musi mi wymierzyć sąd, uprawniony do tego.
Na te słowa zbliżył się do sendadora jeden z tych, którzy zwabieni byli przez niego na wyspę, i kopnąwszy go nogą, zgromił:
— Milcz, łotrze! Najstosowniejszym dla ciebie wymiarem sprawiedliwości będzie stryczek, a może nawet i coś jeszcze gorszego. Przekonamy się tylko, czy nie stała się jaka krzywda naszym kobietom, i jeżeli je skrzywdziłeś, biada ci, zbrodniarzu! Pokrajemy cię rozpalonymi nożami na drobne kawałki!
— Otóż to! — wtrącił drugi. — Trzeba zobaczyć, co się tam dzieje z naszemi kobietami i dziećmi. Łotr musi zginąć, tak czy owak; pozostaje tylko wyznaczyć mu rodzaj śmierci.
Chodźmy więc! Na te słowa ruszyli wszyscy do obozowiska, i pomimo, że zwróciłem ich uwagę, iż trzeba strzedz sendadora oraz wejścia do podziemia, udało mi się zatrzymać przy sobie jedynie yerbaterów. Mówiąc nawiasem, dla strzeżenia podziemia wystarczyliśmy najzupełniej, a nawet rad byłem, że ci, co chcieli ukarać sendadora śmiercią, oddalili się. Miałem nadzieję, że tymczasem ochłoną z pragnienia zemsty, a było to dla mnie pożądane, bo uśmiercenie tego łotra żadnej nam korzyści przynieść nie mogło, a tylko szkodę. Liczyłem na to, że będzie on nam pomocny w podróży, a przytem, ściśle biorąc, w niczem on przeciwko nam nie zawinił. Tego samego zdania był widocznie i Monteso, który szepnął do mnie tak, aby sendador słów jego nie słyszał:
— Dobrze, że sobie poszli. Jak pan sądzi: czy w naszych okolicznościach można dopuścić, aby powiesili sendadora?
— Ja osobiście jestem przeciwny temu.
— I ja również, jak niemniej i moi towarzysze. Idzie nam przecie o rysunki i o kipus.
— Ba, ale czy nam się uda przeszkodzić tym ludziom w wykonaniu zemsty?
— Obawiam się, że będzie to bardzo trudne. Co innego Gomez, który został ułaskawiony ze względu na to, że przecie musiał stanąć względem nas na tem, a nie na innem stanowisku. Sendadora zaś w tym wypadku nic nie tłomaczy i wszystko go potępia.
— Jedynem wyjściem dla nas byłaby tu chytrość, gdyż protesty nasze ani prośby wcale nie pomogą. Sądzę zatem, że dobrze będzie, gdy mu ułatwimy ucieczkę.
— Niezła myśl. Ale co potem?
— Potem będzie oczekiwał na nas w umówionem miejscu, i przypuszczam, że dotrzyma słowa.
— Powinien! Przecie jemu zależy na panu, po którym wiele się spodziewa, a w szczególności, że pan odcyfruje jego dokumenty, tyczące się skarbów. Możebym ja z nim pogadał?
— Dobrze.
Sendador podczas tej cichej naszej rozmowy tak jakby nasłuchiwał w kierunku podziemi, jakby wyczekując stamtąd pomocy, co zresztą było zupełnie usprawiedliwione. Yerbatero, podszedłszy teraz do niego, rzekł:
— Bardzo mi przykro, sennor Sabuco, że najniespodziewaniej dla mnie okazałeś się zbrodniarzem. Może jednak skruszysz się pan w sercu i wyznasz dobrowolnie całą prawdę.
— Czego pan chcesz ode mnie? Mnie jeszcze bardziej przykro, że stary mój przyjaciel wierzy podobnym bredniom.
— Otóż ja, jako stary pański przyjaciel, twierdzę, że nic pan nie zyskasz na wykrętach i kłamstwie; przeciwnie, szczerość mogłaby panu wiele pomóc.
Sendador spojrzał na nas badawczo, poczem zapytał:
— Od tamtych nie spodziewam się niczego dobrego... Co do was jednak sądzę, że bylibyście zdolni udzielić mi swojej pomocy.
— Owszem, ale musisz się pan przyznać.
— I co wam z tego przyznania się przyjdzie?
— Bardzo wiele, bo mógłbyś pan przez to pozyskać nasze zaufanie.
— Cóż mi pomoże wasze zaufanie?
— Przecie wiadomo panu, że przybyliśmy umyślnie tutaj, aby pana odszukać.
— We wrogich zamiarach... Dziękuję.
— Bynajmniej. Ja sam, spotkawszy tego cudzoziemca w Montevideo, prosiłem go, by mi dopomógł do odszukania skarbów.
— Czyż on rozumie się na rysunkach?
— Owszem, może nawet potrafi odcyfrować kipus.
— Jakie kipus? Skąd pan wiesz o tem?
— Proszę sobie przypomnieć, ale szybko, bo lada chwila powrócą tu pańscy wrogowie. Byliśmy długie lata przyjaciółmi, i obecnie przybyłem tu, jako przyjaciel pański, nie zaś wróg. Chcesz pan być szczerym, czy nie?
— Poco się mam spieszyć? Jestem wprawdzie związany, ale mimo to nie boję się niczego i nikogo.
— Przecie ludzie ci, których pan uwiodłeś, chcą panu odebrać życie...
— Rozmyślą się. Targnięcie się na sendadora to nie byle co, i powtarzam, nie boję się ich wcale. Że jednak ofiarujesz mi pan pomoc, byłbym głupi, gdybym z niej nie skorzystał, tembardziej, że znalazł się wreszcie człowiek, jakiego poszukiwałem przez całe lata. Sądząc z tego, co wiem o nim od Gomeza, człowiek to wcale niezwykły.
— A więc przyznajesz się pan, że mówiłeś o mnie z Gomezem — wmieszałem się do rozmowy.
— Niby, tak.
— I stwierdzasz pan tem samem wszystko inne.
— O, za pozwoleniem! ale... Zresztą obojętne mi jest to, czy pan mię uważasz za winnego, czy niewinnego. Podobasz mi się pan, i dlatego będę otwarty. Czy byłby pan skłonny przedsięwziąć podróż w góry nawet wówczas, gdybyś się przekonał o mojej winie?
— Wszak nie mogę być pańskim sędzią.
— Mądre, bardzo mądre słowo!
— Tylko proszę, nie tłómacz pan sobie tego niewłaściwie. Nie jest dla mnie obojętne, z kim mam do czynienia: ze zbrodniarzem, czy też z człowiekiem uczciwym. Że za przewinienie kara nie minie pana, o tem nie wątpię, bo chociażbyś uszedł zemsty owych dwudziestu ludzi, pozostaje jeszcze Gomarra.
— Sądzę, że nie zabierzesz go pan ze sobą.
— No, nie. Ale on z pewnością podąży za nami i będzie nas, a właściwie pana prześladował.
— O to niema obawy. Już ja znajdę sposób do zatarcia śladów za sobą. Czy jednak zna on miejsce, w którem ukryta jest butelka ze sznurkami?
— Owszem, wie o niem dokładnie. A rysunki owe masz pan może przy sobie?
— O, nie, sennor. Takich rzeczy nie nosi się ze sobą. Ukryłem je w dobrem miejscu i mam nadzieję, że będę mógł zaspokoić pańską co do nich ciekawość, tylko... obecnie idzie o to, czy pan naprawdę masz postanowienie dopomódz mi do ucieczki i nie masz względem mnie jakichś ukrytych planów. Chociaż... nie sądź pan, abym był wobec was zupełnie bezsilny...
— Jeżeli pana zapewniam, że nic złego panu nie uczynię, to już mu wystarczyć powinno.
— No, dobrze! Będzie najlepiej, jeżeli mię puścicie natychmiast.
— Tak otwarcie ze względu na tamtych ludzi i na Gomarrę postępować nie możemy. Rozluźnię panu tylko rzemienie na rękach, a potem poddam ludziom myśl, aby zaprowadzili pana do swego obozu. Zgodzą się na to, przyczem rozwiążą panu nogi i poprowadzą. A wówczas...
— Wspaniale! Proszę więc rozluźnić mi więzy.
— Ba, ale jeszcze jeden warunek. Gdzie potem odnajdziemy pana?
— Jutro rano jedźcie napowrót tym samym wąwozem, którym przybyliście tutaj, a ja was spostrzegę i przyłączę się.
— Proszę tylko nie wyprowadzić nas w pole, sennor Sabuco.
— Co też pan mówi? Przecie w moim własnym interesie leży odczytanie dokumentów, które posiadam.
— Dobrze. Rozluźnię więc panu rzemienie, ale musisz pan nosić się tak, jakby były nienaruszone; nawet potem, gdy już pan uciekniesz, musisz rzemienie zachować na rękach, aby w razie pojmania pana nie domyślili się, żeśmy panu do ucieczki dopomogli.
— Zastosuję się do tego.
— Ale co pan zrobisz potem bez broni i konia?
— Na razie nie są mi potrzebne, a później znajdzie się wszystko, i proszę się zbytnio o mnie nie troszczyć.
— Przyrzekasz pan więc, że nie przedsięweźmiesz przeciw nam nic wrogiego?
— Przyrzekam. Zresztą zaszkodziłbym tem chyba najwięcej samemu sobie.
Rozwiązałem rzemień na rękach jego, on zaś wziął obydwa końce w dłonie i rzekł:
— Dziękuję, sennor, i tuszę sobie, że uczyniłeś pan to bez jakichś ukrytych zamiarów. Ponieważ zaś nie znam pana dotychczas, radbym bodaj cokolwiek usłyszeć...
— Dowiesz się pan później.
— Mamy przecie dość czasu, zanim ci osadnicy wrócą tutaj.
— Proszę się zwrócić do Montesa; on panu powie.
Yerbatero począł mu opowiadać nasze przygody, lecz nie dokończył, gdyż wkrótce wrócili osadnicy i natarczywie poczęli się domagać, abym zezwolił na ukaranie sendadora przez powieszenie. Oczywiście sprzeciwiłem się temu, zarówno, jak i brat Hilario oraz yerbaterowie. Turnerstick i Larsen zrzekli się udziału w tej sprawie.
Rozumie się, że wobec takiego rozdwojenia powstały sprzeczki gwałtowne, więc poradziłem, aby utworzono coś w rodzaju sądu, mianowicie, aby jedna i druga strona wydelegowały mówców, t. j. oskarżycieli i obrońców, a następnie, aby przez głosowanie ogólne postanowiono, jak ostatecznie w tej sprawie postąpić.
Gomarra jakby odgadł moje życzenie i postawił wniosek, aby sendadora zaprowadzono do obozu, i tam w obecności kobiet niechby się odbył formalny sąd.
— Tak, ale przecie kilku z was musi tu zostać — rzekłem, — gdyż musimy przecie dopilnować, aby nam Indyanie nie pouciekali. Może więc będzie dobrze, gdy ja zostanę tutaj z yerbaterami, a wy odprowadzicie podsądnego do obozu. Zwracam jednak waszą uwagę, że nas siedmiu jesteśmy stanowczo przeciwni zasądzeniu sendadora na śmierć.
— A któż będzie przemawiał w imieniu waszej partyi? — zapytał Gomarra.
— Brat Hilario.
— Dobrze więc, chodźmy! — odrzekł i pochylił się nad jeńcem, by mu rozwiązać nogi, poczem obejrzał rzemienie na rękach i na szczęście nie zauważył, że są rozluźnione.
Wzięli go następnie między siebie i poprowadzili ze wzgórza w stronę obozowiska — ich zdaniem na śmierć, mojem zaś na wolność.
Po chwili jednak rozległy się w ciemności krzyki i wołania: „Łapaj, trzymaj!“ a po zboczu wzgórza potoczyły się z łoskotem kamienie i zaszeleściały krzaki. Zgiełk powstał nie do opisania.
— Umknął huncwot! — zauważył Monteso.
— No, gdyby nie umiał wykorzystać tak świetnej sposobności, wart byłby batów.
Wkrótce nadbiegł do nas Gomarra, a za nim brat Hilario.
— Łotr umknął, sennor! — krzyknął pierwszy, zziajany i do najwyższego stopnia wzburzony.
— Taak? A wy, wy... no, niech nie powiem, nicponie! jakżeście mogli dopuścić! Jak to było? w którą stronę uciekł?
— Skądże możemy wiedzieć? przecie ciemno, choć oko wykol!
— Można było przecie słyszeć kierunek po krokach.
— Gdzie zaś! w takim zgiełku?...
— Pocóżeście więc czynili zgiełk?
— No, tak. Ale przyzna pan, że to oburzające! trudno w takim wypadku zachować spokój... Uciekł... i wszystko już przepadło!
Pobiegł znów na dół, a brat Hilario, usiadłszy koło nas, rzekł po chwili:
— Może i lepiej, że uciekł. Nie mamy przecie prawa wymierzać mu kary, której zresztą prędzej czy później nie ujdzie.
— A tymczasem — dodałem — zaprowadzi nas w góry do jeziora Słonego. Czy brat zgadza się na to?
— Najzupełniej. Może nam uda się wydobyć dokumenty, zrabowane zakonnikowi... Ale nie pojmuję, dlaczego Indyanie tak cicho siedzą w swej norze. Przecie to niemożliwe, aby nie usłyszeli zgiełku... Jeden tylko wystawił był na chwilę głowę przedtem jeszcze i bezwarunkowo musiał zobaczyć sendadora, który wtedy właśnie był się podniósł do postawy siedzącej.
— Czemuż mi brat o tem nie powiedział?
— Bałem się, abyś pan nie strzelił do biedaka.
— Ale, nie byłoby racyi! Strzelałbym jedynie w takim wypadku, gdyby życiu naszemu zagrażało niebezpieczeństwo. Mniejsza zresztą o to. Sendador ciągle nasłuchiwał w stronę otworu, jakby spodziewał się stamtąd pomocy, i wygadał się nawet, że nie ze wszystkiem pozbawiony jest ratunku.
— Czyżby było drugie wyjście z podziemi?
— Pena twierdził stanowczo, że jest tylko to.
— Przypuszczam jednak, że Indyanie znają rozkład ruin lepiej, niż on, a może nawet umyślnie ukryli to drugie wyjście, nikomu go nie wskazując.
— To bardzo możliwe, i musimy zobaczyć przez otwór w sklepieniu, co się tam dzieje. Zdaje mi się, że dym tamtędy wcale już nie wychodzi. Chodźmy. Jeżeli Indyanie istotnie uszli, to dla nas wcale niedobrze! Mogą nas każdej chwili zasypać zatrutemi strzałami.
Otwór w sklepieuiu znajdował się o jakie sześćdziesiąt kroków od naszego ogniska. Ja z bratem Hilario podeszliśmy cichaczem do owego wylotu i zajrzeliśmy w głąb. Wewnątrz podziemia było zupełnie ciemno i cicho. Nakazałem tedy braciszkowi, by się położył za złomami kamieni i nie ruszał się aż do mego powrotu, sam zaś poczołgałem się wzdłuż murów dalej, nasłuchując i rozglądając się. Na razie nic podejrzanego nie zauważyłem i dopiero po dłuższem wyczekiwaniu uderzyły mój słuch jakby szepty jakieś, a następnie doszedł mych uszu jakby stuk lasek, któremi się podpierano.
Czyżby nabijano rury do wyrzucania zatrutych strzał? — pomyślałem.
Nie zważając jednak na niebezpieczeństwo, poczołgałem się dalej i spostrzegłem sporą liczbę ludzi, zbitych w gromadkę i rozmawiających szeptem ze sobą. Byli to niewątpliwie Indyanie, ale czem byli zajęci, nie mogłem dojrzeć z powodu ciemności. Na razie zresztą wystarczyła mi pewność, że Indyanie wyszli z kryjówki i widocznie naradzali się, w jaki sposób urządzić napad na nas i na obozowisko. Rzecz prosta — nie było dla mnie nic pilniejszego, jak zawrócić do swoich, by ich zawiadomić, na co się zanosi.
Ledwie zawróciłem w kierunku miejsca, gdzie pozostał brat Hilario, o uszy moje obił się wyraźniejszy jakiś szmer. To trzy osoby oddzieliły się od gromady i podążyły w kierunku naszego ognia. Wyprzedziłem ich co prędzej i złączyłem się z bratem Hilario. Ponieważ światło z naszego ogniska dochodziło aż tutaj, z łatwością rozpoznałem wśród tych trzech ludzi, co się odłączyli od Indyan, Gomeza.
— Ci dwaj inni są zapewne naczelnikami — szepnął brat Hilario.
— Byłoby to dla nas bardzo pomyślne, bo schwytawszy ich, mielibyśmy w ręku ważnych zakładników — odpowiedziałem szeptem.
— Rzucimy się więc na nich?
— Tak, ale ostrożnie. Braciszek niech weźmie w swą opiekę Gomeza, a ja tych dwóch jego towarzyszów.
Poczołgaliśmy się na czworakach ku idącym, i teraz dopiero stwierdziłem, jak byliśmy nieostrożni, zakładając ognisko na tak odkrytem miejscu; dzięki niemu bowiem, mogliśmy być widziani, jak na dłoni, i co do jednego wystrzelani zatrutemi strzałami.
Brat Hilario umiał pełzać i czaić się istotnie, jak jaguar, pod którego mianem był znany, więc trzej Indyanie nie dosłyszeli najmniejszego szmeru z naszej strony, choć zbliżyliśmy się do nich na odległość kilku zaledwie kroków. Wyciągnąłem przed siebie ręce, jak zwierz drapieżny pazury, i jednym skokiem wpadłszy pomiędzy nich, chwyciłem za gardło jedną ręką jednego, drugą drugiego, a brat Hilario równocześnie rzucił się na Gomeza. Napad był tak nagły, że Indyanie na razie nie mogli sobie nawet zdać sprawy, co się z nimi stało. Zauważyłem, że ręce i nogi drżą im konwulsyjme.
— Teraz naprzód do naszych! — szepnąłem bratu Hilario i popchnąłem obu przed siebie. Brat prowadził Gomeza za mną również tak zwinnie, jak to ja uczyniłem.
Zatrzymaliśmy się nie koło ognia, lecz znacznie dalej. Natychmiast zbiegli się do nas yerbaterowie, a widząc, że prowadzimy z sobą trzech ludzi, pytali:
— Co się stało? co to za jedni?
— Nie pytajcie teraz o nic! lepiej przenieście tutaj od ogniska nasze rzeczy.
— Poco?
— Bo już tam dłużej przebywać nie możemy. Indyanie mogą nas wystrzelać co do jednego. Wyszli już z podziemia. Pochowajcie się w cieniu drzew i baczcie pilnie, aby odeprzeć napad. Siedem karabinów może ich powstrzyma. Ja tymczasem rozmówię się z Gomezem.
Powiązaliśmy jeńców rzemieniami, poczem yerbaterowie przykucnęli rzędem, jak tyralierzy, z karabinami gotowymi do strzału. Dwaj Indyanie byli ciągle jeszcze jak nieprzytomni, a tylko Gomez otrząsnął się już z przerażenia.
— Cicho! — rzekłem, grożąc mu nożem. — Leżeć spokojnie i odpowiadać na moje pytania. Znasz mię już pan i wiesz, że mu krzywdy nie uczynię. Mów tylko prawdę. W jaki sposób wydobyliście się z podziemi?
— Przez ukrytą szczelinę.
— Ach, tak? Chcieliście napaść na nas?
— Rozumie się. Wymogłem tylko na swych ludziach przyrzeczenie, że nikogo nie zabiją.
— Jakto? Jeżeli nie mieliście zamiaru pozabijać nas, to poco planowaliście napad?
— Ażeby uwolnić sendadora.
— Spóźniliście się. Sendador już sam umknął.
— Co? Nie mogę w to uwierzyć... bo skoro pan go strzegł...
— Sam ułatwiłem mu ucieczkę, bo osadnicy chcieli go zamordować. Proszę tylko o zachowanie tego, co mówię, w tajemnicy... Ct! słyszy pan głosy poniżej? To moi towarzysze poszukują go w lesie.
— A jeśli go złowią?...
— Wątpię w to bardzo. Widzisz pan więc chociażby z tego, że nie mam względem was wrogich zamiarów.
— Pocóż w takim razie ująłeś nas?
— Bo się domyśliłem, że chcecie na nas napaść, a naszym zamiarem przecie było rozstać się w przyjaźni. Kto są ci dwaj towarzysze?
— To są naczelnicy plemienia.
— Nie wyglądają na takich.
— Nasz szczep jest bardzo ubogi, sennor; nie mamy majątku, więc nie stać nas na stroje. Jeden z nich jest dowódcą wojennym, drugi naczelnikiem w czasie pokoju, ja zaś piastuję urząd pośredni.
— No, dobrze. Ci dwaj zostaną u nas, jako zakładnicy, dla zapewnienia, że do chwili naszego odjazdu nic złego ludzie wasi przeciw nam nie przedsięwezmą. Gdyby jednak zechcieli planować cokolwiek, żleby było z naczelnikami. Pan mię znasz i wiesz, że słowa dotrzymuję.
— Sennor, z naszej przyczyny i włos wam z głowy nie spadnie.
— To znaczy: nikomu z nas wszystkich znajdujących się tutaj ludzi białych?
— Tak właśnie rzecz rozumiem.
— Jesteś więc pan wolny. Możesz powrócić do swoich i oznajmić moje żądania.
Decyzya ta ucieszyła widocznie Gomeza. Mimo to zapytał, podnosząc się zwolna:
— Czy naprawdę mogę odejść?
— Tak, Gomezie.
— Przekonywam się więc powtórnie, że jesteś pan naszym przyjacielem i że nie jesteś taki, jak tutejsi biali. W pańskim kraju są tylko zapewne sami dobrzy ludzie?
— Nie brak ich nigdzie, a więc i tutaj.
— Ale ja takich dotychczas nie spotkałem. Ludzie moi, dowiedziawszy się ode mnie wielu rzeczy o panu, radziby go jutro zobaczyć.
— To dla mnie może być niebezpieczne.
— Pojawimy się tu pojedynczo i bez żadnej broni. Zresztą, gdyby i tak pan im nie dowierzał, to możemy dać jeszcze kilku zakładników.
— No, dobrze; zobaczymy. Tymczasem oświadcz pan odemnie tym dwom naczelnikom, że nic im u nas nie grozi i że będą traktowani życzliwie, po przyjacielsku. Nie mogę im tego sam powiedzieć, bo nie znam waszego narzecza.
Gomez natychmiast powtórzył moje słowa dwom towarzyszom, ja zaś dodałem:
— Zejdziemy stąd w dół do obozu, by tam przenocować, więc musimy się rozstać. Wiesz pan teraz, o co mi chodzi, więc proszę się do tego zastosować, a wszystko będzie dobrze. Dobranoc, Gomezie!
— Dobranoc! Sądzę, że będziecie z nas zadowoleni.
To rzekłszy, odszedł, my zaś zabraliśmy jeńców między siebie i ruszyliśmy do obozu.
Być może, że ufność moja względem Indyan nie była usprawiedliwioną. W głębi duszy jednak miałem silne przeświadczenie, że są względem nas szczerzy i wrogich kroków przeciw nam nie uczynią. Planowanego tak niedawno i spodziewanego łupu tak czy owak wyrzec się już musieli, a w obecnych okolicznościach lepiej było dla nich porozumieć się z nami, niż przysparzać sobie wrogów.
Na dole w obozowisku były tylko kobiety z dziećmi i parobcy; reszta osadników rozbiegła się po okolicy w poszukiwaniu zbiega. Kobietom było już wiadomo, w jakiem niebezpieczeństwie znajdowali się ich mężowie i że ocalenie mnie jedynie mieli do zawdzięczenia. Więc też powitały mię z wdzięcznością. Natomiast na obu jeńców spoglądano w obozie wcale nieżyczliwie, i dopiero, gdy opowiedziałem, w jakim celu przywiodłem ich tutaj, wojownicze amazonki uspokoiły się nieco.
Po niejakimś czasie poczęli po jednemu wracać do obozu mężczyźni, co się byli wyprawili na poszukiwanie sendadora. Przedostatnim był Pena, ostatnim zaś Gomarra. Obaj, ogromnie wzburzeni ucieczką sendadora, poprzysięgali sobie pomimo wszystko dostać go w swe ręce. Szczególnie Gomarra nie posiadał się ze wściekłości.
— Mieliśmy go — syczał przez zaciśnięte zęby, — mieliśmy w swej mocy! trzeba było tylko z mej strony wyciągnąć rękę i wsadzić mordercy nóż między żebra, a zbrodnia byłaby pomszczona. Niestety, sprawiedliwa pomsta minęła go... a winien temu jedynie pan — dodał, zwracając się ku mnie.
— Ja? — wzruszyłem ramionami zdziwiony. — A to jakim sposobem?
— No, no! proszę się nie wypierać! Pan należysz do tych ludzi, co to bez racyi usiłują innym robić dobrze i nawet najgorszych zbrodniarzy nie chcą krzywdzić. Gdybym to ja był go schwytał, uśmierciłbym łotra natychmiast, podczas gdy pan obszedłeś się z nim, jak z jaką dostojną osobą. A rezultatem tego głupstwa jest oczywiście ucieczka zbrodniarza...
— Nie mogę słów pańskich brać seryo, gdyż jesteś wzburzony — odrzekłem. — A tylko jedynie zastrzegam się przeciw nazywaniu głupstwem mego postępowania. Jeżeli uważasz pan mię za człowieka głupiego, to mogę tylko udzielić mu rady, byś sobie wyszukał mędrszego towarzysza i wykonawcy swych zamiarów, albo też spróbuj pan sam sobie radzić bez mojej pomocy. Proszę więc nadal nie krępować się moją osobą.
Widziałem, że na te słowa jeszcze go większy gniew ogarnął, — lecz się zmitygował i, mrucząc coś pod nosem niewyraźnie, usiadł koło ognia.
Usposobienie względem mnie wśród osadników jeszcze z tego powodu pogorszyło się znacznie, że z pojmanymi Indyanami postępowałem łagodnie. Ale żaden z niezadowolonych nie wystąpił z głośną wymówką. Opowiadali tylko między sobą, co im się zdarzyło podczas pościgu za sendadorem. Rezultat był taki, że wielu ponabijało sobie guzów o drzewa i podarło ubranie wśród krzaków.
— Powinien pan był przyłączyć się do nas — rzekł Pena; — wówczas bylibyśmy go może złapali.
— Nie „może“, ale z pewnością.
— Oho! — wtrącił Gomarra, który jeszcze nie mógł opanować swego wzburzenia. — Skoro jesteś pan tak pewny siebie, to czemuż nie zadałeś sobie trudu?
— Przecie pan musiał pilnować Indyan i nie miał czasu na uganianie się za zbiegiem — odrzekł mu Monteso.
— Tak. A zresztą, gdybyś pan i udał się z nami na pościg, to i wówczas nie byłbyś nic wskórał wobec ciemności.
— Skoro tak, to poco pan go szukałeś? — zapytałem.
— Bom gorliwy w każdej sprawie. Mogliśmy przecie choćby przypadkowo natknąć się na sendadora. Okoliczności jednak tak się złożyły, że było to niemożliwem, choć pan zarozumiale twierdzisz, że byłbyś go znalazł.
— I byłbym istotnie znalazł; ale kiedy, tego wcale nie powiedziałem. Przedewszystkiem byłbym poszukał śladów, a znalazłszy je, mógłbym już łatwo dogonić zbiega.
— Może pan to jeszcze zrobić i teraz.
— O, nie! Wy właśnie zatarliście jego ślady, łażąc po lesie zupełnie niepotrzebnie. W jakiż więc sposób mógłbym odróżnić teraz ślady zbiega od waszych?
Nie odpowiedział na to, odwracając się, by ukryć złość, która trzęsła nim, jak febra.
Natomiast rzecz całą brał z zabawnej strony sternik, który wzruszał ustawicznie ramionami i okazywał najdziwaczniejsze miny.
— Cóż tam znowu, Larsen? — spytałem go.
— A nic. Przykro mi, żem mu nie złamał bodaj jednego żebra. Czyż nie żal, że pięści moje nie miały tej przyjemności?...
— Znajdzie się jeszcze czas na to — uspokoiłem go. — Kto zresztą może wiedzieć, czy się to na co nie przyda, że drab nam uciekł.
Przy tych słowach machnąłem ręką porozumiewawczo, i to go uspokoiło. Turnerstick, również objaśniony przeze mnie w podobny sposób, przyznał słuszność, że niema czego zawczasu żałować.
Spożywszy prawie w milczeniu wieczerzę, pokładliśmy się spać. Noc minęła zupełnie spokojnie, a równo ze świtem przybył do obozu Gomez z zapytaniem, czy mogą odwiedzić nas Indyanie. Zgodziłem się, ale pod warunkiem, że na razie przybędzie najwyżej piętnastu.
Osadnicy mieli ze sobą rozmaite drobiazgi i świecidełka w przewidywaniu, że przy zetknięciu się z Indyanami będą mogli zjednać ich sobie owemi błyskotkami. Gdy więc przybyli do obozu czerwonoskórzy wojownicy Gomeza, osadnicy obdarowali ich hojnie owymi drobiazgami. Indyanie nie posiadali się z radości; niespodziane podarunki usposobiły ich dla nas jak najżyczliwiej. Oczywiście zbyteczną już po tym wstępie była ostrożność, i pozwoliłem przybyć wszystkim naraz; oni zaś, na dowód, że stali się nam przyjaciółmi, wrzucili do ognia wszystkie strzały z kołczanów.
To dobre dla nas usposobienie czerwonoskórych należało wzmocnić i utrwalić, poradziłem więc osadnikom, aby urządzili odpowiednie dla gości tych przyjęcie.
Osiedleńcy mieli na swych wozach cukier, rum, wódkę i inne smakołyki. Zawieszono nad ogniskiem wielki kocioł, i kobiety przyrządziły gróg. Gościnność białych tak ujęła obydwóch naczelników Indyan, że zaproponowali osiedleńcom zawarcie świętego przymierza, co też z wszelkiemi ceremoniami i w pośród poważnej uroczystości zostało przeprowadzone.
Takim to więc sposobem udało mi się pogodzić dwóch zaciętych do niedawna wrogów ku wzajemnemu ich dobru. Czerwonoskórzy przekonali się, że trwały przyjacielski stosunek z białymi może im wyjść tylko na korzyść, zwłaszcza, jeśli ci zdecydują się osiąść tu na zawsze. Biali zaś radzi byli, że nareszcie bez przeszkód będą się mogli zadomowić w tym kraju, zapewniając sobie spokój. Teraz, po zawarciu zgody z tubylcami, odechciało się im nawet ścigać sendadora.
W obozie odbyło się następnie formalne posiedzenie, na którem postanowiono, że Indyanie będą szli na rękę osiedleńcom we wszystkiem, biali zaś mają cofnąć się z tej okolicy, gdyż wcale zamiarem ich nie było wciskać się aż tak daleko, a tylko sendador zaprowadził ich tu mimo ich woli. Teraz podążą do owych opuszczonych dawnych siedzib i nie będą zabierali dziewiczej ziemi Indyanom.
Niebawem zwinięto obóz, zaprzężono konie i woły do wozów, i cała karawana ruszyła w towarzystwie Indyan z powrotem tą samą drogą, którędy prowadził ją tu sendador.
Pena i Gomarra, którzy rankiem tego dnia wybrali się byli na poszukiwanie śladów sendadora, nie wrócili jeszcze do odjazdu osiedleńców. Po odjeździe więc karawany byli przy mnie tylko ci, którzy uznali słuszność mego postępowania względem sendadora.
— Co jednak będzie z Peną i Gomarrą? — troskał się brat Hilario. — Wszak oni mają stanowczy zamiar towarzyszyć nam i aż wrą chęcią zemsty na zbiegu, pan zaś postanowiłeś go oszczędzić. Jak pogodzić jedno z drugiem? Czy nie lepiej powiedzieć im to otwarcie?
— Nie wiem. Pena jest moim dawnym i dobrym przyjacielem, nie mogę więc ukrywać przed nim tak ważnej sprawy, bo uczułby się obrażonym. Przeciwnie zaś, gdy się dowie o wszystkiem, uspokoi się i przyzna mi słuszność. Natomiast Gomarra nie da za wygraną.
— Możebyśmy ich pozostawili?
— Tego nie uczynię. Szczególnie względem Peny nie zdobyłbym się na ten krok.
— Pojadą więc z nami. Ale co w takim razie będzie, gdy sendador przyłączy się do nas po drodze? Toż Gomarra rzuci się na niego niechybnie.
— Niekoniecznie. Sendador nie jest głupi i nie przyłączy się do nas otwarcie. Przypuszczam, że da on tylko znak o sobie, następnie zaś postawi swoje warunki, a dowiedziawszy się o Gomarze, urządzi się odpowiednio do tego. Być może nawet, będzie się domagał, byśmy odpędzili Gomarrę od siebie, czego znowu nie będziemy mogli uczynić, bo wówczas odpędzony ścigałby nas potajemnie i starałby się zastrzelić sendadora z zasadzki; ten zaś, zmuszony mieć się ciągle na baczności, może wkońcu uśmiercić Gomarrę. Paść może w takich okolicznościach jeden albo drugi, a to byłoby nam wcale nie na rękę. Sądzę więc, że będzie najlepiej, jeśli Gomarra pojedzie z nami, i będziemy go mieli ciągle na oku. Z tego też względu byłbym za tem, aby im obydwom powiedzieć całą prawdę.
— W takim razie niech pan będzie przygotowany na gorzkie wymówki z ich strony.
— Nie boję się wymówek i mam nadzieję, że rzecz da się załatwić korzystnie.
W tej chwili wrócił Pena. Miał minę wielce niezadowoloną. Zwróciwszy się do mnie, rzekł:
— Miał pan słuszność. Głupio zrobiliśmy, uganiając się pomiędzy krzakami w nocy za sendadorem. Teraz sam dyabeł w śladach się nie zoryentuje.
— To było spodziewane.
— Ja również wiedziałem o tem z góry. Ale przecie bodaj dla formy musiałem coś robić, a nie siedzieć z założonemi rękoma — odrzekł, spoglądając z wyrzutem o obecnych. — Wyglądacie tak, jakby to było dla was zupełnie obojętne, że drab zbiegł zupełnie bezkarnie.
— O, nie jest to nam obojętne. Ale mamy pewne powody, dla których nie chce się nam zadawać sobie trud ścigania sendadora.
— Proszę! to mię zaciekawia!
— Po pierwsze, brak nam czasu. Aby odnaleźć ślady sendadora, a właściwie rozróżnić je wśród waszych śladów, na to trzeba co najmniej całego dnia, bo należałoby badać każdą niemal piędź ziemi, i to w bardzo znacznym promieniu od obozu. Gdyby jednak udało się nam wkońcu wpaść na tropy zbiega, to i ówczas nicby to jeszcze nie znaczyło, bo taki znakomity myśliwy, jak sendador, umie je niezawodnie zatrzeć za sobą po mistrzowsku, i znaleźlibyśmy się niebawem zupełnie bezradni.
— Ma pan słuszność.
— A druga rzecz, to... jesteśmy najzupełniej pewni, że się z sendadorem spotkamy.
— O! — krzyknął zdziwiony. — Gdzie?
— Nawet niezbyt daleko stąd, bo w tym wąwozie, nieco poniżej. Sam nam to powiedział.
— Jakto? sam powiedział?...
— No, tak! Przyrzekł nam, że się z nami spotka.
Pena aż usta otworzył ze zdumienia i po chwili rzekł:
— Proszę nie robić ze mnie waryata, sennor!
— Wcale nie mam tego w zamiarze. Ułatwiłem mu sam ucieczkę w tym celu, by się potem do nas przyłączył.
— I ja mam w to uwierzyć?
— Niech pan usiądzie; powiem panu, o co mi chodzi.
Zaledwie jednak zacząłem mówić, pod niósł się z siedzenia i począł na mnie patrzeć ze zdumieniem, poczem usiadł znowu i słuchał z otwartemi ustami.
Przypuszczałem, że, gdy skończę, wybuchnie gniewem. Jednakże zachował się spokojnie i zapytał tylko:
— Czy wszyscy obecni z tem się zgodzili?
— Wszyscy.
— Ha, skoro tak, to i mnie nic innego nie pozostaje. Ale czy pan wie, że ja pana dotychczas uważałem za bardzo mądrego człowieka?
— Tylko dotychczas?
— Tak, sennor. Od tej zaś chwili zmieniłem swe przekonanie o panu. Strzelił pan ogromnego bąka, puszczając łotra tak lekkomyślnie.
— Być może. I jeżeli istotnie był to błąd z mej strony, to mam nadzieję, że uda mi się go jeszcze naprawić.
— Tak, tak! to był błąd. A może pan naprawdę wierzysz w to, że Sabuco sam się nam nawinie przed oczy?
— Wierzę. On nas poprowadzi do słonego jeziora w Pampa de Salinas.
— Może pana, ale nie nas. Przecie dowiedzieliśmy się o jego zbrodniach, i staraniem jego teraz będzie usunąć nas wszystkich z tego świata, a pozostawić przy życiu jedynie pana, bo mu jesteś potrzebny do odcyfrowania dokumentów.
— Tere-fere, mój panie! Proszę już to wszystko zostawić mnie. Przyszłość okaże najlepiej, kto ma racyę. Tymczasem stało się i już się nie odstanie.
— A przecie m oże być jeszcze wyjście. Jeżeli jest tak głupi, że zbliży się do nas, to nic łatwiejszego, jak schwytać go i powiesić.
— Nie, panie! nie uczynię tego, bo dałem mu słowo honoru, że nie będę go prześladował.
— Słowo? mordercy? Czyż powinno się go dotrzymywać takiemu potworowi?
— Są wyjątki, i jeżeli przez to nie uczyni się nikomu krzywdy, to nawet należy być słownym. Co do mnie, postąpię właśnie tak, jak postanowiłem.
— Ha, skoro tak, nie będę się już sprzeczał, nie chcąc zresztą poróżnić się z panem. Ale czy zgodzi się na to Gomarra, to wielkie pytanie.
Na tem skończyła się nasza rozmowa, z której wywnioskowałem, że Pena nie uczyni nic przeciw mej woli. Wkrótce też powrócił Gomarra, chmurny i zły. Rzucił gniewnie karabin na ziemię i rzekł:
— Wszystko na nic! Dyabli wiedzą, gdzie się drab zapodział. Łaziłem naokoło, szukałem... daremnie! Wprawdzie śladów jest dosyć, ale licho wie, które należą do niego. Chyba sobie życie odbiorę z rozpaczy, że byłem tak nieostrożny i pozwoliłem łotrowi uciec. Pan jednak — zwrócił się do mnie — umie doskonale odczytywać ślady i gdyby tylko zechciał, moglibyśmy go odszukać. I nie pojmuję, dlaczego pan jesteś tak obojętny dla całej tej sprawy.
— Bo mam co innego do roboty — odrzekłem. — A zresztą będę go poszukiwał, lecz nie dzisiaj i nie tutaj.
Brat Hilario, sądząc, że Gomarra wobec niego, jako osoby duchownej, będzie miał więcej respektu, zabrał głos i objaśnił go w krótkich słowach o wszystkiem, co zaszło, uzasadniając przyczyny naszego postępowania. Gomarra, słuchając słów zakonnika, stał, jak posąg nieruchomy, a tylko od czasu do czasu poruszał ustami, chcąc coś powiedzieć. Lecz było to nad jego siły. Oczy nabiegły mu krwią, chwilami bladł, to ponsowiał, a gdy brat Hilario skończył, stała się rzecz przez nas wszystkich oczekiwana. Indyanin wybuchnął niepohamowanym gniewem:
— Do milion dyabłów! poza memi plecami uknuliście zdradę! Mnichu! ja cię zamorduję! ja... ja... nonie myśl, że dla sukni duchownej pohamuję swoją rozpacz! Brat winieneś, że sendador zbiegł, a więc mam prawo teraz żądać krwi twojej!
I przy tych słowach chwyciwszy swój karabin, wycelował do zakonnika.
Siedziałem obok na ziemi z wyciągniętemi przed siebie nogami. W tej chwili jednak podciągnąłem je pod siebie, by być gotowym do skoku. Po tym bowiem zapalczywym Indyaninie można się było spodziewać rzeczy najostateczniejszych.

— Proszę się uspokoić! — krzyknął brat Hilario. — Mówisz pan o przelewie krwi, jakbyś był w rzeźni i miał do czynienia z bydłem.

Tom XVIII.
Huknął strzał, a kula przeleciała obok mnie.

— Wszystko mi jedno... człowiek czy wół! Pragnę krwi i pytam, kto winien, że morderca uszedł cało? Może ten... ten... cudzoziemiec, który, zamiast karać łotrów, skłonny jest do całowania się z nimi?

Brat Hilario chciał odpowiedzieć, ale uprzedziłem go:
— Ja jeden jestem tu winien, nikt więcej, i biorę za to wyłączną na siebie odpowiedzialność.
Gomarze uderzyła krew do głowy. Skoczył ku mnie gwałtownie, jak kot, a skierowawszy lufę prosto w moją pierś, krzyknął:
— Ty więc, psie jeden, puściłeś mordercę mego brata? Hybaj więc do piekła!
I przy tych słowach pocisnął języczek karabinu...
Na taką jednak furję i jej następstwa byłem przygotowany i każdy ruch Indyanina miałem na uwadze. W chwili więc strzału błyskawicznym ruchem rzuciłem się całem swem ciałem w bok, i kula zaryła się w ziemi, gdzie przed sekundą siedziałem. Tem pewniej atoli osiągnęła cel... pięść moja. Pod wymierzonym przeze mnie silnym jej ciosem Indyanin runął na ziemię, jak kłoda, bez znaku życia.
Żaden z towarzyszów moich nie spodziewał się tak nagłej napaści ze strony Gomarry. To też obskoczyli mię wszyscy, zasypując pytaniami, czy nie jestem raniony, ale widząc na ziemi znak, wyryty przez kulę, uspokoili się. Rozciągniętemu na ziemi napastnikowi zabrano karabin i nóż i pozostawiono go w spokoju.
Po upływie długiej chwili otwarł oczy, rozejrzał się wokoło i, przyłożywszy rękę do bolącej głowy, zerwał się nagle, krzycząc:
— Ty jeszcze żyjesz, nędzniku? Więc chybiłem? Poczekaj!...
I schylił się, by podjąć karabin. Ale Pena, który siedział najbliżej niego, przeszkodził mu w tem, ja zaś chwyciłem napastnika jedną ręką za kołnierz, a drugą za pas i uderzyłem nim o ziemię, następnie zaś, klęknąwszy mu na piersi, zagroziłem:
— Uspokój się, szaleńcze, i zapamiętaj to sobie, że jeżeli krew popłynąć musi, to nie moja!
Towarzysze chcieli go związać, lecz nie zgodziłem się na to. Powyjmowałem mu tylko naboje z kieszeni, a podniósłszy go następnie jednem dźwignięciem na równe nogi, rzekłem:
— Godziłeś na moje życie, wobec czego nie mogę patrzyć więcej na pana. Między nami wszystko skończone. Nóż i karabin otrzymasz pan napowrót, ale naboi nie wydam za żadną cenę. Jeżeli bowiem przyszłaby ci jeszcze do głowy waryacka myśl strzelania, to strzelaj pan... powietrzem!
Gomarra przez dłuższą chwilę z braku oddechu, no, i ze strachu nie mógł wyrzec słowa. Później dopiero, przekonawszy się, że nie mam zamiaru mścić się na nim za porwanie się na mnie, a tylko precz go od siebie oddalam, odzyskał równowagę umysłu i zapytał:
— Czem w takim razie będę się żywił? przecie bez naboi nic nie upoluję...
— Możesz pan puścić się za karawaną i dopędzisz ją niebawem; tam panu sprzedadzą prochu i ołowiu. Tymczasem zaś my oddalimy się stąd tak daleko, że choćbyś pan miał jeszcze ochotę strzelać, nic to już nam nie zaszkodzi.
Wziął podany karabin i nóż, a następnie zwrócił się do mnie z takim wyrazem w oczach, jakby chciał o coś prosić, ale się wstrzymał i odszedł, nie wyrzekłszy do nikogo ani słowa.
— Niema go co żałować — ozwał się po dłuższem ogólnem milczeniu Pena. — Skoro nie może opanować swego gwałtownego temperamentu, niepodobna go cierpieć wśród nas, ludzi poważnych i rozsądnych.
— Nie troszcz się pan. On tu niebawem wróci — odrzekł brat Hilario.
— I ja jestem tego zdania — dorzuciłem. — Gomarra wróci i będzie błagał o przebaczenie.
— I przebaczy mu pan? — zapytał brat Hiario.
— Przebaczę.
— Jabym jednak radził nie brać go z sobą. Ten człowiek będzie się starał wszystkiemi siłami wykonać zamierzone morderstwo.
— Właśnie dlatego przyjmę go, bo lepiej mieć wroga zawsze na oku, niż obawiać się ustawicznie, że lada chwila wysunie się nagle z ukrycia. Jeżeli będziemy na niego dobrze uważali, to niemożliwe, aby mu się udał zamach.
Przyznano słuszność temu mojemu rozumowaniu, i czekaliśmy jeszcze z godzinę, ale Gomarra nie wrócił, a zatem, nie tracąc więcej czasu, postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę. Konie nasze pasły się opodal, poprzymocowywane na lassach. Gdyśmy się tam udali, by je osiodłać, znaleźliśmy siedzącego wśród nich na ziemi Gomarrę, który snadź oczekiwał naszego przybycia. Spostrzegłszy mnie, zerwał się z ziemi i począł błagać:
— Sennor! Ja wiem, że postąpiłem podle. Teraz jednak żałuję swego czynu i błagam o przyjęcie mię napowrót do swego grona...
— Aby znowu życie moje było w niebezpieczeństwie?... Niegłupim...
— Ja nie chciałem tak źle...
— Aha! więc to był tylko żart? Patrzcie! strzelał do mnie z odległości zaledwie trzech kroków i powiada, że to był żart!
— No, tak... ale człowiek w gniewie zapomina, co robi...
— Trzeba umieć panować nad sobą! Co pan sobie właściwie myślisz? za kogo mnie masz? Nie jesteś pan moim sługą, ani ja nie jestem pańskim zwierzchnikiem; nic nas nie łączy, i możesz pan sobie pójść, gdzie mu się podoba.
Widząc, że się nie dam uprosić, zwrócił się teraz z błaganiem do mych towarzyszów:
— Przysięgam, że palcem nawet przeciw żadnemu z was nie ruszę i będę się starał wynagrodzić przykrość, jaką wyrządziłem waszemu dowódcy.
— Skoro pan tak bardzo nalegasz — rzekłem, — to mogę się zgodzić, ale pod warunkiem, że nie porwiesz się na sendadora. Możesz pan być pewny, że najmniejsze pańskie wykroczenie przeciw mej woli nie ujdzie teraz na sucho, i biada panu wówczas, gdybyś się pokusił raz jeszcze uczynić coś podobnego, jak przed chwilą.
— Jakto? czyżby sendador miał ujść kary?
— Bynajmniej, Gomarro! Nie mam zamiaru przeszkadzać panu w wykonaniu sprawiedliwości. Ale w interesie naszym leży oszczędzać go, dopóki nie zaprowadzi nas do Pampa de Salinas. Potem możesz pan robić z nim, co zechcesz.
— Nie będzie go pan wtedy ochraniał?
— Wcale nie mam zamiaru stawać w obronie zbrodniarza. Ale przypuszczam, że on sam będzie o tyle przezorny, iż zabezpieczy się przed napaścią z pańskiej strony.
— Ha, skoro tak... Oby tylko nie ulotnił się, gdy nas zaprowadzi na miejsce. Może pan wpłynie na niego...
— Ani myślę. Nam dotrzyma on słowa. Niechże więc i pan zachowaniem się swojem nie budzi w nim żadnego podejrzenia, a wówczas zostanie on z nami bez obawy. Przeciwnie, gdybyś pan dał mu cokolwiek do zrozumienia, wówczas będzie się strzegł i może czmychnąć przy lada okoliczności.
Z twarzy Gomarry można było wnosić, że słowa jego nie są bynajmniej szczere i że żywi w sobie podstępną jakąś myśl. By jednak myśl tę ukryć jeszcze lepiej, rzekł z dobrze zamaskowanem udaniem:
— Dobrze; przyrzekam, że odłożę swą zemstę aż do tego czasu, kiedy sendador nie będzie panu potrzebny. Czy wobec tego weźmie mię pan ze sobą?
— Spróbuję raz jeszcze.
— Dzięki. Sądzę, że odda mi pan teraz naboje.
Już miałem to uczynić, gdy wtem ozwał się brat Hilario:
— No, no! nie tak prędko! Straciłeś pan u nas zaufanie, i wiele jeszcze czasu upłynie, zanim je pan odzyskasz i zasłużysz sobie na to, byśmy go uważali za godnego nas towarzysza. Otrzymasz pan amunicyę wówczas, gdy się przekonamy, że istotnie zdolny jesteś do dotrzymania złożonej obietnicy.
Myśli tej przyklasnęli wszyscy towarzysze, a Gomarra spojrzał na nich ponuro, jakby z wyrazem groźby, co nie uszło mojej uwagi, pomimo, że inni tego nie spostrzegli.
— Dobrze, bracie Jaguarze! — odrzekłem. — Jeśli się okaże, że Gomarra zasługuje na nasze zaufanie, nie omieszkam zwrócić mu amunicyi.
Na tem się skończyło. Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy wyschłem korytem w dół.
Jechałem obok brata Hilaria na samym przodzie, bacząc pilnie na ziemię, czy nie zauważę śladów sendadora, lecz było to daremne. Po dwu godzinach zauważyłem, że wskutek zakrętu koryta nałożyliśmy znacznie drogi i że wobec tego sendador, jako dobrze obeznany z okolicą, prawdopodobnie wyminął zakręt na przełaj, a więc i śladów jego w tem miejscu być nie mogło.
— Mnie się zdaje — rzekłem do brata Hilaria, — że napotkamy na ślady sendadora dopiero w tem miejscu, gdzie koryto przybiera znowu główny kierunek naszej drogi, i teraz szkoda trudu dla szukania śladów. Lepiej natomiast zwracajmy uwagę na Gomarrę, bo mu nie dowierzam.
— Sądzisz pan, że ten furyat gotów powtórzyć napad?
— Nie na mnie. Ale gdyby spotkał sendadora, ręczę, że pierwszym krokiem jego byłoby rzucenie się na zbiega w zamiarze mordu. Wnioskuję to ze spojrzenia, jakiem obdarzył nas, gdyśmy mu nie chcieli oddać nabojów. Trzeba mieć baczne na niego oko.
Postanowiliśmy nie spoczywać dopóty, aż napotkamy ślady sendadora, lub gdy nas noc zabiegnie, i dlatego też długi czas jechaliśmy, nie popasając. Wreszcie natrafiliśmy na pożądany trop, i to właśnie tam, gdzie się tego spodziewałem, to jest w miejscu, gdzie kierunek koryta zbiegał się z kierunkiem naszej podróży. Tu już należało zwrócić baczną uwagę na obie strony wąwozu, bo było możliwe, że sendador czaił się gdzieś, jak to nam wyraźnie przyrzekł. Niestety, zamiast niego, zauważyliśmy po prawej stronie przybitą do drzewa kartkę. Zsiedliśmy z koni, zaciekawieni, co zawiera ta osobliwa korespondencya. Monteso pierwszy zdjął ją z drzewa i przyniósł do mnie. Kartka zawierała następujące słowa:
„Jeszcze dwa dni drogi za moimi śladami ciągle na zachód“.
Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni, gdyż była to dla nas wielka niespodzianka. Dlaczego bowiem sendador pojechał naprzód sam, nie oczekując na nas tutaj? Widocznie miał ku temu ważny jakiś powód.
— Nie dowierza nam — zauważył brat Hilario.
— Ja sądzę inaczej — odrzekłem. — Gdyby sendador miał nam niedowierzać teraz, to równie musiałby nam niedowierzać i po dwóch dniach. Jestem pewien, że kierował się tu innymi powodami.
— Ale jakimi?
— Gdybyż to wiedzieć! Zobaczmy, czy zostawił poza sobą wyraźny trop.
Zsiadłem z konia i udałem się pod drzewo, na którego pniu przybita była kartka. Tu już kończył się drzewostan, a poza niedużym pasem krzaków otwierał się szeroki pampa. Tam właśnie biegł trop sendadora, a więc wytyczna linia naszej dalszej drogi.
Nie troszcząc się już o ślady, począłem natomiast przypatrywać się miejscu na pniu platana, w którem zatknięta była kartka. Ku memu wielkiemu zdziwieniu spostrzegłem, że w pniu znajdował się znak noża, i to dosyć dużego, o klindze szerokości około ośmiu centymetrów. A więc musiał to być cuchillo, nóż dosyć okazały, którego sendador nie mógł ukryć przy sobie, gdyśmy go rewidowali, a tylko zaopatrzył się weń po ucieczce. Ale od kogo go mógł otrzymać? — oto pytanie, które ogromnie mię zaniepokoiło.
Towarzysze moi byli również bardzo tem wydarzeniem zainteresowani. Należało zbadać rzecz dokładnie, i w tym celu rozkazałem towarzyszom zaczekać pod platanem, a zabrawszy z sobą tylko brata Hilaria i Penę, podążyliśmy z powrotem w kierunku śladów sendadora. Znalazłszy się w miejscu, gdzieśmy spostrzegli byli pierwsze jego tropy, zboczyliśmy stąd na preryę i, pędząc kłusem, dojechaliśmy wreszcie do jakiegoś lasu, skąd przybył był sendador. Tu widniały już ślady dwóch ludzi: jedne, sendadora, prowadziły przez preryę do koryta rzecznego, drugie szły wzdłuż brzegu lasu na zachód. Po bliższem rozpatrzeniu poznałem, że były to ślady Indyanina.
— Wolałbym, żeby to był biały — zauważył Pena.
— Dlaczego? — spytał brat Hilario. — Przecie sendador mógł spotkać Indyanina przypadkowo i od niego kupił ów nóż.
— Możliwe to jest zupełnie. Ale jeżeli w Gran Chaco znajduje się gdzieś jeden Indyanin, to w pobliżu niezawodnie musi ich być więcej. Indyanin zresztą nie wyzbywa się za byle co noża, który jest nieodzownie w puszczy potrzebny. Jeżeli więc dał go sendadorowi, to widocznie tylko pod wpływem obietnicy sutego łupu, i to od nas. Sendador zresztą nie miał przy sobie nic, za co mógłby był wyłudzić nóż od czerwonoskórego.
— Że też pan zaraz przypuszcza rzeczy najgorsze! — przerwał mi brat Hilario.
— Lepiej jest przypuszczać coś złego i ustrzedz się, niż łudzić się dobrem i potem gorzko to odpokutować. Jeżeli sendador ma wśród Indyan przyjaciół, to nie odda się nam w ręce bez należytej opieki, i sądzę, że nie on sam jest gdzieś przed nami, ale w otoczeniu znacznej liczby ludzi. Na kartce napisał, że spotkamy go po dwóch dniach drogi; nic też nie byłoby dziwnego, gdyby właśnie w tem miejscu obozowali Indyanie.
— Czyż w takim razie człowiek, którego ślady mamy przed sobą, znajdowałby się aż tak daleko od swoich?
— A dlaczegóżby nie? Czerwonoskórzy mogą przecie mieć rozmaite cele, i któż może wiedzieć o ich zamiarach i przedsięwzięciach. Może planują coś i wysłali jednego ze swoich naprzód. Pominąwszy to jednak, rzecz da się wytłómaczyć w inny jeszcze sposób.
— Jestem bardzo ciekawy.
— Sendador wie dobrze, jak nam zależy na tem, by się dostać do Pampa de Salinas, i dlatego czuje się wobec nas najzupełniej bezpiecznym. Co innego jednak musi czuć względem tych ludzi, których zwabił na wyspę, a którzy mają powód do ścigania go i wywarcia na nim swej zemsty. Z tej więc przyczyny, jak przypuszczam, musiał uciekać stąd jak najdalej. Osadnicy mogli go ścigać aż do miejsca, gdzie przybita była kartka; stąd jednak wypadało im koniecznie zawrócić, bo nie mogliby przecie wybierać się w step na kilka dni, pozostawiwszy kobiety i dzieci w puszczy bez żadnej opieki. Dlatego więc sendador nie oczekiwał nas tutaj, lecz poszedł, im dalej, tem dla niego bezpieczniej. Po dwu dniach spotkamy się z nim, i wówczas może być pewny, że ani jednego z owych dwudziestu z nami nie będzie. Oto, jak myślał sendador.
— Hm! — odmruknął Pena, — nie chce mi się jakoś z tem pogodzić. A co pan na to? — zwrócił się do mnie.
— Nie wiem nic. Wywody zarówno jednego, jak drugiego, mogą być wcale trafne, ale który z nich jest zupełnie dobry, nie można odgadnąć. Okaże to najlepiej najbliższa przyszłość. Sendador wie dobrze, że nie jesteśmy jego przyjaciółmi, a przynajmniej, że znajdują się wśród nas śmiertelni jego wrogowie. Można więc stąd wnosić, że zastawi na nas pułapkę, i dlatego musimy zachować wielką ostrożność.
— I nie szkoda to — odrzekł Pena z wyrzutem, — żeśmy go puścili? Teraz nie będziemy mieli ani chwili spokoju, i kto wie, co nas jeszcze spotka.
— Niema już nad czem się rozwodzić. Wracajmy lepiej, bo szkoda czasu — odrzekłem.
Słońce było już zaszło i mrok zapadał coraz gęstszy, ale konie instynktem wyczuwały powrotną drogę. Beż żadnego przypadku natrafiliśmy na wąwóz i znaleźliśmy się wreszcie wśród oczekujących nas towarzyszów.
Dotychczas nie mieli oni odwagi rozłożyć ogniska, lecz gdy się od nas dowiedzieli, że na razie, przynajmniej dzisiaj, nic nam nie grozi, uzbierali suchych gałęzi i, rozpaliwszy ogień, przyrządzili wieczerzę. Po spożyciu jej pokładliśmy się na spoczynek, oczywiście nie zaniedbując ustawienia straży. Konie poprzywiązywano na stepie do wbitych palików.
Wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej za śladami sendadora. Z uwagi jednak, iż trzeba było trzymać się śladów jego, mogliśmy odbywać podróż tylko we dnie, — on zaś jechał prawdopodobnie bez względu na porę, wypoczywając po parę godzin we dnie czy w nocy, wedle upodobania. Aczkolwiek więc znajdował się przed nami nie dalej, jak o trzy godziny drogi, co było widoczne ze śladów, nie mogliśmy go dogonić.
Od koryta rzeki począwszy, jechaliśmy prawie ciągle przez otwarty pampas, — najbliższego jednak dnia natknęliśmy się na bór, dziewiczy wprawdzie, ale nie tego rodzaju, żeby się przezeń przedrzeć nie było można. Gęste, nieprzebyte lasy zowią tu „monte impenetrabile“. Ten, przez który jechaliśmy obecnie, robił wrażenie dzikiego, zapuszczonego parku, urozmaiconego gęsto niedużemi polanami.
Znalazłszy się na jednej z takich polan pod sam już wieczór, zatrzymaliśmy się na nocleg.
— Dlaczego tu właśnie wybrał pan miejsce na spoczynek? — zapytał mię Pena. — Przecie ślady prowadzą dalej, i jeżeli mamy spotkać sendadora, to musimy się ich wciąż trzymać.
— Nie. Musimy pozostać tutaj. Skończyliśmy właśnie już drugi dzień drogi, i jestem pewien, że sendador znajduje się w pobliżu. Tam, przed nami, najdalej o kwadrans drogi, majaczy zwarty las, mocno dołem podszyty, jak to przez lornetkę spostrzegłem. Założę się, że sendador kryje się w tym lesie.
— Czem pan uzasadnia to przypuszczenie?
— I o to pytasz pan, który z początku tak nie dowierzałeś sendadorowi?... Zastanów się pan nad tem, coby było, gdyby on miał Indyan przy sobie...
— No, nie zobaczyliby nas, gdybyśmy nie rozpalali ogniska.
— Tak pan sądzi?... W jakiż jednak sposób znajdzie nas sendador wśród ciemności? Nie, panie! Musimy właśnie rozpalić ogień, aby nie dać mu do zrozumienia, że go o cokolwiek podejrzewamy. A właśnie to miejsce, gdzie teraz jesteśmy, nadaje się znakomicie do okoliczności. Teren jest tu dostatecznie otwarty, i jeżeli rozstawimy straże w pokaźnem oddaleniu, wówczas Indyanie nie mogą nas okrążyć na taką odległość, że strzały ich byłyby dla nas niebezpieczne. W zwartym zaś lesie przeciwnie, podpełzliby tuż poza nasze plecy.
Stosunek między mną a Peną począł się coraz bardziej oziębiać od chwili, gdy się przyznałem, że sendador mnie jedynie zawdzięcza swą wolność. Od tej chwili Pena szukał ciągle okazyi do sprzeczki ze mną i dlatego to oponował i teraz. Że jednak inni towarzysze byli po mojej stronie, projekt mój przyszedł do skutku. Pozsiadaliśmy z koni i, postarawszy się o paliwo, rozłożyliśmy ognisko, piekąc mięso ze zwierzyny, upolowanej w ciągu dnia. W pobliżu nie brakło też wody dla koni i soczystej trawy.
Przekonawszy się osobiście, że ślady sendadora prowadzą dalej w prostym kierunku ku lasowi, rozstawiłem straże w odległości jakichś czterystu kroków ze wszystkich czterech stron. Ludzie, do tego przeznaczeni, mieli zalecone ukryć się za krzakami, aby ich nie dostrzeżono, a w razie napadu obowiązkiem ich było natychmiast zaalarmować obozujących. Będąc pewnym, że o tej porze nic nam jeszcze nie grozi, kazałem się zbudzić o północy i położyłem się spać.
Gdy mię o wskazanej porze zbudzono, Pena zwrócił się do mnie z wymówką:
— No, i nie było nikogo! Sendador przepadł, jak kamień, wrzucony do wody, dzięki właśnie pańskiej wspaniałomyślności.
— Możesz pan być pewny, że on się tu pojawi — odrzekłem.
— Ale jako nieprzyjaciel... Dziękuję.
— I to jest możliwe. Idę właśnie na posterunek od strony lasu.
Odchodząc, zauważyłem, że Pena i Gomarra szeptali coś pocichu między sobą. Ten ostatni zaczynał coraz bardziej budzić we mnie podejrzenie. Przez całe dwa dni nie odzywał się wcale do nikogo, a tylko na wspomnienie sendadora najwidoczniej wrzał gniewem i nienawiścią, co można było łatwo zauważyć. Byłem pewien, że skoro sendador się pojawi, będzie źle.
— Do dyabła! — ozwał się sternik, którego przyszedłem zluzować z posterunku. — Leż, człeku, godzinami, czekaj i czekaj, a tu ani żywej istoty! Żeby chociaż przyszła tu owa czereda Indyan, to przynajmniej miałbym sposobność do jakiegoś ruchu, jakiejś roboty.
— No, no! niech pan nie wywołuje wilka z lasu — odrzekłem. — Kto wie, co się tu jeszcze stać może do rana.
— A cóżby więcej ponadto, że teraz z przyjemnością chrapnę sobie jeszcze z parę godzin. Dobranoc!
Odszedł, gderząc coś pod nosem, a ja zająłem jego miejsce na posterunku. Minęła jedna godzina, potem druga, spokój nocy nie został niczem zamącony. Przede mną rozpościerała się głęboka ciemność, którą rozświetlał zaledwie odrobinę cieniutki sierp księżyca. Ognisko w obozie słabło coraz bardziej.
Nagle wśród ciszy dobiegł mię szmer jakiś. Przyłożyłem ucho do ziemi i posłyszałem przytłumione kroki, wyraźniejsze z każdą chwilą, wreszcie ujrzałem pochyloną, skradającą się ostrożnie od strony lasu wprost ku mnie postać. Był to sendador. Okoliczność, że przez przybycie swoje od tej strony w określonym przez siebie czasie dotrzymywał danej nam obietnicy, kazała się domyślać pokojowych jego zamiarów. Gdyby bowiem knuł coś złego, byłby się tu zjawił niespodzianie innemi drogami, z zasadzki. Ażeby się przekonać, czy jest tylko sam, nie pokazałem mu się na razie, i dopiero, gdy minął mię na pewną odległość, wstałem i poszedłem za nim, nie tłumiąc kroków, by mię zauważył. Jakoż obejrzał się i, w pierwszej chwili uczyniwszy ruch jakby w zamiarze odwrotu, przystanął wreszcie i zapytał po cichu:
— Kto idzie?
Przystąpiłem doń bliżej i rzekłem:
— Spodziewam się, że mię pan pozna, sennor Sabuco!
— Ach, to pan!W jaki sposób znalazłeś się pan poza mną?
Pełniłem wartę i, spostrzegłszy pana, przepuściłem go mimo, aby się przekonać, czy przybywasz pan tu sam.
— Któżby mógł być ze mną?
— Przyjaciele.
— Ach, tak! Rozstawiliście więc czaty?
— Oczywiście; czynimy to zawsze z przyzwyczajenia, nawet wówczas, gdy nam nic grozić nie może.
— No, tutaj zbyteczna była ostrożność. Dotrzymuję swych przyrzeczeń. Kto jest z panem? Czy tylko yerbaterowie?
— Tak, są i oni, a oprócz nich obaj marynarze, brat Hilario, Pena i Gomarra.
— Do stu dyabłów!... tego ostatniego mógł pan zgubić po drodze.
— Mnie się zdaje, że możesz się pan go nie obawiać. Przyrzekł mi uroczyście zaniechać na razie przeciw panu wszelkich wrogich kroków.
— A więc tylko na razie? Znaczy to, że przy najbliższe] sposobności, później, gotów jest porwać się na mnie...
— Dopóki ja jestem z panem, zabezpieczenie pańskiej osoby należy do mego obowiązku.
— Wierzę panu na słowo i przekonam się sam wkrótce, co sądzić o tamtych. Czy wiedzą, w jaki sposób zbiegłem?
— Powiedziałem im wszystko.
— Bardzo źle pan postąpił dla siebie samego.
— Wiem o tem. Gomarra w napadzie szału strzelił do mnie.
— Do stu dyabłów! I zranił pana?
— Na szczęście nie. Zaraz też dałem mu taką nauczkę, że mu się odechce na przyszłość nastawać na mnie.
— A więc groziła panu śmierć! No, no! Jesteś pan dla swoich wrogów ogromnie niebezpiecznym człowiekiem. Ale wiem doskonale, że potrafisz pan dotrzymać danego słowa. Jeżeli pan odcyfrujesz moje dokumenty, to będziesz ze mnie zadowolony. A... a... kartkę moją znaleźliście?
— Owszem.
— Cóż na to wszystko towarzysze?
— Nie radzili z początku zapuszczać się w okolicę za pańskimi śladami ze względu na mogące grozić nam niebezpieczeństwo.
— Od kogo?
— Jakto „od kogo“? A nużby pan dotrzymywał słowa jedynie w tym celu, aby się uwolnić od niebezpiecznych wrogów?
— W jakiż sposób mógłbym to uczynić? Broń moją przecie zatrzymaliście.
— Ba, ale pan mimo to jesteś uzbrojony. Naprzykład ten nóż za pasem... Skąd go pan dostałeś?
Sendador zaciął się w pierwszej chwili; widocznie pytanie to zaskoczyło go niespodzianie. Po chwili jednak rzekł:
— No, tak, mam nóż; pożyczyłem go sobie u Indyanina, którego spotkałem przypadkowo...
— Ten Indyanin znajduje się jeszcze teraz niedaleko pana, i nietylko on, ale znaczniejsza ich liczba...
Znowu mruknął coś niewyraźnie, zdetonowany nieco, poczem dodał głośno:
— Tak, panie. Natknąłem się przypadkowo na pewien szczep Indyan, zaprzyjaźniony ze mną, i ten mi towarzyszy. Jeżeli pan i pańscy towarzysze zachowacie się względem nich przyjaźnie, to i oni obejdą się z wami po przyjacielsku; w przeciwnym razie biada wam!
— Dużo ich jest?
— Dowie się pan dopiero wówczas, gdy się przekonam, że jestem wśród was bezpieczny.
— Dobrze. Nie nalegam i mam nadzieję, że będziesz pan postępował względem nas otwarcie, uczciwie i bez żadnego podstępu, co może wyjść na dobre obu stronom.
— O! — zaśmiał się półgłosem, — co się tyczy uczciwości, to... to jabym raczej powiedział, że kieruję się więcej roztropnością. Popełniłem wielki błąd i spostrzegłem się zapóźno. Gomez opowiedział mi... Ale czy jest on z wami?
— Nie, został u swoich.
— No, tak. Otóż Gomez opowiedział mi wiele rzeczy o panu, z czego wnoszę, że jesteś pan niezwykle przebiegły, a ponieważ najdrobniejszy szczegół uwagi pańskiej nie uchodzi, więc nie dasz się w żadnym razie podejść lub oszukać. Czy naprzykład zastanawiałeś się pan, w jaki sposób przymocowaną była do drzewa moja kartka?
— Oczywiście zauważyłem to i wywnioskowałem, że miałeś pan wielki nóż, który musiałeś od kogoś dostać.
— I co potem?
— Potem wróciłem za pańskimi śladami i wpadłem istotnie na trop tego „kogoś“, a właściwie, wnosząc ze śladów, Indyanina, który zapewne poszedł następnie do swoich towarzyszów, by ich sprowadzić do pana.
— I dlatego to ustawiłeś pan tutaj straże! Widać niezupełnie mi dowierzacie...
— Istotnie. Okazujesz pan szlachetną pewność siebie i jeżeli wyjawiasz mi nawet powód swej otwartości, nie przynosi to panu żadnej szkody. Skoro bowiem posługujesz się pan teraz rozsądkiem, to niewątpliwie i na przyszłość nie zechcesz użyć żadnego podstępu, bo wyszłoby to tylko na pańską niekorzyść. Gdybym jednak spostrzegł, że zamierzasz pan względem mnie lub któregokolwiek z moich towarzyszów coś złego, wówczas nie oszczędzałbym pana. Wiesz pan zatem wszystko. A teraz proszę ze mną do ogniska.
Ponieważ następnie prowadziliśmy rozmowę głośno i nie krępując się, więc słyszeli ją towarzysze moi przy ognisku, a ci, którzy byli na stanowiskach, wrócili wnet do gromady.
Sendador zbliżył się do gromadki naszej z głową podniesioną i rzekł do mych towarzyszów z wyrazem pewnej dumy:
— Oto jestem. Widzicie, że słowa dotrzymuję... i spodziewam się tego samego po was. W obopólnym naszym interesie powinniśmy zawrzeć ugodę aż do ukończenia sprawy w Pampa de Salinas, poczem każdy może postępować wedle własnej swej woli. Zgadzacie się na to?
— Zgadzamy się — odpowiedzieli wszyscy, z wyjątkiem Gomarry, który milczał, patrząc jak bazyliszek na sendadora.
Ten zaś mówił dalej:
— Przypuszczaliście, że mam do dyspozycyi Indyan, i nie myliliście się. Przyznaję się do tego i zresztą zaznaczałem to już poprzednio, że nie jestem wobec was bezsilny.
— Jakiż to szczep? — zapytał brat Hilario.
— Zobaczycie.
— Jakto? czyżby mieli nam towarzyszyć?
— Przypuszczam, gdyż podążą za mną aż do Pampa de Salinas, ażebym potem, gdy skończy się czas zawieszenia broni, nie znalazł się sam wobec wielu.
— A czy towarzystwo to będzie dla nas pożądane, o to pan wcale nie pyta...
— O, nikt z was nie będzie zmuszony stykać się z tymi czerwonoskórymi. Ja powędruję z nimi osobno, a wy znowu osobno, i jedni drugim wcale przeszkadzać nie będziemy.
— Nie będziesz więc pan z nami?...
— Od czasu do czasu mogę się z wami widywać dla omówienia kierunku podróży. Zresztą nie będziemy zbyt daleko od siebie oddaleni i w razie potrzeby podążę na wasze usługi, rozum ie się, będąc zawsze wobec wszelkich ewentualności zabezpieczony.
Gomarra przy tych słowach sendadora zasłonił sobie twarz ręką, udając kaszel, co zwróciło moją uwagę, gdyż miałem go ustawicznie na oku.
— A przecie to nie było umówione — ozwał się Pena. — Pan powinieneś zostać z nami sam, bez Indyan.
— Jeżeli o to idzie koniecznie... niech będzie, zostanę, ale pod warunkiem, że oddacie mi moją broń.
— Owszem, oddam ją panu — rzekłem, — ale musisz pan przyrzec, że nie użyjesz jej przeciw żadnemu z naszej gromadki.
— Użyję jej jedynie przeciwko temu, kto się na mnie porwie.
— Zgadzam się.
— Ale ja się nie zgadzam! — krzyknął Pena.
— Milczeć! — odrzekł mu surowo brat Hilario. — Poco pan utrudniasz nam sprawę? Jeżeli sendadora nie uważamy już za swego jeńca, to tem samem nie mamy żadnego prawa zatrzymywać jego własności.
— Ale ja go za jeńca uważam i nie ścierpię, żeby kto działał na własną rękę bez porozumienia się ze mną! — krzyknął Pena.
— Masz pan zapewne mnie na myśli? — zapytałem.
— Tak jest, pana.
— Aha! No, to ja panu oświadczam, że jest mi zupełnie obojętne zdanie pańskie w tej kwestyi.
Mówiąc to, pochyliłem się, by podjąć karabin i wręczyć go sendadorowi, gdy wtem Gomarra krzyknął:
— Jakto? Chcesz mu pan oddać karabin i pozwolić jeszcze na to, by go Indyanie bronili? A, do dyabła! Ja z nim sprawę natychmiast załatwię!
To mówiąc, Gomarra dopadł do sendadora i pchnął go nożem, trafiając jednak nie w pierś, bo napadnięty wczas się usunął, lecz w ramię. Napastnik, widząc, że źle trafił, zamierzył się do ponownego ciosu, ale w tej chwili walnąłem go kolbą karabinu w głowę, i powalił się na ziemię, jak kłoda.
— A więc sprawa tak stoi! — krzyknął wzburzony sendador, przytrzymując ręką skaleczone miejsce dla zatamowania krwi.
— Wobec tego nie mam tu co robić i odchodzę... Ale nie na długo; zobaczymy się jeszcze... kłamcy i łotry!...
Rzekłszy to, zawrócił szybko i odszedł, nie zważając na moje nawoływania.
— Ja go złapię, albo zastrzelę! — krzyknął Pena i, chwyciwszy karabin, pobiegł za sendadorem.
Brat Hilario chciał również podążyć za nim, ale go powstrzymałem:
— Zostań, bracie! Ci dwaj powaryowali, i teraz będziemy musieli odpowiadać za ich głupotę. Sendador miał dotychczas pokojowe względem nas zamiary, ale teraz może się to zmienić.
— Czy pan się dostatecznie przekonałeś, że nie knuje on nic złego? — zapytał Monteso.
— Owszem, przekonałem się. Był wobec mnie zupełnie otwarty i przyznał się, że ma w pobliżu całą bandę Indyan. Teraz mogą nam oni wyrządzić niepowetowane straty.
— Dios! — krzyknął brat Hilario, pochyliwszy się nad Gomarrą. — On nie żyje!
— Mniejsza o to. Ostrzegałem go przecie. Wszak znajdujemy się nie w salonie i nie w stołecznem mieście europejskiem, ale w Gran Chaco. Czy czaszka pęknięta?
— Nie.
— No, to nic mu nie będzie. Proszę rozstawić znowu ludzi na warcie, a ja tymczasem pójdę na zwiady. Sendadora należy oczekiwać lada chwila zpowrotem...
Schyliwszy się prawie do ziemi, pomknąłem w kierunku lasu. Nasłuchując co kilkanaście kroków, doszedłem wreszcie tak daleko, że należało już stąd cofnąć się stanowczo. I istotnie, wytężywszy jeszcze słuch przez parę minut napróżno, miałem zawrócić ku swoim, gdy nagle... poza mną w oddali wszczął się piekielny zgiełk. Wyjąwszy z za pasa rewolwer, pobiegłem szybko w tym kierunku i po chwili, ku swemu wielkiemu przerażeniu, stwierdziłem, że zgiełk szedł właśnie od miejsca, gdzieśmy rozłożeni byli obozem. Istne mrowie czerwonoskórych opadło moich towarzyszów, i toczyła się między jednymi a drugimi zawzięta walka. Conajmniej dziesięciu przeciwników miał każdy z moich towarzyszów, z których ten i ów byli już obezwładnieni, inni zaś bronili się jeszcze resztkami sił, a wśród nich brat Hilario i sternik Larsen wymachiwali rękami, jak cepami, kładąc u nóg swych całe stosy czerwonoskórych napastników. Snadź Indyanie broni żadnej ze sobą nie mieli, bo szło im z tymi dwoma zuchami najwidoczniej ciężko. Poza obrębem walki stał sendador i wydawał głośno rozkazy w nieznanym mi języku.
Strzelać w tę kupę byłoby niebezpiecznie, gdyż niejedna z kul moich, zbłądziwszy, mogłaby ubić kogoś z naszych. Porwany zapałem, widząc, że napastnicy nie posługują się broną, wetknąłem rewolwer za pas i, rzuciwszy się w wir walki, w to mianowicie miejsce, gdzie stał Hilario, osaczony naokół przez Indyan, począłem z całej siły walić drabów na lewo i na prawo i wnet znalazłem się w zamkniętem kole napastników. Używając w walce rąk i nóg z dobrym skutkiem, gdyż napastnicy padali przede mną ławą na ziemię, spostrzegłem jednak wkrótce, że wysiłki moje są daremne. Po chwili zakonnik został ostatecznie pokonany, i kilkunastu Indyan otoczyło go, wiążąc mu ręce i nogi, Larsen zaś bronił się jeszcze czas jakiś, ale, niestety, i ten wobec liczebnej przewagi przeciwników ostatecznie poddać się musiał.
Teraz dopiero spostrzegłem, jak wielkie uczyniłem głupstwo, rzucając się w wir walki. Gdybym był pozostał na uboczu, mógłbym przynajmniej ratować w jakikolwiek sposób swych towarzyszów, co przy mojej pomysłowości, być może, udałoby się w końcu. Poczuwszy żal do siebie samego za swą nieoględność, próbowałem teraz przebić się przez zgraję, sięgnąłem więc do pasa po rewolwer lub nóż... niestety, nie było już ani jednego, ani drugiego; najwidoczniej podczas szamotania się ani się spostrzegłem, jak zostałem pozbawiony broni. W podobny zapewne sposób zabrano też broń moim towarzyszom, gdyż żaden z napastników nie został raniony, ani zabity.
— Poddać się! — wrzeszczał z ubocza sendador. — Zaręczam, że nic się panu złego nie stanie. Opór jest zupełnie zbyteczny.
Uznając smutną prawdę ostatnich słów sendadora, opuściłem ramiona, które skrępowano mi natychmiast.
Czerwonoskórzy, uporawszy się wreszcie ze mną, poczęli krzyczeć, jak opętani, na znak tryumfu i dopiero wyładowawszy przez gardła do reszty swą radość, ze zwycięstwa, ucichli wkońcu.
Sendador kazał zawiązać mi oczy, a następnie wzięto mię na ręce i uniesiono. Ażeby mieć pojęcie o odległości, liczyłem kroki tych, którzy mię nieśli, lecz doszedłszy do półtora tysiąca, dałem spokój.
Upłynęło od chwili zabrania mię kilka godzin, gdy usłyszałem tętent kopyt końskich, i druga banda Indyan przyłączyła się teraz do nas.
— Przyrzekłem panu — ozwał się sendador, — że nie uczynię mu krzywdy, i dotrzymam słowa, ale pod warunkiem, że nie będziesz pan usiłował umknąć, bo w razie przeciwnym zgładzę pana ze świata bez żadnego skrupułu.
— Gdzie są moi przyjaciele? — spytałem.
— W miejscu najzupełniej bezpiecznem.
— Żyją więc?
— No, ja uważam za najbezpieczniejsze to miejsce, z którego nigdy się już nie wraca...
— To podłość!
— Nie zapominaj się pan! Wszak znajdujesz się w mej mocy.
— Wszystko mi jedno. Jeśli pan nie zamordujesz i mnie, bądź pewny srogiej pomsty z mej strony.
— Ech! — zaśmiał się, — już ja się postaram o to, by nie doznać tej pomsty. A teraz musimy udać się w dalszą drogę. Każę pan a posadzić na konia, ale ostrzegam, że najmniejszy opór będzie pana drogo kosztował.
— Proszę mi zdjąć zasłonę z oczu.
— Oho! nie jestem tak naiwny. Nie powinieneś pan wiedzieć, przez jaką okolicę pojedziemy.
Uwolniono mi na chwilę nogi, bym mógł wsiąść na konia, poczem umocowano mię do siodła tak, że byłem zupełnie bezwładny, i ruszyliśmy.
Już po kilku krokach poczułem, że nie siedzę na swym gniadoszu, którego zapewne wziął dla siebie sam sendador. Mimo usiłowań zoryentowania się w kierunku drogi, nie mogłem tego stwierdzić i tylko z różnych szczegółów wywnioskowałem, że jechaliśmy przez las, a następnie przez preryę, poczem brnęliśmy przez piaski. Gdy słońce weszło i poczęło mię grzać z tyłu, wywnioskowałem z tego, że jedziemy w kierunku zachodnim.
W jakimś lesie stanęliśmy na krótki odpoczynek, i sendador kazał mi dać sztukę mięsa oraz trochę wody, co mi nieszczególnie smakowało, a następnie długi czas jechaliśmy przez okolicę otwartą; że zaś słońce już nie dało się odczuwać, domyśliłem się, że zasłoniły je chmury, bo i powietrze oziębiło się znacznie.
Gniewało mię to, że nie mogłem dowiedzieć się, ilu ludzi miał do rozporządzenia sendador. Wiedziałem tylko, że część ich jechała, część zaś szła pieszo. Droga w takich warunkach dłużyła mi się okropnie. Ale nareszcie stanęliśmy w jakimś lesie, gdzie odwiązano mię od siodła, zsadzono z konia i zaprowadzono pod niegrube drzewo, do którego zostałem silnie przykrępowany, a następnie po niejakimś czasie zdjęto mi przepaskę z oczu, i mogłem nareszcie rozejrzeć się w otoczeniu.
Niedaleko mnie znajdowała się niewielka polanka, w pośrodku której ze dwudziestu Indyan krzątało się, rozpalając ogniska. Wśród nich zauważyłem sendadora, który w niezrozumiałym dla mnie języku żywą z nimi prowadził rozmowę.
Indyanie odziani byli bardzo lich o; niektórzy mieli tylko nędzne łachmany na biodrach. Uzbrojenie ich składało się z nożów, łuków i rurek do wydmuchiwania strzał.
Sendador usadowił się niedaleko mnie, a obok niego leżały na ziemi moje karabiny i rewolwery.
— Może się to panu nie podoba — rzekł, spostrzegłszy, iż wzrok mój spoczął na tych przedmiotach, — ale muszę panu oświadczyć, że te rzeczy zabrałem dla siebie.
— Na co się one panu przydadzą?... Trzeba przecie umieć korzystać z podobnej broni.
— No, no! znowu przybierasz pan ton wyniosły! Jeśli tak, to i ja zacznę na inną nutę. Za karę nie otrzymasz pan dzisiaj wieczerzy i zostaniesz w tej pozycyi przez całą noc. Widzisz pan przecie, że nie wszystko zabraliśmy panu, jak tego domagali się Indyanie. Jeżeli jednak będziesz pan względem mnie krnąbrny, pozwolę im na wszystko.
— Możesz pan pozwalać, ale posłuszeństwa niech się pan ode mnie nie spodziewa.
— Doskonale! Widzę, że jesteś pan dzisiaj w nieszczególnym humorze, więc propozycye, jakie panu miałem dzisiaj uczynić, pozostawię na jutro.
Na tem skończył, nie odzywając się już do mnie więcej.
Indyanie upiekli mięso, a spożywszy je, pokładli się spać, z wyjątkiem dwóch, którzy mieli obowiązek czuwania. Ułożył się też do snu i sendador, obejrzałszy przedtem, czy dobrze jestem skrępowany, i wydawszy owym dwóm wartownikom jakieś rozkazy.
Powoli ogień począł przygasać, rzucając w ciemność ostatnie słabe blaski, i wreszcie zagasł zupełnie. Nie spałem, rozmyślając nad tem, jakby się wydostać z matni, strażnicy zaś moi z początku rozmawiali, aż wreszcie zbrakło im widać tematu, bo uspokoili się i kto wie, czy nawet nie posnęli.
Po chwili w ciszy posłyszałem za sobą leciuchny szmer. Z początku myślałem, że to jakieś zwierzę skrada się do obozu. Było to jednak mylne mniemanie, bo oto szepnął ktoś w mą stronę z za pnia drzewa:
— Czy pan śpi? To ja, Pena... Przetnę panu więzy, poczem proszę schwycić karabiny, a ja wezmę rewolwery, i pobiegnie pan za mną.
— W jakim kierunku? — zapytałem szeptem.
— Za mną, to wystarczy.
— Gdzie są konie?
— Nie wiem.
— Szkoda! Ale trudno... Przekonam się jednak, czy śpią strażnicy.
Poruszyłem się umyślnie dość głośno, ale żaden nie zwrócił na to uwagi. Wówczas Pena podszedł do mnie, poprzecinał mi więzy na rękach i nogach, poczem, nie zwlekając, chwyciłem swoją broń, nacisnąłem kapelusz na uszy i pocichu, jak kot, pomknąłem w krzaki. Pena jednak, uchwyciwszy mię za rękę, tak mię ciągnął gwałtownie, że narobiło to szmeru, i zbudzeni z drzemki wartownicy wszczęli popłoch.
Ale Pena znał drogę doskonale i nie stropił się alarmem w obozie. Biegłem więc za nim, co tchu starczyło, i niebawem znaleźliśmy się na otwartym stepie.
— Ach, gdyby mieć konie!
— Daj pan spokój z końmi! — strofował mię Pena. — Dobrze, że pan z życiem uchodzisz, i nie mamy się nad czem zastanawiać, bo każda chwila nam droga.
Po kwadransie zwolniliśmy nieco biegu, bo już tchu nam zabrakło. Indyanie, rozproszeni po lesie w poszukiwaniu mnie, wrzeszczeli tak głośno, żeśmy ich tutaj jeszcze słyszeli.
— Proszę mi powiedzieć, sennor Pena, dokąd dążymy? — zapytałem.
— Rozumie się, że na miejsce wypadku.
— Czy znasz pan drogę?
— Wybornie, bo posuwałem się ustawicznie za wami. No, niema co mówić, ale noc mieliśmy okropną...
— Dzięki panu i Gomarze. Dobrze jeszcze, żeś pan swój błąd naprawił.
— Sumienie mi nakazywało, i cieszę się ogromnie, że mi się to udało.
— Czy pan widziałeś, jak się to wszystko stało?
— Owszem. W czasie, gdy skradałem się chyłkiem do lasu, by podpatrzyć tam sendadora i dać mu kulą w łeb, posłyszałem w obozie waszym zgiełk. Przybiegłem więc co rychlej w pobliże, lecz już było po wszystkiem: wiązano właśnie pana. Skryłem się tedy na uboczu, oczekując, co będzie dalej. Po dłuższej naradzie sendador zabrał pana i dwudziestu ludzi oraz konie, a ja, zwracając przedewszystkiem uwagę na pana, śledziłem was aż do skutku. Nie przyszło mi to zbyt trudno, bo część Indyan maszerowała pieszo, a więc nie mogli mię odjechać. Dotarłszy do dzisiejszego waszego obozowiska, czekałem w ukryciu tak długo, aż wszyscy posnęli, no i, jak pan widzisz, udało mi się uwolnić pana z opałów.
— O losie towarzyszów nic panu nie wiadomo?
— Niestety, nie próbowałem nawet przyjść im z pomocą, gdyż żaden z nich nie byłby potem wydobył pana z pazurów tego człowieka. Obecnie zaś być może, iż uda się nam uwolnić resztę towarzyszów.
— Sendador wspomniał mi, że już nie żyją. Ale nie wierzę w to, zarówno, jak nie przypuszczam, iżby nas ścigał w tej chwili. Jest on tej myśli, że nie wiem, gdzie się znajduję, bo w ciągu drogi miałem przez cały czas zawiązane oczy. Przypuszczam, że dopiero rano puści się w pościg za nami, i dlatego musimy śpieszyć, o ile tylko sił nam starczy.
Zaprzestaliśmy rozmowy i przyśpieszyliśmy kroku, by się, o ile można, jak najbardziej oddalić od obozowiska Indyan. Po dwóch godzinach forsownej nasze ucieczki począł padać deszcz, który wkrótce przybrał rozmiary ulewy, tak, iż długi czas szliśmy wytężonym krokiem, mając wodę po kostki, i znacznie oddaliliśmy się od miejsca, skąd mię Pena uwolnił. Nad ranem deszcz zmniejszył się nieco, lecz po godzinie przerwy znowu lunęło, jak z cebra. Dostaliśmy się już byli do owego lasu, gdzie czaił się był niedawno, oczekując nas, sendador z Indyanami, a po chwili przybyliśmy na miejsce wypadku.
Wszelkie wysiłki w celu odszukania jakichkolwiek śladów po moich towarzyszach spełzły na niczem, bo deszcz zatarł je zupełnie. A strawiliśmy na daremnych poszukiwaniach dzień cały. Wkońcu, zmęczeni i wyczerpani do ostateczności, zmuszeni byliśmy choć nieco odpocząć. Pokładliśmy się więc pod krzakiem na mokrej trawie i zasnęliśmy. Wskutek atoli nerwowego podniecenia sen nasz nie trwał długo, i już około północy zbudziliśmy się niemal jednocześnie. Po krótkiej naradzie, wobec niemożliwości natrafienia stąd na ślady naszych towarzyszów, postanowiliśmy wrócić na miejsce, gdzie pozostawiliśmy sendadora, wyrozumowawszy logicznie, że po mojej ucieczce musiał on zapewne podążyć tam, gdzie zostawił naszych towarzyszów, w nadziei, że się wkońcu wpośród nich znajdę.
Około południa dotarliśmy do owego miejsca, ale dla pewności, na wypadek, gdybyśmy tam jeszcze zastali sendadora i jego Indyan, zachowaliśmy przy zbliżaniu się wszelkie środki ostrożności. Obawy jednak nasze okazały się płonnemi: w obozowisku sendadora nie znaleźliśmy żywej duszy i dawno już trawa się podniosła. Z trudem też odnaleźliśmy miejsce, gdzie się pasły przez całą noc konie. Nic nie wskórawszy, bo deszcz zatarł wszelkie ślady, wyczerpani i głodni, jak wilki, usiedliśmy, by choć przynajmniej nieco odpocząć.
Zapadał zmierzch.
Czas jakiś nie mówiliśmy nic do siebie, i tylko Pena z wyrazem beznadziejnego żalu spoglądał od czasu do czasu na mnie, a wkońcu rzekł:
— A no, wszystko przepadło! Niema żadnego ratunku! Co robić?... co robić?
— Wyspać się — odrzekłem, — nabrać przez noc nowych sił, a rano przedsięwziąć dalsze poszukiwania.
— Poco? Jestem pewny, że towarzysze nasi już nie należą do żywych.
— Tak pan sądzi? Ja jednak nie uwierzę w to tak długo, aż zobaczę ich zwłoki. Przecie sendador nie miał powodu do zabijania naprzykład brata Hilaria, kapitana lub sternika. Co najwyżej, mógł się zemścić na Gomarze. Gdyby zaś targnął się na życie yerbaterów... ale to przypuszczenie nie ma sensu również, bo cóż mu oni zawinili? Musiałby być chyba najbardziej wyrafinowanym, krwiożerczym barbarzyńcą i łotrem na ziemi.
— Takim też jest on w istocie, i dlatego wolałbym nie ścigać go już dalej, lecz szukać drogi do domu.
— Więc tak mało obchodzą pana przyjaciele i towarzysze? nie chce ich pan pomścić?
— Ba! gdyby to było możliwe! Ale straciliśmy przecie wszelkie ślady...
— Znajdziemy je jeszcze na drodze do Pampa de Salinas.
— Tak pan sądzi? A pocoby go tam dyabli nieśli? Przecie pan mu umknąłeś, wobec czego któż mu odcyfruje kipus?
— Ale mnie jest wiadome miejsce, gdzie przedmioty te są ukryte, on zaś wie o tem i zapewne pomyśli sobie, że ja ostatecznie tam podążę, by zabrać ukryte skarby. Głupcem więc byłby skończonym, gdyby nie starał się wyprzedzić mię do Słonego Jeziora jak najśpieszniej.
— Może pan ma i słuszność, ale chcę już wrócić do kraju, gdzie w Estancyi del Yerbatero oczekuje mię kuzynka...
— No, no! Tak niedawno jeszcze pałałeś pan śmiertelną nienawiścią do sendadora! Skądże to tak nagle ochłonąłeś z tego? Nie, panie! nie wolno opuszczać rąk bezradnie! Musimy z zaparciem się samych siebie prowadzić w dalszym ciągu rozpoczęte dzieło. Pójdziemy ku Andom, i bylebyśmy tylko natrafili na ludzi, a nie wątpię, że się nam uda przy jakich-takich wskazówkach odszukać zaginionych. W górę więc czoła!






  1. Herbata paragwajska.
  2. Wszyscy dyabli!
  3. Chwała Bogu.
  4. Jezus Chrystus na puszczy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.