W mętnéj wodzie/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W mętnéj wodzie |
Podtytuł | Obrazki współczesne |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Ludwik Merzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
...a jednak ja to między bajki włożę.
Na zegarach miejskich zwolna wybijała dwunasta... południe... u biednych ludzi było już dosyć późno, u możnych ledwie się dzień zaczynał... Piękny jeszcze dzień późnéj jesieni.
W restauracyi hotelu, który chciał uchodzić za pierwszorzędny, a w istocie winien był swą wziętość niedostatkowi porządniejszych, służba zajętą była przygotowaniami ku obiadowéj porze. — Około pierwszéj bowiem ludzie staréj daty i niecierpliwych żołądków zaczynali się zbierać, poprzedzając elegantów dla przyzwoitości siadających do obiadu o trzeciéj, czwartéj i piątéj.
Salonik jadalny i dwa połączone z nim pokoje właśnie się uporządkowywały; chłopcy kłócąc się, nakrywali stoliki, ustawiali solniczki, wysypywali nagromadzony wczoraj popiół z podstawek, gdzie niegdzie opędzali pył zbyt widoczny. Oberkelner pan Karol, rozparty w fotelu paląc cygaro, czytał z przyjemnością Gazetę Narodową, trafiającą mu widocznie redakcyą i stylem do przekonania, jeden z kelnerów muskał się przed zwierciadłem, drugi zrzuciwszy ranny dezabilek, właśnie miał naciągnąć frak urzędowy — gdy drzwi szklanne od ulicy otworzyły się z brzękiem gwałtownym, znamionującym rękę niewprawną do władania niemi i młodzieniec bardzo przystojny, w czamarce, kapeluszu szarym, włożonym zamaszyście na bakier, z laseczką w ręku, pokazał się na progu.
Na pierwszy rzut oka służba poznała w nim przybywającego ze wsi syna obywatelskiego... Zdradzała go nieprzyzwoita godzina, w któréj nikt porządny, choćby był głodnym, jeść nie śmie, aby się nie skompromitować, a w dodatku powierzchowność sama dowodząca, że jeszcze pełen ufności w siebie nie otarł się o miasto, nie doznał zawodów i nie potrzebował kredytu...
Młodzieniec był aż popatrzeć miło, rumiany, hoży, świeży, silny, uśmiechający się do życia, z okiem pełném ognia, z usty koralowemi, z czołem wypogodzoném jak zwierciadło, odbijającém duszę spokojną... Patrząc nań, zdawało ci się, żeś słyszał muzykę jego serca, nucącego hymn żywota szczęśliwego, skrzydłami marzeń unoszącego się w przyszłość. — Młodzieniec był jeszcze w téj szczęśliwéj życia wiośnie, która, choćby chciała mieć tajemnice dla świata — nic w sobie ukryć nie potrafi; wszystko się z niéj zielonością i kwieciem na wierzch wydobywa. — Każdy kto chciał, mógł się w nim rozczytywać jak w otwartéj księdze.
Wszedł nieopatrznie na próg, spojrzał i zatrzymał się zmięszany.... Postrzegł, że nieświadomy obyczajów miejskich, narażał się na śmiech wpadając do dystyngwowanego zakładu gastronomicznego o godzinie zakazanéj... ale jak tu się było cofnąć... nie budząc śmiechu w służbie? Widocznie zrobiło mu się przykro, nie chciałby był uchodzić za parafianina... Ratując się spojrzał na zegarek — było ledwie pięć minut na pierwszą!
Już miał zawrócić, wyjść i byłby pewnie więcéj tu nie postał nogą, gdyby nie wielka przytomność umysłu pana Karola oberkelnera, który przeczuwając w przybyszu dobrą na przyszłość praktykę, (a miał oko nadzwyczaj trafne) — nie zbliżył się doń, chowając za siebie cygaro i nie powitał go ukłonem.
— Cóż to jest? jeszcze tak wcześnie! zawołał młodzieniec skłopotany — nie wiedziałem...
— Istotnie — jest cokolwiek za późno na śniadanie, a trochę zawcześnie na obiad, odparł uśmiechając się oberkelner, ale pan dobrodziéj zapewne ze wsi, chciałem powiedzieć z podróży — poprawił się — to nic dziwnego... U nas obiad zwykle bywa gotowy około pierwszéj... a gdyby się podobało tymczasem gazety przeczytać... cygarko wypalić (mamy prima havannę)... albo li téż cokolwiek przekąsić??
Gość zawahał się nieco — ale grzeczność oberkelnera go zobowiązała, nie wypadało odmówić — poprosił o jakąkolwiek przekąskę, nim obiad będzie gotowy i zasiadł.
Oberkelner pochwyciwszy kartę na łokieć długą, zaczął wyliczać mnóstwo delikatesów, których wcale nie było, usiłując wdać się w rozmowę, ale otrzymał wolność podania co się podoba i zadysponował jednemu z kelnerów dla honoru domu przekąskę... wcale wspaniałą. Przybyły chwycił dziennik do ręki i roztargniony począł go raczéj przewracać niż czytać... myślał wcale o czém inném. Pan Karol oberkelner, który lubił w wolnych chwilach czynić postrzeżenia, szczególniéj nad nowo przybywającymi, stanął z boku po za drzwiami — gdy chłopcy zwijali się około śniadania — i przypatrywał się bacznie szlachetnéj, wypogodzonéj twarzy młodzieńca... po któréj przelatywały myśli i wrażenia, tak wyraziście ja zmieniając, jak glinę plastyczną wprawna ręka mistrza ugniata.
Patrzał na gazetę nie czytając, a śnił nie wiem o czém, uśmiechał się, marszczył, zamyślał, ruszał ramionami, wstrząsał, choć w ogóle był z czegoś dosyć szczęśliwy — może iż w świat wyleciał do walki, do czynu, na zapasy z ludźmi, z myślami, z sobą samym... Kipiało w nim widocznie... Nie zważał wcale na podane śniadanie, z którém się obchodził z grubijańskim apetytem, tak że pan Karol pomyślał, iżby go lada czém można zaspokoić, bo pewnie co jadł, nie wiedział.
— A! tak to oni wszyscy bez mała ze wsi do nas przybywają, myślał sobie Karol, z politowaniem wpatrując się w gościa — rumiani, weseli, ochoczy, ale w jaki rok albo i prędzéj zobaczyć ich — a poznać trudno — oko zagasło, serce zwiędło, chmura nad czołem... Dobrze jeszcze gdy który zdobędzie się na siłę, zamiast na Łyczakowski cmentarz, powrócić na wieś, aby sadzić kartofle i spożywać je — bez masła en robe de chambre.
Oberkelner był filozofem praktycznym — znano go z téj strony — byli nawet podejrzliwi, którzy go posądzali o pisanie pamiętników. Tego się on jednak najmocniéj zapierał.
Nie wiem, jak długo, urokiem młodości pociągnięty, byłby na swym posterunku obserwacyjnym wytrwał Karol, gdyby w drugim pokoiku, przez który od sieni tylko adepci i poufali goście wchodzić byli zwykli — nie zaskrzypiały drzwi. — Odwrócił głowę i postrzegł — cicho jakoś i oględnie wciskającego się, codziennego i wielce tu szanowanego (dla swych wpływów i stosunków) gościa, na widok którego z serwetą na ręku, z oznakami najgłębszéj uniżoności pospieszył.
Przybyły dał mu znak, kładnąc palec na ustach — aby nie podnosił głosu.
— Czy jest już tu kto u was?
— Jakiś młody człowiek, zdaje się, że ze wsi.
— To! to! a! odparł przychodzący, wieszając kapelusz i dając poznać, że go się zastać spodziewał.
Złożył potém lekkie paleto, które miał na ręku i poszedł do zwierciadła, pozornie dla przygładzenia włosów, w istocie dla rozpatrzenia się we własnéj fizyonomii.
Tak dobry strzelec przed polowaniem ogląda dubeltówkę.
Nie było tam tak dalece czemu się przypatrywać, bo Bóg go obdarzył rodzajem maski bez wyrazu na pozór. — Był to sobie człowiek, jakich tysiące mija się w ulicy, nie zwracając uwagi, podobny do pierwszego lepszego.
Twarz była pełna, włosy ciemno-blond, bakenbardy bez charakteru — oczy schowane pod brwi i powieki — całość ani odrażająca, ani pociągająca — obojętna. Ale właściciel tego niepociesznego materyału umiał zeń zrobić, co mu się podobało. Było to dlań dobrodziejstwem natury, że mu dała tę fizys, tabula rasa, na któréj on wypisywał ze sztuką wielką, co mu wypadło z okoliczności.
Wielki znawca fizyonomii byłby w zbiorze tych rysów, mogących uwieść swą obojętnością, wyczytał przymioty rzadkie... ale ukryte umyślnie i przysypane, jak się doły na wilki chrustem i liśćmi pokrywają. Nawet gęś, którą przywięzują dla zwabienia gościa — (dobroduszność i prostota) siedziała na czole i ustach. Zdawał się sobie prostym człowiekiem, a był — człowiek krzywy.
Spojrzawszy się w zwierciadło z zadowolnieniem (na twarzy nie znalazł śladów żadnych, któreby go zdradzić mogły), przybrał artysta wprawny minę poważną, człowieka chłodnego, wytrawnego, jakiego u nas ongi nazywano statystą.
Mój Boże, co się to z wyrazami dzieje! statysta dawniéj oznaczał polityka i męża stanu, dziś oznacza w teatrze owę gawiedź, która nic nie mówi i w pięciu reprezentuje tłum, a w dziesięciu armie niezwyciężone.
Strój skromny, ale przyzwoity przybyłego jegomości — nadawał się do wszelakiéj roli, bo nie mówił nic — mógł być zarówno szewcem i księciem... surdut jego byłby nie protestował.
Zaczesawszy włosy, przyprawiwszy minę starannie, wziął gazetę niemiecką w rękę i miał wyjść do pierwszego pokoju, gdy oberkelner, zawsze troskliwy o interesa domu, zapytał po cichu:
— Czy pan co każe podać?
— Późniéj, późniéj.
Karol domyślił się, że tu szło o coś ważniejszego niż bifsztyk i obiecał sobie mieć oko na dramat, który miał się odegrać — prolog przed zwierciadłem, coś zapowiadał wyraźnie.
Pan Hilary Drabicki (pocóż byśmy dłużéj mieli taić nazwisko?) przestąpił próg zamyślony i wszedł do głównego pokoju z gazetą, niby oczekując na kogoś — przeszedł się krokiem wolnym wzdłuż kilka razy, bacząc na to, ażeby oczów nie zwracać na młodzieńca. Za tarczę służyła gazeta. Młodzieniec ze swéj strony — postrzegł go natychmiast, zdawało się, że go poznał i ciekawie wpatrywał się w niego, nie spuszczając oka. Nie śmiał jednak, lub nie chciał go sam zaczepić.
Drabicki przespacerowawszy się i parę razy na ulicę wyjrzawszy przez szklanne drzwi, zadzwonił na kelnera.. Stawił się sam pan Karol.
— Nie było pana Izydora?
— Dziś? — nie było.
— Cóż to jest? Spojrzał na zegarek... Miał tu na mnie oczekiwać w południe, już dobrze po dwunastéj, a jego niema..., niepojęta rzecz....
— Pewnie zaraz nadejdzie! szepnął Karol, starając się pocieszyć, poczém uznawszy się nie potrzebnym, wysunął się dyskretnie,
Drabicki zanurzył się w gazecie, niby jeszcze nie widząc młodzieńca, który mu się z nietajoną przyglądał ciekawością. Były chwile, zdawało się, że p. Drabickiego zainterpeluje, ale młodzieńczy strach go ogarniał i cierpliwie wracał do gazety, w któréj anonsa o szuwaksie wiedeńskim, restitutions-fluid, loteryi hamburskiéj i bonach szwajcarskich... starał się zgłębić i wystudyować należycie. Nawet słodowy wyskok Hoffa, który codzień się inaczéj przebiera i żołądkami książąt panujących pociąga plebejuszów ku sobie — zabawił dobrą chwilę poczciwego młodzieńca...
Siedzieli tak, wcale wrzekomo nie wiedząc o sobie. Drabicki patrzał w okno i czekał, wyglądał napróżno tego pana Izydora, zbyt często spoglądając na zegarek; jakby mu było niesłychanie pilno.
Odegrawszy tę rolę oczekującego z talentem prawdziwego artysty, rzucił nareszcie niemiecką gazetę, ziewnął, padł na kanapę i w téj chwili dopiero przypadkiem dostrzegł sąsiada...
Jakby uderzony jego twarzą, począł się wpatrywać, uśmiechnął i nieśmiało, jakby oczom nie wierząc — odezwał się głosem słodyczy pełnym:
— A! czy nie pan Świętosław Młyński?
Młodzieniec zerwał się zarumieniony.
— Wszak pan.... redaktor Drabicki?
— Tak! do usług.... Cóż tu pan w mieścisku porabiasz?.. Poznałeś pan mnie!! Pamięta pan, miałem przyjemność widzieć go rok temu na wesołym wieczorku u Mecenasa.
— Tak, panie dobrodzieju, byłem mu prezentowanym... ale nie miałem się przypomnieć... nie spodziewając się, abyś był łaskaw młokosa pamiętać...
Drabicki przybrał fizys rozczuloną....
— O! nie sądź pan tak źle o nas starych — zawołał — młodzież! młodzież! to nadzieja przyszłości, w piersi któréj kraju serce bije! każdy z nas z radością, z dumą spogląda na te rozwijające się pączki.... Dla ludzi kraj miłujących... ojczyznę! (tu westchnął) żaden młodzieniec nie jest obojętnym....
Wyrzekłszy ten wyraz — ojczyznę! spojrzał, jakie wywarł wrażenie... Młodzieniec miał minę poważną. Drabicki począł go ściskać, potém zajął krzesło przy nim i cichym, ojcowskim, protekcyonalnym głosem odezwał się:
— Cóż tu pana do nas sprowadza pod te dosyć burzliwe czasy?
Młyński zarumienił się, jakby go kto na gorącym uczynku złapał, zawahał się, nim mówić ośmielił.
— Nie wiem, czy panu wiadomo, że straciłem moją drogą matkę...
— A! nie może być! — załamując ręce, odparł Drabicki — szanowna pani podkomorzyna! o Boże! dostojna matrona polska, wzór cnót, żywa tradycya... nasza narodowa!... (położył nacisk na tym wyrazie). Strata! i strata nieodżałowana nie tylko dla pana, ale dla kraju całego... Ale cóż znowu, że mi żaden z moich korespondentów nie doniósł o tém przecie... Należał się nekrolog podkomorzynie, prawdziwie świętéj niewieście, tak powszechnie wielbionéj i tak cenionéj przez wszystkich...
— A! tak panie — z gorącém uczuciem przerwał syn, któremu się łzy w oczach zakręciły — była to święta niewiasta, był to pomnik przeszłości...
— Co za śliczne wyrażenie... jak znać, że ono wyszło z serca! podchwycił Drabicki.
Świętosław zawstydzony pochwałą, zarumienił się znowu, a po chwili dopiero mógł mówić daléj.
— Dopóki żyła kochana matka moja, dla niéj mieszkałem na wsi, teraz mi Rabczyce obrzydły, opustoszały, postanowiłem je puścić dzierżawą.
— I myśli pan podróżować, czy w mieście pozostać? zapytał Drabicki.
— Jeszcze... doprawdy nie wiem, co postanowię.... rzekł, wahając się młody człowiek.
— Nie śmiałbym naturalnie przesądzać zamiarów pańskich — odezwał się po namyśle Drabicki... ale gdyby życzliwa rada mogła być przyjętą.... czy nie najwłaściwszym dla pana byłby pobyt w naszém miasteczku? Tu się poznaje ludzi, zawięzuje stosunki, słucha tętna opinii, uczy kraju.... Nie tajno nam, co literatury dotykamy z obowiązku dziennikarskiego, że pan... masz i powołanie do niéj i talent znakomity...
Świętosław protestował, ale redaktor przerwać sobie nie dał.
— Znakomity, powtórzył z przyciskiem. Wszakże kilka nader, nader szczęśliwych prób, rokujących wielkie, wielkie nadzieje — umieszczonych było.... (wszyscy to wiedzą) w Rozmaitościach? Ściągnęły one powszechną uwagę i każą się nam w panu spodziewać znakomitego pracownika na niwie ojczystego piśmiennictwa...
(Wymówiwszy „ojczystego“ spojrzał znowu — czy trafił.)
Tu więc, mówił daléj coraz głos podnosząc i stając się wymowniejszym — znajdziesz pan właściwe dla siebie pole pracy, obfite źródła, obcowanie z mężami uczonymi... wszystko, czego może wymagać świetnie rozwijająca się młodość, którą dla pożytku ojczyzny (przycisnął) pielęgnować każdy z nas za najświętszy będzie sobie będzie uważał obowiązek...
Skończywszy mozolnie upleciony frazes, naszpikowany ojczyzną, podał Drabicki z przejęciem rękę panu Młyńskiemu, który upiekłszy raka, uścisnął ją pomięszany.
Poczciwemu Świętosławowi, rozczulonemu wspomnieniem matki i ojczyzny, oczy wilgotne śniły się, usta drgały...
— Na tak pochlebne dla mnie wyrazy prawdziwie, nie zasłużyłem, rzekł cicho — nadto pan dobrodziéj łaskaw jesteś... To pewna, że jeźli nie przynoszę z sobą talentu, przynajmniéj chęci jak najlepsze, gotowość do poświęcenia, do pracy — pragnienie stania się użytecznym krajowi.
A po chwili dodał — nie mam, dzięki Bogu zarozumiałości, czuję się młodym i z rad pańskich nie omieszkam korzystać.
Drabicki uradowany skłonił się, spojrzał na zegarek...
— Tego Izydora nieznośnego widzę, że się nie doczekam — rzekł cicho... czy pan znasz Izydora?
— Prawie z nazwiska tylko... wiem, że człowiek utalentowany...
— Tak jest, tak jest, nie przeczę.... Styl ma cudny, łatwość niesłychaną, złote pióro, panie dobrodzieju! złote pióro! ale człowiek... potrzeba go wodzić na pasku, pilnować, dyktować mu, a nie puszczać bez niańki. — Tysiące głupstw płata... każdy go pociągnie, kto chce.. w życiu nieład jak największy. Mimo dosyć pięknych dochodów z pióra, niedostatek, nędza prawie doskwierająca... a ma grosz, to go przehula! Gdybym przez litość nie opiekował się nim, dawnoby się zapił, albo umarł z głodu... grosz się go nie potrzyma... przeje, przepije, odda oszustom... i próżniak w dodatku, że gdyby nie mus, nicby nie robił, tylko jadł, pił i spał.. Na klucz go zamykam, czapkę mu chowam... Ale cóż? Wyrwie się... bywaj zdrów. Na dobrych koleżkach nigdy mu nie zbywa... Z tém wszystkiem talent... talent znakomity... nie idzie daléj.
— Szkoda wielka człowieka.
— Niezmierna... Ale ma już lat czterdzieści kilka... nie zmieni się, to darmo. Jakież nieszczęście nad tą literaturą i dziennikarstwem naszém, byle iskra talentu, pewnie się zwala...
Drabicki westchnął.
— Już to nad ojczyzną naszą.... wisi jakiś fatalizm!...
Zamilkł, ale i Świętosław milczał, mówił więc da1éj, wypocząwszy:
W naszym zawodzie dziennikarskim porządnych ludzi braknie... wszystko to zależni, biedni, bez należytego wykształcenia, których my dopiero musimy mozolnie na użytecznych wyrabiać... A to téż zawód ciężki! i powiadam panu poufnie, gdyby nie wyższe pobudki służenia krajowi, kierowania opinią, człowiek by dawno ten chléb porzucił... Kraj zacofany, szlachta za pozwoleniem — ograniczona a zarozumiała, obojętna na najdroższe interesa nasze, solidarności w niczém, arystokracya nic się nie nauczyła i o niczém nie zapomniała.... a na ostatek (tu zniżył głos ostrożnie)... rząd... — to już dosyć powiedzieć...
To mówiąc, westchnął głęboko, potarł ręką po czole i wlepił oczy w sufit... — Świętosław milczał trochę przez uszanowanie dla tak dostojnego człowieka, a po części, że jego zdaniom nic do zarzucenia nie miał. Były one ostre, ale nie bez znajomości położenia wyrzeczone.
— Prawda to wszystko, co pan mówisz, dodał w końcu młody człowiek — ale téż za to, co za wzniosłe i wielkie posłannictwo dziennikarstwa! Jakie zadanie! kierować opinią, oświecać, ostrzegać, stać na straży — walczyć... Nie — nie znam piękniejszego zadania, ani zawodu, któryby gorącemu lepiéj przystał sercu...
Drabicki się uśmiechnął...
— Tak, tak — rzekł, to jedna, złocona strona medalu, ale należy téż spojrzeć i na odwrotną — niestety — miedzianą, rdzą okrytą... Co za męczarnie!
— Cóż bez ofiar przychodzi?
— A! to pewna, człek téż pcha taczkę przed sobą z uczucia obowiązku, nie zważając, że nie rozumiejąc go, plują nań i rzucają błotem...
To mówiąc, rękami machnął i zamilkł... postać przybrał męczennika za wiarę, choć krągły brzuszek trochę się z nią sprzeczał:
Potém uśmiechnięty spytał.
— A pan, nie masz téż ochoty poświęcenia się dziennikarstwu?
— Ja? odparł jakby przestraszony pytaniem Świętosław — ja? ale młodość moja sama już jest przeszkodą... zawód ten wymaga ludzi wytrawnych.
— Tak... do dyrekcyi — do dyrekcyi, mówił Drabicki poważnie, ale w szeregach potrzebuję sił młodych.
— Nie mam jeszcze odwagi występować w te szranki — odparł skromnie młodzieniec — przynajmniéj na teraz...
— To szkoda, ozwał się dziennikarz, zaraz bym pana zawerbował i byłbym nader szczęśliwym, otwierając mu wrota do zawodu, tak użytecznego dla... ojczyzny... tak zaszczytnego dla pana...
Młodzieniec dziękował zmięszany, nie nie mówiąc.
— Przyznam się panu — dodał Drabicki, że tu coś mówiono, jako byś pan miał zamiar...
— O! daję panu słowo! na teraz, na teraz żadnego, żywo oparł się Świętosław — potrzebuję się jeszcze uczyć, studyować, oswajać z nowym dla mnie światem...
— A zatém, jeźli późniéj kiedy przyjdzie ochota, dodał Drabicki dobrodusznie, proszę rachować na mnie, na życzliwość moję i pragnienie służenia mu. Potrzebujemy sił nowych, a zwłaszcza ludzi niezależnych, wykształconych i podzielających opinie nasze.... zasady demokratyczne... umiarkowane... wierzących w postęp... hm, brm...
Reszta zaplątała się w mruczeniu, które mogło oznaczać, co kto chciał..
Młyński wysłuchał tego wyznania wiary z antidotami i kompensacyami i zdawało się, że nic mu nie miał do zarzucenia; wstrzymał się wszakże od odpowiedzi wzajemném Credo. Był to tylko dobry znak zupełnéj zgodności zdań z szanownym Drabickim, który wypocząwszy i namyśliwszy się, tak po cichu ciągnął daléj.
— Życząc z serca dobrze kochanemu podkomorzycowi, pozwolisz, abym mu niektórych udzielił informacyi. W położeniu pańskiém należy być nader ostrożnym, wszyscy tu na niego polować będą... Zlituj się, nie dawaj się wciągnąć ani do téj kliki ultramontanów, ani tym szaleńcom czerwonym, półgłówkom, garibaldystom... I jedni i drudzy idą za daleko... rozsądni ludzie wedle staropolskiéj zasady — medium tenuere beati.... My tu, to jest dziennik mój reprezentuje właśnie postęp i liberalność rozsądną, na tradycyach ojczystych opartą. Wprawdzie znajdziesz pan o mnie, o nas (szczególniéj zaś o mnie) opinie różne, potwarcze — będą nas... mnie panu przedstawiać z jak najczarniejszéj strony.... ale wierz mi pan (uderzył się w piersi) nie tak czarnym, jak mnie malują... Jam prosty człowiek, dobréj woli! Westchnął rozczulony.
— Trudne téż położenie nasze w tych czasach krytycznych, mówił, kraj podzielony na mnóstwo odcieni, niedojrzały a przypruchniały, zawiedziony — więc niedowierzający...
To mówiąc, patrzał wciąż na słuchacza, ale na pogodnéj jego twarzy nie oprócz ciekawości wyczytać nie umiał.
— Co do mnie, odezwał się Młyński po pewnym namyśle — stronnictw nie rozumiem... nie umiałbym się na ślepo zaprzedać żadnemu... Z czystém sercem pragnąc służyć krajowi, słucham instynktu, przytém serca; i chcę pozostać swobodnym, abym mógł pójść zawsze gdzie mnie sumienie i powinności powołają.
— Nie mogę nie przyklasnąć tak szlachetnemu programatowi! zawołał redaktor. Pan mimo swéj wiedzy już masz coś języka dziennikarskiego w wyrażeniach... łatwość, styl! O! będziemy w panu mieli znakomitego pisarza politycznego.
Młyński oczy spuścił, Drabicki ręce zacierał... pochylił się jak szatan kusiciel z uśmieszkiem ku niemu.
— Jak tylko wiek dozwoli — szepnął, czemu byś pan nie spróbował... poselstwa? Hę? z pomocą naszą... moich przyjaciół mógł byś być wybranym z łatwością.
Świętosław aż się cofnął.
— A! panie! niech Bóg uchowa od saméj myśli. Nie mam żadnéj do tego pretensyi... to rzecz starszych, i tych co w sobie siły czują po temu...
Redaktor wzrokiem rzucił na twarz młodzieńca i zamilkł — strzał był chybiony. — Rozmowa tak dobrze jak wyczerpaną się zdawała na pierwszy raz... pierwsza téż godzina wybiła nareszcie i pod wodzą oberkelnera wystąpiła wazka z zupą, jedna z najpierwszych na stół przed podkomorzyca.
Świętosław przybyciem jéj był zakłopotany.
— Gdybyś pan dobrodziéj pozwolił prosić się na skromny ze mną obiadek? zapytał nieśmiało — byłbym bardzo szczęśliwy...
— Ale najmiléj by mi było przedłużyć rozmowę tak... przyjemną, odparł dziennikarz — tylko to nieszczęście, że czekam tu, jak mówiłem, na pana Izydora, — bom go tu musiał zaprosić... aby raz go złapać. — Muszę go nakarmić, bo pił pewnie poddostatkiem... a nie wiem, czy co prócz wina od dwóch dni miał w ustach... i ztąd poprowadzę go do domu, aby napisał artykuł, który on tylko napisać mi potrafi. — Złote pióro!
— No — jeśli przyjdzie, miło mi będzie zbliżyć się do niego... zostawim miejsce, odpowiedział Młyński.
— A! nie! nie! lękam się... jako reprezentant dziennikarstwa złe na panu zrobi wrażenie... cynik... paple umyślnie dla fanfaronady niedorzeczności... ma upodobanie naigrawać się ze wszystkiego, począwszy od siebie... i mnie.
— A! to nas tylko zabawi!
Właśnie dwa jeszcze nakrycia dodatkowe przynieść kazał Świętosław, gdy we drzwiach od tak dawna oczekiwany ukazał się p. Izydor.
Ktoby nie znał téj znakomitości — mógłby ją był łatwo wziąść za ulicznego artystę; tak był zbrukany, odarty, opuszczony, niepoczesny. Słusznego wzrostu, postawy wojskowéj, z wąsem ogromnym, długą twarzą z za różowych tonów wpadającą gdzieniegdzie w sine, z włosem szpakowaciejącym, p. Izydor ruchy miał niedźwiedziowate, niezgrabne, ciężkie, ale w rysach zmęczonych zużył mu się dowcip, a na ustach śmiało urągowisko z całego świata.
— Ot... jest... już kogoś złapał! zawołał, postrzegając Drabickiego... i siedzi za stołem...
— Nie jam złapał, ale mnie złapano tak łaskawie, odparł Redaktor.
— To wszystko jedno... wyjdzie na — złapał Kozak Tatarzyna... w końcu złapanym pewnie nie ty zostaniesz... dodał, śmiejąc się i zbliżając p. Izydor.
— Bądź pan łaskaw nas poznać z sobą — rzekł Młyński.
— Pan podkomorzyc Młyński... pan Izydor...
— Bardzo mi przyjemnie, poznać tak znakomitego literata... dodał Świętosław.
— Stój! stój pan, nie ekspensuj się, spójrzyj na szpakowaciznę i chciéj wierzyć, że ja się już w komplementa nie bawię... Z reputacyi już także pana znam... jeźli przeznaczony na karmienie literatów... przez miłość dla literatury....
Młyński się uśmiechnął... Dajesz mi więc pan prawo prosić siebie na obiad — o to miejsce, które nań czekało. Obiad skromny...
— Z całego serca! zawołał zasiadając Izydor — skromny czy choćby najnieskromniejszy — służę. Redaktor poświadczy, iż ja na obiad nikogo prosić nie mogę, gdyż kapitały moje ulokowałem u niego w Redakcyi... grosza przy duszy przez oszczędność nie noszę... Tymczasem na pociechę panu powiem, żem głodny jak pies... honor obiadowi uczynię, a ze szkłem téż obchodzę się, jak Bóg przykazał. Co powiedziawszy proszę naprzód o dobry kieliszek kontuszówki.
Uderzył w stół, wołając kelnera...
Młyński był uszczęśliwiony, ten ton poufały Izydora wprowadzał ich od razu in medias res.
— No — stary, ozwał się Izydor do redaktora... cóż ci dziś zrobił, wielu już szlachciców masz w kieszeni? ilu okpiłeś?..
— Dajże pokój żartom...
— Żartom!... Mówią w żarcie pół prawdy.. ja mówię, że cała... zaśmiał się Izydor — ale ponieważ prawda inaczéj jak zamaskowana przez świat przejść niemoże... trzeba ją ubierać z błazeńska.
— Gdzieżci to jegomość bywał — przerwał redaktor — zlituj się! W redakcyi ani nosa nie pokazałeś... robota czeka, dziennik się opóźni...
— Nie opóźni, po obiedzie właśnie będę w sztosie — rzekł Izydor.. zresztą, ktożby mnie z młodszych, salva melioratione mógł zastąpić. Niech się probują, chłopcy na mniejszych kwestyach in anima vili.
— Ale gdzieżeś był?
— Piękne pytanie! Człek znużony trudem gdzie być może? Spoczywa. Śniadaliśmy! Poczęło się o godzinie dziewiątéj summo mane, zawczasu, aby nie tracić dnia.. i aniśmy się spostrzegli, jak czas do pierwszéj upłynął.
Ręczę, że z panów tego nikt nie postrzegł, że ludzie przy kieliszkach obdarzeni są władzami fenomenalnemi, anormalnemi.. nie wytłumaczonemi.. nic nie mówiąc wymieniają najszczytniejsze, najwznioślejsze pomysły, w westchnieniach, spojrzeniach, śmiechach a nawet pełnych znaczenia rękawkach.. Myśli ich niepojętym sposobem bez pośrednictwa słów się z sobą porozumiewają... Pospolicie ludzie wznoszą się do jasnowidzenia! z gapiów rodzą się wieszcze!... ah.
Drabicki ruszył ramionami. Młyński się uśmiechał.
— Mój Boże, zawołał, że téż pan nigdy już tego nieszczęsnego trybu życia nie zmienisz.
— Nigdy! masz słuszność! po co? Przypada on do mojéj natury — a nie dowiedziesz mi, abym ze spóźnionéj obyczajów reformy mógł jakąś korzyść wyciągnąć.. Żony i dzieci nie mam... mam tylko żołądek, on stanowi całą moją familią... muszę dbać o niego.. Co innego wy patryarchowie... ludzie poważni, wy musicie zachowywać decorum.. dla mnie to płaszcz niepotrzebny.. droższa mi moja swoboda od reputacyi porządnego człowieka, któréj teraz się już nie dorobię, choćbym kaptur wdział. A co mnie nawet od starania się o tę reputacyą odstręcza, to że porządni ludzie uchodzą powszechnie za — osłów.
Szanowny młodzieńcze — rzekł, zwracając się do Świętosława.. nie bierz tylko tego co do litery.. abyś się nie zgorszył.. nulla regula sine exceptione. Z pociechą widzę, że WPan wchodzisz, karmiąc literaturę i dziennikarstwo, na dobrą drogę — ale wiedz, że gdy literaci zjedzą, literatura cię nie nakarmi.
Młyński się uśmiechał, podano zupę... Izydor zażądał z powodu zbyt długiego międzyaktu drugi raz kontuszówki, tłómacząc się bardzo racyonalnie, że potrzebował osadzić śniadanie.
— Dawno przybyłeś do miasteczka? spytał literat.
— Dopiero wczoraj...
— A zabawisz pan z nami?
— Niewiem jeszcze, jak długo...
— Życzę więc, nie rozgłaszaj, zlituj się, że dajesz literatom obiady... zmęczą cię, a ja bym rad sam jak najwięcéj z tego szczęśliwego usposobienia korzystać.
Świętosław uśmiechał się, bo cóż odpowiadać było.
Drabicki mrugnął na Izydora.
— Ja, bo posądzam podkomorzyca, że musi mieć sam żyłkę do literatury i dziennikarstwa.
— A jemu to na co?... odparł literat... mając wioskę? po kiegoż licho, jak mówią Rusini, miałby zdrową głowę kłaść pod ewanjelią... dla nas gołych to karyera... ale dla niego...
— Żartujesz — przerwał Drabicki.
— Nie żartuję — dziennikarstwo dziś dla uczciwych ludzi nie jest jeszcze dostępne...
— A my?
— Alboż my jesteśmy ludzie uczciwi? dokończył Izydor... My? ty masz ambicyą, a ja kieszeń i żołądek do naładowania.
— Cynik! cynik! począł się śmiać Drabicki.
— Widzisz! mówił nieprzegadany literat, który za obiad chciał zapłacić językiem... nie wprowadzaj mnie na ten draźliwy przedmiot, nie umiem się przyzwoicie zachować, gdy mi kto na ten mój nagniotek nastąpi... Młodzieńcowi zaś temu — nie życzę, nie życzyłbym i nigdy życzyć nie będę w szeregi kominiarzy...
Młyński się uśmiechnął.
— O! ja téż wcale o tém nie myślę! zawołał.
— I ja bym tak sądził, mówił, jedząc Izydor — w pańskim wieku piszą się sonety do N. N... piosnki do lubéj... Elegie, sielanki, nawet próby tragedyi i zarysy powieści w rodzaju Jean Paula... nawet krytyki na koryfeuszów, po których głowach zawsze najłatwiéj na górę się wdrapać.. ale nigdy... artykuły wstępne o kwestyi wschodniéj, kwestyi propinacyjnéj, kwestyi panslawizmu i kwestyi katastru... Tego rodzaju elukubracyi podejmują się ludzie, dla których gymnastyka słów jest rzeczą obojętną i którzy najgorętsze diatryby wypracowują, ziewając...
— Jednakże, przerwał Młyński, z młodzieńczym ogniem i na tém polu coś zrobić można, tylko z większém niż ja... doświadczeniem i nauką...
— Z mniejszém jeszcze doświadczeniem, z żadną nauką, zawołał Izydor, ale z zarozumiałością i zuchwalstwém... Blaga! blaga! blaga! nic bez niéj, a wszystko przez nią...
Ale po cóż zdradzam tajemnicę naszego warsztatu!..
Pan, kochany młodzieńcze, przystępujesz do przybytku dziennikarstwa, jak do sakramentu, ano spojrz tylko na nas... Stare wygi, augurowie rzymscy spoglądają na siebie i uśmiechają się.
Kapłaństwo!! tak! kapłaństwo... ale ornaty w łachmanach, jakby po ormiańskich cerkwiach w turecczyźnie, a my boso... co gorzéj! gdybyś zajrzał w głąb... pustki i śmiecie...
Ot — dosyć! dajcie piwa i zapomnijmy o wszystkiém...
— Nie mówiłem panu, że będzie bredził i prawił nic do rzeczy? szepnął Drabicki.. to jego zwykłe piosenki...
— Co prawda, to nie grzech... a in vino veritas.
Rozmowa w tym tonie ciągnęła się przez cały obiad, na ostatek którego Młyński kazał przynieść szampana... Wypił nim zdrowie Drabickiego... p. Izydora, oni mu téż odpowiedzieli serdecznemi życzeniami, a stary wyga namieszał w to wszystko dowcipu i ucinków podostatkiem...
Już się butelka ze srebrną główką miała ku końcowi, gdy chłopak z drukarni nadbiegł, powołując pana redaktora dla nader pilnego interesu.
Musiał się tedy wynosić i chciał z sobą koniecznie pociągnąć p. Izydora... nie życząc sobie może sam na sam go z Izydorem podchmielonym zostawiać. — Ale szanowny współpracownik, mając zapewnioną czarną i posłyszawszy o mającym po niéj nastąpić likworze, wrósł w krzesło, nie chciał się ruszyć...
— Ani czterema parami wołów mnie ztąd nie wyciągniesz — rzekł stanowczo — dopóki uczciwie, ortodoksyjnie obiadu nie dokończę.
Drabicki rad nie rad musiał go ze Świętosławem dla téj konkluzyi zostawić.
Stary literat mniej się ku końcowi stał rozmarzonym, patrzał na Młyńskiego, jakby na wizerunek własnéj swéj złotéj młodości — czy to go zachmurzyło i odjęło mu wymowę? czy się znużył... czy jaka myśl czarna usiadła mu na mózgu znużonym? Powoli rysy te, na których śmiech sarkastyczny, wypiętnował się jako gość codzienny — przybrały wyraz poważny... obudzający, jeśli nie poszanowanie, to współczucie.
Patrzał na zarumienioną twarz p. Świętosława i dumał. — Młyński był w przykrém położeniu, gdyż zasępienie gościa przypisywał sobie, a niewiedział jak zaradzić na nie. — Kilka razy dolał mu nieznacznie Chartreuzy, ale to nic nie pomagało.
Nareście po długiém milczeniu p. Izydor pięścią w stół uderzył.
— Po cóż bym u licha, zawołał, miał się znowu tak do zbytku rozczulać nad losem pana?
— Nad moim? podchwycił Młyński zdziwiony.
— A tak! rzekł Izydor, nad naszym... Ja jestem człowiek zwykle twardy i gdy kto na ulicy padając, łeb sobie rozbije, śmieję się do rozpuku. A jednak widok téj świeżéj naszéj młodości, niby rozwiniętego kwiatka, co się słońcu uśmiecha, obudził we mnie uczucie jakieś, któregom dawno nie czuł w téj piersi zaschłéj i opuszczonéj. — Wam tylko wolno niewidzieć tego, co was otacza, ludzi wyzwierzonych na was, tłumów czatujących na młodość, na niedoświadczenie, rozbójników, którzy cię czekają za węgłami z uśmiechem i pałkami, dołów pokopanych na twéj drodze... zdrad... kłamstw i kuglarstw, na które cię brać będą. Tak! tobie tego widzieć nie wolno i to stanowi siłę twoję, szczęście twoje... ale ja, com za sobą dawno zostawił zrzucone w rynsztok białe młodości méj szaty, com już, łez niemając, krwią opłakał wiosenne dni, ja, com miał raz poraz pijane piersi, czaszkę, połamane ręce, które pracowały, nogi, co wiodły naprzód, ja, który dogorywam na kupie śmieci... ja spojrzawszy na was, pierwszy raz po wielu latach uczułem litość i współczucie.
Jestem stary głupiec, nieprawdaż?
Powiecie mi. Cóż z tego, że was to wszystko spotkało, maż i mnie koniecznie czekać ten los nieszczęśliwy??
Tak jest, niestety! tak! panie Świętosławie.. Nie wszystkich to spotyka, to pewno, ale ciebie nie minie.
Skrzywisz się, że ci stary grat na progu życia taką przepowiednią serce przebija — ale... nie umiem się wstrzymać.. Widzę cię bezstronnym, pełnym zapału i wiary, z uśmiechem występującym przeciw światu, który nie ma litości, który szydzi z prostodusznych.. i zabija takich, jak ty... bo mu z nich pieczeń smakuje.
— Jeźli to los nieuchronny — przerwał spokojnie Młyński — cóż pomoże wasza przestroga — musi się on spełnić! ale nie mniéj — zawołał wyciągając doń ręce obie — przyjm moje serdeczną podziękę.. wzruszyłeś mnie..
— Obym cię przestraszyć potrafił — ponuro odezwał się Izydor. Patrz na mnie, łachmany sukni... to nic.. ale we środku łachmany serca, uczuć — myśli.. kalectwo moralne.. niewiara, wystygnienie.. i szyderstwo... wyglądam tam w środku jak mogiła plugastwa, na któréj djabeł siedzi i gra w piszczel nieboszczyka marsz żałobny...
— Panie Izydorze, poufaléj odezwał się Młyński, nie obmawiaj siebie.. kto mógł rozczulić się młodością i poczuć dla niéj tę rewerencyą, którą ojcowie nasi zalecali.. ten jeszcze nie jest tak występnym.
— Ale u kaduka! przerwał Izydor powtarzając uderzenie w stół pięścią — tu nie chodzi o mnie! tu idzie o ciebie..
Młyński spojrzał nań przyjacielsko..
— Cóż mi grozi?
— Wszystko — zawołał stary — ja ci grożę tą piosenką ironii żywota. Drabicki, stary aktor, szalbierz... grozi ci to, co zobaczysz w rogu ulicy, co posłyszysz, przechodząc, co ci szepnie do ucha kobieta... własne serce... wiatr... albo ja wiem! Widzę cię kwiatem, przeczuwam, że zwiędnie, jak i bydło cię podepcze.. ot — i płaczę..
— Nie wierzycie więc w świat poczciwy..?
Izydor wstał, nałożył kapelusz na głowę i milczący zabierał się do wyjścia.
— Na to pytanie nie ma w moim wokabularzu odpowiedzi — rzekł spokojnie. Jesteś bezpowrotnie zginionym, a ja z łaski twéj — niesłychanie pijanym... rozejdźmy się więc... aż póki nas losy niewiem gdzie i jak znowu nie skarambolują...
Spuścił głowę stary i odszedł pogrążony w zadumie..
Świętosław, także wynagrodziwszy p. Karola za jego grzeczność w przyjęciu, zabierał się opuścić restauracyą, która się coraz bardziéj napełniała, gdy z za stolika wstał młody, jak on, ale nie tak już świeży i pobytem w mieście widocznie podszarzany człowiek, wyciągając ku niemu ręce obie.
— Sławku! to ty? Witam! czekaj!
Na razie Młyński tego znajomego nie poznał, ale... był to szkolny towarzysz p. Samuel.. Obok niego przy stole podżyły już mężczyzna z sakiewki długiéj dobywał właśnie grosza, aby za obiad zapłacić.
— Stryjaszku kochany, darujesz mi, zawołał, ściskając go za rękę Samuel, mam nadzwyczaj pilny interes do podkomorzyca...
— A, czekajże.. czekaj — protestował szlachcie, chcąc powstrzymać synowca...
— Niech stryjaszek mnie czeka w hotelu... przybędę, jak tylko potrafię najprędzéj,
Kolana ściskam! do nóg upadam!...
I wysunął się z za stołu, porywając Podkomorzyca pod rękę.
Wyszli, w ulicy p. Samuel, elegancki młodzian, ubrany według najświeższéj mody wiedeńskiéj, — odetchnął.
— Jesteś moim zbawcą, zawołał, ściskając Młyńskiego, radbym był zawsze cię widzieć, ale dziś... podwójnie. Najukochańszy a najnudniejszy ze stryjaszków trzymał mnie na uwięzi przy sobie od godziny dziesiątéj.. Wystawże sobie, kochanie, dla jego miłości zjadłem obiad w téj garkuchni, w któréj nigdy porządni ludzie nie stołują się, musiałem napić się piwa.. ale stryjaszek majętny i bezdzietny... chodzi mi o łaski jego...
Cóż ty tu porabiasz?
— Przyjechałem na czas jakiś do miasta...
— Na długo?
— Niewiem.
— I przybywszy nie dowiedziałeś się do kolegi! Byłbym cię zaraz wprowadził w towarzystwo — do naszego klubu... zaopiekował się tobą i ostrzegł cię — bo ze wsi przyjeżdżając, obyczajów naszych nie znasz, możesz porobić stosunki fałszywe i kroki niewłaściwe.
— Jak się nie mam obawiać, widzę, żeś wpadł w ręce literackiéj... z pozwoleniem hałastry... widzę, że jesz w garkuchni... Byłeś gdzie?
— Dotąd, nie miałem czasu.
— Pozwólże, abym cię prezentował.
— Ja nie myślę bywać w świecie.
— A cóż będziesz robił!! zlituj się... chorujesz na pustelnika.
— Jestem w żałobie po matce..
— A! tak! słyszałem.. zacna pani podkomorzyna zmarła... szkoda! wszyscyśmy ją opłakali. Rozumiem, że na balach nie będziesz.. ale na wieczorach..
— W ogóle jak najmniéj, odpowiedział Świętosław..
— Czy zawsze zarywasz na literata? zapytał Samuel..
— Nie — chcę się tylko uczyć.
Towarzysz ruszył ramionami. — Po co ci się zdało! rzekł — najpierwsza niedogodność, że to cię w złe towarzystwo wprowadza... a potém! u nas! literatura... Mówiąc, prowadził go w aleje i zapaliwszy cygaro — zapytał nagle, stojąc.
— Masz jaki cel? dokąd idziesz?
— Pilnego nie mam nic, odpowiedział zimno trochę Świętosław, który był jeszcze pod wrażeniem obiadowéj rozmowy i ostatniego wykrzyku Izydora.
— No, to dobrze — przejdziemy się swobodnie, a ja mogę ci pożytecznych udzielić informacyi. Żyję w najlepszym świecie, stosunki mam ogromne i czas schodzi mi doskonale... Spodziewam się, że będziemy po staremu jako dobrzy koledzy. Wprawdzie wydam ci się prostym nieukiem może... ale na serce rachować możesz...
Ścisnął go za rękę..
— Wiesz, dodał po chwili — do różnych przyjemności, które mi przynosi widzenie się z tobą, dołączyć trzeba jeszcze jednę, musisz mi rozwiązać zagadkę..
— Przyjdzie mi to pewnie z trudnością, rzekł Świętosław...
— Jeśli zechcesz być szczerym, to nie... ale dla czegóż byś nim być nie chciał?
— Mów, cóż te za zagadka...?
— Najpiękniejsza w mieście kobieta... któréj pewnie jakie lat pięć lub sześć niewidziałeś... bo o tém wiem, ma dla ciebie cześć i uwielbienie takie! takie... Ale gdzieżeś ty poznał Lenę?
— Lenę! jaką Lenę? i co to jest? spytał Świętosław, stojąc zaciekawiony... nie znam tego imienia kobiety...
— No, to jeśli chcesz, Helena?
— Ale któż to jest...
— Kto to jest! ba! uboga dziewczyna od lat dwóch czy trzech występująca w teatrze...
— Nic nie rozumiem, zawołał Młyński, daję ci słowo, że nie rozumiem... to dla mnie zagadka... Niewiesz jéj nazwiska?
— Owszém... Helena Prater...
Świętosław pomyślał nieco, nagle mu się uśmiechnęły usta, ale twarz pozostała spokojna, żadne na niéj nie odbiło się uczucie.
— No, cóż to jest? co to jest? wytłómacz mi, nalegał Samuel...
— Siądźmy na ławce, opowiem ci, jak się poznałem z nią... Helena musi dziś mieć lat około dwudziestu...
— Tak, chociaż wygląda na szesnaście... odparł, wzdychając Samuel.
— Moja znajomość jest już bardzo starą, ostatni raz widziałem ją przed ośmiu laty... była prawie dzieckiem jeszcze... Nie opowiadał bym ci téj historyi pewnie, abym sobie nie nadawał śmiesznego charakteru jakiegoś dobroczyńcy... ale bojąc się, abyś tych stósunków nie tłómaczył sobie w inny sposób, wolę już wyspowiadać ci się z prawdy całéj.
Byłem wówczas jeszcze w szkołach...
— Ale już pisałeś wiersze — śmiejąc się, przerwał Samuel.
— Może więcéj jednak marzyłem, niż pisałem... Jak dziś pamiętam, był to chłodny, przejmujący, mglisty ranek jesienny; szedłem z książkami pod pachą do szkoły, w tém usposobieniu kwaśném, jakiém się zwykle dzień wita biały po nocy marzeń gorączkowych... Trochę się przypóźniwszy, pospieszyłem szybkim krokiem. Jak wiesz, mieszkałem dosyć daleko na przedmieściu, było to życzeniem mojéj matki, która chciała, abym nie zepsutém, czystém oddychał powietrzem i był zmuszony wiele chodzić, więc ruch codzienny... Znajdowałem się właśnie wśród pustéj, ubogiéj ulicy przedmieścia, gdy w pochodzie spiesznym poczułem, że mnie ktoś z lekka pociąga za połę od płaszcza. Odwróciłem się, myśląc, że który z towarzyszów, i postrzegłem dziewczynkę wychudłą, bladą, z ogromnemi czarnemi oczyma, pełnemi łez, jakby przelękłą, nie mogącą wymówić słowa, która gorączkowo, błagająco podawała mi bukiecik zwiędłych asterek jesiennych i z jękiem... powtarzała. — Kup! kup... mama umiera! z głodu! mama umiera! mój dobry paniczu... ja jéj nie mogę nic pomódz... co ja zrobię.
W téj natarczywości dziecięcia, w dźwięku jego głosu, w łzach i łkaniu, w wyrazie twarzy zbolałym było coś tak przejmującego, że mimo chłodnego usposobienia o małom się nie rozpłakał... Wspomniałem na moją matkę... pochwyciłem bukiecik i sięgałem po pieniądze, ale biedne dziecko spostrzegłszy litość moję, pochwyciło mnie za połę i płacząc, ciągnęło za sobą. Poszedłem...
Są nędze i położenia, na których widok rozpacz ogarnia człowieka, w duszy się rodzi pytanie, jakim występkiem mógł nieszczęśliwy na taką karę zasłużyć...
W nędznéj chacie, w nędzniejszéj, nieopalonéj izbie, pozbawionéj nawet najpotrzebniejszych sprzętów, na tapczanie i garści słomy, znalazłem kobietę wybladłą, umierającą... bezprzytomną... Gospodarze domu, którzy jéj dali przytułek, zbyli mnie obojętnemi odpowiedziami, więcéj ich poruszał kłopot, jakiego się spodziewali, niż położenie kobiety umierającéj i biednego dziecka...
Byłem wzruszony i oburzony... chora od kilku dni nic w ustach nie miała, nikogo przy niéj nie było oprócz na pół głodem zamorzonego dziecka... Trafiłem tu na piąty akt dramatu, nie takiego, jakie się odgrywają na scenie, ale jaki się czasem spotyka w życiu i od którego oszaleć można...
Cóż ja ci powiem więcéj? zająłem się losem kobiety i dziecka! znalazłem im pomoc, litościwe dusze, co się zaopiekowały... ale te rozpłakane oczy dzieciny, co mi bukiet z asterek podawała, wyryły się na wieki w méj pamięci... Biedna! nie chciała już litości darmo... pragnęła na nią zapracować... ofiarowała pączek kwiatów...
Przez parę lat dowiadywałem się o Helenkę, potém zgubiłem ją z oczów...
— I ona rozpłakana dziecina — przerwał Samuel, wyrosła na Lenę... która z wielkiém powodzeniem występuje na scenie...
— Poszła za mąż? zapytał Świętosław...
— Nie — mógłbym ci jéj historyą wielu komentarzami przyozdobić... ale szanować umiem pamięć zapłakanéj sierotki.
— Jakto! smutnie przerwał Młyński... sąż w téj historyi... wypadki, któreby nie miłe mi mogły zrobić wrażenie?
— Niechcę powtarzać plotek! wolę nic nie mówić... Dziś, że Lena jest w teatrze... że jest wielbioną, otoczoną adoratorami... i że... Świętosław Młyński do dziś dnia pozostał jéj ideałem...
Mogę cię zapewnić, żem od lat ośmiu jéj nie widział — dodał Młyński, a przyznam ci się, że nawet nie bardzo chętnie poetyczne wspomnienia zapłakanego dziecka zmieniłbym na najpiękniejszą uśmiechniętą dziewicę w blasku młodości i wdzięków... To uczucie, z jakiém ona wówczas chciała ratować matkę, z którém późniéj całowała martwe jéj dłonie i przytulała się do ostygłéj piersi... to opuszczenie od całego świata istoty fatalnością skazanéj na zgubę... jeszcze mi łzawo się powtarza...
— Szkoda, że ten obrazek tak wyraziście wyrył się w twéj wyobraźni, przerwał Samuel, bo bym cię był może skłonił pójść ze mną na teatr i w międzyaktach poznał bym cię na nowo z prześliczną Leną..
— Nie — na dziś wrażeń i przypomnień mam dosyć, rzekł Świętosław — pozwól mi skupić myśli i spocząć. To, co mi mówisz o niéj, poczciwa pamięć jéj o mnie, zamiast ciągnąć ku niéj, odstręcza.. dziwnie. Mam dla niéj teraz uczucie brata: a możebym albo je stracił, lub...
— Zmienił na inne! rzekł Samuel... ale cię przestrzegam, że dziewczyna zimna, surowa... szyderska i dziwnie obrachowana...
Młyński ruszył ramionami. — Życzę jéj jak najlepiéj, rzekł... a do szczególnych afektów najmniejszéj nie mam pretensyi. — Tém szlachetniéj to z twojéj strony — rzekł Samuel, iż Lena zachowała dla ciebie prawdziwą cześć... mówi o tobie z zapałem, dowiaduje się, pragnie cię widzieć, raz ją ktoś zawiódł twym przyjazdem, to piechotą do wskazanego jéj ogrodu poleciała jak szalona.. Myśmy ją zwykli tobą prześladować.
— Jest więc w niéj pamięć serca...
— Ale chyba tylko dla tego jednego zbawcy, odezwał się Samuel — z resztą ludzi obchodzi się, wcale im nie okazując uczucia... Prawda, że... jéj dzieje nieco to usprawiedliwiają, ale o tych dziejach zrzekłem się mówić...
I lepiéj dajmy im pokój... szepnął zamyślony Młyński.
— widzę, że radbyś się mnie pozbyć — odezwał się Samuel, wstając z ławki.
— Nie wcale, odprowadzisz mnie do hotelu, mam do pisania listy... siądę i spocznę... na dziś.. Przywykły do spokoju wsi, czuję się szybkim następstwem wrażeń jakiś znużony i nie swój, potrzebuję być sam... Wieśniakowi to może darowano...
— Szczęśliwy! ty masz wrażeń nadto, gdy nam ich braknie, nie jesteś zepsuty, jak my!
U drzwi gospody ścisnęli się za ręce i Świętosław wszedł sam do swojego pokoiku... z silnym bólem głowy, dziwnym smutkiem i znużeniem.
Nazajutrz przez kilka osób, które widziały bliżéj, lub spostrzegły zdaleka Młyńskiego, wszyscy, kogo to obchodzić mogło, wiedzieli o przybyciu młodego człowieka, opowiadano sobie o jego zasobach majątkowych, usposobieniu i talentach, domyślano się przyszłości a ci, którzy doń zbliżyć się mieli, samo, czy mimowolnie snuli już pewne ludzkie plany korzystania z niego. — Każdy nowo przybywający do społeczeństwa człowiek jest po troszę pastwą dla towarzyszów i — choć to porównanie dla nas nie przyjemném być może — wszyscyśmy szczupakami, gotowi się karmić panem bratem... Ta tylko różnica między mieszkańcami wód i powietrza zachodzi, że nie zjadamy ciała — ograniczamy się sercem, duszą i uczuciami... a wielu sakiewką.
W myśli może, iż zastanie Młyńskiego w restauracyi znowu o godzinie pierwszéj, zjawił się w niéj Drabicki, który zresztą codziennym był gościem, jeśli nie dla obiadu, bo go miał w domu, to dla spotkania się z ludźmi wszelkiego stanu, z którymi widzieć się potrzebował.
Był to, gładki jak widzieliśmy, człowiek i umiejący chodzić około swych interesów z zapobiegliwością bezprzykładną.
Nie zastał on tu Młyńskiego, ale po drodze upominano go, iż niezawodnie przybył z myślą (z którą do czasu tylko się tai) założenia nowego organu prasy, pospolitym mówiąc językiem — gazety..
Oburzyło to Redaktora i usposobiło go nieżyczliwie.. niedowierzał wprawdzie plotce, ale się lękał. Postanowił więc w duchu, na wszelki wypadek, mieć się na ostrożności, i — tego wcale jeszcze nie groźnego dotąd nieprzyjaciela, dopókiby nie urósł, obalić. Nie było to wcale trudném dla tak zręcznego człowieka, dosyć postanowienia, aby się rzecz sama powoli wykonała.
W restauracyi było pełno dnia tego.. Pierwszym, który Drabickiego zaczepił, był właśnie ów stryjaszek wiejski p. Samuela Koziki, — pan Sędzia Dyonizy Kozika. —
Szanowny domator szczęśliwym był, iż złapał tak ciekawego i naładowanego nowinami człowieka, jakim sobie wystawiał Redaktora. Pochwycił go oburącz, gotów postawić butelkę krajowego porteru, byle dobyć z niego najświeższych konjunktur politycznych..
— No — zlituj się! zawołał — powiedz co słychać, z Królestwa? z Moskwy? jaki wiatr wieje od Francyi? co mówi Anglia? czy będziemy mieli Polskę?
Drabicki zrobił minę tajemniczą, potoczył wzrokiem, ramionami wzruszył i udał zakłopotanego.
— Ciemności, niepewności, tajemnice... gmatwanina.. zwyczajnie jak w polityce.. która jest labiryntem.
— Aleć wy przecie macie nitkę przewodnią.. zapytał szlachcie.
— Która się często urywa, jak oto właśnie w téj chwili..
— Ale uczcież nas.. co robić mamy?
— Patrzcież panowie w gazetę i pilnujcie się jéj skazówek.. rzekł Drabicki.. my tu za was na straży stać będziemy, byle nierozważna młodzież nie porwała w swe ręce wszystkiego.
— Otóż to jest! młodzież! westchnął pan Dyonizy..
— Bo to się młokosy zrywają na kierowanie opinią.. Ruszył ramionami, i właśnie gdy były podniesione, uczuł, że go ktoś po nich z lekka uderzył, odwrócił się i postrzegł pana Izajasza Hocek.. Był to młody człek, który powszechnie za wodza czerwonych uchodził. Pan Drabicki nie był z nim źle, ale nie rad był, aby ostatnie słowa usłyszał, pożegnawszy więc naprędce p. Dyonizego, wziął pod rękę p. Izajasza i wyprowadził do drugiego pokoju..
— Cóżeś to temu szlachcicowi prawił? spytał Hocek.
— Ja? ale nie.. co chcesz bym z tą ślepą, zapleśniałą szlachtą mówił, kiedy ona nic nierozumie. Wszystko to zbutwiałe.
— Masz słuszność..
— Jednakże — dodał Drabicki.. czy wiecie, że ja z wami jestem całém sercem, duszą całą, ale powinniśmy mieć takt.. Zarozumiałych nie przestraszać.. grać rolę umiarkowanych... taktu! taktu!
— Przecież tak wiecznie milczeć nie będziemy..
Drabicki spojrzał niedowierzająco. —
— Cóż, możebyście chcieli, abym gwałtowniéj wystąpił i siebie i was skompromitował? Przyjdzie chwila.. w któréj otwarcie z zasadami wystąpimy, przygotowawszy ogół.
— Ale przygotowujcież..
— To się codzień czyni, powoli.. stopniowo.. Pamiętajcie tylko, dorzucił gorąco Drabicki, że jeśli mnie czy niedowierzając, czy z innych powodów.. opuścicie.. ja umywam ręce..
— Jakto opuścicie?
— Mówią o drugiéj gazecie..
— Ja nic nie wiem.
— Oprzyjcież się temu, toby było głupstwo..
Ścisnęli się za ręce, ale ze spojrzeń przy rozstaniu można było miarkować, że się rozchodzili, podejrzewając wzajemnie.
Przez drzwi pół otwarte do osobnego gabineciku.. widać było poważną postać z serwetą założoną pod brodą, wyprostowaną nad obiadem samotnym.
Drabicki obejrzał się w koło bacznie i jak wąż wśliznął do gabinetu, drzwi zamykając za sobą. Poważny, szpakowaty jegomość, wygolony do włosa, nie wstał, zobaczywszy go, tylko się uśmiechnął.
— Pana Radzcy dobrodzieja..
— Najniższy sługa..
— Nie przeszkadzam..
— Nie..
— Słóweczko.. chciałem mieć przyjemność choć tu pochwycić pana dobrodzieja.. Co pan mówi na skład teraźniejszy okoliczności... w Królestwie.. na zwrot opinii.. u nas?
Radzca bardzo rozumnie usta skrzywił, ale nie odpowiedział nic. — Hm. —
— Spodziewam się, że pan Radzca przekonanym jesteś, iż ja.. byłem i pozostanę bądź co bądź człowiekiem porządku...
— Hm! rzekł Radzca.
— Mogłem w młodości pobłądzić, ale doświadczenie jest wielkim mistrzem.. Zawdzięczamy w ostatnich czasach zbyt wiele rządowi, ażebyśmy położenia naszego cenić nie umieli i szczerze doń nie byli przywiązani..
— Hm! powtórzył Radzca..
— Co do mnie, ja wszelkiemi siłami hamować będę.. a choćbym był niekiedy zmuszonym gorąco wystąpić dla pozyskania sympatyi, tego zwrotu mi za złe poczytywać nie można.. byłoby to koniecznością położenia.. Dopóki ja jestem przy sterze, dodał ciszéj, dopóki inne nie wystąpią dzienniki..
— Hm? spytał, zwracając głowę Radzca.
Lękam się, aby nie zaczęto ich zakładać bez miary.. a wszystkie bez wyjątku będą rządowi szkodliwsze, niż nasz, na który on bezwarunkowo rachować może. Zapalone głowy, młodzież.. jakto zacznie pisać.. jak zacznie opinią burzyć?
— Hm? zapytał Radzca.
— Już się słyszeć dają z projektami..
Radzca pytał znowu, ale tylko wzrokiem; był on nadto ostrożnym, aby miał rzec słowo, któreby się opacznie, dwuznacznie.. wyłożyć dawało, a broń Boże jeszcze powtórzyć!!
— W mieście chodzi już pogłoska, nie wiem o ile prawdziwa, że w tym celu przybył podkomorzyc Młyński... Jest to bardzo zapewne zacny, szlachetny młodzian, ale naturalnie młody, zapalony być musi, niepraktyczny... a deklamacye gorące prowadzą na bezdroża.. Nie powiadam tego, abym chciał hamować objawy przekonań.. ale zawsze..
Zbliżył się do ucha Radzcy.
— Radziłbym go mieć na oku!
A głośno dodał:
— Upadam do nóżek Radzcy Dobrodzieja — dobrego apetytu..
Poważny człowiek nieprzerwanie jadł, kiwnął głową, cała rozmowa nie zdawała się na nim najmniejszego czynić wrażenia, ale gdy się drzwi zamknęły, dobył pospiesznie pugilaresik i nazwisko jakieś zanotował. Poczém zapiął znowu serwetę pod brodę i jadł bardzo spokojnie, rozważnie, tak jak przepisy hygieniczne nakazują.
Drabicki już był w ulicy, a szczęśliwy traf nastręczył mu spotkanie człowieka, z którym był bardzo z daleka znajomy tylko, a widzieć się w téj chwili potrzebował..
Był to pan Sopoćko — niektórzy zwali go Monsieur le Chevalier, Niemcy czasem Herr Baron, przez grzeczność, — ale w istocie jeden Pan Bóg mógł tylko wiedzieć, kto był pan Sopoćko, ludziom się zdawało, niemal powszechnie, że to był człowiek bardzo porządny...
Nikt téż dobrze sobie z tego sprawy nie zdawał, z czego żył i co robił, z profesyi zdawał się być — katolikiem na okaz.
Nazwisko jego brzmiało jakoś z rusińska, ale o latach młodocianych i familii różnie różni prawili, — pochodzenie było mystyczne. Od bardzo dawna żył w tém mieście, środkami sobie tylko wiadomemi się utrzymując, oszczędnie ale porządnie. — Choć ani stan majątkowy, ani nazwisko skromne wstępu mu do wyższego towarzystwa nie dawały, — od niepamiętnych czasów się w nie wcielił i grał w niém pewną skromną, ale dosyć ważną rolę.
Wszystkie stare pobożne hrabiny nim się posługiwały, był ich sekretarzem, listonoszem, posłem, tłómaczem, towarzyszem w wycieczkach pobożnych, należał do wszystkich bractw i stowarzyszeń, zapraszano go chciwie na obiadki i herbaty, na narady, na kwesty; a że nigdy prawie z próżnemi nie przychodził rękami, zawsze przyniósł wiadomostkę jakąś ciekawą, czasem wyglądającą na pobożną plotkę, niekiedy excerpt z listu, ułamek kazania lub nowo skomponowaną modną litanią — wszędzie był gościem miłym i pożądanym.
U duchowieństwa wszakże miał szczęście różne, niektórzy go wynosili pod obłoki, inni nań kuso spoglądali.
Sopoćko czas swój, siły i zdolności, poświęcał pobożności i dobrym uczynkom, tak, że znać i rodziny się dla nich wyrzekł, bo nigdy o niéj ani mówił, ani się troszczył, jak gdyby jéj nie miał wcale. Zrana z ogromną do nabożeństwa książką widywano go na klęczkach na mszy u fary, lub tam, gdzie się najwięcéj osób dystyngowanych znajdowało. Spowiadał się i komunikował zapewne dla przykładu drugich, z pewną ostentacyą, w dnie uroczyste.. i to u najpierwszych spowiedników, a jeśli był X. Biskup, to u samego X. Pasterza.
A że człowiek był logiczny, szły u niego w parze pobożność wielka z zasadami gruntownemi konserwatywnemi; był nieulęknionym obrońcą moralizmu z łaski bożéj, legityzmu, absolutyzmu a nieprzyjacielem jawnym wszelkich liberalnych doktryn, mniemanych postępów, wolnomyślności i wolnomularstwa. O niczém tak nie lubił mówić, jak o sieci masońskiéj rozciągnionéj po Europie, o intrygach socyalistów i o widmie czerwoném.. W tém był niewyczerpanym.
Tolerancya wydawała mu się zbrodnią, któréj nazwiska nawet nie znosił.
Zresztą w społeczeństwie naszém zbyt jest wiele odmian tego gatunku, aby egzemplarz potrzebował bardzo szczegółowego opisu..
Jedną z cnot p. Sopoćki była oszczędność posunięta do takiego stopnia, iż, aby pokusie wydania grosza nie uledz, nigdy go przy sobie nie nosił, w razie wydatku prosił, żeby go kto zastąpił — i — potém zwrócić zapominał. Ale to przez dystrakcyą. Zresztą był ozdobą towarzystwa. Księży w ręce całował, nawet gdy się od tego bronili.
Do ludzi odartych miał wstręt wielki (coś nerwowego), a z ubogimi obchodził się tak, aby im to dać uczuć, iż woli Bożéj, która ich dotknęła, sprzeciwiać się nie myśli. Winszował każdemu dotkniętemu boleścią krzyża, który mu Pan Bóg zsyłał, — a odejmować go lub ulżeć — miałby za świętokradztwo.
Źli ludzie przezywali go Jezuitą, z czego on w swojém kółku się chlubił; inni dawali mu przezwisko Faryzeusza, o czém milczał.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że tłómaczył niegdyś piękną polszczyzną znakomite dzieło de Maistra, o opatrzmościowém posłannictwie kata w społeczeństwie chrześcijańskiém. — Nie potrzebujemy mówić, że był zwolennikiem cenzury kościelnéj i cywilnéj, a kary śmierci zapalczywym obrońcą.
Ale tak na oko, ktoby nań zdaleka spojrzał, wyglądał na łagodnego, czerstwego staruszka... którego by o zbytek energii posądzić trudno.
Żył tylko ze szlachtą.
Z tego obrazka łatwo się domyśleć, że on i Drabicki, który z obowiązku musiał być katolikiem umiarkowanym, liberalnym... niewyraźnym i nieco fantastycznym, — nie mogli być z sobą w stósunkach przyjaźni i zażyłości. Sopoćko od Redaktora uciekał, jak od zapowietrzonego. Kłaniał mu się ledwie z daleka; Drabicki, który w spółecznych stósunkach był eklektykiem, nie unikał go... Ale oba instynktowo czuli się nieprzyjaciołmi, choć się nie wyzywali.
Zdziwił się pewnie pan Sopoćko, gdy przechodząc mimo restauracyi, nie tylko ukłonem i powitaniem został zaczepiony, ale nawet interpellowanym przez Redaktora.
— Za pozwoleniem pana dobrodzieja...
Parę kroków odstąpiwszy — staruszek wyczekiwał ostrożnie dalszego ciągu.
— Prosiłbym o parę słówek.
— Słucham, rzekł z rezygnacyą pobożną pan Sopoćko.
— Jakkolwiek, począł, badając go wzrokiem Redaktor — nie mam szczęścia bliżéj być panu dobrodziejowi znanym... sądzę, że z tego przynajmniéj względu znać mnie musisz... iż należę do ludzi... porządku... do ludzi.. że tak rzekę — umiarkowanych.
Sopoćko się uśmiechnął...
— Może być, że w obronie zasad zachowawczych nie idę tak daleko... jak by nieopatrzni ich zwolennicy sobie życzyli — ale... różnię się tylko od nich pojęciem praktyczniejszém środków, jakie do osiągnienia celu prowadzą.
Tu odchrząknął; Sopoćko głową kiwał.
— Z położenia mego muszę, ciągnął daléj — zbliżać się do osób różnych opinii, a chcąc przełamać ich przekonania, często pobłażać im czasowo bywam zniewolony.
Sopoćko się uśmiechał.
— Ale wierzaj pan, dodał, rękę kładnąc na piersiach — iż nie tak daleko od siebie stoimy, jak się zdaje.
Spojrzał. Staruszek milczał i czekał.
— Tam, gdzie sprawa wspólna przynajmniéj, powinniśmy być sobie pomocą wzajemnie.
— Hm! rzekł Sopoćko — a jakież są wspólne nasze interesa...
— Obrona zasad tradycyjnych... występowanie przeciwko radykalizmom objawiającym się w młodzieży.
— Ale ja wcale nie występuje przeciw nikomu... jestem człowiek prywatny.
— I w sferze prywatnéj, szczuplejszéj, wiele, wiele uczynić można, przygotowując opinią... rzekł Drabicki.
— Więc o cóż ostatecznie idzie! spytał szaraczkowy człowiek...
— Młodzież, przynajmniéj tak mówią, sposobi się do założenia nowego organu... nowego niby dziennika..
Sopoćko ruszył ramionami.
— Kto? co? nie będą mieli pieniędzy... odparł cicho.
— Ale przybył tu podkomorzyc Młyński, jest to młody człowiek dosyć majętny... bardzo zapalony... zdaje mi się, że głowa niebezpiecznie zawrócona... Téj tylko przestrogi udzielić mogę...
To mówiąc, zdjął kapelusz Drabicki i wymknął się żywo, gdyż jeszcze najmniéj pięciu osobom miał udzielić różnych potrzebnych przestróg w tym przedmiocie.