Wierność (Dahlke, 1906)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Dahlke
Tytuł Wierność
Pochodzenie Opowiadania Buddhyjskie
Wydawca Książnica Polska
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa – Lwów
Tłumacz Wojciech Szukiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wierność.

Burmański król Thibau, okrutnik, śnił pewnej nocy, że na drodze, prowadzącej do Durjanu, szedł człowiek ze sztyletem. Z tym snem obudził się. Było to w samym środku nocy. Pomyślał sobie: „Cóż innego może znaczyć ten sen, który mi dobre duchy zesłały, jak to, że mnie ten człowiek chce zamordować? Jakże bowiem inaczej mógłbym tak dobrze i drogę i sztylet zapamiętać!“ — Zaalarmował tedy nocną straż i taki wydał rozkaz:
— Udajcie się niezwłocznie na drogę, prowadzącą do Durjanu, a człowieka, którego tam napotkacie ze sztyletem, pojmijcie.
Sztylet nosi atoli tylko szlachta.
Tego samego wieczora, którego Thibau, okrutnik, udał się na spoczynek, aby z tym snem się obudzić, wracał do domu pewien szlachcic z wesołej zabawy. Gdy ze służącym z tylu pomykał ulicami, przechodził około domu, w którego drzwiach na tle światła stała dziewczyna. Przypadkiem rzucił na nią wzrokiem i spostrzegł, że się jakoś osobliwie uśmiecha Szlachcicowi zdawało się, jakoby go coś powstrzymywało. Spojrzał poza siebie i znowu spostrzegł, że się uśmiecha, obecnie jednakże już do jego służącego. Szlachcic zapytał tedy:
— Znasz tę dziewczynę?
— To jest moja najdroższa, panie.
— Od dawna?
— O, nie pamiętam.
— Czy chcecie się pobrać?
— O, nie wiem tego.
Nagłe dojrzała w szlachcicu jego dawna Karma. Będąc zazwyczaj człowiekiem, który dla niższych miał poczucie sprawiedliwości, stał się obecnie chwilowo łotrem. Napadła go chętka. Zapomniał o dawniejszych prawach swego służącego, zapomniał o swej żonie, pozostawionej w domu, i rzekł:
— Idź do domu; ja pozostanę tutaj sam. Sługa poszedł, ale z wielką złością w sercu.
Pomyślał sobie:
— On ma tyle, a jednakże zabiera mi jedyną rzecz, jaką posiadam.
Szlachcic zabawiał się z dziewczyną aż do północy.
Gdy chętka mu już przeszła, opanował go wstyd. Szybko przebiegał przez ulice jak zbrodniarz. W owych strasznych czasach nie wolno było bez wyraźnej przyczyny po pewnej oznaczonej godzinie znajdować się na ulicy. Każdy z takich nocnych ptaszków mógł być bez żadnej ceremonji pojmany wszędzie z wyjątkiem jednej ulicy, która w nocy na dzień się zamieniała.
Gdy tedy szlachcic w szaty okryty szedł przez drogę, przystąpili nagle ku niemu siepacze.
W pałacu został skrępowany, i pomimo późnej godziny stawiono go przed Thibauem, który jak dziecko cieszył się z oglądania tego „podarunku dobrych duchów“.
— Gdzieście go znaleźli?
— Na drodze do Durjanu wiodącej.
Król skinął głową ucieszony. Znał dobrze tego szlachcica, ponieważ przebywał dość często na dworze; lecz obecnie przyglądał mu sę tak, jak się przygląda rzadkiemu zwierzęciu, które groziło naszemu życiu, lecz które obecnie znajduje się zupełnie w naszej mocy i może być bez obawy ze wszystkich stron oglądane.
— Czy masz sztylet przy sobie?
— Oczywiście, Panie. Wszak jestem szlachcicem.
— Co robiłeś o tej godzinie na ulicy?
Szlachcic milczał.
— Czyś nie miał przy sobie służącego?
— Nie, Panie.
— Dlaczego szedłeś bez służącego?
— Posłałem go do domu, Panie.
— Dlaczego?
Szlachcic milczał.
— No, to ja ci powiem: Ponieważ szedłeś na sprzysiężenie, albo szedłeś stamtąd.
— Na wszystko, co jest świętego! mylisz się. Panie.
— A więc gdzie byłeś, kiedy cię pojmano?
Szlachcic milczał znowu. Byłby się raczej pozwolił żywcem na kawałki posiekać, niżby się miał przyznać, że i siebie samego i żonę swą pohańbił. Wskutek tego więc został odprowadzony, a następnego ranka zawieziony do silnej twierdzy pomiędzy Manadalay a Bhamo, dokąd odsyłano wszystkich przestępców politycznych, a której-to twierdzy komendant odznaczał się szczególniejszą wobec króla powolnością.
Tymczasem żona owego szlachcica, z którą był już od dwuch lat ożeniony, udała się do swych rodziców do Awy; Birmanki bowiem nie są tak do domu przywiązane jak inne kobiety tamtych krajów. Od tygodnia nie było jej w domu, a wróciła właśnie następnego dnia po owem zdarzeniu.
Dowiedziawszy się o losie swego małżonka, straciła naprzód przytomność z przerażenia i bólu. Ale ponieważ była naturą energiczną, przeto skupiła się w sobie i zaczęła myśleć nad tem, co jej czynić wypada. Jako należąca do jednej z najpierwszych rodzin w kraju, znała dobrze króla, a król znał ją. Wiedziała, że sam Thibau ongi patrzył na nią nieobojętnym wzrokiem, i że tylko przypadkowi zawdzięczała to, iż nie znajdowała się za murami zamku w charakterze damy haremowej.
Na tem więc wszystko budowała. Prośba jej, aby mogła się z królem rozmówić, została odrzuconą. Ale to jej nie zraziło. Żebrząc i zawodząc, pozostała przed bramą pałacową, grożąc przeraźliwym głosem, że będzie póty leżała z rozpuszczonym włosem i nie przyjmując żadnego pokarmu, póki jej król nie przyjmie.
W Birmie kobieta jest instynktownie wysoko cenioną. Nawet u despoty instynkt ten całkowicie nie zaginął, jakkolwiek zresztą wcale się nie wahał i boskie i ludzkie prawo deptać nogami. Nie mógł zdecydować się na to, aby kobietę tę kazać gwałtem odprowadzać przed oczami całego Mandalayu. Toteż pod wieczór dopuścił ją przed swe oblicze. Jej piękność, jej szlachetna postać, i dawne wspomnienia wzbudziły w nim miłość. Ale ona z dumą odepchnęła go od siebie.
— Jeżeli życie jego tylko za cenę swojej cnoty mogę otrzymać, to wolę umrzeć razem z moim mężem — i wiem, że pochwali moje postanowienie.
Tymczasem podejrzenie względem szlachcica wywietrzało z serca Thibaua. Albowiem sen, który miał po obiedzie, nauczył go zupełnie czego innego. Ponieważ atoli sny nocne uważał za donioślejsze od snów poobiednich, przeto byłby na pewne kazał uśmiercić niewinnego szlachcica. Teraz jednakże zjawiła się jego żona, a w przesyconym krwią umyśle królewskim powstała chęć zażartowania sobie. Kiedy jednakże despoci żartują, dzieje się tak samo, jak kiedy bóg Siwa tańczy. Gdy on tańczy, skorupa ziemska rozpada się w kawały; gdy oni żartują — szczęście nie tylko całych rodzin, ale nawet całych państw idzie w ruinę.
Despota powiedział:
— Ślicznie! skoro jesteś tak cnotliwą, że chcesz umrzeć razem z swym małżonkiem, to może zechciałabyś i za niego umrzeć?
— Każdej chwili! — zawołała skwapliwie i z godnością.
— W takim razie wydam ci list, który oddasz komendantowi twierdzy. Mąż twój zostanie uwolniony, ale ty zato zginiesz z ręki katowskiej albo ktokolwiek inny, kto list za ciebie wręczy — dodał z uśmiechem.
Z wdzięcznością rzuciła się potworowi do nóg. Szczęśliwą była, że mogła uratować swego męża, którego znała jako człowieka najszlachetniejszego i najsprawiedliwszego.
— Ale — ciągnął dalej Thibau — musisz niezwłocznie odjechać; ponieważ wydałem rozkaz, aby twój mąż jutro rano równo ze wschodem słońca został stracony.
Miejscowość ta leżała jednakże tak daleko od Mandalayu, że wioślarz tylko z największym wysiłkiem przestrzeń tę mógł odbyć.
Po krótkiem czekaniu otrzymała list, zapieczętowany królewską pieczęcią.
Pośpieszyła do domu. Tutaj wskutek nieszczęścia, jakie pana domu spotkało, wszystko było w nieładzie. Ludzie rozeszli się. Przypadkiem pozostała tylko jedna służąca i ten sługa właśnie, który towarzyszył panu owej nocy. Nie było ani chwili do stracenia. Poleciła przeto starej pilnować domu, chłopcu zaś kazała niezwłocznie przygotować łódź. Przytem szybko objaśniła, o co chodziło. Nie powiedziała jednakże nic na to, że otrzymała list, uwalniający jej męża. Zupełnie przemilczała o tem, że list ten zawierał wyrok śmierci na nią samą.
— Czy znasz rzekę? — pytała służącego.
— Często bardzo płynąłem w górę i w dół rzeki, szlachetna pani.
— Czy sądzisz tedy, że do wschodu słońca znajdziemy się w twierdzy?
— Tak sądzę.
Jeżeli mógł tego ktokolwiek dokonać, to jedynie ten służący. Rosły był jak jodła, a ścięgna miał jak postronki.
Była już ciemna noc, kiedy ruszyli w drogę. Ale księżyc wznosił się poza palmami nadbrzeżnemi i musiał niebawem łożysko rzeki rozświetlić.
Młoda kobieta była za nadto podnieconą, aby módz pomyśleć o chwili bieżącej. Nie było w jej umyśle miejsca na trwogę. Wszystko burzyło się w niej i parło do jednego tylko celu — ratować małżonka. Siedziała na końcu łodzi skulona na poduszce, z oczami, w dno utkwionemi. Jużto niknęła niemal w głębokim cieniu, rzucanym przez drzewa na wodę; jużteż znowu siedziała w jasnem świetle księżyca, tak że można było rozpoznać długie rzęsy i mocny zakrój jej warg. Czarny włos połyskiwał jak brylant, a pod pstrym jedwabnym stanikiem pełna pierś odznaczała się roskosznie.
Wioślarz u steru widział to wszystko. Wprawdzie był człowiekiem z ludu i miał poodciskane ręce, ale serce wrażliwe na dobro i zło, na piękno i brzydotę. Jak światło księżyca pojawiało się i nikło, tak pojawiały się i nikły w nim myśli.
Wiosłował ze trzy godziny albo i dłużej, kiedy zaczął nagle mówić. Głos jego odbijał się formalnie od ciszy pustkowia, a kobieta żachnęła się mocno.
— Szlachetna pani — zaczął — nie przerażaj się tem, co ci obecnie powiem.
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Widzisz przecie, że życie twego małżonka a mego pana — w moim znajduje się ręku.
— Tak! Wiosłuj, człowiecze, wiosłuj! Każde uderzenie wiosłem jest dla ciebie złotem.
Niemal zupełnie zaprzestał swej pracy. Łódź trzymała się jedynie przeciwko prądowi.
— Nie chodzi mi wcale o złoto — zaczął znowu. — Ale nie przerażaj się, szlachetna pani!
Głos jego był łagodny, nie będąc wcale uniżonym.
— Jestem prostym człowiekiem, ale myśl moja jest szlachetną, jak myśl szlachty. Nie chciwość złota opanowuje mię, lecz miłość do ciebie, szlachetna pani.
Wcisnęła się z przerażeniem w dziób łodzi.
— Nie przerażaj się pani. Dajesz pani tyle, co jałmużnę. Dajesz pani swe złoto. Dałabyś pani nawet swej szaty. Jak żebrak proszę o jałmużnę. Tylko o odrobinę twej przychylności, szlachetna pani! Rzuć tylko okruszynę.
— Oszalałeś, człowieku!
— Tak, z miłości do pani, ponieważ nie zastanawiam się już więcej nad czynem i jego następstwami. Wiem dobrze, iż zły czyn złe rodzi następstwa; ale jestem gotów znieść wszystko, byłem mógł panią bodaj raz w miłości uścisnąć.
Odłożył wiosło na bok i podszedł ku niej. Ona jednakże odepchnęła go od siebie z gwałtownym krzykiem.
— Szlachetna pani, czego się tak oburzasz! Krzyku twego nikt tu nie słyszy! Patrz przecie! — Ujął ją możliwie delikatnie za dłoń. — Mąż twój jest mężczyzną, i ja nim jestem także. Wyrósł pięknie, prawda, ale i ja także. On jest pełen ognia, i ja również. Czyż złoty puhar stanie się gorszym dlatego, że kto inny z niego wypije?
— Precz! Lepiej umrzeć szlachetnie, niżeli żyć z hańbą.
Wyrwała gwałtownie rękę z jego dłoni. Wtedy powstał on człowiek, i nie mówiąc ani słowa. Wziął pochodnię z wysuszonych liści kokosu, zapalił ją, cisnął mocno kawałek zabranej z sobą ryby do wody i zaświecił nad tem miejscem.
— Widzisz! — zawołał.
Gwałtownie prawie skierowała swój wzrok. Widziała, jak się tam gotowało, jak się straszne paszczęki otwierały, a nieokreślone przerażenie przejęło ją nawskroś.
— Jak pewnie otrzymam karę za swój czyn, tak wrzucę cię związaną do tej rzeki, jeżeli nie ulegniesz mojej woli.
Nie była w możności wydać z siebie ani jednego słowa.
— Ponadto — ciągnął dalej — patrz na łódź. Im dłużej się wzdragasz, tem więcej cofamy się do Mandalay.
Zdało się jej w tej chwili, że słowa te wracają jej życie i zdolność myślenia. Zdało się jej, że ta cofająca się łódź ostrzega ją przed płonnością i głupotą jej wzdragania się. Może być, że byłaby zdolną wyzwać śmierć w każdej postaci; ale do tej cofającej się łodzi nie dorosła. W niemej rospaczy chwyciła się dłońmi za brzeg łódki, jakby usiłując w ten sposób powstrzymać jej bieg.
Nagle przejrzała.
— Zatrzymaj łódź! Chcę ci coś powiedzieć!
Właśnie pomykali z prądem obok jakiejś wyspy. Umocował łódź do drzewa i spoglądał na nią z szacunkiem.
— Człowieku, widzisz ten sztylet. — Wyciągnęła broń, nie dłuższą nad długość palca, zpod swego okrycia. — Gdybym zadrasnęła twą skórę tyle tylko co szpilką, stałbyś się trupem, nim dziesięć policzysz. Mogłabym go użyć, gdy skończysz wiosłowanie. Ale skoro już muszę uledz twej woli, ponieważ muszę, przeto chcę być uczciwą. Oto patrz. Rzuciła sztylet daleko do wody. — Obecnie atoli przyrzeknij i ty mi uczciwie dwie rzeczy: Po pierwsze, że potem będziesz wiosłował, jakby szło o twoje własne życie, a po drugie, że, skoro tylko wylądujemy, weźmiesz ten list i możliwie jak najprędzej do twierdzy odniesiesz. Ty bowiem biegniesz szybciej odemnie. Przyrzekam ci, że oskarżać cię przed mym małżonkiem nie będę; co więcej, otrzymasz odpowiednie wynagrodzenie. Jeżeli mi nie ufasz, to będziesz mógł niezwłocznie opuścić granice tego kraju i pójść tam, gdzie cię nikt nie zna, i nikt nie może doścignąć.
Twierdza ta znajdowała się mianowicie na samej granicy Sjamu.
Służący widział tedy, że mówi uczciwie, toteż przyrzekł uroczyście uczynić tak, jak od niego wymagała. I dziwić się należało, jak kobiecie tej wszystko innem się być zdało, kiedy tak nagle role swe zmienili; gdy ten, którego miała stać się ofiarą, stał się przeciwnie jej własną ofiarą. Z pewnem zainteresowaniem patrzyła na tego człowieka i widziała, jaki jest ładny, jaki młody, jaki silny, jaki dzielny. Przeniknęło ją coś w rodzaju błogości. Pomyślała sobie: Jutro i tak przecie nie będzie żył, biedaczysko.



Wtedy odezwała się kobieta:

— Jesteś taki łagodny, jakże tedy mogłeś chcieć mnie zamordować?
Sługa chciał się usprawiedliwić i rzekł:
— Na wszystko, co święte, szlachetna pani, na Szwe-Daguna w Rangunie, na wielki posąg marmurowy w Mandalayu, nigdy najlichszemu i stworzonku nic złego uczynić nie mogłem, a tem mniej człowiekowi. Na wszystko, co święte, nie byłbym ci włosa z głowy zdjął, gdybyś była została nieugiętą. A nadto potwór, którego tam widziałaś, nigdy człowiekowi nic złego nie robi. On się ciebie tak samo boi, jak ty jego. Tutaj w górze rzeki niema wcale krokodyli.
Wtedy zdawało się kobiecie, jak gdyby kto parne wyziewy od niej odwiał, i jak gdyby ożywcze powietrze jasnej myśli dokoła ją ogarnęło. Z głębokiem westchnieniem, jakie tylko z najgłębszego zmartwienia powstać może, zerwała się, lecz potem znowu upadła i z głową o krawędź łódki opartą zaczęła jęczeć i szlochać, tak że nawet kamień mogłaby tym płaczem wzruszyć.
Sługa rozwinął tymczasem żagiel i puścił wiosło w ruch. Gdy jednakże nie ustawała w jękach i szlochaniu, zaczął mówić:
— Uspokój się nakoniec, szlachetna pani. Wszystko posiada swą cenę. Czyż to twoja wina, że Karma twa wymagała zapłacenia za życie małżonka? A zresztą mąż twój a pan mój dopiero wczorajszej nocy odwiedzał moją kochankę.
Kobieta skoczyła jak sprężyna w górę. Innym razem byłby zapewne robak toczył jej serce; w tej chwili atoli wszystko odbijało się jak od ściany.
— Kłamiesz, trzykroć przeklęty łotrze! — zawołała niepowściągliwie z gniewu i podeszła do niego z roztwartą dłonią, jakby go chciała uderzyć.
W pierwszej chwili chciał się zerwać, ale potem rzekł pozornie całkiem spokojnie:
— Szlachetna pani, wierz, w co ci się podoba. Ale jeżeli jestem kłamcą, to mogę też być i oszustem i zbiedz razem z przyrzeczeniem, że będę tak dzielnie wiosłował, jakby tu o moje własne życie chodziło.
Nawet przy świetle księżyca dojrzał, jak szybkiej uległa zmianie. Głosem tak spokojnym, że aż się go przestraszył, rzekła:
— Człowieku! Jak jestem niegodną żoną, a ty niegodnym sługą; jeżeli nie dotrzymasz swego przyrzeczenia i nie będziesz tak wiosłował, jakby o twe własne życie schodziło, utopię się w twoich oczach, czyniąc cię mordercą, i zawiodę cię do najniższego z piekieł, gdzie serce twe miljony lat będzie przeszyte do białości rozpalonemi mieczami.
Sługa widział dobrze, jak rzecz stoi. Nadto obecnie po zaspokojeniu zwierzęcej potrzeby, zaczęła rozpalać się w nim znowu nauka Tathagaty jak ogień, chwilowo przytłumiony. Pomyślał sobie:
— Użyłem dobrego więcej nawet, niżeli na to zasługuję. Źle będzie ze mną w przyszłych wcieleniach z powodu tego czynu. Ale będzie jeszcze gorzej, jeżeli do pierwszego złego czynu dodam drugi. Ci chrześćjanie, którzy w Lanka (wyspa Ceylon) albo gdziekolwiek indziej mieszkają, mogą winę do winy dodawać; oni bowiem posiadają Boga, który może im wszystko wybaczyć. Ale mnie nikt nie udzieli pomocy na pełnej cierpienia ścieżce Samsary. Jakim jest mój czyn, takiem będzie moje ponowne wcielenie. Lepiej będzie tedy dla mnie, jeżeli dotrzymam swego przyrzeczenia wiosłowania tak, jak gdyby o moje własne życie chodziło.
Głośno nie odpowiedział ani słowa. Ale gwałtownie zabrał się do wioseł, wskutek czego łódź jak strzała pomknęła przeciwko prądowi. I tak wiosłował godzinę po godzinie pozornie bez żadnego znużenia. Żadne z nich nie mówiło ani słowa, tylko sługa śpiewał piosnkę wioślarzy.
Nakoniec odezwał się:
— Szlachetna pani, cierpię z głodu i pragnienia. Ale nie chodzi mi o głód i pragnienie; mogę i trzy doby obyć się bez jadła, ale siły mię opuszczą, jeżeli nie pozwolisz mi się obecnie posilić.
W milczeniu podniosła się i podeszła do zapasów żywności. Naprzód zmieszała ryż z kurry, robiła kulki i wsuwała jedną po drugiej do ust. Następnie ujęła naczynie z wodą. Sługa przechylił szyję daleko wstecz, otworzył usta, ona zaś wlała mu chłodną wodę źródlaną; potem, idąc za niezmiennem przyzwyczajeniem, wzięła serwetę i obtarła mu usta. On zaś wiosłował bez ustanku. Pot lał się z niego strumieniami, a śpiew, który towarzyszył uderzaniu wioseł, stał się ochrypłym.
Teraz rzeka uczyniła zwrot ku wschodowi. Kobieta ujrzała w dali pierwszą zapowiedź brzasku dziennego. Sługa spostrzegł, jak się żachnęła, i zwróciła głowę wstecz. Gdy zauważył brzask dnia, powiedział:
— Nie bój się, szlachetna pani. Widzisz tam białą dagobę? Jesteśmy już blizko celu. Czy masz pani list w pogotowiu?
Teraz otworzyła ponownie usta i rzekła:
— Listu nie dostaniesz. Człowieku, moja wina jest tak ogromną, że roskosz sprawia mi oskarżenie się. I gdyby tam na brzegu szła jakakolwiek istota ludzka, musiałabym do niej swą winę wywołać. Roskosz sprawia mi grzebanie się we własnej winie, a pokazywanie jej światu na znak pojednania działa jak krople na moje gorejące serce! Słuchaj! List ten dano mi z taką oto wskazówką: Kto go tam odda, ten musi zamiast twego małżonka zginąć od topora. Że ciebie teraz ratuję, zamiast siebie, to nic; ponieważ jesteś szubrawcem, zasługującym na śmierć. Że siebie obecnie poświęcam, zamiast ciebie, to także nic; śmierć bowiem jest dla mnie roskoszą. Ale że się poniżam do rozmawiania z tobą i do oświadczenia: „Oto tak się rzecz ma“, to zmniejsza może choć cząstkę mojej winy.
Tymczasem łódź wpadła silnem uderzeniem na brzeg.
Sługa wyskoczył, a za nim kobieta, która szaty wysoko podwiązawszy, szybko biedz zaczęła. Na wschodzie strzelały już złociste i purpurowe snopy. Przed nimi znajdowało się miejsce w odległości jakichś dwuch tysięcy kroków. Ale jaka droga doń prowadziła! Musiał widocznie spaść silny deszcz, tak że biedaczka brnęła miejscami po kolana.
Chwilę stał sługa cicho na brzegu. Słowa jego pani, potęgujące się w duszy jak lawina, rozbrzmiewały mu w uszach. Czyż jego wina była mniejszą od jej winy? Jeżeli ona złamała wiarę małżeńską, on złamał wiarę wobec swego pana. Czyż i on nie powinien zacząć pokuty za swą winę — im prędzej, tem lepiej? Jeżeli zaś ona nie nadbiegnie na czas, to pan jego będzie musiał zginąć dla jego roskoszy. (Że tylko rozkosz wpędziła go w to położenie, o tem co prawda nie wiedział). Jeżeli zaś osiągnie cel — doznawał wrażenia, jak gdyby myśli jak struny w mózgu mu się napinały. Zdawało mu się, jakoby Tathagata sam wołał ku niemu: „Poświęć się!“ Cóż warte jest to życie. Lepiej, niżeli żyć, jest za grzech swój pokutować. „Oddaj to życie, aby sobie za nie inne lepsze kupić“.
Roskosz, wyższa od nocnej roskoszy, zaczęła w nim ożywać, cicha, radosna roskosz — roskosz człowieka, który się zaparł sam siebie. Jeszcze chwilkę stał zatopiony w myślach; potem zaczął jak tropiony zwierz biedz przez pole za kobietą.
— Nie za pana, nie za pana chcę umrzeć — wołał, dysząc w biegu lecz za siebie samego, za siebie, za siebie.
Każde odskoczenie od ziemi, które ciałem jego wstrząsało, wyrywało mu równocześnie słowa:
— Za siebie!
Zanim kobieta trzy czwarte drogi ubiegła, znalazł się tuż za nią. Bez tchu wskazał na miejsce, na które wkrótce promienie słoneczne koniecznie paść musały, i jak człowiek, przeciwko wiatrowi wrzeszczący, wołał ku niej:
— Dawaj list! Sama spóźnisz się!
Zamiast odpowiedzi, zebrała w sobie wszystkie siły. Droga, w górę prowadząca, była tutaj sucha, ale pełna kamieni i żwiru. Nie myślała o niczem; nie myślała: „Jak szlachetnym jest sługa, że chce za mnie umrzeć!“ nie myślała: „Wyrwie mi list tak jak mi odebrał cześć moją“. — Tylko w obłędnym pośpiechu pomykała naprzód.
— Dajże! — zawołał sługa powtórnie tuż koło niej.
W tej chwili potknęła się na sporym kamieniu i zwaliła się jak długa na ziemię. Szybko podbiegł do niej, dźwigając ją na nogi. Przytem spostrzegł list, wyzierający z zanadrza. Jak człowiek z szybkością błyskawicy węża poniżej głowy chwyta, tak szybko wysunęła się jego ręka w tym kierunku. W następnej chwili znajdował się już z swym łupem spory kawał przed nią.
Kobieta doznała takiego wrażenia, jak gdyby jej serce z piersi wyrwano. Jakby nowych sił nabrawszy, rzuciła się w pogoń za nim. Teraz już świeciło słońce wysoko; ale ona tego nie widziała. A oto znaleźli się przed bramą, która się właśnie przed nimi roztworzyła. Teraz miejsce egzekucji znalazło się tuż przed nimi. Właśnie przywiązywano człowieka do szafotu.
— Stójcie! Rozkaz królewski!
Kobieta zaś krzyczała przeraźliwie za nim:
— List jest mój! List jest mój!
W ten sposób pomykali szybko we dwoje wzdłuż ulicy na miejsce stracenia, tak że ludzie myśleli, iż zmysły postradali.
— List do mnie należy! — wrzasnęła kobieta raz jeszcze, resztek sił dobywając, i upadła na ziemię jak bez życia.
Sługa wołał atoli ku szlachcicowi:
— Jesteś wolny, panie! Oto rozkaz królewski!
Komendant wziął list do ręki, ucałował go z szacunkiem, rozpieczętował i przeczytał. Czytał po kilka razy. Wtedy dopiero rzecz mu się wyjaśniła. Spoglądał na sługę i na kobietę, którą właśnie do jakiegoś domu wniesiono, i rzekł do szlachcica:
— Jesteś pan wolny z rozkazu Jego Królewskiej Mości. Poznaj nieskończoną dobroć twego króla. Posiadasz zatem wolność, najwierniejszą małżonkę i najwierniejszego sługę. Do ciebie nie można zastosować słów Tathagaty: Życie jest pełnem cierpienia. Patrzcie — ciągnął dalej — list ten został przez króla wręczony z tą wskazówką: „Kto ten list odda, musi zamiast ciebie umrzeć.“ Wistocie zaś nie zawiera nic innego, jak tylko twoje uwolnienie. Rozumiesz obecnie, dlaczego powiedziałem, że posiadasz najwierniejszą żonę i najwiernieszego sługę? Oboje spółubiegali się o to, aby umrzeć za ciebie. Nie znali prawdziwej treści listu.
Szlachcicowi serce ogniem zapłonęło, i pomyślał sobie:
— Czyż jestem godzien takiej miłości?
Tymczasem nadbiegła jakaś kobieta, wołając:
— Panie, żona twoja nie żyje! Płomień przed ustami wcale się nie porusza!
Wtedy szlachcic jęknął jak zranione zwierzę:
— Jeżeli zabiłem swą żonę, to i sam nie chcę żyć dłużej.
Mówiąc to, pochwycił dłonią, tylko co z więzów uwolnioną, sztylet jednego z pachołków, i zadał sobie potężny cios.
Ale nosił zawsze przy sobie złoty medaljonik z włosami swej żony. Siedząc w więzieniu, umieścił sobie ten medalik na sercu. Od medalika tedy odbił się sztylet, i wskutek tego nic mu się złego nie stało. Równocześnie chwycił go komendant za ramię.
— Upamiętaj się pan! Wszak to twoja Karma!
Tymczasem nadbiegła inna kobieta wołając:
— Panie, żona twoja żyje! Płomień porusza się przed ustami!
Gdy w pokoju podszedł ku niej, właśnie otworzyła oczy. Spojrzała na swego męża i z trudem powiedziała:
— Miłość! — Nie ufaj jej!
Przy tych słowach chlusnął potok krwi z ust, a duchy życia zaczęły ją na nowo opuszczać. Skrwawiona, poplamiona, z zapadłem policzkami, wyglądała strasznie, a w sercu jej męża odzywało się więcej przerażenie i litość, niżeli miłość.
— Nędzna zmiana losu w tem życiu wyjąkał, klękając tuż obok niej. Pełen trwogi, pozostał w tej pozycji z wzrokiem utkwionym w trupio-blade oblicze. Ale zdawało się, jakoby ta wypluta krew przyniosła jakąś ulgę. Z nowego omdlenia przeszła prosto w sen.
Gdy oddech jej stał się dobrym i regularnym, pomyślał sobie szlachcic:
— Pójdę obecnie dla odszukania mego wiernego sługi.
Sługa siedział cicho na ziemi. Nie cieszył się z swego ocalenia, nie oskarżał się. Uporczywie zajmował się myślą o wielkiej znikomości. Kiedy zaś pan jego przystąpił do niego i powiedział:
— Jakże ci mam za twą wierność podziękować, najwierniejszy ze sług.
Nie odczuwał ani wstydu, ani dumy, ani chciwości. Lecz odparł:
— Panie, właśnie uczyniłem ślub wstąpienia do klasztoru. Nie chciej mi w tem przeszkadzać.
Szlachcic odpowiedział:
— Gdybyś był nawet moim jedynym sługą, jakżebym ci mógł w tem przeszkadzać. Wybrałeś sobie dobrą cząstkę. Pokój panuje w murach klasztornych. O nie — rozbija się zmienność życia, jak wiatr w lesie bambusowym.
Wtedy człowiek ów wziął kij i jadło na drogę i udał się pośpiesznie do najbliższego klasztoru.
Gdy żona szlachcica obudziła się, gdy wzmocniła się jadłem i napitkiem, zabrali się z powrotem do Mandalayu. Ona milczała przez całą drogę.
Na noc przybyli do swego domu, a kiedy udali się już na spoczynek, zaczął szlachcic swe pieszczoty, nazwał ją również swą wierną żoną, najwierniejszą z żon.
Ona jednakże odparła:
— Nie dotykaj tego ciała; jest bowiem nieczyste. Nie nazywaj mnie również swą wierną żoną; ponieważ zdradziłam cię z twym sługą.
Mąż myślał naprzód, że żona majaczy. Gdy mu jednakże wszystko wiernie opowiedziała, na chwilę zupełnie zamilkł. Wkrótce jednakże zaczęło się i w nim budzić sumienie, i opowiedział wiernie, jakim sposobem wpadł w ręce siepaczy.
— W ten sposób przez krótkie poddanie się namiętności ciebie i siebie naraziłem na złamanie wiary małżeńskiej.
Wtedy kobieta podniosła się na łożu i zaczęła mówić:.
— Człowieku, tyranja tego Thibaua jest wprawdzie straszną, ale panuje tylko w tym nieszczęsnym kraju, i w Rangunie możemy jej uniknąć. Ale tyranja miłości jest straszniejszą od tyranji Thibaua, a panuje w całym świecie. Nie można uciec od niej przez zmianę miejsca, Wiem obecnie, że wszystkie cierpienia świata tego biorą swe źródło w miłości. Człowieku, czyżeśmy oboje dosyć się nie nacierpieli? Czyżby nie była dla nas pora wyrzec się miłości raz na zawsze, raz na zawsze od niej się odwrócić. Czyż nędzny sługa ma nas, bogatych, zawstydzać, nas, którzyśmy wszystkiego użyli? Człowieku, powstań, pora nadeszła!
Wtedy on zaczął:
— Żono, masz słuszność. Straszniejszą od tyranji Thibaua, jest tyranja miłości. Jeżeli ta godzina nie uwolni nas od tej największej niedoli, wiecznie będziemy jęczeli w jej więzach. Któżby był taki głupi, aby za cenę najwyższej roskoszy najwyższą zjednywać sobie boleść. Widzę jasno, jak złym jest to postępowanie. Wyjaśnia mi się w umyśle. Żono, widzę dobrze. Godzina wybiła! Tak, powstańmy. Słuchaj! Oto dzwony klasztorne odzywają się. Słońce się zbliża.
— Tak, słońce, które nigdy nie zajdzie.



Król Thibau, okrutnik. siedział w swym pałacu i czytał Tipitakam (dosłownie: Trójkoszkanon buddhyjski), a list, przysłany mu przez komendanta, leżał tuż obok niego. Thibau uważał za rzecz konieczną, aby król przodował swemu narodowi w religijności; religja bowiem potrzebną jest do panowania i do tego, by być opanowanym. Czytał właśnie ustęp w Sutta-Pitaka: „Wszędzie, gdzie obawa się rodzi, podnosi się tylko w głupcu, a nie w mędrcu“. Wtedy wszedł służący, którego wysłał przed godziną, i powiedział po uderzeniu podłogi czołem:
— Panie, szlachcic, do którego mnie posłałeś, aby go stawić przed twym obliczem, wstąpił dzisiaj rano razem z żoną do klasztoru.
Posłyszawszy to, popadł Thibau w głęboką zadumę, że nawet zapomniał o słudze swym na ziemi. Nakoniec odezwał się:
— Możesz odejść!
Do siebie atoli powiedział:
— Człowiek, który taką żonę i takiego sługę posiada, musi sam być niezdolnym do niczego złego. Chciałem go uczynić pierwszym po sobie. Zdumiewająca jest, zaiste, siła, którą to życie wszelkich życzeń pozbawione na dobrych wywiera.
I znowu popadł Thibau, okrutnik, w głęboką zadumę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Wojciech Szukiewicz, Paul Dahlke.