Opowiadania Buddhyjskie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Dahlke
Tytuł Opowiadania Buddhyjskie
Wydawca Książnica Polska
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa – Lwów
Tłumacz Wojciech Szukiewicz
Tytuł orygin. Buddhistische Erzählungen
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KSIĄŻNICA TOM 8.

PAWEŁ DAHLKE
Opowiadania Buddhyjskie
z niemieckiego oryginału przełożył
WOJCIECH SZUKIEWICZ
WARSZAWA — LWÓW
1906.

ADMINISTRACJA GŁÓWNA:
Warszawa, ul. Moniuszki № 8.
Administracja na Galicję i W. Ks. Poznańskie:
Lwów, Plac Marjacki 1. 4.


Wydawca i Redaktor: Antoni Lange.
Odpowiedzialny za redakcję we Lwowie:
Edmund Kolbuszowski.






Wyrzeczenie się.

W birmańskiem mieście Akyab żył człowiek nazwiskiem Moung Dammo, będący sędzią nad krajowcami i pierwszym po angielskim najwyższym sędzi. Posiadał powszechny szacunek i to do tego stopnia, że ludzie, spotykając go, głęboko się przed nim pochylali, mówiąc: „Bądź pozdrowiony, Moung Dammo!“
Człowiek ten miał piękną żonę, małego synka, śliczny domek, wystarczającą ilość pieniędzy i wszelkiego innego dobytku, a wreszcie to błogie zadowolenie, jakiego właśnie posiadanie tych wszystkich rzeczy dostarcza. Nadto żywił potajemnie nadzieję zostania sędzią w Rangunie.
— Przecież to zupełnie co innego, niżeli Akyab. I gdy wtedy zbuduję dom modlitwy na platformie Szwe-Dagona z napisem: „Wzniesiony przez Moung Dammo, wyższego sędziego, takim to a takim kosztem“ — no, to będzie przynajmniej warte trudu. Potem synek mój podrośnie. Teraz już, ledwie dwa lata licząc, duże wykazuje zdolności. Będzie dzielnym, wstąpi do służby państwowej, pojmie bogatą żonę. A gdyby mi żona dała jeszcze córeczkę, tak samo jak ona piękną, jakąż ta partją mogłaby być. —
W taki niedorzeczny sposób rozmyślał Moung Dammo o rzeczach świata tego.
Pewnego ranka siedział ten sam Moung Dammo w swej sali przy śniadaniu. Poprzedni wieczór spędził przy obfitym durjanie, wskutek czego też spał licho. Skwaszony, z ciężką głową, obudził się i siedział obecnie przy pracy spożywania posiłku, zwykle ważnej dla niego pracy, zupełnie roztargniony.
Na deser podano owoce mangowe. Gdy niedbale nadgryzał owoce, natknął zębem na twardą pestkę. Doznał silnego bolu i wyjął z ust kawałek odkruszonego zęba.
Bol ustał niebawem, lecz mimo to Moung Dammo był dzisiaj innym, niżeli zazwyczaj. Zatrzymał w ręce kawałek kości i rzekł zgryźliwie z namysłem:
— Tak niszczeje nasze ciało. Czemże to jest, jeśli nie zamieraniem. Umieramy codzień, co godzina i nie zwracamy na to żadnej uwagi. Życie nasze jest przecież nędznem.
Moung Dammo był równocześnie nadzorcą szkolnym i właśnie postanowił tego samego dnia odwiedzić szkołę dla dziewcząt, znajdującą się tuż obok chińskiej świątyni.
Z głową pełną myśli opuścił swój dom, wstępując do budynku szkolnego. Nauczyciele powitali go z najgłębszym szacunkiem. Przeszedł przez izby szkolne, stawiał tu i owdzie pytania i zażądał w jednej z najniższych klas od nauczyciela próby postępów uczennic.
Nauczyciel rozpoczął:
— W jakim celu przychodzimy na świat?
— Aby umrzeć — brzmiała odpowiedź z trzydziestu młodych gardeł dziecięcych.
Moung Dammo doznawał wrażenia, jakoby ściany nagle ożyły, posyłając mu do uszu odbite słowa: „Aby umrzeć“. Z dalszego ciągu nic już nie słyszał; spoglądał prosto przed siebie, jakby ku źródłu tego głosu. Ledwo zauważył, jak nauczyciel po skończeniu lekcji, zwrócił się ku niemu. Mózg jego wydawał mu się jakby z metalu zrobiony, z metalu, wydającego z siebie drżącym głosem słowa: „Aby umrzeć“. Zazwyczaj lubił po skończeniu inspekcji żartować z dziećmi i pieścić je: dzisiaj nie czynił nic podobnego. W milczeniu opuścił szkołę, tak że nauczyciele spoglądali na siebie pomieszani.
Na ulicy rozkrzyczał się w nim jakiś głos: „O ty, na lotusie tronujący! Jakże prawdziwie, jak jasno powiedziałeś nam wszystko w swem bezgranicznem miłosierdziu, a ileż ja nieszczęsny z tego skorzystałem? Już trzydzieści pięć lat pędzę ku śmierci, narażony w każdej chwili na niebezpieczeństwo spotkania się z nią. A cóż do tej pory uczyniłem dla przygotowania się na to spotkanie? O głupi rodzaju ludzki! Trwożymy się o jedno, troszczymy się o drugie, a o tem, z racji czego nieustannie winniśmy się mieć na baczności, wcale nie myślimy. Biada mi — — kiedyż to będzie inaczej? Kiedy? Głupcze! Dzisiaj! Teraz, na tem miejscu, na którem w tej chwili stopa moja się znajduje.“
Niechcący podniósł stopę nieco wyżej i stąpił mocno. W tej samej chwili skurczony na ziemi żebrak poprosił go o jałmużnę. W chwili podniecenia uczuć sięgnął do kieszeni i cisnął mu na podołek pełną sakiewkę pieniędzy.
Przedewszstkiem dawać! Dawanie jest najniższym szczeblem drabiny. Nikt nie może dosięgnąć wyższych, kto nie wstąpił przedtem na niższe — pomyślał Moung Dammo, idąc dalej.
Tego ranka więc wielka myśl o znikomości, a z nią razem i świadomość: być dobrym jest rozumniej, niżeli być złym — puściła korzenie w serce Moung Dammo. Korzeni tych jednakże nigdy już wyrwać nie podobna. Chociażby bardzo wolno kiełkowały i puszczały pędy, jednakże i kiełkować i puszczać pędy będą, aż nakoniec pojawi się kwiat, a na jego miejscu z czasem — i owoc. Moung Dammo rozpoczął akt wielkiego wyrzeczenia się.
Żona Moung Dammo wkrótce zauważyła, że małżonek jej więcej niżeli w jednym kierunku stał się zupełnie innym człowiekiem. Często rozmyślała, jaka mogła być tego stanu rzeczy przyczyna, ale niczego wymyślić nie mogła. Sama nie poczuwała się zgoła do żadnej winy. Nie było między nimi żadnego nieporozumienia. Oboje małżonkowie zawsze czule się kochali, a miłość ta tak serdeczna wzniosła dokoła nich rodzaj tamy, oddzielającej ich od reszty świata. Dla Moung Dammo ponoszenie trosk znaczyło jedynie: troszczenie się o swą rodzinę. Wszyscy inni ludzie byli dla niego obcymi, stojącymi nazewnątrz. Tak przynajmniej bywało do tej pory. Cóż miało znaczyć to nadmierne rozdawanie jałmużny? Małżonek jej zdawał się obecnie wszystkich stawiać na tym samym stopniu, co żonę i dziecko. Jakiż to przewrotny punkt widzenia! Dlaczegoż ta sama natura zbliżyła nas więcej do jednych, niżeli do drugich? Dlatego, abyśmy o jednych troszczyli się więcej, niżeli o drugich.
Pewnego dnia rzekła do niego:
— Dajesz i dajesz, jakbyś zupełnie o tem zapomniał, że masz małego syna. Cóż się z nim stanie, gdy wszystko obcym rozdasz? A kto wie — ciągnęła dalej z rozmysłem — czy nam niebiosa jeszcze i córeczki nie dadzą: skądże ma się tedy wziąć jej posag?
— Żono, już nam niebo więcej żadnego dziecka nie da. Żona zamilkła. Wiedziała, do czego jej małżonek zmierza. Pomyślała więc sobie: „Święci należą do klasztorów; kto wśród żywych pozostał, musi żyć.“
W taki sposób minął jeden rok. Moung Dammo żył, „na ciele poskromiony, w mowie poskromiony, w umyśle poskromiony“, i dawał nadmiernie, tak że wszyscy biedni w Akyabie gromadzili się dokoła niego, jak muchy dokoła miodu, a majątek jego coraz więcej topniał.
Pewnego dnia dostał się pod obrady sądowe ciężki wypadek: krajowiec zamordował żonę. Najwyższy sędzia angielski wyjechał na pewien czas, wskutek czego Moung Dammo przewodniczył rozprawom.
Sprawa miała się pokrótce w sposób następujący: Oskarżony, mężczyzna, w wieku lat pięćdziesięciu dwuch i kaleka od urodzenia (zamiast prawej ręki posiadał tylko bezkształtny kikut), był od roku ożeniony. Żona jego liczyła lat siedmnaście. Pewnej nocy zabił ją we śnie z zazdrości.
Moung Dammo zaczął po wprowadzeniu oskarżonego:
— Mów! Czy przyznajesz się, żeś żonę swoją, która tak a tak się nazywała, sam zabił?
— Tak, panie
— A dlaczego tak uczyniłeś? Dlaczego tak przeciwko sobie samemu szalałeś, nieszczęsny człowieku tu i tam?
— Tak, panie, przeciwko sobie samemu szalałem, nieszczęsny człowiek tu i tam. Ale czyż mogłem postąpić inaczej? Czy mógłbyś pan sam znieść, gdyby żona pańska była ci niechętną i gdyby innego całowała i tuliła?
W tej chwili wrzasnęła matka zamordowanej, także na rozprawę zaproszona:
— Siwowłosy łotrze! Stary rozpustniku! Czy możesz się dziwić, że tak się z tobą stało! Poco bierzesz sobie za żonę szesnastoletnią dziewczynę? Dzień i noc dręczyłeś moje biedne dziecko zazdrością, kiedy była jeszcze uczciwą żoną.
Mordercy nabrzmiała żyła na czole. Strasznym wzrokiem spojrzał na starą:
— Przeklęta kuplerko! Czyżeś mi swego dziecka nie sprzedała za pieniądze?
Moung Dammo nakazał spokój.
— Opowiedz wszystko, jak się stało — rzekł, zwracając się do oskarżonego.
Oskarżony rozpoczął:
— Patrz pan, tak oto urodziłem się. — Mówiąc to, wyciągnął ku sędziemu swój kikut. — Ojciec mój został jeszcze przed mojem przyjściem na świat zastrzelony, matka zaś odumarła mnie wtedy, gdy jeszcze wyrazu „matka“ wymawiać nie umiałem. Odkąd zapamiętam, żyję z jałmużny. Jakże bowiem mógłbym pracować? Trzeba nadto wiedzieć, że nietylko jestem kaleką, ale jeszcze i chorobą obciążony. Ludzie powiadają, że to mię dręczą złe duchy. Wtedy to ciska mię na ziemię, czemu me mogę się obronić, i rzucam się na wszystkie strony jak opętany.
— Pewnego dnia tedy, gdy jak zawsze na swe miejsce przy wielkiej pagodzie wybierałem się, właśnie przed kramikiem tej kobiety — tu wskazał palcem na matkę zamordowanej — dostałem swego napadu.
— Trzeba panu wiedzieć — krzyczała kobieta — że handluję owocami i utrzymywałam się uczciwie przez całe życie, dając co tydzień dwa anny na nowy posąg Buddhy.
Moung Dammo nakazał milczenie, a kaleka ciągnął dalej:
— Gdy tak na ziemi leżałem, pomyślała sobie córka tej kobiety: „Byłoby dla mnie rzeczą korzystną dokonać dobroczynnego dzieła.“ Toteż podeszła do mnie, pomagając mi wstać. Przytem uderzyłem ramieniem w jej łono. To ramię, panie — powtórzył, lewe ramię nieco w górę unosząc — to ramię, panie, było mojem nieszczęściem.
— Dlaczego było ono twojem nieszczęściem? — spytał Moung Dammo.
— Zastanów się tylko, panie! Byłem blizko pięćdziesięcioletnim starcem, i jak tu stoję przed wami, nie dotykałem nigdy piersi kobiecej.
Kobieta naprzeciwko niego stojąca uśmiechała się urągliwie. On atoli zdawał się wcale tego nie widzieć. Wyglądał w tej chwili jak człowiek, jakimś wewnętrznym rażem przejęty.
— Było to uderzenie, panie. Był to początek mego nieszczęścia. Do tej pory żyłem zadowolony. Żebrak żyje najpewniej, panie.
Moung Dammo skinął głową potakująco.
— Odtąd wszystko się zmieniło. Nie chciałem już więcej żyć o żebranym chlebie. Pomyślałem sobie: Jakąż mam z tego korzyść? — W ten sposób upłynęło więcej niżeli rok czasu.
— Co dnia przebiegał około naszego kramiku, wytrzeszczając oczy na moją córkę — zawołała znowu kobieta.
— Prawda. Nie mogłem przenieść na sobie, żeby tego nie czynić. Ale największe zło miało dopiero nastąpić. Pewnego dnia bowiem siedziałem na swem miejscu, gdy przechodził ktoś, kogo poprosiłem o jałmużnę. Ten ktoś cisnął mi swą ciężką sakiewkę. Otwieram — liczę: — Panie, dwieście piętnaście rupji! Niech będzie pieniądz przeklęty! Siedzę, nie śmiejąc się poruszyć. Myślę sobie: Wszystko zniknie, gdy się poruszę. Myślę sobie: Wróci, zabierze sobie sakiewkę. — Ale gdzie tam! Miałem dwieście piętnaście rupji, panie, prawdziwie i rzetelnie. Podniosłem się i poszedłem do tej oto kobiety — cóż innego bowiem miałem uczynić? — i rzekłem: „Daję ci sto rupji, a ty oddaj mi swą córkę za żonę.“
— Łgarzu obrzydły! Dałeś mi tylko pięćdziesiąt rupji. Musiałam wydobywać od ciebie rupję po rupji.
— Kobieto — rzekł Moung Dammo — czemu obwieszczasz sama swą hańbę?
— Czyż nie jestem, panie, wdową?! Czyż nie daję co tydzień po dwa anny na nowy posąg Buddhy? Skądże się ma to wszystko wziąć? Wszak taki jest u nas zwyczaj.
— No dobrze już. Mów dalej.
— Zatem, panie, starej dałem setkę rupji, a córce ofiarowałem złoty naramiennik. W trzy dni potem pobraliśmy się.
— Czy ona cię chciała za męża? — spytał Moung Dammo.
— Panie, on uwiódł pieniędzmi moje biedne dziecko. Pomyślcie tylko, naramiennik ciężki jak łańcuch.
— Czy więc chciała cię za męża? — spytał Moung Dammo powtórnie.
— Panie, wszak stała się mą żoną dobrowolnie.
— Czyż nie widziałeś, że dla ciebie za młoda?
— Panie, wszak nie chciałem niczego, jak jedynie żony! Ale nigdy nie przyszło mi na myśl, abym mógł oglądać się za inną, jak tylko za tą jedną. Było to jak uderzenie. Nie mogłem myśleć o niczem innem.
— No i cóż dalej?
— Może dalej byłoby wszystko poszło dobrze. Możecie sobie wyobrazić, jak się z nią obchodziłem. Obchodziłem się z nią, jak z drogocennym klejnotem z Tsinu lub jak z perlą indyjską.
— Oczywiście! Oczywiście najchętniej byłby ją schował do szkatułki, nikomu nie pokazując — mówiła kobieta ze śmiechem.
— Pieniędzmi zaczęliśmy prowadzenie handlu. Wszystko szło doskonale. Wtedy przyszedł pewnego dnia ten człowiek o długiej szyi i migdałowych oczach. Teraz dał drapaka do Moulmeinu czy dokądś indziej. Przyszedł pewnego razu i zaczął do niej przemawiać. Ja powiadam: „Dlaczego mówisz z nim tak długo?“ Ona rzecze: „Czyż mi już nie wolno z ludźmi rozmawiać, odkąd wyszłam tak świetnie za mąż?“
Jest to krewny mego nieboszczyka męża — przerwała znowu kobieta. — Znają się z sobą od dziecka. Przebywał cztery lata w Bankoku i dopiero co wrócił. Cóż w tem było zdrożnego, panie, że sobie trochę porozmawiali? Córka wszystko mi opowiadała. Córka moja była uosobioną cnotliwością. Twoja głupota jest wszystkiemu winna.
— A więc przyznajesz, że córka twoja złamała mu wiarę małżeńską? — spytał Moung Dammo.
— Panie, a cóż innego ma uczynić biedna kobieta ponad zwrócenie się do obcego, gdy ją własny mąż dzień i noc dręczy?
— Mów ty dalej.
— Panie — odparł ów złośliwie — nie pozostaje wiele do powiedzenia. Pewnego dnia zszedłem oboje w domu tej kobiety. Udałem, że nic nie widzę; wiedziałem, że w innym razie byłaby mi jeszcze przed nocą uciekła.
— A dlaczego nie dozwoliłeś uciec od siebie niewiernej żonie?
— Jakto, panie? — Zabójca spoglądał na Moung Dammo ze zdziwieniem. — Dozwolić jej uciec? Żonie! A toż przecież ten drugi byłby ją zabrał.
— Zapewne, ale cóż ci na tem zależało; wszak to była już niewierna żona.
— Prawda, panie. Ale pomyśl jeno: Miałem lat pięćdziesiąt, zanim dostałem żonę, i teraz miałem ją drugiemu odstąpić?
— Wszak i obecnie jej nie masz.
— Prawda, panie. Ale mimo to nie mogłem jej drugiemu odstąpić.
Moung Dammo milczał przez chwilę, potem powiedział:
— Kończ opowiadanie.
— Koniec, panie, jest taki: Udawałem aż do nocy. Nocy tej była dla mnie tak uprzejmą, jak tylko w pierwszych dniach naszego małżeństwa. Wiedziałem dobrze, dlaczego tak czyni, a mimo to byłem już blizki zaniechania wymówek i wyciągnięcia jej z łóżka za włosy. Wtedy powiedziała do mnie: „Sądzisz zapewne, że mam z tamtym coś do czynienia?“ Musiałem tedy dalej udawać i w ten sposób rzecz się stała. — Gdy widziałem, że zasnęła, wziąłem sztylet, odsunąłem zlekka koszulę na jej piersiach i zbliżyłem kilkakrotnie koniec na grubość włosa do punktu, w który pragnąłem uderzyć. Potem jednakże pomyślałem sobie; Szkoda. I sam nie wiem, jak się potem stało, lecz nagłe schwyciłem ją za gardziel i udusiłem.
— Jedną ręką?
— Tak, panie, jedną ręką. Sam nie wiem, jak się to stać mogło. Ledwie się poruszyła. Cisnąłem poty, póki zupełnie się nie uspokoiła. Nie mogłem jej oddać temu drugiemu.
Teraz kobieta zaczęła wyć głosem pośrednim pomiędzy skargą a wściekłością. Zdawało się, że ma ochotę rzucić się na mordercę.
Sługa sądowy powstrzymał ją.
Moung Dammo siedział zamyślony. Zdawało się, że rozważa całą sprawę. Nakoniec powiedział:
— Człowieku, dobrze jest dla ciebie i tu i tam, że się do wszystkiego przyznajesz. Oddaj atoli obecnie całą cześć prawdzie. Jeżeli skłamiesz, okłamiesz siebie samego, nie nas. Przyznaj się, ze ukradłeś te dwieście piętnaście rupji.
— Panie — zawołał oskarżony gwałtownie na prochy mojej matki! jeszcze ziarnka ryżu w życiu swem nie ukradłem. Widzę wszystko tak wyraźnie, jakby to było dzisiaj. Był to ktoś z tego kraju, ale jakiś wielki pan. Szedł z podniesioną głową. Nie wiedziałem, czy opłaci się prosić go o jałmużnę. Zdaje mi się, że szedł ze szkoły obok świątyni chińskiej.
Moung Dammo żachnął się. Oko jego, które cały czas było wlepione w oskarżonego, zmieniło wyraz, tak jakby się skierowało na jakiś przedmiot w najbliższej odległości. Coś tajemniczego zdawało się z niego na tego drugiego przechodzić. I wzrok oskarżonego uległ zmianie. Nagle oniemiał. Była to jakby chwila pomiędzy piorunem a grzmotem. Potem powiedział całkiem spokojnie:
— Panie, ty jesteś tym człowiekiem. Niechaj dar twój będzie przeklęty.
Zapanowało grobowe milczenie. Moung Dammo oprzytomniał i kazał oskarżonego oraz kobietę wyprowadzić. Obecnie trzeba było odbyć naradę, ogłosić wyrok, który tym razem był czystą formalnością. Wedle praw krajowych, nie było na to innej kary ponad karę śmierci. Moung Dammo oznajmił wszakże bezpośrednio posiedzenie za zamknięte i opuścił gmach sądowy. Kotłowało się w nim i burzyło, ale ciągle koło jednego tylko punktu: „Nie mam prawa skazywać tego człowieka na śmierć. Ale prawo nakazuje karę śmierci. Jak możesz być sędzią, Dammo, skoro nie chcesz praw wykonywać? — Muszę przeto zrzec się tego urzędu. Wogóle, czy człowiek ma prawo wydawać sąd o bliźnim? — Ale co mnie ludzie obchodzą! Tutaj nasuwa się pytanie: Czy mam prawo wydawać sąd o bliźnim? — Nie, powiadam! Dzień i noc nie mam nic innego do roboty, jak tylko sam na siebie sąd wydawać.“
Moung Dammo przyszedł do domu i rzekł do małżonki:
— Żono, zrzekłem się dzisiaj swego urzędu sędziowskiego. Nie mogę więcej być sędzią.
— Dlaczego? — spytała.
— Nie mam prawa sądzenia innych.
— Inni, daleko gorsi od ciebie, sądzą.
— Cóż mnie to może obchodzić. Niech patrzą, jaki skutek osiągną.
— Człowieku — zaczęła znowu — czy masz prawo, czy go nie masz, być sędzią, tego nie wiem. Ale to jedno wiem, że masz obowiązek żonę i dziecko wyżywić. Z czegóż będziemy żyli, gdy nie będziesz piastował swego urzędu? Majątek swój rozdałeś już żebrakom.
— Kobieto, z czego żyć będziemy, dowiemy się, skoro rzecz zajdzie już tak daleko. Za miastem posiadamy majętność.
— Tak, majętność!... Czyż sam staniesz do kopania i polewania, jak najemnik dzienny? A zresztą, co osiągniesz z tej majętności? — Sam ryż, byle z głodu nie umrzeć.
Moung Dammo milczał.
Tego samego dnia jeszcze posłał zrzeczenie się urzędu. Nie podawał żadnych powodów swego postanowienia.
Po pewnym czasie zjawił się angielski urzędnik, aby go zapytać, dlaczego urząd swój opuszcza; istniał bowiem zwyczaj, że urzędnicy, opuszczający swój urząd z powodu choroby lub starości, otrzymywali roczną emeryturę.
Zapytany, odpowiedział Moung Dammo bez ogródek:
— Nie mogę być więcej sędzią.
— Dlaczego? — spytał urzędnik ze zdziwieniem.
— Nie mam prawa sądzenia innych.
Urzędnik spojrzał na niego podejrzliwie. Czy ten człowiek nie był przypadkiem obłąkanym?
— Moung Dammo — ciągnął — jesteś pan urzędnikiem tego państwa. Przez wiele lat jadłeś chleb państwowy i swego czasu zobowiązałeś się być państwu wiernym. Czyż można atoli nazwać to wiernością, gdy pan się wzbraniasz wykonywać prawa, które państwo uważa za konieczne do swego istnienia?
— Państwo znajdzie innych, którzy będą się troszczyli o jego byt. Ważniejszą od wierności wobec państwa jest wierność wobec siebie samego. Wierność wobec siebie samego jest prawdą. Naprzód prawda, a potem dopiero państwo.
— O ileż jednakże urażasz pan prawdę, jeżeli wedle najlepszej wiedzy i sumiennie zechcesz pan wypełniać obowiązki sędziego?
— Kto zna prawdę, ten wie: Nad sobą samym muszę dzień i noc sąd wydawać.
— O, nie należy tego brać znowu tak poważnie.
— Czcigodny panie, co jest wogóle poważnego na całym świecie, jeżeli to nie jest rzeczą poważną! Cóż jest nam bliższego od własnego dobra?! Jeżeli jestem rzetelnym wobec siebie samego, jakże się mogę odważać innemu życie odbierać?...
— A! — zauważył urzędnik — wadzę, że przystąpiłeś pan do nowej sekty, która nigdzie nie chce rozlewni krwi i wojnę uważa za rzecz niemoralną. Czegoś podobnego nie należy brać tak poważnie, nie trzeba zaraz w życie wyprowadzać. W ten sposób czyni się człowiek sam niezdolnym do życia. Wszystkie takie rzeczy są dobre na to, aby o nich po jedzeniu przy cygarze rozprawiać. W gruncie rzeczy atoli droga pośrednia jest zawsze najpewniejszą. Wszelkie sekciarstwo jest niebezpiecznem.
— Należę do sekty tych ludzi, którzy uważają za rzecz rozumniejszą i korzystniejsza być dobrym, niżeli być złym. Dobrym atoli można być wtedy tylko, gdy się jest rzetelnym względem siebie samego.
— Obawiam się, że z tego nie wyniknie dla pana wiele korzyści.
— Wszystko zależy od patrzenia na sprawę.
Urzędnik wzruszył ramionami i oddalił się. Moung Dammo otrzymał zwolnienie ze służby bez emerytury.
Musieli tedy swe ładne mieszkanie w mieście z szeroką werendą, obszernemi pokojami i wygodnemi siedzeniami opuścić i sprowadzić się do tego domku, który wznosił się na gruncie Moung Dammo’a i stanowił jego własność osobistą.
Gdy miasto opuszczali, żona objęła synka, mówiąc ze łzami:
— Biada ci, moje biedne dziecko!..
Chciała jeszcze dodać:
— Wszystko to jest winą twego ojca — lecz obawiała się tych słów.
Ponieważ atoli nie mogła połknąć wszystkiego, przeto rzekła zuchwale do Moung Dammo’a:
— Żebracy i złodzieje muszą od dziś dnia obywać się bez ciebie, a jednakże będą żyli.
— Kobieto — odparł na to — nie żebrakom i złodziejom dawałem, lecz sobie samemu dawałem.
Żona zaczęła znowu gwałtownie płakać i płakała przez całą drogę bezustanku.
— Kobieto — odezwał się Moung Dammo — zamilknij-że nakoniec! Cóż sobie ludzie pomyślą?!
— I ty mówisz: co sobie ludzie pomyślą?! Ty?!..
Zaśmiała się szyderczo i zaczęła znowu szlochać w sposób, wzbudzający współczucie.
Teraz więc utracił już cierpliwość. Nieco szorstko ujął ją za ramię:
— Przestań płakać, powiadam ci!
Pod uciskiem jego palców żachnęła się. Przez chwilę spoglądała na niego w milczeniu, potem odwróciła się, usiadła na brzegu drogi i ukryła twarz w dłoniach.
Dziecko usiadło obok niej. Zaczęło zrywać kwiatki dokoła, kładąc je matce na podołek. Czyniąc to, usiłowało w dziecinnej swawoli zaglądać przez zamknięte palce. Myślało sobie bowiem, że matka żartuje z niem.
Moung Dammo stał bezradnie. Nakoniec uchwycił swego synka za dłoń i rzekł:
— Chodź, moje dziecko, musimy iść dalej.
Ale ręka jego była już inna, niżeli zazwyczaj; ton jego mowy zupełnie obcy.
Dziecko zaczęło krzyczeć i przycisnęło się do matki, która go obecnie czule objęła.
Obce, lodowe uczucie przesunęło się przez serce Moung Dammo’a. Pomyślał sobie:
— I to nie wytrzymuje próby; wszystko jest niepewnem.
Nagle spojrzała żona i ujrzała go jak gdyby w zamyśleniu. Szybko tedy podniosła się, popchnęła dziecko przed sobą i rzekła:
— Idź, moje dziecko, idź do swego ojca. Pójdziemy wszyscy razem.
Spokojnie ujął Moung Dammo rączkę synka, i w milczeniu zdążali do domu.
Była to właśnie pora uprawy pól ryżowych. Z mocnem postanowieniem zabrał się Moung Dammo do roboty. Jeden wyrobnik był jego pomocnikiem.
W czasie roboty w polu żona krzątała się około domu, a Moung Dammo myślał: „Kiedyż-to przyjemniej żyłem niżeli obecnie?! Kto z ziemi żyje, ten żyje najlepiej. Jakże się cieszę, że wróciłem do ziemi!
Moung Dammo byłby się co prawda czuł jeszcze bardziej ucieszonym, gdyby nie musiał co dnia natrzeć na ciche lub gniewne oblicze swej małżonki. Gdy atoli połyskliwa ruń młodych pędów ryżowych pole jego pokryła, nie widział już nawet i twarzy swej żony. Widok wzrostu był zaiste za piękny.
— Jak czysto, jak niewinnie! — myślał sobie nieustannie. — Tutaj jest pewność.
Ale radość Moung Dammo‘a nie miała trwać długo. Miejsce niosących deszcz wiatrów morskich zajęły palące wiatry lądowe, które pole spaliły, a plon ledwie wystarczył do drugiego żniwa. Wszystko, co jeszcze z dawnego majątku pozostało, musiało być po kawałku sprzedanem, wskutek czego popadli w całkowitą nędzę
Ale gorące wiatry przyniosły nietylko liche żniwo, lecz zarówno i choroby. Dokoła panowała febra, a Moung Dammo i jego żona czuli się ociężali i niedomagający.
Pewnego dnia dziecko nie chciało jeść. W południe znajdowało się w najwyższej gorączce. Zdawało się, że już nocy nie przeżyje. Matka klęczała zrospaczona przy łóżku, a Moung Dammo spoglądał w niemej trwodze na wzdymające się piersi i błędne oko. Wiedzieli dobrze oboje: była to najzłośliwsza ze wszystkich gorączek, zabijająca częstokroć już w ciągu jednego dnia. Z licznych sąsiadów dokoła żaden jej prawie nie przetrzymał.
Nakoniec odezwała się żona:
— Gdybyśmy tylko mogli wezwać angielskiego doktora. Ale skąd wziąć na to pieniędzy? — dodała z goryczą. — Niema w całym domu ani miedziaka.
Moung Dammo milczał.
Po chwili zaczęła znowu:
— Gdybyśmy przynajmniej mieli nieco chininy. Wszak oni nie dają nic innego, prócz chininy. Ale tam w mieście mówili, że pomaga.
Moung Dammo ciągle jeszcze milczał. Nagle odezwał się:
— Zobaczę, czy nie uda mi się zdobyć pieniędzy.
— Skądżebyś miał dostać pieniędzy? Całe nasze mienie przepadło. Wszak wiesz sam, że już nic nie zostało. Albo, czy nie wiesz może, żem niedawno żółty jedwabny staniczek z haftami wyniosła z domu. A to było ostatnie bogactwo. Na ciebie nikt już w mieście więcej nawet nie patrzy. A ja zaś nie mam żadnych krewnych na świecie.
Zdawało się, że zacznie płakać, lecz jedno spojrzenie na dziecko powstrzymało ją.
— Kiedy tak, to muszę iść na żebraninę.
Kobieta leżała pochylona nad dzieckiem i nie odpowiedziała ani słowa. Moung Dammo opuścił dom cichaczem. Sam nie zdawał sobie jasno sprawy z tego, co mu czynić należało. Zdawał sobie jasno sprawę z jednego tylko, że nie mógł przecie dopuścić do śmierci swego dziecka jedynie tylko z braku kilku dawek chininy.
Pod biczem tej myśli wybiegł z domu. Ale jak tu zyskać pieniądze? Im więcej rozmyślał, tem wolniej szedł. Ale oto już znalazł się w mieście. Co czynić? Co czynić?! — Czy miał prosić dawnych znajomych o pół rupji? — Niemożliwe! Moung Dammo, były sędzia, zdecydował się żebrać na rogu ulicy. Płaszcz, jaki noszą wieśniacy, narzucił na głowę, i usiadł na najniższym stopniu pagody w miejscu, w którem siedzą wszyscy żebracy.
Przez jedną chwilę był spokojnym, siedząc na kamieniu. Zaczął nawet rozmyślać.
— To, że siedzę tutaj obecnie na ulicy i żebrzę o kilka annów dla swego dziecka, musi być skutkiem jakiegoś błędu w mojem życiu. Jeżeli tego błędu nie znajdę, to im dalej będę swój rachunek życiowy prowadził, tem większym będzie ów błąd. — Gdybym mniej dawał, gdybym mój urząd zatrzymał, nie byłbym potrzebował siedzieć tutaj. W ten sposób jednakże byłbym musiał zaniechać swego własnego zbawienia. Czyż byłoby rzeczą słuszną zaniedbać siebie samego na to, aby tylko żonę i dziecko w dostatku utrzymać? — Kto jednakże ma już żonę i dziecko, musi się o nie troszczyć.
Moung Dammo jęknął. Myśli jego przygniatały go jak kamienie. Nie wiedział, w jaki sposób się od nich uwolnić. Nie myślał już prawie o tem, poco tutaj siedział. Nagle spadło mu coś na kolana. Żachnął się przerażony. Była to jakaś miedziana moneta. Spojrzał na dawczynią i zobaczył jakąś wytworną damę, wydzielającą jałmużnę wszystkim na stopniach siedzącym żebrakom.
Przez głowę przebiegła mu myśl: „Przemów do niej, a ona ci nie odmówi.“ Ale niepokonany wstręt zamknął mu usta.
— Jakże trudną jest żebranina — pomyślał, i dodał: — Trudną, ponieważ się jej nie wyuczyłem.
Postanowił przemówić do damy, gdy będzie wracała.
Czekał przeszło godzinę. Lecz ona nie zjawiała się. Nakoniec powstał i udał się na platformę, na której klęczą modlący się. Tam już jej nie było. Opuściła pagodę innemi schodami, prawdopodobnie poto, aby i tam siedzących żebraków obdzielić.
Usiadł więc znowu na swem dawnem miejscu, ale tym razem już bez żadnej nadziei. Zdawało mu się, że widzi przed sobą swe schorzałe dziecko. Co czynić! Co czynić! Załamał dłonie z rospaczą i spojrzał dziko dokoła siebie. Przytem oko jego spotkało się z okiem siedzącego tuż obok żebraka. Byłto stary siwowłosy mężczyzna. Tenże zaczął mówić:
Jeszcze cię tutaj nigdy nie widziałem. Gdzież ty dawniej siadywałeś?
— Nigdzie — odparł Moung Dammo krótko.
— Przecież musiałeś gdzieśkolwiek siedzieć?
— Nie.
Moung Dammo patrzył przed siebie na ziemię.
— O, początek — ciągnął dalej ten drugi i skinął głową jakby do własnych myśli. — Widzisz — mówił dalej, jakto zwykle czynią gadatliwi staruszkowie — w żadnym zawodzie początek nie jest tak trudnym, jak w tym.
— Czyż żebranie nazywasz także zawodem? — odparł Moung Dammo. Sam nie wiedział, dlaczego dał odpowiedź, prawdopodobnie dlatego tylko, aby dręczącą go obawę zagłuszyć.
— Oczywiście, że to jest także zawód. Żebrania trzeba się również uczyć.
Moung Dammo westchnął.
Stary ciągnął dalej:
— Gdym przed dziesięciu czy więcej laty zaczynał, nie miałem pojęcia o żebraniu. Sądziłem, że im się usilniej prosi, tem więcej się otrzymuje. Musiałem i siebie samego i swą chorą żonę od śmierci głodowej uchronić. Sam byłem chory, trzeba ci wiedzieć, zraniony, i nie mogłem pracować. Ale im więcej prosiłem, tem więcej odpychano mnie. Żona moja zagłodziła się zwolna na śmierć, ponieważ nie wiedziałem, jak się powinno żebrać. Takie to są te wielkie miasta. Na wsi nikt z głodu nie umiera. Mówię o tem obecnie tak, ponieważ wiem, że śmierć jest udziałem człowieka. Co śmierci podlega, to już nie żyje. Któż tu może pomódz cokolwiek? Ale widzisz, kiedy żona moja już umarła, wtedy usiadłem sobie na rogu ulicznym i pomyślałem: „Tutaj oto na oczach wszystkich umrę z głodu. Gdybyście mi teraz nawet chcieli dawać, nie wezmę.“ Ale teraz właśnie jedna moneta po drugiej spadały mi na kolana, a wieczorem mogłem już posilić się obficie. Była to jakby stypa pogrzebowa. Odtąd nigdy już nie cierpiałem głodu. Takie to jest żebranie. Nie trzeba chcieć, to wtedy właśnie dają. Nie dacie nic, dobrze: jestem gotów umrzeć.
Moung Dammo wydał głośny jęk. Niewiele słyszał z tego, co stary mówił, uszy jego pełne były jęków dziecka. Niepodobieństwem stało się dla niego jeszcze jedną chwilę siedzieć tak całkiem bezczynnie. Zerwał się na równe nogi. Słońce chyliło się ku zachodowi, a w rękach jego nie było zgoła nic, prócz tego jednego miedziaka. Coś przecież musiało się stać. Postanowił nakoniec zaczepić jakiego znajomego. Chciał — ale właściwie nie wiedział już dokładnie, czego chciał. Pobiegł prosto przed siebie. Wtedy ujrzał na rogu ulicy tuż przed sobą siedzącego na kuczkach zmieniacza pieniędzy, a w otwartej szkatułce rozwinięte rulony. Dostał jakby zawrotu głowy. Na chwilę opuściły go wszystkie myśli.
— Trzymajcie złodzieja! — zawołano zanim.
Już po kilku krokach został pojmanym, a dłoń, zaciskająca kurczowo miedziaki, roztwartą. Wszyscy byli wzburzeni. Jeszcze nigdy nic się podobnego nie zdarzyło. Zmieniaczowi porwano pieniądze na ulicy! Moung Dammo byłby został na śmierć zatłuczony, gdyby ktoś z tłumu nie był zawołał:
— Dosyć! To jest przecież Moung Dammo, który tyle biednym dawał!.
Tymczasem nadszedł policjant i zaprowadził go do sądu.
Postawiono go przed przełożonym, wysokim, dosyć jeszcze młodym birmańczykiem po europejsku ubranym; ledwie raczył podnieść oczy z poza swego stołu.
— Co się stało? — zapytał przez ramię.
Policjant opowiedział wszystko.
— Czy to słyszana rzecz?!
Obrócił się i spojrzał na przestępcę.
Moung Dammo stał blady jak śmierć z wytrzeszczonemi przed siebie nieprzytomnie oczami.
— Na nieba, Moung Dammo, czy to pan jesteś?! — zaczął po angielsku.
Moung Dammo zbudził się jakby z odrętwienia. Przed nim stał znajomy z dawnych lat dobry znajomy, chociaż nie przyjaciel. Przyjaciół w ścisłem tego słowa znaczeniu nie miał Moung Dammo nigdy.
Przełożony dał znak urzędnikowi, który szybko się oddalił.
— Siadaj pan i opowiadaj. Cóż się to takiego stało?
Moung Dammo upadł na podstawiony mu stołek i zakrył twarz rękoma. Jęczał, jak jęczy człowiek, który nadmiernego bólu fizycznego nie może opanować.
Towarzysz czekał cierpliwie, a po chwili zaczął znowu po birmańsku:
— Proszę cię, Moung Dammo, opowiedz przecie.
Wtedy to Moung Dammo opowiedział, jak się wszystko stało.
Towarzysz przysłuchiwał się w milczeniu. Na twarzy jego malowała się litość. Kiedy opowiadający skończył, powiedział:
— Moung Dammo, człowiek posiadający żonę i dziecko nie powinien był tak postępować. Ale teraz nie pora na wymówki. Dziecko musi niezwłocznie otrzymać pomoc. Ty sam nie możesz iść. Widzisz, muszę cię przecie tutaj zatrzymać. Ale wszystko uczynię, abyś został jutro rano wolnym. Tymczasem sam pójdę po chininę i zaniosę ją na wieś. Znam to miejsce, w którem mieszkacie. Obecnie nie mam już zajęcia. Jakże szczęśliwie, że teraz właśnie wszystko się stało.
Moung Dammo chciał dziękować. Towarzysz nie dopuścił atoli do tego.
— Dajmy temu pokój! Dajmy temu pokój! Obecnie muszę pana kazać zamknąć w celi. Ale bądź pan dobrej myśli. Jutro rano znajdziesz się pan znowu w domu.
Moung Dammo usiadł jakby bez czucia w ciemnej celi. Myśli jego błąkały się bezładnie. Żona i dziecko znajdowały się też wśród tych myśli, ale nic nie mógł wymyślić, niczego nie zdołał sobie jasno przedstawić. Pomyślał sobie również: Czy w tej ciemnej celi niema przypadkiem szczurów, wężów lub innych podobnych gadzin? Do tego rodzaju tworów miał zawsze nieokreślony wstręt.
Nagle zdawało mu się, że jak gdyby znowu ujrzał obok siebie staruszka na stopniach pagody. Wydawał się obecnie, jak czaszka, pozbawiony mięsa i wyszczerzający zęby.
Mimochcąc spojrzał Moung Dammo na bok w otaczające go ciemności. Jakby biała mgła przesunęła się po jego przedrażnionym nerwie wzrokowym. Przymknął oczy i zwiesił głowę głęboko na piersiach.
Teraz przypomniał sobie znowu to wszystko, co stary powiedział. Jak dziwnie! Sam nie wiedział, czy on to wszystko wogóle słyszał, a jednakże wracało słowo po słowie. „Nie trzeba chcieć, a wtedy dają.“
Tak, tak, trzeba się zrzec wszystkiego, aby posiadać, trzeba się zrzec wszystkiego, wszystkiego. A jeżeli się siebie samego zupełnie wyrzeknie, wtedy posiądzie się wszystko. „Moung Dammo, człowiek posiadający żonę i dziecko nie powinien był postępować w taki sposób“ — usłyszał znowu te słowa. Biada, biada! Gdzież znajdował się błąd w tym rachunku?
Dopiero następnego dnia po południu został Moung Dammo wypuszczony z więzienia. Przyjęto, że działał w stanie umysłowej niepoczytalności.
Spojrzał nieśmiało dokoła siebie po wyjściu na ulicę. Twarz jego nabrała w ciągu tej nocy jakiegoś obcego, dzikiego wyrazu. Zdawało mu się, że każdy musi na niego patrzeć. Jak ścigany, pędził przez ulicę nie tęsknotą wiedziony, lecz gnany myślą: „Oto patrzą na mnie“. Dopiero przed samą chatą przyszło mu nagle na myśl: „I cóż ja tu znajdę?“ Wkoło domu panowała cisza.
— Dziecko zapewne już nie żyje — pomyślał i nie doznał na tę myśl przerażenia.
Wszedł jak znużony życiem starzec. Żona jego siedziała właśnie, dając dziecku zupę ryżową.
Moung Dammo stanął zdumiony i nie rzekł ani słowa.
Wtedy żona zerwała się z dzieckiem na ramionach i podeszła szybko ku niemu. Zdawało się, że ciężaru dziecka wcale nie czuje.
— A, jesteś tu znowu! Jakąż przeszłam biedę. Pod wieczór sądziłam już, że wszystko stracone. Wtedy zjawił się przyjaciel twój, Moung Oung. Przyniósł mi chininy, więcej nawet niż było potrzeba. Ale pomyśl tylko, potem poszedł i wrócił z angielskim doktorem. Obaj przyjechali powozem. Wszedł tutaj jak sam Wisznu, a doktor za nim. Jakiż to człowiek. — Przyciskała dziecko do serca. — Mój słodki pieszczochu — mówiła z czułością.
Twarz jej jaśniała. Od lat nie widział Moung Dammo swej żony tak ładną, tak młodą. Nie odpowiadał nic, nie tulił swego uratowanego od śmierci dziecka. W sercu jego zapanowała gorycz. Przynajmniej Moung Dammo sądził tak. W istocie zaś było to uczucie ulgi, które częstokroć z początku gorzkiem jest jak wermut. Zdawało mu się, jakoby z tej chaty szło na jego spotkanie jakieś drganie, które go wypychało precz. Przez chwilę błysnęło mu: „Tam na stopniach pagody siedzi się przecież o wiele lepiej.“.
Teraz dziecko zaczęło płakać. Zażądało reszty zupy ryżowej. Żona wróciła na swe siedzenie. Moung Dammo postępował za nią.
W czasie karmienia dziecka ciągnęła dalej:
— Widzisz, poszło tak samo prędko, jak i przyszło. Teraz dzieciak jest osłabiony. Nie może utrzymać się na nogach, ale już jest zdrów.
Mówiła tak żywo, tak wesoło, że Moung Dammo znowu się dziwił.
— Żono — zaczął, dręczony swem własnem milczeniem — jestem znużony, muszę się tedy położyć spać.
Mówiąc to, położył się, twarzą zwrócony ku ścianie. Słyszał jeszcze, jak żona ułożyła również dziecko, śpiewając mu piosenkę do snu. Odkądże to ona już nie śpiewała...
Gdy się zbudził, była jeszcze noc. Księżyc świecił jasno w pokoju. Żona leżała z dzieckiem w objęciach, a dziecko obejmowało ją rączętami za szyję.
Moung Dammo podniósł się i obejrzał do koła. Jak jasnem i zimnem było to światło księżyca, jasnem jak we dnie, a jednakże mimo to — tak różnem!.. Zdawało mu się, jakoby teraz dopiero widział wszystkie przedmioty istotnie, jak gdyby ten łudzący połysk, którym słońce wszystko otacza, zniknął. Dziwna rzecz! Czyż nie widział on jeszcze nigdy swego ogniska domowego, żony i dziecka w blasku światła księżycowego? To wszystko było mu takie obce. Cóż go mogła obchodzić ta dwójka, leżąca tam w uścisku. Dla trzeciego nie było już wcale miejsca. Uśmiechnął się nieco. A może jednakże znalazłoby się dla trzeciego. Zlekka podniósł się, i nie spojrzawszy już więcej na żonę i dziecko, opuścił swe domostwo — na zawsze.
Tak oto stało się, że Moung Dammo zaczął wykonywać akt wielkiego wyrzeczenia się. Z domu udał się w bezdomność.



Upłynęły cztery lata od czasu, kiedy Moung Dammo wstąpił w święty stan mniszy. W Moulmein, w klasztorze na „Dolinie jałmużny“ prowadził surowe życie pełne zaparcia się.
Co chciał osiągnąć Moung Dammo? Do czego dążył? — Moung Dammo pragnął uwolnić się od cierpienia, dążył do uwolnienia się od cierpienia. Kto bowiem pojął wielką myśl o znikomości, dla tego życie stało się cierpieniem. Dla kogo atoli całe życie stało się cierpieniem, ten nie chce niczego, ten nie myśli o niczem, jak tylko o uwolnieniu się od tego cierpienia. Wolnym od cierpienia może być atoli ten tylko, kto się wyrzeknie nietylko całego mienia, żony i dziecka, ale i siebie samego. Musi się wyrzec, musi zaniechać, musi zaprzeczyć.
Nad tem zadaniem pracował Moung Dammo dzień i noc. Ale jak wody płyną wstecz, tak myśli jego zwracały się ustawicznie ku żonie i dziecku i ku wszystkiemu, co dawniej swą własnością nazywał. W ten sposób przywiązywał się do tego życia. Ale przywiązywać się do tego życia — znaczy przywiązywać się do cierpienia. Częstokroć chciał już w zwątpieniu zaniechać walki, ale wtedy wołał: „Kop, kop! Kto tylko dosyć głęboko kopie, napewno znajdzie wodę.“
Gdy pewnego dnia odbywał swą wędrówkę żebraczą po miejscowości, natknął na ogromną karawanę pielgrzymów, która się w gaju mangowym umieściła. Byłto właśnie miesiąc wessy, kiedy to cała Birma pielgrzymuje. Pagoda w Moulmeinie jest niemal tak samo świętym miejscem, jak złota pagoda w Rangunie. Pielgrzymi nadciągają karawanami, układają się w gaju, zanim udadzą się na modlitwy, a każdy gotuje ryż i kurry przy swym własnym wozie.
Ze spuszczonym wzrokiem i w milczeniu chodził Moung Dammo od wozu do wozu, a wszędzie nakładano mu ryżu do podsuwanej miseczki. Otrzymawszy, szedł dalej w milczeniu i ze spuszczonym wzrokiem, nie dziękując. W taki-to sposób uczniowie Buddhy proszą o jałmużnę.
Miseczka była już blizko do połowy napełniona. Przystąpił do nowego wozu.
— Mamo, pozwól mi dać temu pobożnemu człowiekowi — odezwał się głos dziecięcy.
Mimowoli spojrzał nieco z pod opuszczonych powiek; przyroda bowiem silniejszą jest od sztuki. Przerażony atoli opuścił znowu nizko wzrok ku ziemi. Przed nim stała żona jego, jako też ów Moung Oung. Żona trzymała niemowlę na rękach. Przed obydwoma stał ładny, pięknie ubrany chłopiec w wieku lat sześciu czy siedmiu.
Raz jeszcze strzelił wzrok Moung Dammo’a w tamtą stronę.
— Moje dziecko! — odezwał się w nim potężny głos.
Byłby trzymaną miseczkę odrzucił i uciekł, albo nie, chciałby może uściskać swe dziecko — sam nie wiedział. Z nadludzkim wysiłkiem opanował się, ale dłonie mu drżały. Nie został przez nikogo z nich poznany, ponieważ ten postarzały, chudy mężczyzna z nagą czaszką, w żółtych sukniach zakonnych, nie miał nic wspólnego z tym Moung Dammo‘em, przed którym ludzie się kłaniali, mówiąc: „Bądź pozdrowiony, Moung Dammo.“
Tymczasem synek napełniał mu miskę warząchwią. Sporą ilość kurry dał mu także, nakładając dużą kupkę wszystkiego.
— Moje dziecko — usłyszał teraz Moung Dammo delikatny szept swej żony — i w dawaniu trzeba zachować miarę.
Nie było to skąpstwo, jeno troska wyzierająca z tych słów: Moung Dammo rozumiał.
— Pozwól mu, droga — rzekł Moung Oung. — Wiesz przecie, ile mamy powodu do wdzięczności. Komuż można lepiej podziękować, niżeli temu pobożnemu mężowi?
Podszedł do kobiety i zaczął pieścić dziecko, które w ramionach trzymała.
— Moja droga córeczko, moja dobra żono — mówił czule.
Tymczasem chłopiec poskoczył wołając:
— Pocałuj i mnie ojcze.
A Moung Oung ucałował chłopca, gładząc go po włosach.
Moung Dammo stał jak wrosły w ziemię. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Otrzymał dar i pozdrowienie. W ten sposób spełniono wobec niego obowiązek, jako wobec mnicha. Ciężar miseczki żebraczej opamiętał go. Wierny dawnemu zwyczajowi, schował ją pod płaszcz i poszedł wzdłuż drogi. Przeszedł pomiędzy wszystkiemi wozami, wydostając się na wolne pole coraz dalej, aż doszedł do gór, w których znajdują się jaskinie, służące mnichom za miejsca głębokich rozmyślań.
Do jednej z nich wszedł Moung Dammo. Misę postawił przy wejściu, sam zaś usiadł ze skrzyżowanemi nogami w głębi. Splótłszy ręce mocno i zacisnąwszy usta, mówił sam do siebie:
— Ciężaru tego ciała nie mogę dłużej dźwigać. W obecności tej pełnej misy żebraczej umrę z głodu.
Potem wciągnął w siebie duchy życia, jak się tego przy swych ćwiczeniach ascetycznych nauczył, i siedział godzinami jak życia pozbawiona istota.
Dzień minął. Zmrok jaskini zamienił się w głęboką ciemność. Tylko misa żebracza w przejściu odrzynała się od jasnego tła nocy księżycowej.
Teraz w śmiertelnej ciszy leśnej zaczęło się ożywiać. Ochrypłe wycie hyjen odzywało się w pobliżu. Moung Dammo nic atoli nie słyszał. Teraz ozwało się coś w liściach drzewa, stojącego u wejścia do jaskini. Ścigany ptak zaskrzeczał przeraźliwie. Moung Dammo nic nie słyszał. Teraz ziemia zadrżała, gałęzie zatrzeszczały. Zwolna przeciągnęło stado słoni do rzeki. Moung Dammo nie słyszał nic. Nawpół otwarte oko błyszczało połyskiem szkła. Żaden oddech nie podnosił jego piersi.
Ale teraz! — Lekki szelest w suchym liściu, pokrywającym dno jaskini. Teraz ostry, metaliczny syk. Moung Dammo żachnął się. Byłto ton, na który ucho jego było obecnie nastrojone. Oko jego ożywiło się. Odetchnął głęboko. Słyszał dobrze syk. To był wąż. Teraz widział, jak się porusza w jasnej szczelinie jaskini, tam właśnie, gdzie stała miska z ryżem. A oto podnosi się. Wyraźnie rozpoznał na jasnem tle grubą głowę. Byłto tik polonga, najstraszniejszy ze wszystkich jadowitych wężów. Teraz zwierz pochylił się i zaczął wdzięcznie i po odrobince jeść ryż, który syn Moung Dammo’a sam do miseczki nałożył. Ale niebawem opuścił misę. Na chwilę zniknął. Potem Moung Dammo usłyszał syk tuż obok siebie. A oto coś zimnego czołgało się zwolna po jego nagiem podudziu. Czuł, jak przerażenie przechodzi mu mrowiem po plecach. Chciał się zerwać, zrzucić z siebie gada, ale każde poruszenie byłoby śmiercią; tik polonga jest bowiem wężem jadowitym, który się rzuca. Zdawało mu się, że z przerażenia chyba zacznie wyć, ale zachował się bez ruchu. Obecnie musiał wąż ułożyć mu się na kolanach; czuł jego ciężar. A teraz — gładka i zimna głowa zaczęła się posuwać po jego obnażonej piersi w górę coraz wyżej. W obłędnym przerażeniu wciągnął Moung Dammo gałki oczne do wnętrza, tak że aż mięśnie zatrzeszczały i błyszczące iskry zajaśniały w ciemności. Ale mimo to ani się poruszył; poruszenie się bowiem byłoby śmiercią. Jakby szukając czegoś, zsunęła się głowa znowu w dół. Na kolanach pozostał wąż, pokrywając w części jego kurczowo zaciśnięte ręce.
Tak siedział Moung Dammo bez ruchu całemi godzinami, tak samo bez ruchu, jak wąż na podołku. Ale szczyt przerażenia, szczyt wszystkich możliwych w takim razie uczuć został już osiągnięty. Krew zaczęła w nim krążyć coraz wolniej, wzburzony mózg coraz więcej wracać do normalnego stanu. Wzrokiem do ciemności jaskiniowej przywykłym rozpoznawał obecnie węża zupełnie wyraźnie na kolanach. Leżał zwinięty i najwidoczniej spał. Moung Dammo wpatrywał się długo. Chciał ozwyczaić się z tym widokiem, pokonać go, stać się panem położenia. Uśmiech zaigrał mu na twarzy.
— Jakże głupim jest człowiek — pomyślał. — Siedzę tutaj poto, aby dobrowolnie ponieść uciążliwą śmierć, i oto przychodzi ten zwierz, a ja zamiast przyjąć go radośnie jako pocieszyciela, jako zbawcę, wzdrygam się w każdej fibrze ciała mego. Wszystkiego przyczyną jest nasza nieświadomość. Pozory rzeczy wprowadzają nas w błąd. Pokonywamy tę obawę, tę troskę, ale codzień zjawia się nowa obawa, nowa troska, której do tej pory jeszcze nie było. Jakże można mieć spokój, póki się nie sięgnie do korzenia wszelkiej obawy, póki się zarodka obawy nie zniszczy. To ja należy zniszczyć, swego ja trzeba się wyrzec, zaprzeczyć go, zaprzeć się go. To dopiero znaczy odciąć korzenie wszelkiej obawy, zniszczyć zarodek wszelkiego strachu; to dopiero znaczy spokój, pewność i wolność.
Przy tych myślach duch jego wskoczył znowu w wielkie pojęcie o znikomości, jak zasówka wpada w zamek. Coraz jaśniej zaczął rozpoznawać znikomość wszechrzeczy i pozorny byt tego świata. Jeżeli atoli cały świat nie jest niczem innem, jak tylko pozorem bez treści, niczem, jak tylko omamieniem zmysłów, jak fata morgana nad piaskiem pustyni, to i moje ja nie jest niczem innem — jak złudzeniem, które samo siebie oszukuje.
To Moung Dammo dawno już poznał. Ale to, co przedtem tylko poznawał, tak jak ktoś cudze członki rozpoznaje, czuł obecnie tak, jak ktoś własne członki czuje. W żarze ubiegłych godzin dojrzał owoc długich lat. Moung Dammo uśmiechał się zlekka. Jakaś nieznana, błoga radość napełniała go. Ciągle dozwalał swym myślom wznosić się i opadać. Ciągle cieszył się tą robotą zaprzeczania samego siebie. Potem istnieje szczęśliwsza praca, niżeli zaprzeczanie tego nędznego żywota, jak wyrzekanie się go, ponieważ się poznało swą prawdziwą naturę, swą pełną cierpienia nicość. Czyż istnieje szczęśliwsza praca nad ciągłe upewnianie samego siebie: „Dla mnie świat ten więcej nie istnieje; wszystko, co było do zrobienia, zostało już dokonanem.“
Nakoniec opanowało go znużenie, i z wężem na kolanach Moung Dammo zasnął. Ten człowiek bowiem, który się swego ja wyrzekł, może spać nawet z wężem na kolanach.
Moung Dammo zaczął śnić. Śniło mu się, że się zbudził. Pierwszą jego myślą było: „Czuwam, czyli też śnię? Muszę się upewnić, że czuwam.“ Obejrzał się dokoła siebie w jaskini. Tu oto jest zeschły liść, tutaj stoi miska żebracza, a tu na mych kolanach spoczywa jadowity wąż.“ W chwili atoli, w której ujrzał węża, wąż ujrzał też jego. Zwolna podniósł głowę. Wyglądał — jakby nabrzmiały. „Jak jadowitym jest ten wąż“ — pomyślał Moung Dammo. Teraz języczkował tuż przed jego obliczem. Moung patrzył spokojnie w jego straszną paszczę.
— Te zęby — mówił do siebie — zawierają coś takiego, co może prędzej zniszczyć moje nędzne ciało, niżeli zdołam to wymówić. — Ale jak się to nazywa? Czyż rozproszenie się nie jest przeznaczeniem tego ciała? Czego się wzdrygać? Co podlega śmierci, już jest martwe. Jak szczęśliwie, że czuwam, że mogę odczuwać szczęśliwość wyzwolenia.
Spokojnie, dobrotliwie spojrzał w błyszczące oczy zwierzęcia. I ujrzał, że nie byłto wcale wąż, tylko jego własny synek, który się do niego uśmiechał. Ale Moung Dammo nie odpowiadał uśmiechem. Pomyślał sobie raczej: „Ta istota, którą razem z jego matką na świat wydałem, z innego kierunku przybyła nie wiem skąd, i w innym kierunku odchodzi, nie wiem dokąd.“ Gdy tak myślał, wąż wznosił się coraz wyżej i wyżej. Rozciągał się i rozpływał. Jasna mgła wypełniła jaskinię, i nagle stanął przed nim Tathagata (Doskonały, przydomek Buddhy), siedzący na tronie lotusowym, z boskiem obliczem, w bronzowych szatach. Dokoła lotusowego tronu panował zmrok.
Z niezwykłym spokojem umysłu spoglądał Moung Dammo.
— Rzecz dziwna — pomyślał — że się nie zdumiewam, że się nie cieszę. Ale swego ja wyrzekłem się przecie i zaparłem się go; czemu więc mam się dziwić, czem się radować? Wszak niema tutaj nikogo, ktoby się mógł zdumiewać.
Kiedy tak sobie myślał, rozpłynął się i Tathagata, a Moung Dammo ujrzał, że pierwszy promień wschodzącego słońca pada na niego przez szparę otworu jaskini. Spojrzał na kolana — nie było na nich nic. Moung Dammo zamyślił się przez chwilę, jak człowiek, chcący się upewnić, czy mu się coś śniło, czy też przeżył to samo na jawie. Tymczasem wzrok jego padł na misę żebraczą.
— Czegóż ja tu jeszcze siedzę. Wstanę i udam się na swą wędrówkę żebraczą.
Ciągle jeszcze był zaspany. Żywo zerwał się na nogi, wstrząsnął silnie swe szaty, i podszedł w celu podjęcia miseczki. Miseczka była pełna ryżu. Zastanowił się. Znowu pomyślał przez chwilę. Potem nachylił się badawczo i powąchał — ryż cuchnął. Wtedy przyszedł do przekonania, że istotnie wąż pokosztował ryżu tego dziecka. Czego bowiem węże dotkną, to niezwłocznie cuchnie.
Jeszcze raz pomyślał. Potem wytrząsnął wszystko na nieporosłą trawą ziemię i z miseczką na plecach udał się szparkim krokiem ze wzrokiem w dół spuszczonym ku miejscu, gdzie miał sobie swe pożywienie dzienne wyżebrać. Kto bowiem zaparł się swego własnego ja, ten nie pożąda śmierci, nie pożąda życia. Czeka spokojnie, aż nadejdzie godzina, cierpliwie i mając się zawsze na baczności. Czeka, aż powłoka jego rozpadnie się, sama przez się.
W ten sposób stało się, że Moung Dammo dokonał wielkiego wyrzeczenia się.



Wierność.

Burmański król Thibau, okrutnik, śnił pewnej nocy, że na drodze, prowadzącej do Durjanu, szedł człowiek ze sztyletem. Z tym snem obudził się. Było to w samym środku nocy. Pomyślał sobie: „Cóż innego może znaczyć ten sen, który mi dobre duchy zesłały, jak to, że mnie ten człowiek chce zamordować? Jakże bowiem inaczej mógłbym tak dobrze i drogę i sztylet zapamiętać!“ — Zaalarmował tedy nocną straż i taki wydał rozkaz:
— Udajcie się niezwłocznie na drogę, prowadzącą do Durjanu, a człowieka, którego tam napotkacie ze sztyletem, pojmijcie.
Sztylet nosi atoli tylko szlachta.
Tego samego wieczora, którego Thibau, okrutnik, udał się na spoczynek, aby z tym snem się obudzić, wracał do domu pewien szlachcic z wesołej zabawy. Gdy ze służącym z tylu pomykał ulicami, przechodził około domu, w którego drzwiach na tle światła stała dziewczyna. Przypadkiem rzucił na nią wzrokiem i spostrzegł, że się jakoś osobliwie uśmiecha Szlachcicowi zdawało się, jakoby go coś powstrzymywało. Spojrzał poza siebie i znowu spostrzegł, że się uśmiecha, obecnie jednakże już do jego służącego. Szlachcic zapytał tedy:
— Znasz tę dziewczynę?
— To jest moja najdroższa, panie.
— Od dawna?
— O, nie pamiętam.
— Czy chcecie się pobrać?
— O, nie wiem tego.
Nagłe dojrzała w szlachcicu jego dawna Karma. Będąc zazwyczaj człowiekiem, który dla niższych miał poczucie sprawiedliwości, stał się obecnie chwilowo łotrem. Napadła go chętka. Zapomniał o dawniejszych prawach swego służącego, zapomniał o swej żonie, pozostawionej w domu, i rzekł:
— Idź do domu; ja pozostanę tutaj sam. Sługa poszedł, ale z wielką złością w sercu.
Pomyślał sobie:
— On ma tyle, a jednakże zabiera mi jedyną rzecz, jaką posiadam.
Szlachcic zabawiał się z dziewczyną aż do północy.
Gdy chętka mu już przeszła, opanował go wstyd. Szybko przebiegał przez ulice jak zbrodniarz. W owych strasznych czasach nie wolno było bez wyraźnej przyczyny po pewnej oznaczonej godzinie znajdować się na ulicy. Każdy z takich nocnych ptaszków mógł być bez żadnej ceremonji pojmany wszędzie z wyjątkiem jednej ulicy, która w nocy na dzień się zamieniała.
Gdy tedy szlachcic w szaty okryty szedł przez drogę, przystąpili nagle ku niemu siepacze.
W pałacu został skrępowany, i pomimo późnej godziny stawiono go przed Thibauem, który jak dziecko cieszył się z oglądania tego „podarunku dobrych duchów“.
— Gdzieście go znaleźli?
— Na drodze do Durjanu wiodącej.
Król skinął głową ucieszony. Znał dobrze tego szlachcica, ponieważ przebywał dość często na dworze; lecz obecnie przyglądał mu sę tak, jak się przygląda rzadkiemu zwierzęciu, które groziło naszemu życiu, lecz które obecnie znajduje się zupełnie w naszej mocy i może być bez obawy ze wszystkich stron oglądane.
— Czy masz sztylet przy sobie?
— Oczywiście, Panie. Wszak jestem szlachcicem.
— Co robiłeś o tej godzinie na ulicy?
Szlachcic milczał.
— Czyś nie miał przy sobie służącego?
— Nie, Panie.
— Dlaczego szedłeś bez służącego?
— Posłałem go do domu, Panie.
— Dlaczego?
Szlachcic milczał.
— No, to ja ci powiem: Ponieważ szedłeś na sprzysiężenie, albo szedłeś stamtąd.
— Na wszystko, co jest świętego! mylisz się. Panie.
— A więc gdzie byłeś, kiedy cię pojmano?
Szlachcic milczał znowu. Byłby się raczej pozwolił żywcem na kawałki posiekać, niżby się miał przyznać, że i siebie samego i żonę swą pohańbił. Wskutek tego więc został odprowadzony, a następnego ranka zawieziony do silnej twierdzy pomiędzy Manadalay a Bhamo, dokąd odsyłano wszystkich przestępców politycznych, a której-to twierdzy komendant odznaczał się szczególniejszą wobec króla powolnością.
Tymczasem żona owego szlachcica, z którą był już od dwuch lat ożeniony, udała się do swych rodziców do Awy; Birmanki bowiem nie są tak do domu przywiązane jak inne kobiety tamtych krajów. Od tygodnia nie było jej w domu, a wróciła właśnie następnego dnia po owem zdarzeniu.
Dowiedziawszy się o losie swego małżonka, straciła naprzód przytomność z przerażenia i bólu. Ale ponieważ była naturą energiczną, przeto skupiła się w sobie i zaczęła myśleć nad tem, co jej czynić wypada. Jako należąca do jednej z najpierwszych rodzin w kraju, znała dobrze króla, a król znał ją. Wiedziała, że sam Thibau ongi patrzył na nią nieobojętnym wzrokiem, i że tylko przypadkowi zawdzięczała to, iż nie znajdowała się za murami zamku w charakterze damy haremowej.
Na tem więc wszystko budowała. Prośba jej, aby mogła się z królem rozmówić, została odrzuconą. Ale to jej nie zraziło. Żebrząc i zawodząc, pozostała przed bramą pałacową, grożąc przeraźliwym głosem, że będzie póty leżała z rozpuszczonym włosem i nie przyjmując żadnego pokarmu, póki jej król nie przyjmie.
W Birmie kobieta jest instynktownie wysoko cenioną. Nawet u despoty instynkt ten całkowicie nie zaginął, jakkolwiek zresztą wcale się nie wahał i boskie i ludzkie prawo deptać nogami. Nie mógł zdecydować się na to, aby kobietę tę kazać gwałtem odprowadzać przed oczami całego Mandalayu. Toteż pod wieczór dopuścił ją przed swe oblicze. Jej piękność, jej szlachetna postać, i dawne wspomnienia wzbudziły w nim miłość. Ale ona z dumą odepchnęła go od siebie.
— Jeżeli życie jego tylko za cenę swojej cnoty mogę otrzymać, to wolę umrzeć razem z moim mężem — i wiem, że pochwali moje postanowienie.
Tymczasem podejrzenie względem szlachcica wywietrzało z serca Thibaua. Albowiem sen, który miał po obiedzie, nauczył go zupełnie czego innego. Ponieważ atoli sny nocne uważał za donioślejsze od snów poobiednich, przeto byłby na pewne kazał uśmiercić niewinnego szlachcica. Teraz jednakże zjawiła się jego żona, a w przesyconym krwią umyśle królewskim powstała chęć zażartowania sobie. Kiedy jednakże despoci żartują, dzieje się tak samo, jak kiedy bóg Siwa tańczy. Gdy on tańczy, skorupa ziemska rozpada się w kawały; gdy oni żartują — szczęście nie tylko całych rodzin, ale nawet całych państw idzie w ruinę.
Despota powiedział:
— Ślicznie! skoro jesteś tak cnotliwą, że chcesz umrzeć razem z swym małżonkiem, to może zechciałabyś i za niego umrzeć?
— Każdej chwili! — zawołała skwapliwie i z godnością.
— W takim razie wydam ci list, który oddasz komendantowi twierdzy. Mąż twój zostanie uwolniony, ale ty zato zginiesz z ręki katowskiej albo ktokolwiek inny, kto list za ciebie wręczy — dodał z uśmiechem.
Z wdzięcznością rzuciła się potworowi do nóg. Szczęśliwą była, że mogła uratować swego męża, którego znała jako człowieka najszlachetniejszego i najsprawiedliwszego.
— Ale — ciągnął dalej Thibau — musisz niezwłocznie odjechać; ponieważ wydałem rozkaz, aby twój mąż jutro rano równo ze wschodem słońca został stracony.
Miejscowość ta leżała jednakże tak daleko od Mandalayu, że wioślarz tylko z największym wysiłkiem przestrzeń tę mógł odbyć.
Po krótkiem czekaniu otrzymała list, zapieczętowany królewską pieczęcią.
Pośpieszyła do domu. Tutaj wskutek nieszczęścia, jakie pana domu spotkało, wszystko było w nieładzie. Ludzie rozeszli się. Przypadkiem pozostała tylko jedna służąca i ten sługa właśnie, który towarzyszył panu owej nocy. Nie było ani chwili do stracenia. Poleciła przeto starej pilnować domu, chłopcu zaś kazała niezwłocznie przygotować łódź. Przytem szybko objaśniła, o co chodziło. Nie powiedziała jednakże nic na to, że otrzymała list, uwalniający jej męża. Zupełnie przemilczała o tem, że list ten zawierał wyrok śmierci na nią samą.
— Czy znasz rzekę? — pytała służącego.
— Często bardzo płynąłem w górę i w dół rzeki, szlachetna pani.
— Czy sądzisz tedy, że do wschodu słońca znajdziemy się w twierdzy?
— Tak sądzę.
Jeżeli mógł tego ktokolwiek dokonać, to jedynie ten służący. Rosły był jak jodła, a ścięgna miał jak postronki.
Była już ciemna noc, kiedy ruszyli w drogę. Ale księżyc wznosił się poza palmami nadbrzeżnemi i musiał niebawem łożysko rzeki rozświetlić.
Młoda kobieta była za nadto podnieconą, aby módz pomyśleć o chwili bieżącej. Nie było w jej umyśle miejsca na trwogę. Wszystko burzyło się w niej i parło do jednego tylko celu — ratować małżonka. Siedziała na końcu łodzi skulona na poduszce, z oczami, w dno utkwionemi. Jużto niknęła niemal w głębokim cieniu, rzucanym przez drzewa na wodę; jużteż znowu siedziała w jasnem świetle księżyca, tak że można było rozpoznać długie rzęsy i mocny zakrój jej warg. Czarny włos połyskiwał jak brylant, a pod pstrym jedwabnym stanikiem pełna pierś odznaczała się roskosznie.
Wioślarz u steru widział to wszystko. Wprawdzie był człowiekiem z ludu i miał poodciskane ręce, ale serce wrażliwe na dobro i zło, na piękno i brzydotę. Jak światło księżyca pojawiało się i nikło, tak pojawiały się i nikły w nim myśli.
Wiosłował ze trzy godziny albo i dłużej, kiedy zaczął nagle mówić. Głos jego odbijał się formalnie od ciszy pustkowia, a kobieta żachnęła się mocno.
— Szlachetna pani — zaczął — nie przerażaj się tem, co ci obecnie powiem.
Spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Widzisz przecie, że życie twego małżonka a mego pana — w moim znajduje się ręku.
— Tak! Wiosłuj, człowiecze, wiosłuj! Każde uderzenie wiosłem jest dla ciebie złotem.
Niemal zupełnie zaprzestał swej pracy. Łódź trzymała się jedynie przeciwko prądowi.
— Nie chodzi mi wcale o złoto — zaczął znowu. — Ale nie przerażaj się, szlachetna pani!
Głos jego był łagodny, nie będąc wcale uniżonym.
— Jestem prostym człowiekiem, ale myśl moja jest szlachetną, jak myśl szlachty. Nie chciwość złota opanowuje mię, lecz miłość do ciebie, szlachetna pani.
Wcisnęła się z przerażeniem w dziób łodzi.
— Nie przerażaj się pani. Dajesz pani tyle, co jałmużnę. Dajesz pani swe złoto. Dałabyś pani nawet swej szaty. Jak żebrak proszę o jałmużnę. Tylko o odrobinę twej przychylności, szlachetna pani! Rzuć tylko okruszynę.
— Oszalałeś, człowieku!
— Tak, z miłości do pani, ponieważ nie zastanawiam się już więcej nad czynem i jego następstwami. Wiem dobrze, iż zły czyn złe rodzi następstwa; ale jestem gotów znieść wszystko, byłem mógł panią bodaj raz w miłości uścisnąć.
Odłożył wiosło na bok i podszedł ku niej. Ona jednakże odepchnęła go od siebie z gwałtownym krzykiem.
— Szlachetna pani, czego się tak oburzasz! Krzyku twego nikt tu nie słyszy! Patrz przecie! — Ujął ją możliwie delikatnie za dłoń. — Mąż twój jest mężczyzną, i ja nim jestem także. Wyrósł pięknie, prawda, ale i ja także. On jest pełen ognia, i ja również. Czyż złoty puhar stanie się gorszym dlatego, że kto inny z niego wypije?
— Precz! Lepiej umrzeć szlachetnie, niżeli żyć z hańbą.
Wyrwała gwałtownie rękę z jego dłoni. Wtedy powstał on człowiek, i nie mówiąc ani słowa. Wziął pochodnię z wysuszonych liści kokosu, zapalił ją, cisnął mocno kawałek zabranej z sobą ryby do wody i zaświecił nad tem miejscem.
— Widzisz! — zawołał.
Gwałtownie prawie skierowała swój wzrok. Widziała, jak się tam gotowało, jak się straszne paszczęki otwierały, a nieokreślone przerażenie przejęło ją nawskroś.
— Jak pewnie otrzymam karę za swój czyn, tak wrzucę cię związaną do tej rzeki, jeżeli nie ulegniesz mojej woli.
Nie była w możności wydać z siebie ani jednego słowa.
— Ponadto — ciągnął dalej — patrz na łódź. Im dłużej się wzdragasz, tem więcej cofamy się do Mandalay.
Zdało się jej w tej chwili, że słowa te wracają jej życie i zdolność myślenia. Zdało się jej, że ta cofająca się łódź ostrzega ją przed płonnością i głupotą jej wzdragania się. Może być, że byłaby zdolną wyzwać śmierć w każdej postaci; ale do tej cofającej się łodzi nie dorosła. W niemej rospaczy chwyciła się dłońmi za brzeg łódki, jakby usiłując w ten sposób powstrzymać jej bieg.
Nagle przejrzała.
— Zatrzymaj łódź! Chcę ci coś powiedzieć!
Właśnie pomykali z prądem obok jakiejś wyspy. Umocował łódź do drzewa i spoglądał na nią z szacunkiem.
— Człowieku, widzisz ten sztylet. — Wyciągnęła broń, nie dłuższą nad długość palca, zpod swego okrycia. — Gdybym zadrasnęła twą skórę tyle tylko co szpilką, stałbyś się trupem, nim dziesięć policzysz. Mogłabym go użyć, gdy skończysz wiosłowanie. Ale skoro już muszę uledz twej woli, ponieważ muszę, przeto chcę być uczciwą. Oto patrz. Rzuciła sztylet daleko do wody. — Obecnie atoli przyrzeknij i ty mi uczciwie dwie rzeczy: Po pierwsze, że potem będziesz wiosłował, jakby szło o twoje własne życie, a po drugie, że, skoro tylko wylądujemy, weźmiesz ten list i możliwie jak najprędzej do twierdzy odniesiesz. Ty bowiem biegniesz szybciej odemnie. Przyrzekam ci, że oskarżać cię przed mym małżonkiem nie będę; co więcej, otrzymasz odpowiednie wynagrodzenie. Jeżeli mi nie ufasz, to będziesz mógł niezwłocznie opuścić granice tego kraju i pójść tam, gdzie cię nikt nie zna, i nikt nie może doścignąć.
Twierdza ta znajdowała się mianowicie na samej granicy Sjamu.
Służący widział tedy, że mówi uczciwie, toteż przyrzekł uroczyście uczynić tak, jak od niego wymagała. I dziwić się należało, jak kobiecie tej wszystko innem się być zdało, kiedy tak nagle role swe zmienili; gdy ten, którego miała stać się ofiarą, stał się przeciwnie jej własną ofiarą. Z pewnem zainteresowaniem patrzyła na tego człowieka i widziała, jaki jest ładny, jaki młody, jaki silny, jaki dzielny. Przeniknęło ją coś w rodzaju błogości. Pomyślała sobie: Jutro i tak przecie nie będzie żył, biedaczysko.



Wtedy odezwała się kobieta:

— Jesteś taki łagodny, jakże tedy mogłeś chcieć mnie zamordować?
Sługa chciał się usprawiedliwić i rzekł:
— Na wszystko, co święte, szlachetna pani, na Szwe-Daguna w Rangunie, na wielki posąg marmurowy w Mandalayu, nigdy najlichszemu i stworzonku nic złego uczynić nie mogłem, a tem mniej człowiekowi. Na wszystko, co święte, nie byłbym ci włosa z głowy zdjął, gdybyś była została nieugiętą. A nadto potwór, którego tam widziałaś, nigdy człowiekowi nic złego nie robi. On się ciebie tak samo boi, jak ty jego. Tutaj w górze rzeki niema wcale krokodyli.
Wtedy zdawało się kobiecie, jak gdyby kto parne wyziewy od niej odwiał, i jak gdyby ożywcze powietrze jasnej myśli dokoła ją ogarnęło. Z głębokiem westchnieniem, jakie tylko z najgłębszego zmartwienia powstać może, zerwała się, lecz potem znowu upadła i z głową o krawędź łódki opartą zaczęła jęczeć i szlochać, tak że nawet kamień mogłaby tym płaczem wzruszyć.
Sługa rozwinął tymczasem żagiel i puścił wiosło w ruch. Gdy jednakże nie ustawała w jękach i szlochaniu, zaczął mówić:
— Uspokój się nakoniec, szlachetna pani. Wszystko posiada swą cenę. Czyż to twoja wina, że Karma twa wymagała zapłacenia za życie małżonka? A zresztą mąż twój a pan mój dopiero wczorajszej nocy odwiedzał moją kochankę.
Kobieta skoczyła jak sprężyna w górę. Innym razem byłby zapewne robak toczył jej serce; w tej chwili atoli wszystko odbijało się jak od ściany.
— Kłamiesz, trzykroć przeklęty łotrze! — zawołała niepowściągliwie z gniewu i podeszła do niego z roztwartą dłonią, jakby go chciała uderzyć.
W pierwszej chwili chciał się zerwać, ale potem rzekł pozornie całkiem spokojnie:
— Szlachetna pani, wierz, w co ci się podoba. Ale jeżeli jestem kłamcą, to mogę też być i oszustem i zbiedz razem z przyrzeczeniem, że będę tak dzielnie wiosłował, jakby tu o moje własne życie chodziło.
Nawet przy świetle księżyca dojrzał, jak szybkiej uległa zmianie. Głosem tak spokojnym, że aż się go przestraszył, rzekła:
— Człowieku! Jak jestem niegodną żoną, a ty niegodnym sługą; jeżeli nie dotrzymasz swego przyrzeczenia i nie będziesz tak wiosłował, jakby o twe własne życie schodziło, utopię się w twoich oczach, czyniąc cię mordercą, i zawiodę cię do najniższego z piekieł, gdzie serce twe miljony lat będzie przeszyte do białości rozpalonemi mieczami.
Sługa widział dobrze, jak rzecz stoi. Nadto obecnie po zaspokojeniu zwierzęcej potrzeby, zaczęła rozpalać się w nim znowu nauka Tathagaty jak ogień, chwilowo przytłumiony. Pomyślał sobie:
— Użyłem dobrego więcej nawet, niżeli na to zasługuję. Źle będzie ze mną w przyszłych wcieleniach z powodu tego czynu. Ale będzie jeszcze gorzej, jeżeli do pierwszego złego czynu dodam drugi. Ci chrześćjanie, którzy w Lanka (wyspa Ceylon) albo gdziekolwiek indziej mieszkają, mogą winę do winy dodawać; oni bowiem posiadają Boga, który może im wszystko wybaczyć. Ale mnie nikt nie udzieli pomocy na pełnej cierpienia ścieżce Samsary. Jakim jest mój czyn, takiem będzie moje ponowne wcielenie. Lepiej będzie tedy dla mnie, jeżeli dotrzymam swego przyrzeczenia wiosłowania tak, jak gdyby o moje własne życie chodziło.
Głośno nie odpowiedział ani słowa. Ale gwałtownie zabrał się do wioseł, wskutek czego łódź jak strzała pomknęła przeciwko prądowi. I tak wiosłował godzinę po godzinie pozornie bez żadnego znużenia. Żadne z nich nie mówiło ani słowa, tylko sługa śpiewał piosnkę wioślarzy.
Nakoniec odezwał się:
— Szlachetna pani, cierpię z głodu i pragnienia. Ale nie chodzi mi o głód i pragnienie; mogę i trzy doby obyć się bez jadła, ale siły mię opuszczą, jeżeli nie pozwolisz mi się obecnie posilić.
W milczeniu podniosła się i podeszła do zapasów żywności. Naprzód zmieszała ryż z kurry, robiła kulki i wsuwała jedną po drugiej do ust. Następnie ujęła naczynie z wodą. Sługa przechylił szyję daleko wstecz, otworzył usta, ona zaś wlała mu chłodną wodę źródlaną; potem, idąc za niezmiennem przyzwyczajeniem, wzięła serwetę i obtarła mu usta. On zaś wiosłował bez ustanku. Pot lał się z niego strumieniami, a śpiew, który towarzyszył uderzaniu wioseł, stał się ochrypłym.
Teraz rzeka uczyniła zwrot ku wschodowi. Kobieta ujrzała w dali pierwszą zapowiedź brzasku dziennego. Sługa spostrzegł, jak się żachnęła, i zwróciła głowę wstecz. Gdy zauważył brzask dnia, powiedział:
— Nie bój się, szlachetna pani. Widzisz tam białą dagobę? Jesteśmy już blizko celu. Czy masz pani list w pogotowiu?
Teraz otworzyła ponownie usta i rzekła:
— Listu nie dostaniesz. Człowieku, moja wina jest tak ogromną, że roskosz sprawia mi oskarżenie się. I gdyby tam na brzegu szła jakakolwiek istota ludzka, musiałabym do niej swą winę wywołać. Roskosz sprawia mi grzebanie się we własnej winie, a pokazywanie jej światu na znak pojednania działa jak krople na moje gorejące serce! Słuchaj! List ten dano mi z taką oto wskazówką: Kto go tam odda, ten musi zamiast twego małżonka zginąć od topora. Że ciebie teraz ratuję, zamiast siebie, to nic; ponieważ jesteś szubrawcem, zasługującym na śmierć. Że siebie obecnie poświęcam, zamiast ciebie, to także nic; śmierć bowiem jest dla mnie roskoszą. Ale że się poniżam do rozmawiania z tobą i do oświadczenia: „Oto tak się rzecz ma“, to zmniejsza może choć cząstkę mojej winy.
Tymczasem łódź wpadła silnem uderzeniem na brzeg.
Sługa wyskoczył, a za nim kobieta, która szaty wysoko podwiązawszy, szybko biedz zaczęła. Na wschodzie strzelały już złociste i purpurowe snopy. Przed nimi znajdowało się miejsce w odległości jakichś dwuch tysięcy kroków. Ale jaka droga doń prowadziła! Musiał widocznie spaść silny deszcz, tak że biedaczka brnęła miejscami po kolana.
Chwilę stał sługa cicho na brzegu. Słowa jego pani, potęgujące się w duszy jak lawina, rozbrzmiewały mu w uszach. Czyż jego wina była mniejszą od jej winy? Jeżeli ona złamała wiarę małżeńską, on złamał wiarę wobec swego pana. Czyż i on nie powinien zacząć pokuty za swą winę — im prędzej, tem lepiej? Jeżeli zaś ona nie nadbiegnie na czas, to pan jego będzie musiał zginąć dla jego roskoszy. (Że tylko rozkosz wpędziła go w to położenie, o tem co prawda nie wiedział). Jeżeli zaś osiągnie cel — doznawał wrażenia, jak gdyby myśli jak struny w mózgu mu się napinały. Zdawało mu się, jakoby Tathagata sam wołał ku niemu: „Poświęć się!“ Cóż warte jest to życie. Lepiej, niżeli żyć, jest za grzech swój pokutować. „Oddaj to życie, aby sobie za nie inne lepsze kupić“.
Roskosz, wyższa od nocnej roskoszy, zaczęła w nim ożywać, cicha, radosna roskosz — roskosz człowieka, który się zaparł sam siebie. Jeszcze chwilkę stał zatopiony w myślach; potem zaczął jak tropiony zwierz biedz przez pole za kobietą.
— Nie za pana, nie za pana chcę umrzeć — wołał, dysząc w biegu lecz za siebie samego, za siebie, za siebie.
Każde odskoczenie od ziemi, które ciałem jego wstrząsało, wyrywało mu równocześnie słowa:
— Za siebie!
Zanim kobieta trzy czwarte drogi ubiegła, znalazł się tuż za nią. Bez tchu wskazał na miejsce, na które wkrótce promienie słoneczne koniecznie paść musały, i jak człowiek, przeciwko wiatrowi wrzeszczący, wołał ku niej:
— Dawaj list! Sama spóźnisz się!
Zamiast odpowiedzi, zebrała w sobie wszystkie siły. Droga, w górę prowadząca, była tutaj sucha, ale pełna kamieni i żwiru. Nie myślała o niczem; nie myślała: „Jak szlachetnym jest sługa, że chce za mnie umrzeć!“ nie myślała: „Wyrwie mi list tak jak mi odebrał cześć moją“. — Tylko w obłędnym pośpiechu pomykała naprzód.
— Dajże! — zawołał sługa powtórnie tuż koło niej.
W tej chwili potknęła się na sporym kamieniu i zwaliła się jak długa na ziemię. Szybko podbiegł do niej, dźwigając ją na nogi. Przytem spostrzegł list, wyzierający z zanadrza. Jak człowiek z szybkością błyskawicy węża poniżej głowy chwyta, tak szybko wysunęła się jego ręka w tym kierunku. W następnej chwili znajdował się już z swym łupem spory kawał przed nią.
Kobieta doznała takiego wrażenia, jak gdyby jej serce z piersi wyrwano. Jakby nowych sił nabrawszy, rzuciła się w pogoń za nim. Teraz już świeciło słońce wysoko; ale ona tego nie widziała. A oto znaleźli się przed bramą, która się właśnie przed nimi roztworzyła. Teraz miejsce egzekucji znalazło się tuż przed nimi. Właśnie przywiązywano człowieka do szafotu.
— Stójcie! Rozkaz królewski!
Kobieta zaś krzyczała przeraźliwie za nim:
— List jest mój! List jest mój!
W ten sposób pomykali szybko we dwoje wzdłuż ulicy na miejsce stracenia, tak że ludzie myśleli, iż zmysły postradali.
— List do mnie należy! — wrzasnęła kobieta raz jeszcze, resztek sił dobywając, i upadła na ziemię jak bez życia.
Sługa wołał atoli ku szlachcicowi:
— Jesteś wolny, panie! Oto rozkaz królewski!
Komendant wziął list do ręki, ucałował go z szacunkiem, rozpieczętował i przeczytał. Czytał po kilka razy. Wtedy dopiero rzecz mu się wyjaśniła. Spoglądał na sługę i na kobietę, którą właśnie do jakiegoś domu wniesiono, i rzekł do szlachcica:
— Jesteś pan wolny z rozkazu Jego Królewskiej Mości. Poznaj nieskończoną dobroć twego króla. Posiadasz zatem wolność, najwierniejszą małżonkę i najwierniejszego sługę. Do ciebie nie można zastosować słów Tathagaty: Życie jest pełnem cierpienia. Patrzcie — ciągnął dalej — list ten został przez króla wręczony z tą wskazówką: „Kto ten list odda, musi zamiast ciebie umrzeć.“ Wistocie zaś nie zawiera nic innego, jak tylko twoje uwolnienie. Rozumiesz obecnie, dlaczego powiedziałem, że posiadasz najwierniejszą żonę i najwiernieszego sługę? Oboje spółubiegali się o to, aby umrzeć za ciebie. Nie znali prawdziwej treści listu.
Szlachcicowi serce ogniem zapłonęło, i pomyślał sobie:
— Czyż jestem godzien takiej miłości?
Tymczasem nadbiegła jakaś kobieta, wołając:
— Panie, żona twoja nie żyje! Płomień przed ustami wcale się nie porusza!
Wtedy szlachcic jęknął jak zranione zwierzę:
— Jeżeli zabiłem swą żonę, to i sam nie chcę żyć dłużej.
Mówiąc to, pochwycił dłonią, tylko co z więzów uwolnioną, sztylet jednego z pachołków, i zadał sobie potężny cios.
Ale nosił zawsze przy sobie złoty medaljonik z włosami swej żony. Siedząc w więzieniu, umieścił sobie ten medalik na sercu. Od medalika tedy odbił się sztylet, i wskutek tego nic mu się złego nie stało. Równocześnie chwycił go komendant za ramię.
— Upamiętaj się pan! Wszak to twoja Karma!
Tymczasem nadbiegła inna kobieta wołając:
— Panie, żona twoja żyje! Płomień porusza się przed ustami!
Gdy w pokoju podszedł ku niej, właśnie otworzyła oczy. Spojrzała na swego męża i z trudem powiedziała:
— Miłość! — Nie ufaj jej!
Przy tych słowach chlusnął potok krwi z ust, a duchy życia zaczęły ją na nowo opuszczać. Skrwawiona, poplamiona, z zapadłem policzkami, wyglądała strasznie, a w sercu jej męża odzywało się więcej przerażenie i litość, niżeli miłość.
— Nędzna zmiana losu w tem życiu wyjąkał, klękając tuż obok niej. Pełen trwogi, pozostał w tej pozycji z wzrokiem utkwionym w trupio-blade oblicze. Ale zdawało się, jakoby ta wypluta krew przyniosła jakąś ulgę. Z nowego omdlenia przeszła prosto w sen.
Gdy oddech jej stał się dobrym i regularnym, pomyślał sobie szlachcic:
— Pójdę obecnie dla odszukania mego wiernego sługi.
Sługa siedział cicho na ziemi. Nie cieszył się z swego ocalenia, nie oskarżał się. Uporczywie zajmował się myślą o wielkiej znikomości. Kiedy zaś pan jego przystąpił do niego i powiedział:
— Jakże ci mam za twą wierność podziękować, najwierniejszy ze sług.
Nie odczuwał ani wstydu, ani dumy, ani chciwości. Lecz odparł:
— Panie, właśnie uczyniłem ślub wstąpienia do klasztoru. Nie chciej mi w tem przeszkadzać.
Szlachcic odpowiedział:
— Gdybyś był nawet moim jedynym sługą, jakżebym ci mógł w tem przeszkadzać. Wybrałeś sobie dobrą cząstkę. Pokój panuje w murach klasztornych. O nie — rozbija się zmienność życia, jak wiatr w lesie bambusowym.
Wtedy człowiek ów wziął kij i jadło na drogę i udał się pośpiesznie do najbliższego klasztoru.
Gdy żona szlachcica obudziła się, gdy wzmocniła się jadłem i napitkiem, zabrali się z powrotem do Mandalayu. Ona milczała przez całą drogę.
Na noc przybyli do swego domu, a kiedy udali się już na spoczynek, zaczął szlachcic swe pieszczoty, nazwał ją również swą wierną żoną, najwierniejszą z żon.
Ona jednakże odparła:
— Nie dotykaj tego ciała; jest bowiem nieczyste. Nie nazywaj mnie również swą wierną żoną; ponieważ zdradziłam cię z twym sługą.
Mąż myślał naprzód, że żona majaczy. Gdy mu jednakże wszystko wiernie opowiedziała, na chwilę zupełnie zamilkł. Wkrótce jednakże zaczęło się i w nim budzić sumienie, i opowiedział wiernie, jakim sposobem wpadł w ręce siepaczy.
— W ten sposób przez krótkie poddanie się namiętności ciebie i siebie naraziłem na złamanie wiary małżeńskiej.
Wtedy kobieta podniosła się na łożu i zaczęła mówić:.
— Człowieku, tyranja tego Thibaua jest wprawdzie straszną, ale panuje tylko w tym nieszczęsnym kraju, i w Rangunie możemy jej uniknąć. Ale tyranja miłości jest straszniejszą od tyranji Thibaua, a panuje w całym świecie. Nie można uciec od niej przez zmianę miejsca, Wiem obecnie, że wszystkie cierpienia świata tego biorą swe źródło w miłości. Człowieku, czyżeśmy oboje dosyć się nie nacierpieli? Czyżby nie była dla nas pora wyrzec się miłości raz na zawsze, raz na zawsze od niej się odwrócić. Czyż nędzny sługa ma nas, bogatych, zawstydzać, nas, którzyśmy wszystkiego użyli? Człowieku, powstań, pora nadeszła!
Wtedy on zaczął:
— Żono, masz słuszność. Straszniejszą od tyranji Thibaua, jest tyranja miłości. Jeżeli ta godzina nie uwolni nas od tej największej niedoli, wiecznie będziemy jęczeli w jej więzach. Któżby był taki głupi, aby za cenę najwyższej roskoszy najwyższą zjednywać sobie boleść. Widzę jasno, jak złym jest to postępowanie. Wyjaśnia mi się w umyśle. Żono, widzę dobrze. Godzina wybiła! Tak, powstańmy. Słuchaj! Oto dzwony klasztorne odzywają się. Słońce się zbliża.
— Tak, słońce, które nigdy nie zajdzie.



Król Thibau, okrutnik. siedział w swym pałacu i czytał Tipitakam (dosłownie: Trójkoszkanon buddhyjski), a list, przysłany mu przez komendanta, leżał tuż obok niego. Thibau uważał za rzecz konieczną, aby król przodował swemu narodowi w religijności; religja bowiem potrzebną jest do panowania i do tego, by być opanowanym. Czytał właśnie ustęp w Sutta-Pitaka: „Wszędzie, gdzie obawa się rodzi, podnosi się tylko w głupcu, a nie w mędrcu“. Wtedy wszedł służący, którego wysłał przed godziną, i powiedział po uderzeniu podłogi czołem:
— Panie, szlachcic, do którego mnie posłałeś, aby go stawić przed twym obliczem, wstąpił dzisiaj rano razem z żoną do klasztoru.
Posłyszawszy to, popadł Thibau w głęboką zadumę, że nawet zapomniał o słudze swym na ziemi. Nakoniec odezwał się:
— Możesz odejść!
Do siebie atoli powiedział:
— Człowiek, który taką żonę i takiego sługę posiada, musi sam być niezdolnym do niczego złego. Chciałem go uczynić pierwszym po sobie. Zdumiewająca jest, zaiste, siła, którą to życie wszelkich życzeń pozbawione na dobrych wywiera.
I znowu popadł Thibau, okrutnik, w głęboką zadumę.



Kowal własnego losu.

W Kolombo, na przedmieściu Kolupitya, żył człowiek imieniem Nanda, który nie posiadał ani rodziców, ani rodzeństwa, ale zato miał więcej, niżeli to wszystko, mianowicie uszczęśliwiające go wspomnienie ich miłości i cnót. Oprócz tego jednakże posiadał jeszcze przyjaciela i ukochaną. Przyjaciel nazywał się Kosija, ukochana zaś Punna. Punna odbywała rok żałoby po swoim ojcu, wskutek czego ze ślubem musieli jeszcze dziesięć miesięcy poczekać.
Pewnego dnia poszedł Nanda sam do lasu kokosowego na spacer wzdłuż wybrzeża morskiego. Wiatr wiał potężnie i orzeźwiająco, nizko pochylały się wierzchołki drzew palmowych i z hukiem rozpryskiwało się spienione morze.
Naszemu Nandzie było tak jakoś przyjemnie... Szedł w cichości i myślał:
— Czyliż nie jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi? Kto posiada takiego przyjaciela i taką narzeczoną — tak piękną, tak rozumną, tak pobożną, a oboje tak są wierni...
Niebawem wszedł na przerwę leśną, na której wiatr silnie powiewał. A ponieważ tutaj prawie cały rok od strony morza pociąga, przeto krzaki dziwne przybierały kształty. Tylko na stronie od wiatru wolnej porastały.
Ponieważ Nanda znajdował się w tej wewnętrznej równowadze, w której najbłahsza rzecz sprawia wrażenie, w tym stanie, w którym śpiący na słońcu pies albo para bawiących się kotków może się stać przedmiotem najwyższego zainteresowania albo najgłębszego namysłu, przeto zatrzymał się wobec dziwnie ukształtowanych krzaków.
— Jak wielką jest siła wytrwałości — pomyślał. — Wytrwanie stanowi prawdziwą potęgę. Czy mój Kosija jest tak samo w przyjaźni, a Punna w miłości zdolni do wytrwania?
Naraz zdawało mu się, jakoby zgoła nic nie wiedział, póki tego jednego nie wie. W mgnieniu oka popadł w wielką nieprawość ludzi, którzy pełnej misy teraźniejszości i zapasów przeszłości wyrzekają się dla wyszperania odrobiny przyszłości — nie, nawet nie dla wyszperania; przyszłość nikogo bowiem nie minie, i nikt nie uniknie przyszłości. Jedynie, by tę chwilę czasu ubiedz, poświęcają ludzie wszystko. Cała filozofja, nauczająca milczenia pod młotem konieczności, żadnej nie posiada dla nich wartości wobec sztuczek wróżbiarzy i przepowiadaczy przy pomocy kart.
Zaczął tedy zastanawiać się.
— Napewno — pomyślał — szczęście moje jest wielkiem, ale najwyższem szczęściem stanie się dopiero wtedy, gdy się dowiem, że będzie trwałe. W tym celu muszę przeprowadzić próbę.
Tak oto ustawicznie rozmyślał, aż nakoniec zachodzące słońce przypomniało mu o konieczności powrotu do domu.
Przez całą noc myśl ta spać mu nie pozwalała. Nakoniec rano miał już gotowy plan w głowie. Jednym zamachem pragnął wypróbować wierności narzeczonej i przyjaciela. Postanowił, jakby wskutek pilnych interesów, wyjechać na czas jakiś, powierzając swą narzeczoną przyjacielowi. Oboje do tej pory nigdy się jeszcze nie widzieli, ponieważ przyjaciel prowadził samotne życie. Coraz głębiej zapuszczał się w swój plan. Chodziło mu już obecnie tylko o to, jak to zrobić, a nie o to, czy wogóle zrobić. Wprawdzie odzywał się w nim jakiś głos ostrzegawczy: „Poco stawiać całe szczęście na jedną kartę?“ Ale obłęd był już za potężny. Nawet perspektywa długiego rozstania się z narzeczoną nie mogła go od postanowienia powstrzymać.
Skoro tedy sądził już, że plan swój aż do najdrobniejszych szczegółów opracował, udał się do Bambalupitja do przyjaciela swego, nazwiskiem Kosija.
Zamieszkiwał on tam małą chatkę, otoczoną kilku bananami, do której zaledwie parę stopni drewnianych prowadziło. Żył bardzo skromnie. Rano zjadał placek ryżowy, kupowany u piekarza za kilka groszy. Na obiad zjadał miseczkę ryżu z odrobiną kurry, wieczorem zjadał resztkę z obiadu pozostałą z dodatkiem kilku bananów. Do tego popijał jeszcze nieco czystej wody krynicznej.
Tak oto żył ów człowiek, zajęty czytaniem suttów i rozmyślaniem nad samym sobą. Poznał bowiem, że wszelkie dobro na tej ziemi polega jedynie na unikaniu złego, zło zaś niknie tylko pod wpływem rozmyślania, rozkłada się w nim jak kamfora w ogniu całkowicie bez pozostawienia nawet popiołu.
— Praca moja — zwykł był mawiać — nie polega na czynieniu, tylko na zaniechaniu.
Pewnego dnia rzekł Nanda do niego:
— Żyjesz zupełnie jak mnich. Dlaczego tedy nie wstępujesz do zakonu Wzniosłego? Żyjesz wygodniej.
Kosija odparł z uśmiechem:
— Ponieważ posiadam dobry apetyt, przeto nie wstępuję do zakonu Wzniosłego. Żołądek mój wymaga koniecznie wieczerzy. Tymczasem mnichom buddhyjskim nie wolno już nic jeść po obiedzie. Nadto — dodał — jestem próżny. Nie znoszę golonych głów.
Istotnie posiadał włosy pełne i długie, a przytem tak miękkie i połyskujące, jak może nikt inny w całem Kolombo. Włosy swe nosił starym zwyczajem wysoko podczesane, zatykając w nie płaski grzebień z żółwiny.
— Taki bowiem — mówił — jest zwyczaj naszych ojców, który tylko z konieczności należy zaniedbywać.
Zresztą był silnym i rosłym człowiekiem, posiadał regularne rysy i mógł wtedy zaczynać dopiero trzydziesty rok życia.
Niezawsze żył w osamotnieniu; poprzednie lata bowiem spędził jak wszyscy młodzi ludzie, doznając nawet przygód miłosnych. Pewnego razu po tak przemarzonej nocy zjawił się u Nandy, który siedział w cieniu, czytając angielską książkę.
— Cóż to za książkę czytasz? — spytał Kosija.
— A cóżby to miało być? — odparł Nanda. — Miłość! Miłość! Zawsze nic innego, tylko miłość! Właśnie w tej chwili, w której nadszedłeś, całowali się i pieścił, roskoszując się najwyższą szczęśliwością. Ale wiesz co — pewien jestem, że na następnej stronie jęczą oboje w najwyższem cierpieniu. Jakiż to obłęd, który nas pędzi do tego, by wyobraźnię naszą zawsze temi samemi obrazami podniecać. Zdaje mi się, jakobyśmy temi obrazami miłości ustawicznie dlatego tylko bawili się, aby nie widzieć rzeczywistości, to jest śmierci. Bo przyznaj sam, co nas więcej zniewala do myślenia — od miłości?
— Nando — odparł tamten — jakże to mówisz! Widzę cię, słyszę twój głos, a mimo to zdaje mi się, jakoby to kto inny mówił. Zaprawdę jestto obłęd, upojenie, trzymające nas wszystkich w uwięzi. Czyż upojenie nie jest upojeniem! Czyż jedno upojenie nie jest równie haniebnem jak drugie! Wyśmiewamy człowieka i pogardzamy nim, jeżeli upojenie winem dziecko zeń uczyni, a sami stajemy się codzień dziećmi pod wpływem upojenia miłosnego. Nando — czyż nie powinniśmy się starać o wytrzeźwienie? Czyżby roskosz trzeźwości miała być mniejszą od przyjemności upojenia? I czyż nie mogę każdej przyjemności więcej używać, gdy jestem zupełnie trzeźwy, gdy rozum mój jest jasny, umysł wesoły. Czyż więc w trzeźwości nie musi się znajdować koniecznie wyższy rodzaj użycia? Czyż nie powinniśmy z chęci używania być trzeźwi, unikając upojenia. Czyż nie powinniśmy ćwiczyć swego umysłu w trzeźwości, zupełnie tak samo jak atleta ćwiczy mięśnie ramion i kończyn dolnych. Czyż nie powinniśmy być gorliwsi od atletów, skoro cel nasz o tyle jest od ich celu ważniejszym?! Nando — słowa twe wyjaśniły mi wiele. Dzisiaj jeszcze rozpocznę.
— Kochany Kosijo — zaczął Nanda — obawiam się, że dla mnie jest już zapóźno na to, aby zaczynać karjerę atlety w zakresie trzeźwości. Musisz bowiem wiedzieć, przyjacielu, że jestem beznadziejnie zakochany od wczoraj. Tu wzięło źródło znudzenie się książką miłosną. Dopiero jutro mogę ją znowu ujrzeć. Czem czas zapełnić aż do tej pory? Chciałem już zupełnie zwątpić i myślałem nawet o śmierci. Nakoniec schwyciłem w potrzebie tę oto książkę, poczem ty nadszedłeś. Przebacz mi, żem cię mimowoli na fałszywą sprowadził drogę.
— Nazywasz to fałszywą drogą! Sądzisz, że jak pijak możesz o prawdziwości i fałszu rozstrzygać?
— O, gdybyś ty znał Punnę! Jest ona jedyną na świecie kobietą. Uczyń tak, jak ja, Kosijo!
— Jakiż jest cel dla całego świata, mnie nie wykluczając, zakochać się, skoro ty zabrałeś nam już to, co jest najlepszego?!
— Tylko nie kpij sobie. Uczyń tak, jak ja, Kosijo! Istnieje tylko jedno szczęście na świecie. Gdybyś tylko poznał prawdziwą miłość! Gdybym na wieki mógł w tem pięknem upojeniu pozostać!
— Nando, widzę obecnie własnemi oczami, jak wielkiem jest niebezpieczeństwo. Do tej pory znałem je tylko z opowiadania. Zdaje mi się, jakoby wychodziło z ciebie coś w rodzaju oddechu pijaka. Ponieważ nie jestem pijany tak jak ty, przeto spróbuję naprzód zakosztować trzeźwości. Sądzę bowiem, że łatwiej jest z trzeźwego zostać pijanym, niżeli z pijanego trzeźwym. Toteż gdyby mi trzeźwość nie smakowała, mogę zawsze jeszcze zakosztować upojenia.
— Ale, drogi Kosijo, czy pijany i trzeźwy mogą pozostać przyjaciółmi?
— Przyjaźń nasza, mój Nando, stanie się silniejszą niż do tej pory. Otrzeźwiony bowiem staje się zdolniejszym do przyjaźni, upojony zaś potrzebuje jej jeszcze więcej niżeli poprzednio.
Tak więc zawarli z sobą węzeł przyjaźni na całe życie, a Kosija od tej pory rozpoczął życie pełne trzeźwości. Życie takie prowadził on już od trzech lat przeszło, a gdy go Nanda żartami zapytał: „No, przyjacielu, czy trzeźwość nie smakuje przypadkiem niesmacznie?“ — odparł z namysłem: „Pysznie smakuje. Jest jedyną rzeczą, która dobrze smakuje.“
Nanda tymczasem w ubieganiu się o rękę swej Punny przeżył lata udręczenia i podniecenia, aż mu się nakoniec przed kilku miesiącami poszczęściło doprowadzić do narzeczeństwa. Śmierć jej ojca odsunęła zaślubiny, a Nanda miał dosyć wolnego czasu do roskoszowania się obrazami przyszłej szczęśliwości. Widzieliśmy już, w jaki sposób postanowił ten wolny czas wyzyskać.
Wszedłszy do domu Kosiji, znalazł go na tylnej werendzie, siedzącego na ziemi ze skrzyżowanemi nogami w nienagannie białym żakiecie i skórzanym fartuchu. Rozczytywał się właśnie w jakimś manuskrypcie z liści palmowych.
Po przywitaniu się Nanda zaczął:
— Czyby nie dobrze było, przyjacielu, gdybyś zaczął znowu nieco wśród ludzi przebywać?
Kosija spojrzał na niego nieco zdumiony. Nanda ciągnął dalej:
— Zamrzesz ostatecznie zupełnie sam w sobie.
Szczególniejszy uśmiech przebiegł po obliczu Kosiji. Nanda dostrzegł go.
— Biada mi! — zawołał. — Jakież to głupstwo popełniłem. Wszak właśnie obumarcie jest twym jedynym celem.
— Nie obumarcie jest naszym celem, lecz życie wolne od pragnień i pożądań. Z tego wynika zaniechanie, zupełnie tak samo jak ciemność wynika z wypalenia się światła.
— Kosijo, nie jestem wytwornym mówcą. Gdybym chciał w ukrytym celu dalej mówić, to napewno znalazłbym się na przeciwnym końcu. Zatem powiem ci wprost: Musisz mi uczynić pewną przysługę.
— Chętnie, przyjacielu, jeżeli to tylko leży w mojej mocy. Ale nie posiadam przecie żadnej mocy.
— O, nie potrzebujesz mi dawać ani pieniędzy, ani protekcji. Rzecz jest zupełnie w twojej mocy i bardzo prosta. Sprawa ma się mianowicie tak: Gdy wczoraj spacerowałem po brzegu morza i doszedłem do miejsca, na którem rosną od wiatru pokrzywione krzaki, pomyślałem sobie, że przecież prawdziwą potęgą jest wytrwałość. Wskutek tego i potęga miłości musi także na wytrwałości polegać. Najwyższą miłością musi być ta, która jest najwytrwalszą. Dalej myślałem sobie: Jakim-to sposobem mam się przekonać o tem, czy miłość mojej Punny będzie stała? I nagle zdało mi się, że cały świat stracił dla mnie wartość, jeżeli nie zdołam się o tem przekonać. Postanowiłem tedy wystawić ją na próbę; myślałem przeto całą noc i nakoniec przyszedłem do przekonania, że może się to stać jedynie za twoim pośrednictwem. Jesteś bowiem wiernym i nigdy nie uczynisz nic takiego, coby było niegodne naszej przyjaźni. Krótko mówiąc: chcę na dłuższy czas odjechać, ty zaś musisz tymczasem umizgać się do niej, i uczynić wszystko, co mężczyzna wogóle uczynić może, aby ją w sobie rozkochać. Jeżeli przetrzyma tę próbę, to będę na wieki zadowolony i na wieki będę wierzył, że zażywam najwyższego na świecie szczęścia.
Kosija milczał przez chwilę. Potem zaczął mówić:
— Przyjacielu Nando, jestem zaledwie o kilka lat starszy od ciebie. Nie wiem, czy mi przystoi udzielać ci dobrej rady, ale zdaje mi się, że uczyniłbyś lepiej, zaniechawszy tego planu.
— A to dlaczego? zawołał Nanda z zapałem.
— Ponieważ to nie jest prosta droga. Kto wykrętne pytania stawia losowi, nie powinien się dziwić, jeżeli wykrętną otrzyma odpowiedź.
— Co ty nazywasz tutaj rzeczą prosta, a co wykrętną? Czegoż ja chcę innego, jak tylko upewnić się o wierności swej narzeczonej. A to przecież jest prosta droga do obranego celu.
— Dobrze, jeżeli to jest tedy prosta droga, zapytuję: Czy potrzeba koniecznie, abyś szedł tą prostą drogą? Boć nie musisz koniecznie wchodzić na drogę dlatego tylko, że jest prostą.
— Kosijo, wierzaj mi, jeżeli mam być spokojny w życiu, to muszę przedsiębrać tę próbę. A czyż nie jest obowiązkiem przyjaciela — dać spokój przyjacielowi?
— To jest inna strona sprawy. Powiadasz, że sprawa jest zupełnie prosta i znajduje się całkowicie w mojej mocy. Wprawdzie nie żądasz ani pieniędzy, ani protekcji, ale domagasz się mej własnej jaźni. Muszę wyrzec się troski o siebie samego i własnego spokoju, aby tobie spokoju dostarczyć.
— Czyż nie mógłbyś na przeciąg kilku tygodni dla swego przyjaciela ofiarować własnego spokoju?
— Czyż nie wiesz, jak to Wzniosły poucza:

„Nie wyrzekaj się nigdy własnego zbawienia
Dla cudzego nawet największego dobra?“

— Mówisz niezbyt po przyjacielsku. Ale czy wierzysz istotnie, że narazisz na szwank spokój własnej duszy, gdy przez kilka tygodni będziesz pozornie umizgał się do kobiety?
Tak prosił go i nastawał coraz usilniej, im bardziej ów się opierał.
Wtedy wpadł Kosija na myśl. Powiedział sobie mianowicie: „Jakże miłość mego przyjaciela może być doskonałą, jeżeli obecnie już żywi wątpliwość odnośnie wierności swej ukochanej?! Czy zyska pewność kiedykolwiek? Czy nie będzie się wiecznie udręczał? Istnieją bowiem ludzie, którym wszystkie dobra, będące dla innych źródłem radości, tylko cierpienie sprawiają. Czy nie byłoby dobrze, gdybym spróbował i jego doprowadzić do tego pewnego, wszelkich pożądań pozbaw onego spokoju, którego sam od lat zażywam.“
W tej postaci zakradła się w serce Kosiji próżność, i w ten sposób zapomniał o własnem zbawieniu, aby się o zbawienie przyjaciela zatroszczyć.
Zaczął tedy:
— Skoro się tego już koniecznie domagasz, to uczynię zadość twemu życzeniu. Ale musisz mi jedno przyrzec — mianowicie, że wyjedziesz co najmniej na trzy miesiące, i że w razie, gdyby wynik próby oczekiwaniu twemu nie odpowiadał, postarasz się być na wszystko przygotowanym i zechcesz ucho na napomnienia skłonnym uczynić.
Ucieszony rzucił mu się Nanda na szyję.
— Obiecuję ci wszystko. Ale w ciągu tych trzech miesięcy musisz często do mnie pisać.
— Przyjacielu, raz na miesiąc wystarczy. Zato od Punny będziesz często otrzymywał wiadomości.
— Dobrze, dobrze, mój drogi! Dzisiaj jeszcze wprowadzę cię do niej, a jutro już sobie pojadę. Najlepiej będzie, jeżeli zaraz się tam ze mną udasz.
I tak to głupiec pracował nad zburzeniem własnego szczęścia uporczywiej, niżeli nad jego zbudowaniem.
W drodze odezwał się Kosija:
— Ja widzę Nando trzy możliwości. A nawet widzę cztery, jeżeli zamierzasz równocześnie i przyjaciela swego na próbę wystawić.
Nanda zarumienił się. Kosija tego jednakże nie widział, ponieważ patrzył prosto przed siebie.
— Jakie trzy możliwości masz na myśli?
— Pierwszą jest ta, że narzeczona twoja zostanie ci wierną. Wtedy wszystko będzie dobrze, przynajmniej dla ciebie. Drugą jest ta, że nie zostanie ci wierną. W ten sposób wszystko może być dobrze. Trzecią jest ta, że się w sobie nawzajem zakochamy.
Nandzie zaczęło być jakoś nieprzyjemnie.
— Jakże to mówisz? — zauważył. — Ciebie — jestem zupełnie pewny.
— Nikt nie jest siebie tak pewnym, jak ten, co unika sposobności. Co czynić w ostateczności? Wtedy bowiem należałoby do ciebie z prawa, a do mnie z natury rzeczy.
— Punna należy tylko do mnie i do nikogo więcej.
Kosija rzucił na niego spojrzenie z ubocza. Ale oto znaleźli się przed domem.
— Nando, przyjacielu — zaczął Kosija znowu — czybyś nie wolał raczej zaniechać tej całej sprawy? Czas pouczy cię pewniej od wszelkiej próby, czy ukochana twoja jest ci wierną.
— Oho! Myślisz zapewne, że się obawiam, iż mógłbyś mię współubiedz? — zaśmiał się i zapukał mocno do drzwi.
Tamila otworzył. Obaj weszli do izby przyjęć, w której zastali matkę i córkę. Matka, pełna godności niewiasta, była sparaliżowaną i siedziała w wielkim indyjskim fotelu trzcinowym.
Nieco pośpiesznie udzielił Nanda swej narzeczonej wiadomości, że już nazajutrz musi na dłuższy czas wyjechać. Obecność Kosiji zdawała mu się przyjemną, ponieważ ustrzegła go od pierwszych wybuchów zdumienia. Zgodnie z etykietą, przysłuchiwała się Punna w milczeniu. Tylko lekkie „Och!“ wydarło się z jej ust.
Po chwili wyszedł Kosija, aby nie przeszkadzać przy pożegnaniu się narzeczonych. Przedtem atoli Nanda zobowiązał go z pewnym naciskiem do częstego odwiedzania swej narzeczonej. Gdy odchodził, uścisnął mu Nanda dłoń, tak gorąco, że go aż zabolało.
Nie będę opisywał sceny pożegnania między Nandą i Punną, ponieważ inni o wiele zdolniejsi w tym kierunku pisarze opisywali już sceny pożegnania, tak że czytelnik może sobie którąkolwiek z nich stosownie do gustu wybrać i w tem miejscu wstawić. Jakkolwiek bowiem zwyczaje i na Wschodzie i na Zachodzie są nieco odmienne, to zakochani jednakże wszędzie tacy sami.
Następnego ranka tedy wyjechał Nanda do Madrasu na stałym lądzie. Przypadkowo było to właśnie pierwszego września.
W tem miejscu muszę zaznaczyć, że z listów w całości powtórzone są tylko listy Kosiji do Nandy, listy zaś Punny do Nandy są tylko częściowo, listy znów Nandy do Punny wcale nie są przytoczone. Któryżby bowiem z nakładców zechciał drukować całą korespondencję zakochanych?
Już siódmego września otrzymał Kosija list następującej treści:

Madras, 4 września.
Kochany Kosijo!
Z utęsknieniem oczekuję od ciebie listu. Co myślisz o Punnie?
Twój Nanda.

Na to odparł Kosija:

Kolombo, 8 września.
Kochany Nando!
Przypomnij sobie, że do naszego układu należy, iż pisać będę raz tylko w miesiąc. Wobec tego musisz mieć cierpliwość. I o czemżebym zresztą miał ci obecnie pisać! Nic jeszcze sam nie wiem nad to, co oczy mówią i mnie i każdemu innemu, że narzeczona twoja jest całkowicie piękną, tak całkowicie, że właściwie nic innego powiedzieć nie można, jak tylko: że jest całkowicie piękną. Posiada tę osobliwą piękność, która częściej występuje u hindusów, niżeli u syngalezów. Jesteś atoli bodaj jeszcze w możności przypomnieć sobie z dawnych czasów, że piękność jest własnością, którą narzeczona twoja z wielu innemi kobietami podziela. Sama piękność — szczególniej piękność tak doskonała — jest dla człowieka rozumnego i doświadczonego małym jeszcze powodem do beznadziejnego zakochania się. Przyjmuję tedy, że twoja ubóstwiana posiada nadto jakieś szczególne cechy, które w oczach twoich czynią ją jedyną, a których ja jednakże w tak krótkim czasie odkryć nie mogłem. Poczekaj zatem cierpliwie do końca miesiąca, kiedy to mój pierwszy list przypada. Tego radzę ci wcale nie zaliczać, ponieważ faktycznie nic nie zawiera takiego, coby się do naszego układu odnosiło.
Bywaj więc zdrów i pamiętaj o przyrzeczeniu, które mi dałeś.
Twój Kosija.

Punna do Nandy.

Mój nad wszystko ukochany Nando!
Jestem jeszcze jak oszołomiona! Kiedy dzisiaj rano zbudziłam się, było mi najboleśniej. Obudziłam się z uczuciem bólu w sercu, nie miałam atoli świadomości dnia ubiegłego. Nagle wszystko przypomniało mi się z błyskawiczną szybkością. Doznałam wrażenia pustki i śmiertelnego smutku. Nie umiem ci tego uczucia opisać. Zdawało mi się, że się wszystko we mnie wypaliło i nie może już więcej zakiełkować. Jak przeniosę ten dzień? — pomyślałam sobie. Zdaje mi się atoli, że najlepszym sposobem nauczyć kogoś przenoszenia czegoś, jest nałożyć nań jeszcze większy ciężar. Kiedy bowiem nadszedł wieczór i pora, w której zawsze jesteś przy mnie, pragnęłam powrotu ranka, który przynajmniej ma już dzień poza sobą.
Właśnie nastała pora udania się na spoczynek. Nie mogę jednakże spać. Ratunkiem ma być dla mnie ten list właśnie. — Najdroższy! nie mogę już dłużej pisać. Długo w noc siedziałam na powietrzu. Doznaję takiego uczucia, jak
gdyby wszystka wrażliwość we mnie zamarła. Nando, mnie się zdaje, że gdybyś ty mnie tak samo kochał, jak ja ciebie, to nie byłoby na świecie tak ważnego interesu, któryby cię odemnie na trzy miesiące mógł oderwać.
Najdroższy, obecnie mówię ci w duchu dobranoc. Czuję twoją dłoń na mojej. Jak łagodnie gładzisz. Jakże bolesnem może być uczucie szczęścia!..
Twoja Punna.
Kolombo, 8 września.
Jedyny, ukochany Nando!
Obydwa listy odczytałam z najsłodszem uczuciem. Noszę je przy sobie i czytam je ciągle jeszcze, jakkolwiek umiem je oddawna na pamięć. Najdroższy! jakim sposobem dzieje się, że największą moją pociechą jest świadomość, tego, że i ty cierpisz także. Jakąż to osobliwą rzeczą jest udręczenie miłosne.
Pytasz się, czy płakałam. Ach, najdroższy, jestem takiem nierozumnem dziewczęciem. Wiem przecie, że narzekanie żadnego nie odniesie skutku. Nasza religja uczy tego tak często. Ale pociechy religijne wydają mi się obecnie takie niewystarczające, takie puste, tak zgoła nie dla nas
przeznaczone. Nie potrzebujesz atoli sądzić, że cały dzień chodzę z zapłakanemi oczami. Muszę przyznać wprawdzie, że mi łzy kilkakrotnie do oczu podchodziły, ale wtedy zaraz przypomniałam sobie przyrzeczenie, które ci dałam, i z mocą je powstrzymałam.
Pytasz, czy twój przyjaciel często mię odwiedza. Był już następnego dnia po twoim odjeździe; wprzód, nim jeszcze list zdążyłam napisać. Zapomniałam tylko donieść ci o tem. Wczoraj zjawił się znowu. Zawsze, gdy mię tylko moje zmartwienie na chwilę opuszcza, zastanawiam się nad tem, dlaczego życzysz sobie, aby tak często przychodził. Mam cię nieco w podejrzeniu, że wyznaczyłeś mi w nim dozorcę. Tylko nie sądź, najdroższy, że mówię to na serjo.
W tajemnicy muszę ci wyznać, że jutro znowu spodziewam się listu. Bez bicia serca nie mogę o tem wcale myśleć.
Twoja głupia Punna.
Kolombo, 26 września.
Mój słodki Kochanku!
Skarżysz się, że od czasu twego wyjazdu napisałam do ciebie zaledwie cztery listy, i że nie opowiadam ci wszystkiego dosyć dokładnie, co przez cały dzień robię i jak cierpię. Wierzaj mi, najdroższy, że ci opowiadam cały dzień, wszystko, co czynię i cierpię. Rozmawiam jedynie z tobą. Z tym drugim rozmawiam — jak lalka z lalkami. Ale tak trudno napisać to, co się czuje: wychodzi to takie jakieś sztywne, takie bezduszne... Sądzę, że listy moje dają bardzo złe pojęcie o mojej dla ciebie miłości.
Za twego przyjaciela, który pierwotnie był mi obojętnym, a potem (wybacz!) nieco utrudzającym, zaczynam ci być wdzięczną. Był on u mnie kilka razy, ostatnim razem, wczoraj wieczorem. Mówiliśmy ciągle o tobie. Ostatnim razem wpadliśmy przypadkiem na zapatrywania filozofów na sprawę miłości. Kiedy przyjdzie znowu, ma mi coś o tem z jakiejś książki przeczytać. Wedle jego przekonania, nie przynosi człowiekowi żadnej korzyści trwanie w smutku i boleści. Twierdzi on, że nie rozrywki, lecz myślenie o bólu jest najlepszem na ból lekarstwem. Jakie to dziwne! Wogóle posiada własne na rzecz zapatrywania. Czasami zdaje mi się, jakoby miał rację. Kiedy bowiem jestem tak bardzo smutną i tęskniącą i usilnie myślę o przedmiocie mojej tęsknoty (zgadnij, kto to taki!), to zdaje mi się, że mi jest lepiej. Chociaż jestem zdania, że on inaczej sobie tę rzecz wyobraża.
Ach, mój drogi, jakże tęsknię do ciebie.
Twoja Punna.

Kosija do Nandy:

Kolombo, 30 września.
Kochany Nando!
Przypuszczam, że spodziewałeś się ode mnie w tych dniach listu. Ale nie chcę być krotochwilnym — wiem, że liczyłeś dni.
Gdy pomyślę sobie, że upłynęła trzecia część czasu próbnego, to muszę przyznać, że niewiele jeszcze osiągnąłem, a właściwie do tej pory nie mogłem nawet wcale żadnej próby zaczynać. W pierwszych dniach była twoja ukochana w swem zmartwieniu zgoła na wszystkie zewnętrzne wrażenia odporna. Musiałem najpierw znaleźć drogę do tego, aby wogóle zwrócić na siebie jej uwagę. To mi się udało nakoniec, ponieważ ustawicznie o tobie mówiłem. W ten sposób przyzwyczaiłem ją do siebie. Ale trwało długo, zanim fale smutku rozstania opadły. Dopiero niedawno udało mi się pójść naprzód o jeden krok — przez to, że z miłości, istniejącej pomiędzy jakimś Nandą a jakąś Punną, przeszedłem na miłość w ogólności. Z tej pozycji mam zamiar wykonać już potężne natarcie. Będę się wystawia! jako pogardzający miłością i jej roskoszami, a to mi się tem lepiej uda, ponieważ tym razem, jak ci dobrze wiadomo, będę mógł to właśnie powiedzieć, co istotnie czuję. Co do mnie, wiem wprawdzie, że jestto dziedzina nie na to stworzona, aby się nią bawić i oszukiwać, i wiem, że potem karę za to poniosę, ale pocieszam się, że czynię to w usługach przyjaźni.
Plan mój jest taki: Ta pogarda miłości musi wywołać jej opór. Zacznie wtedy walczyć ze mną. To jednakże jest już rodzajem gry miłosnej. Miłość nie jest bowiem niczem innem, jak walką, różniącą się od innych walk tem tylko, że przyjemność jej nietyle polega na zwycięstwie samem, ile raczej na walce i na przegranej właśnie. Zwycięstwo i przegrana są tutaj zarówno słodkie i mają takie same znaczenie. Gdzie więc dwoje walczy z sobą aż do wzajemnej nienawiści, tam uprawiają jedynie glebę miłości. Tylko obojętność jest grobem miłości.
Jeżeli narzeczona twoja nie jest zupełnie różną od wszystkich innych kobiet, to oczekuję, że będzie się starała przekonać mię nietylko słowami, ale i czynem, krótko mówiąc: spodziewam się, że aby mię od błędności moich idei odciągnąć, postara się mnie w sobie rozkochać. Każda dziewczyna, każda kobieta sądzi, że coś podobnego może podjąć z całą pewnością, ponieważ posiada pełną świadomość uprawiania zabawy. Ale w miłości zabawa przechodzi częstokroć niepostrzeżenie w rzecz poważną, oszust staje się sam oszukanym oszustem i nie może już znaleźć wyścia z położenia. Wiadomo mi, że prawdziwość tego zdania nietylko kobiet, ale nawet mężczyzn, a pomiędzy nimi jednego, imieniem Kosija, dotyczeć może. Ale pewność moja polega na tem, że właśnie wiem o tem.
Widzisz tedy, mój dobry Nando, że pilnie zabrałem się do roboty. Może nawet dziwisz się mojej pilności. Dzisiaj pragnę ci tylko zaznaczyć, że wykonywam swe plany. Mam nadzieję, że wszystko przejdzie wspaniale dla ciebie, dla mnie, a może i dla niej. W każdym razie tyle nie ulega wątpliwości, że jestto jedyny sposób, z którego cośkolwiek sobie obiecuję. Jeżeli atoli sądzisz, że tego rodzaju próba jest przeciwną naszej umowie, to napisz mi tylko kilka słów, a zaniechamy wszystkiego. Mogę cię bowiem zapewnić, że zwyczajnym sposobem, to znaczy pochlebstwem i zalotnością, niczego u twojej narzeczonej nie osiągnę. Z tego tylkoby się śmiała; jest bowiem w wysokim stopniu rozumna i posiada rzadkie dane do logicznego myślenia. Jednem słowem jestto nawskroś zdrowa istota, niedostępna wszelkim chorobliwym uczuciom. Jedyny punkt, na którym można do niej trafić, jest, jak powiedziałem, wojowniczość, którą każdy człowiek zdrowy posiada, dopóki nie postarał się pokonać jej w sobie przy pomocy wewnętrznych rozmyślań.
Aby jednakże obraz twej narzeczonej uzupełnić, muszę dodać, że jest skromną i że nie posiada Bodaj świadomości ani swej piękności, ani innych zresztą cnót. Za szczyt wszystkiego uważam atoli jej dobroduszną niewinność, skłonną dopatrywać się we wszystkiem najlepszego, a własność ta u rozmaitych kobiet jest wyjątkową, ja jednakże gotówem cenić ją wyżej od wszystkich innych zalet, razem wziętych.
Tyle na dzisiaj.
Bywaj zdrów i żegnaj.
Twój Kosija.

Punna do Nandy:

Kolombo, 9 października.
Mój kochany Nando!
Jakkolwiek niebardzo umiem pisać listy, ale zato umiem listy czytać, to znaczy się twoje listy; innych bowiem nie mogę wcale czytać. Co zakłóciło spokój serca twego, gdy pisałeś swój list ostatni? Czy spotkały cię jakieś przykrości w twoich interesach, dla których pojechałeś do Madrasu, albo czy napisałam coś takiego, co cię zmartwiło? Najdroższy — wyznaj mi wszystko! Jestem taka niespokojna... Ach, żebyż-to twoje interesy zostały już załatwione, abym cię znowu przy sobie mieć mogła! Pamiętasz, gdyśmy onego wieczora obok siebie siedzieli — a było to wkrótce przed twoim odjazdem — i wielki świetlik siadł mi na ramieniu, tak żeśmy nagle w ciemności twarze swoje mogli rozpoznać? Czy pamiętasz, jakeśmy się wtedy do siebie uśmiechnęli? Ach, mój najdroższy, jakże to mogłabym kiedykolwiek żyć bez ciebie. Wracaj-że co najprędzej. Pamiętam jeszcze wiele takich chwil, a żadnejbym za życie nie oddała. Zbieram je co dnia w pamięci.
Mój najdroższy! Jakąż złą rzeczą dla zakochanych jest odległość. Ale czyż istotnie moglibyśmy się kiedykolwiek nie zrozumieć? Gdj byś był tutaj, jedno spojrzenie naprawiłoby wszystko. Wyrzucasz mi, że na początku swego listu napisałam: „Mówię tylko jak lalka do lalek, a na końcu: miałam ożywione rozprawy z twym przyjacielem Kosiją. Najdroższy Nando, zawsze o tobie tylko rozprawialiśmy. On tyle pięknych rzeczy o tobie opowiadał. Byłam tak wdzięczną i tak ciebie kochani! Raz tylko zboczyliśmy j zaczęliśmy mówić o poglądach filozofów na miłość. Stało się to zupełnie przypadkowo. Zdaje mi się nawet, że sama rozmowę na ten temat skierowałam, a wtedy przyjaciel twój zaczął swoje poglądy na tę sprawę rozwijać. Pomyśl sobie tylko, najdroższy, że on gardzi miłością!.. Szuka punktu oparcia poza miłością. Śmiałam się. Jak gdyby był jaki wyższy punkt od miłości. Co sądzisz, Nando: czyż nie jest to najwyższy punkt widzenia, który też dostarcza najwyższego szczęścia? A czyż miłość nie jest najwyższem szczęściem? Czyż nie byłoby trjumfem naszej miłości, gdyby się nam udało tego niewiernego nawrócić?! Nie chce mi się bowiem wierzyć, aby ktokolwiek mógł z natury być przeciwnikiem miłości, Napewno dawniej mus al być innego zdania. Ale jeżeli uważasz, najdroższy, że tego rodzaju rozmów nie powinnam więcej prowadzić, to napisz mi tylko zaraz. Zaniecham niezwłocznie, mówiąc mu: Nanda sobie tego nie życzy.
Z utęsknieniem oczekuję twego listu.
Twoja na zawsze wierna Punna.
Kolombo, 18 października.
Najdroższy, jakże długo kazałeś mi czekać, a potem jak okrutny list napisałeś! Miejże litość przecież! Powiadasz, że niepokój, jakiego doznaję, nie jest skutkiem twego listu; list twój bowiem był napisany z niezmiennem uczuciem (jak zimno!). Niepokój bierze źródło we mnie samej. Może i masz rację, mój Nando. Istotnie, dzień i noc dręczę się twoją nieobecnością. Zdaje mi się, jakobym obecnie była już nieco spokojniejsza. Tak mi smutno i ciężko cały dzień... Wczoraj wieczorem był u mnie twój przyjaciel. Najczęściej przychodzi wieczorami. Posiada taki specjalny sposób pobudzać mnie i zachęcać do stawiania oporu. Mówi o miłości, nadziei i szczęściu z takim chłodem, jak gdyby mówił o matematyce. Jestto niezmiernie osobliwy człowiek. Zdaje mi się, że na niektórych punktach już go przekonałam. Ale nie jestem jeszcze pewną. I o tem muszę ci właśnie opowiedzieć. Nie miałam wprawdzie zamiaru, ale ponieważ życzysz sobie wiedzieć wszystko, przeto napiszę ci i o tem. Przyjaciel twój czytał mi niedawno w Suttach ustępy o miłości. Wykazał mi zupełnie jasno, że tam, gdzie życie uznaje się za cierpienie, miłość jest najgorszą rzeczą, ponieważ wiecznie do życia, a zatem do cierpienia wiąże. Naprzód przeraziłam się nieco. Potem jednakże pomyślałam i odparłam: „Że życie jest cierpieniem, o tem wiem dobrze, a to dlatego, że życie jest rzeczą przemijającą. Że atoli miłość jest najwyższą na świecie, wiem także zupełnie pewnie. A z tego nawet Wzniosły nic mi ująć nie zdoła.“ Wtedy roześmiał się i powiedział, że rozumuję, jak właśnie kobiety rozumować umieją. Ale co to szkodzi. Wszak czuję się dumną z tego, że jestem kobietą. Wtedy zaczął wystawiać wzniosłość samotności i samotnika. Nazwał go jedynym wolnym człowiekiem; wszystkich innych zaś niewolnikami miłości. Porównywał go z słońcem, używając takich słów i obrazów, że nie mogłam się wstrzymać, by się nie przysłuchiwać z najwyższym podziwem. Ale nie sądź jeno, że dałam mu to do zrozumienia. Ostatecznie bowiem są to tylko obrazy, które mi przedstawił; obrazy, których ani twój przyjaciel, ani nikt inny zresztą na świecie nie może urzeczywistnieć. Mój Nando, czyś ty może kiedykolwiek z tego punktu widzenia rozmyślał o miłości? Ale jakaż-to głupia gadanina.
Co za pyszna jest dzisiejsza noc tak ciemna a tak jaśniejąca. Doznaję takiego uczucia, jak człowiek patrzący na coś wielkiego. A czyż ta wspaniałość nie jest istotnie czemś wielkiem! Ach, gdybyś tak siedział obecnie koło mnie!.. Ale jest mi zupełnie dobrze i spokojnie, tak zupełnie, jak gdybyś właśnie tuż obok mnie siedział. Zdaje mi się, jakoby wiatr nocny o tobie ciągle mi opowiadał. Przyjeżdżaj rychło, mój Nando, i głaskaj znowu mą dłoń.
Twoja wierna Punna.

Kosija do Nandy:

Kolombo, 31 października.
Kochany przyjacielu!
Tak się stało, jak przypuszczałem. Podjęła walkę. Stara się nawrócić mnie. Nie wiedziałbym nawet, że jest kobietą, gdyby nakoniec ta czysto kobieca właściwość na jaw nie wyszła. Jakże ona jest wzruszającą. Jej kokieterja jest naturalniejszą, niżeli naturalność kokietek. Jeżeli doprowadzę tę próbę do końca i sam się przytem nie zakocham, to będę szubrawcem. Dręczy mię niepewność, czy słusznie postępuję; ale potem powiem ci, najdroższy mój przyjacielu, co mną istotnie powoduje. Jakże to wszystko wspaniale się układa!
Ostatnio czytałem jej ustępy z Sutt o miłości. Zniewoliłem ją do wyciągnięcia konsekwencji ze zdania: „Wszelkie życie jest cierpieniem“ — odnośnie miłości.Wiem, że byłem okrutny i że nie miałem litości nad jej bojaźliwem trzepotaniem się. Gdy nie mogła sobie rady znaleźć, przeskoczyła samowolnie przez próg logiki w dziedzinę, w której żadne prawidła nie panują. Kiedy jednakże zacząłem wówczas o wielkości osamotnienia wykładać, wtedy widziałem wyraźnie w jej błyszczących oczach, że spółczuła i rozumiała. Jakże ci zazdroszczę tak szlachetnego serca! Szkoda jej do małżeństwa. Jest bowiem zdolną do zrozumienia najwyższych punktów w nauce Błogosławionego. Kiedy ci przyrzekłem wystawić ją na próbę, uczyniłem tak, ponieważ jej zgoła nie znałem. Teraz zaś trwam w postanowieniu właśnie dlatego, że ją znam. Może z czynu mego wypłynie podwójna nagroda. Mówię zagadkami, ale miej tylko cierpliwość, najdroższy.
Chcesz oczywiście wiedzieć, czy niema już jakichś faktów. Cóż ci mam na to powiedzieć? Do tej pory posiadam tylko wrażenia. Jedynym objawem, że niewszystko może jest w porządku, byłoby to, że w ostatnich dniach ukrywa się. Tamil powiedział, że jest chora i leży w łóżku. Tymczasem w sąsiednim pokoju słyszałem szmer jej sukni. Nie mogłem się mylić.
Oto wszystko, o czem ci dzisiaj mogę donieść. Zapomniałem! Jej kokieterja nie rozciąga się na zmianę ubrania, kwiaty, perfumy i t. d. jakbyś to sobie mógł myśleć. O nie! Punna jest wyższą nad tego rodzaju sposoby. Była to tylko kokieterja czysto myślowa, takie zatrzymywanie się na punktach, gdzie można się było szybszego pochodu spodziewać. Tak mniej więcej, jak mistrz tonów z jakimś tematem kokietuje i w jakiejś nowej odmianie zdumionemu słuchaczowi go przedstawia.
Ale dosyć! Jeżelibym tak dalej rozpisywał się, mógłbyś słusznie powiedzieć, że już jestem zakochany, i że w ten sposób nastąpiła już czwarta z możliwości. Ale moja ufność polega w tem, że widzę każdy krok, który stawiam.
Miewaj się dobrze,
mój drogi przyjacielu!

Punna do Nandy:

Kolombo, 2 listopada.
Mój dobry Nando!
Ciągle nastajesz, abym każdego dnia opowiadała ci wszystko szczegółowo. Wszakże ja to czynię. Nie mogę robić więcej, niżeli robię Dręczysz mię swojem żądaniem. Gdybyś wiedział, jak myśli moje gonią jedna drugą... Jak ja mam to wszystko pojąć?! Jestem tak niespokojną, jak nigdy w mojem życiu. Pytasz, czy mi może obcowanie z twym przyjacielem nie odpowiada. To znaczy — chcesz wiedzieć, czyby nie było lepiej, gdyby się trzymał zdała odemnie. Dlaczego, mój Nando? Istotnie nie wiedziałabym: dlaczego? Niechaj sobie ciągle przychodzi, cóż mi do tego! To znaczy, nie chciej mnie źle zrozumieć. Mówi o takich rzeczach, które każdego myślącego człowieka obchodzić muszą. Wszak pisałam ci o tem wszystkiem. Ostatnie wieczory nie mogłam go i tak przyjąć u siebie, ponieważ byłam niezdrowa, to znaczy, nie poważnie chora, żebym musiała aż leżeć, nie potrzebujesz się zgoła niepokoić, tylko cierpiałam na małą niedyspozycję, która szybko minie. Wogóle, gdybyś miał sobie cokolwiek myśleć — ale co ja mówię! mój Nanda i zazdrość! Najdroższy, mam do ciebie jedynie zaufanie! Zdaje mi się, jakobym nienawidziła tego Kosiji. Nienawidzę tego człowieka oziębłego, który — nie wiem sama, co mam powiedzieć, ale wszak ty znasz go lepiej odemnie. Ale tak o tem mówię, jak gdyby to miało jakikolwiek związek z moim niepokojem. Wogóle widzę, że jakieś głupstwa wypisuję.
Mój Nando! myśl ciągle o mnie, tak jak ja myślenie o tobie uważam za swe główne zajęcie.
Twoja wierna Punna.
Kolombo, 13 listopada.
Na nieba, Nando, cóż mam do ciebie pisać, skoro słowa moje w taki sposób tłumaczysz?! Cóż-to uczyniłeś z mego niewinnego powiedzenia, że myślenie o tobie jest mojem głównem zajęciem? Ale czy powiedzenie to jest istotnie całkiem niewinne? Biada, biada! A jednak... O, ja nieszczęśliwa! Ale nie powinieneś był robić z tego to, co zrobiłeś. Skądże możesz wiedzieć, że obecnie myślenie o tobie stało się dla mnie ciężką pracą?! Ale może przeczytałeś cokolwiek w moim liście fałszywie? Był tak źle napisany... Ach, ja już nic nie wiem. Ale swoją drogą, Nando, to jest całkiem niesłusznie! Nie! I sądzę, że przedewszystkiem muszę żądać sprawiedliwości od swego przyszłego małżonka. Zdaje mi się, że nie mogłabym kochać człowieka, któryby nie był sprawiedliwym. O, ja szalona! Przebacz, przebacz! Nie mogę ani słowa więcej pisać. Skoro tylko będę mogła, napiszę znowu. Sądzę, że muszę ci coś napisać. Muszę oczywiście.
Twoja nieszczęśliwa Punna.
Kolombo, 22 listopada.
Ach, Nando, twoje słowa są dla mego serca gorsze od sztyletów, ja — nawracająca kogokolwiek na szczęście miłości! O ja nieszczęsna! Kto to mnie nauczył, że miłość jest najwyższem szczęściem! Przeciwnie — jest najwyższem utrapieniem. O Nando, ty wiesz wszystko! Ale gdybyś wiedział, jak cierpię; jak po całych nocach płaczę i krzyczę! Powinnam była dawno ci to powiedzieć. — Ale co? Cóż po tem! — O najlepszy, co się stanie! Skąd ma przyjść pociecha! Od religji? — jakże mogę szukać czegokolwiek w religji, co tylko w sobie samej znaleźć mogę: gdyby jednakże religja była we mnie, nie byłabym nigdy w ten stan popadła: jasno bowiem wskazał nam Wzniosły, czego mamy unikać. Wołam o pociechę i nie znajduję jej. O Nando, mój ukochany, moja roskoszy, moje szczęście jedyne, gdzież jesteś?! Ale pozostań! Wyciągam ramiona. Przybywaj, chcę bowiem przytulić się do twych piersi. Biada mi, bredzę jak szalona. Jakże nienawidzę obłudy! Więcej niżeli trucizny, więcej niżeli śmierci nawet! Byłabym spokojną, gdybym wiedziała, że obecnie mówi.; przynajmniej bez obłudy. Ach, gdybyś był nigdy nie odjeżdżał! A czy to prawda? — Mózg mój zupełnie jałowy. Nie wiem nic nad to, że jestem najnieszczęśliwszą wśród kobiet.


Kosija do Nandy:

Kolombo, 24 listopada.
Mój Nando — przyjacielem nie mogę cię już więcej nazywać — mój los doścignął mię. Piszę to, ponieważ członki moje ze starego przyzwyczajenia pełnią swą służbę; ale wewnętrznie jestem, jak rozbity, jak człowiek pod kołem przeznaczenia zmiażdżony. Moja głupota i moja zarozumiałość winne wszystkiemu.
Trzeci miesiąc jeszcze się nie skończył, a mimo to gra doszła już do końca. Przebieg jej był zaś następujący: skoro jej dzień po dniu nie mogłem oglądać, zacząłem się niecierpliwić. Wyobraźnia moja zaczęła pracować. Sądziłem, że unika mię z powodu, iż zaczęła się jej miłość ku mnie. Jakiż ze mnie zarozumialec! Nakoniec zacząłem tedy pilnować domu. A gdy pewnego dnia zauważyłem, że Tamil poszedł na rynek, zapukałem. Sama mi otworzyła. Wiedziałem przecie, że musi sama otworzyć. W chwili, w której wzrok jej padł na mnie, poczułem, że los mój został rozstrzygnięty nazawsze. Szczególniejszy połysk odbijał z jej oczu, jakiego zresztą nigdy u niej nie widziałem. Zdawało mi się, że jest nieco chudsza. Widocznie cierpiała. Czułem, jak moje serce do mej przylgnęło i stałem przed nią jak zbrodniarz. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się taki biedny i szczęśliwy zarazem. Powiedziałem jakichś kilka niesmacznych słów, za które byłbym się sam chętnie wychłostał. Nie ulega wątpliwości, że utrata wewnętrznej pewności jest daleko większą stratą dla mężczyzny, niżeli dla kobiety, ponieważ tej ostatniej bezsilność tylko nowego wdzięku może dostarczyć; mężczyznę czyni to jedynie śmiesznym albo pogardy godnym.
Prosiłem ją, aby mi pozwoliła przyjść znowu[1]. Przystała na to w sposób zupełnie prosty. Odtąd też zacząłem ją znowu częściej widywać. Ona była zawsze spokojna i pełna godności. Ja — przeciwnie — zachowywałem się jak chłopiec, jak głupiec. Odzywałem się w niewłaściwem miejscu i milczałem w niewłaściwej chwili, a słowa moje, zarówno jak i moje milczenie, mówiły jedno tylko: Kocham cię! Jakże się wstydziłem tej bezwstydnej otwartości! Ale najgorszem ze wszystkiego było to, że moja poprzednia zuchwała pewność jej względem siebie miłości wobec jej obecnego zachowania się zaczęła się chwiać coraz bardziej. Cała moja zarozumiałość gdzieś się podziała. Dzień po dniu byłem ofiarą tych bolesnych uczuć. Narzekałem na fantazję kobiet. Obecnie wiem dobrze, że to nie jej fantazje mię dręczyły, lecz moja własna głupota. Patrzyłem na wszystko przez szał mojej miłości.
Nakoniec wczoraj nie mogłem już znieść tego dłużej. Zdobyłem się tedy na pewien rodzaj zwątpienia. Wiedziałem, że zdradzam przyjaciela, że burzę swą przyszłość w tem i w następnem życiu, że znieważam bodaj naszlachetniejszą z kobiet. Ale nic nie pomogło. Tożto jest właśnie cechą obłędu miłosnego. Co powiedziałem, albo eo uczyniłem, tego nie wiem, ponieważ nie panowałem nad zmysłami. Ale trzeba ci było widzieć tę godność i tę dobroć, z jaką odrzuciła mię. O Wzniosły, jakiż to spokój klasztorny jest dosyć głęboki na to, aby mi pozwolić kiedykolwiek na zapomnienie tego wszystkiego. Była mi wtedy jakby jakaś bogini.
Oszukanym oszustem jestem obecnie ja sam, Nando. Ja sam jestem tym, który ze stałego lądu rozmyślania puścił się na pełne morze miłości, aby tu wirem porwany nie módz znaleźć już więcej powrotu. Wierzaj mi, że ona nic innego nie uczyniła, jak tylko odbyła uczciwie swą walkę, do której została przezemnie złośliwie wyzwana. Na mnie wyłącznie spada cała wina.
Nando — ja ci wszystko wyznam. Gdyś do spokoju mojej chatki przyszedł i usilnie mię prosił o odegranie pewnej roli przy boku twej narzeczonej, było moim obowiązkiem, obowiązkiem człowieka rozmyślaniom oddanego, o głupocie twego planu stanowczo cię przekonać. Ja wszakże uległem zarozumiałości. Pomyślałem sobie mianowicie: gdy temu to, niemu jedynemu przyjacielowi, narzeczoną do niewierności nakłonię, to uda mi się również wprowadzić go do tego cichego spokoju, którego sam tak całkowicie zażywam. Jakiż ze mnie głupiec! Niczego nie zażywałem, jak tylko patrzenia w zwierciadło mej zarozumiałości. W ten sposób tedy odrzuciłem na bok pierwszą zasadę ostrożności wszelkiej cnoty: mianowicie zasadę unikana sposobności. W ten sposób wystawiłem na szwank własne zbawienie w celu prawdopodobnego osiągnięcia twego zbawienia. Jakiż ze mnie głupiec! Nie wiem przecie wcale, co stanowi twoje zbawienie, i czy może twoje zbawienie nie leży właśnie w miłości. Bo i przez miłość może droga prowadzić do Nirwany, jak przez naścieżaj roztwartą bramę. Co jednakże jest moją własną zgubą, to wiedziałem, a jednakże poszedłem tą drogą.
To jedno. A teraz drugie: nie byłem wobec ciebie uczciwy, kiedy ty, przeciwnie, postępowałeś wobec mnie zupełnie uczciwie, ufając w całości mojej dla siebie przyjaźni. Powinienem był udzielić ci tej swojej ukrytej myśli. W ten sposób jestem wszystkiemu winien, w ten sposób jestem złoczyńcą, i mnie to spotyka sprawiedliwa kara. Chętnie też biorę wszystko na siebie, gdybym jeno wiedział, że wskutek mego szelmowskiego figla w stosunku waszym nic się nie popsuło. Gdyby coś podobnego nastąpiło, to nie wiedziałbym, Nando. jak to przeżyć. Nando, jeżeli byłem dla ciebie kiedy czemkolwiek, to zechciej mi raz jeszcze uwierzyć: ona jest najszlachetniejszą, najrozumniejszą, najpobożniejszą i najwierniejszą ze wszystkich kobiet. Oto ostatni okrzyk, który w świat wypuszczam. Obecnie pragnę, aby serce moje krwawiło tylko poza murami klasztornemi. Oto moja kara. Już nie zobaczysz mnie inaczej, jak w żółtych sukniach zakonnych i z ogoloną głową (przeklęta próżność!).
Powiadasz sobie: „Cóż-to za kara? Już oddawna prowadzisz życie mnicha?“ — Karą jest to, Nando, że do ciszy klasztornej zabieram z sobą światowe serce, i że bez żadnej nadziei zaczynam walkę z namiętnością. A jednakże mimo wszystko żyje coś we mnie, co mi każę dalej walczyć. Zawsze jeszcze posiadam poczucie niezastąpionej wartości życia ludzkiego. Całkiem nie szczęśliwym jest ten tylko, kto o samym sobie zwątpił. Oto jest nasza szczęśliwość, że nietylko zło, ale i najmniejsze dobro także owoc swój wydaje. Człowieka uczciwego może nawet drabina z pajęczyny wyprowadzić z głębi największej nędzy. Walczyć — znaczy w tym wypadku tyle samo, co zwyciężyć.
Ale dosyć! Czuję znowu pychę. Trzeba opierać się błędom, póki są jeszcze małe.
Nie mam nic więcej do powiedzenia. Życzę ci powodzenia, mój dobry i wierny przyjacielu. Nando, wybacz mi!


Punna do Nandy:

Kolombo, 24 listopada.
Obłąkana pisywała do ciebie. Z obłędu do rozumu powrócona, pisze do ciebie obecnie.
Nando: chcę ci wszystko opowiedzieć — tak otwarcie, jakbym sama sobie opowiedziała. Wiedz tedy przedewszystkiem: ja sama jestem wszystkiemu winna. Moja pycha i moja głupota przywiodły mię do upadku, czyniąc nieszczęśliwymi całą naszą trójkę.
Gdy spostrzegłam, jak to Kosija pogardza miłością, pomyślałam sobie, że nawrócę go, wykazując mu potęgę miłości. O ja nieszczęśliwa! I tak rozpoczęłam oto zuchwałą grę z tym, co jako twój przyjaciel pod mój dach wprowadzony został. Im więcej widziałam, jak jest obojętnym, tem byłam gorętszą. Musisz wiedzieć, mój — (przepraszam! nie mogę więcej mówić tak do ciebie), że niebawem starałam się go przekonać nie argumentami, ale sama sobą, jak gdyby to było moim najwyższym obowiązkiem, gdy tymczasem nie było dla mnie wyższego obowiązku, jak tylko tobie w miłości i szacunku pozostać przychylną. Myślałam sobie jednakże. Wszak to jest tylko gra, którą przecież posiadam moc przerwania każdej chwili. Nadto, cóż mi się może złego przytrafić? Cóż jemu? Co tobie? — W taki sposób sądzi nasza głupota.
Gdy widziałam, że niczego nie mogę osiągnąć, uciekłam się do pomocy podstępu. Udałam chorą i nie pokazywałam mu się. Nie wiem doprawdy, jak mi to na myśl przyszło, ponieważ zawsze byłam zwolenniczką prostych dróg. Ale napewno był to mój los, inaczej bowiem skutki nie byłyby tak straszne. Przysięgam atoli, że do tej pory ciągle jeszcze uprawiałam grę.
Pewnego dnia ozwało się pukanie o niezwykłej porze. Tamili nie było w domu. Otworzyłam sama. Jakże się przestraszyłam, gdy Kosija Kosija zjawił się przedemną. Zdaje mi się, że zbladłam nieco ze zdumienia. Patrząc na niego, zauważyłam coś osobliwego w jego wzroku, jakiś połysk, którego do tej pory nigdy u niego nie zauważyłam. Jeszcze chwilki potrzebowałam na to, aby się całkowicie upewnić. Wiedziałam niewątpliwie, że mnie kocha. I odtąd zaczęło się moje wewnętrzne udręczenie; nikt bowiem nie może być nieczuły na miłość drugiego człowieka. Czułam także cały ciężar mojej winy — i nie mogę dzisiaj pojąć, że z góry wszystkich następstw mego przypadkowego zwycięstwa nie mogłam obliczyć. Zaczęło się obecnie pomieszanie moich uczuć, jakiego nigdy jeszcze do tej pory nie doznawałam. Wszystko stawało mi się wątpliwem. Czułam dla niego coś innego, niżeli względem innych mężczyzn, ale nie wiedziałam, czy go kocham, albo czy też zdaje mi się, że posiadam względem niego jakieś obowiązki wskutek mojej własnej winy. O sprawiedliwe nieba, co ja mówię! Wszak ty byłeś tak daleko!.. Ale co najstraszniejsza, to to, że nie wiedziałam, czy ciebie jeszcze kocham... Tak strasznie zostałam za swą zuchwałą grę ukaraną.
Tak żyłam w stanie zamroczenia. O Nanda, cóż to za udręczenie! Taka walka o uświadomienie sobie stanu rzeczy! Jakież to przeżyłam noce! Gdy teraz patrzę wstecz na ten okres, wiem: ciężko odpokutowałam. A jeżeli obecnie uda mi się znaleźć jakąś pociechę, to chyba tylko tę jedną: odpokutowałam. Jakże bowiem człowiek, który źle postąpił, może inaczej znaleźć uspokojenie, jak tylko w pokucie.
Czułam, że nie zdołam się już więcej ukrywać. Byłoby to całkiem bezużyteczne, wprawiając i jego i mnie w jeszcze większe pomieszanie. Obecnie byliśmy częściej z sobą. Siedziałam, jak podsądna, i mówiłam, jak głupia. Musiał to zauważyć i brać za pomieszanie z miłości płynące. Walka moja powiększała tylko pomieszanie, a równocześnie i możliwość pomyłki z jego strony. Zdawało mi się rzeczą niemożliwą do pomyślenia, aby był kiedykolwiek taki czas, w którym ja byłabym panią sytuacji, mogącą dopuścić w życiu te wszystkie powikłania, lub ich nie dopuścić. Gdybyśmy zwracali uwagę na początki — jakże moglibyśmy być potężni i szczęśliwi!..
Tak uprawiałam tedy swą grę z nim — naprzód umyślnie, a potem już mimowoli. Powiadam tu.grę. Gdybym była przynajmniej jasno zdawała sobie sprawę z tego, czy to jest gra tylko, czy powaga życia. Jak żywię nadzieję stania się kiedyś lepszą od tej, jaką jestem obecnie, badałam się aż do zupełnego znużenia, badałam się z najwyższą przebiegłością, ale nie mogłam osiągnąć w sobie jasności. Im bardziej się badałam, tem więcej mi się zdawało, że wszystko staje się coraz ciemniejsze.
Widziałam, jak cierpi. Podziwiałam go, jak mimo wszystko zachowywał wobec ciebie przyzwoitość, dobre obyczaje, sprawiedliwość i miłość. Ale przedwczoraj nastąpił wybuch. Opowiadam to wszystko, ponieważ wiem, że on ci sam to wszystko opowie. Czułam, że to musi nastąpić. Inaczej bylibyśmy się oboje wprost udusili w duszności położenia. Ale gdy nastąpiło, zdało mi się to mimo wszystko takie jakieś bezpodstawne, takie gwałtowne, takie żywiołowe!.. Nigdy jeszcze nie widziałam człowieka w stanie takiego tłumionego szału. Przeraziłam się, ba! nawet przejęła mię zgroza. Szorstko, nieokrzesanie wołałam tylko: Nigdy! Nigdy! i uciekłam do domu, do matki.
Nocy, jaka potem nastąpiła, nie mogę wprost opisać. Mogę tyle tylko powiedzieć, że doszłam do punktu, kiedy poczułam: „Oto najwyższe napięcie. Dalej pójść nie można.“ Znalazłam się na progu obłędu. Stał się jakby cud. Nagle bowiem poczułam niepowściągnioną chęć rozmyślania. Równocześnie poczułam też zdolność do rozmyślania. I w ten sposób zaczęłam istotnie rozmyślać. I im więcej się zastanawiałam, tem stawałam się spokojniejszą. A im byłam spokojniejszą, tem jaśniejszem wszystko mi się zdało. Poznałam początek stosunku pomiędzy mną samą a Kosiją w głupocie, w nieuwadze z mojej strony. Poznałam, że nie kocham jego samego, lecz jego wzniosłe myśli.
Kiedy zdałam sobie z tego jasno sprawę, zaczęłam rozważać: „Jakież tedy jest źródło mojej miłości dla Nandy?“ Rzecz dziwna — w chwili, w której sobie to pytanie postawiłam, zdawałam też sobie dokładnie sprawę z jego następstw. Widziałam poprostu robaka, nadgryzającego korzeń naszej miłości. Ale zostałam zupełnie spokojną. Sprawiało mi przyjemność posuwanie się krok za krokiem. Sprawiało mi przyjemność jasne pojmowanie niepewności, kruchości i nędzy miłości. Zdawało mi się, że naraz spożywam owoce słów Kosiji, Przytem tak byłam spokojną, że nawet myśli: „Jestem godnem nienawiści narzędziem, które jego samego owocu tej nauki pozbawia“ nie mogła mi spokoju zakłócić.
Jednego jestem zupełnie pewna: Żadne szczęście na świecie, nawet najwyższe, nie może przeważyć udręczenia, jakie w ciągu tych ostatnich tygodni przeżyłam. Jasną rzeczą jest że dopóki kocham, jestem wystawiona na możliwość podobnych udręczeń. Już ta sama możliwość przeraża mię. Pytam się tedy: w jaki sposób mam się uchronić od tej możliwości? Osądź sam. Czy istnieje inna droga, jak tylko zupełne wyrzeczenie się miłości? Ach, mój kochany, tak jestem smutna, gdy o tobie myślę; ale doznaję takiego uczucia, jakobym wszelką miłość przemyślała, tak jak ogień zagajnik wypala. Jaśniej, niżeli kiedykolwiek przedtem cokolwiek wiedziałam, wiem obecnie. Nie mogę należeć do ciebie tak samo, jak do nikogo innego. Postanowiłam pójść prostą drogą spokoju i pewności. Zanim wrócisz z Madrasu, mnie i matkę moją obejmą już mury klasztorne. Matka moja powiada wprawdzie, że i w domu można prowadzić życie pełne pewności. Ale poco przypadkowi dawać więcej pokarmu, niżeli koniecznie potrzeba, aby walczyć z naszą ułomnością? Postanowienie moje jest niezłomne. A więc żegnaj mi! Ach, mój najdroższy, ileż ci sprawiłam cierpienia. Jakże źle odwzajemniłam ci się za twą wierność i zaufanie! Gdybyś widział łzy, które obecnie po mych policzkach cieką, pewnie nie doznawałbyś gniewu, lecz spółczucia. Ale nie myśl, aby mię cokolwiek mogło zachwiać w mojem postanowieniu. Czynię to nie z rospaczy, lecz ponieważ poznałam coś lepszego od miłości, wyższe niż miłość szczęście.

Żegnaj mi tedy!

Punna.

Obydwa te listy otrzymał Nanda równocześnie i czytał je w wyżej wskazanym porządku, ponieważ list Kosiji uważał za ważniejszy, list zaś Punny za przyjemniejszy. Gdy list Punny skończył czytać, patrzył przed siebie czas jakiś jak obłąkany, potem roześmiał się głośno, jak się śmieją ludzie, kiedy są pomieszani na umyśle, nakoniec zaczął gwałtownie bić się pięściami po piersi, twarzy i głowie. Przytem krzyczał dziko:
— Jak pięknie doprowadziłeś wszystko do końca, Kosijo! Straciłem narzeczoną! Straciłem przyjaciela! A próba wierności? Cóż z tą się stało? Czyż oni są wierni! — krzyczał coraz głośniej, wijąc się coraz zapamiętałej.
Byłby się zapewne uśmiercił, gdyby ze znużenia nie był popadł w omdlenie.
Gdy znowu przyszedł do siebie, dowlókł się jak chory pies do miejsca, w którem leżały obydwa listy. Znowu zaczął je czytać, naprzód jak człowiek pijany, nie mogąc zupełnie pojąć ich znaczenia. Zwolna stawiało mu się wszystko jasnem. Przy tym lub przy owym ustępie kiwał głową z namysłem. Gdy wszystko już trzykrotnie odczytał, powiedział spokojnie:
— Zdaje mi się, że jeżeli człowiek stawia losowi pytania, to nie tylko stawia pytanie, ale daje równocześnie i odpowiedź. Stawiam losowi pytanie z dobrej woli i przez zarozumiałość. Czyż nie jest rzeczą zdumiewającą, że razem z poczynającą się odpowiedzą znajduje się i potrzeba odpowiedzi, A im dalej się odpowiada, tem więcej rośnie ta potrzeba. A to rozwiązanie. Tak odpowiada przyroda. Odpowiada na pytanie przez unicestwienie pytającego, a może i pytanego.
Znowu zaczął czytać. Nagle zastanowił się.
— Jakże się to stało?
Wziął drugi list i czytał. Znowu kiwnął głową z namysłem.
— „Rodzaj połysku w oczach.“ „Szczególniejszy połysk w spojrzeniu“ — pomrukiwał. — Tak więc promyk rozstrzygnął o losie mojej miłości, czyli o mnie samym. — Ale gdyby każdy widział w oku drugiego jedynie tylko odblask własnego żaru, biorąc własną rzecz za coś do kogoś drugiego należącego? Może gdyby właśnie w chwili otwierania drzwi przez oblicze Punny lub Kosiji przebiegł cień, albo gdyby drobny pyłek był jednemu z nich wpadł do oka, albo gdyby słońce było z innej strony świeciło — kto wie?.. Czyż Punna nie ma racji w tem, co mówi o ułomności i nędzy miłości? Muszę się nad tem zastanowić.



Życie i śmierć.

W pewnem miejscu, niedaleko Benares, żył człowiek imieniem Gautama, który postanowił wskutek doświadczenia życiowego porzucić wszystko i razem z pewną ilością towarzyszów opuścić miejsce zamieszkania, udając się w nieznaną dal.
Opuścił tedy z tymi innymi wieś, nie mając przy sobie nic innego prócz kija i kalebasy. Nadto miał na sobie czerwoną suknię.
Gdy się znaleźli na rozstajnych drogach, towarzysze jego udali się na prawo. Gautama pomyślał atoli: „Dlaczego mam iść na prawo, kiedy ja wolę się trzymać lewej strony?“ Towarzysze wołali do niego:
— Tutaj oto idzie droga, przyjacielu Gautamo!
On wszakże odparł na to:
— Moja droga idzie tędy.
Towarzysze pomyśleli:
— Niechaj idzie. Cóż nas to obchodzi? On jest poprostu głupcem.
Gdy tedy Gautama tak zupełnie sam szedł dalej, znalazł się niebawem w okolicy, której nigdy przedtem nie widział.
— Jakim porządkiem to się dzieje? — pomyślał. — Znam tu wszystko dokoła, a jednakże tej miejscowości nigdy jeszcze nie widziałem.
Zdawało mu się nawet, jakoby tutaj słońce inne światło rzucało niżeli gdzieindziej. Ale żwawo szedł ciągle naprzód i ciągle ku wschodowi.
Gdy zaczął zbliżać się wieczór, znalazł się w całkowitej pustce, która się jak chusta rozciągała, przed nim zaś posuwał się cicho, ale w w ogromnej wielkości jego własny cień.
Gdy Gautama tę straszną pustkę i ten długi cień przed sobą ujrzał, pomyślał sobie:
— Cóż mi po tem życiu, jeżeli śmierci nie zdołam przekonać? Chciwość złota pokonałem Chciwość sławy pokonałem. Miłość do kobiety pokonałem. Ale cóż mi po tem wszystkiem, jeżeli śmierci nie zdołam pokonać?..
Rozmyślając, szedł ze spuszczonym wzrokiem dalej.
Gdy podniósł oczy, ujrzał miły lasek przed sobą, a w lasku chatkę, przed którą w ciszy wieczornej siedział starzec.
Gautama powitał go z szacunkiem. Pomyślał sobie: „Tego starca zapytam. Może on wie, w jaki sposób pokonywa się śmierć.“
Przystąpił tedy do starca, a siadając obok niego pełen szacunku, zaczął:
— Godzien szacunku wie zapewne, jak się śmierć pokonywa?
Starzec uśmiechnął się.
— Czyś już pokonał chciwość pieniędzy? — zapytał.
— Tak — odparł Gautama.
— Czyś już pokonał chciwość sławy?
— Tak — odparł Gautama.
— Czyś już pokonał miłość do kobiety?
— Tak — odparł Gautama.
— Przez co pokonałeś chciwość złota? Przez wątpliwość.
— Przez co pokonałeś chęć sławy?
— Przez wątpliwość.
— Przez co pokonałeś miłość do kobiety?
— Przez wątpliwość.
— Opowiedz mi o tem — powiedział starzec.
Wtedy tak zaczął mówić ów Gautama:
— Długie lata żyłem w onej miejscowości, niedaleko Benares, utrzymując się z handlu. Wtedy-to zdarzyło się pewnego dnia, że całkiem niespodziewanie udało mi się wiele zarobić. Kiedy tak wiele pieniędzy razem zgromadzonych ujrzałem, ogarnęła mię chciwość. Zacząłem każdy grosz do tej kwoty dokładać. Gdy suma narastała tak, że jej już więcej wygodnie u siebie przechowywać nie mogłem z obawy przed złodziejami, oddałem ją na schowanie pewnemu przyjacielowi kupcowi. Teraz, posiadając pieniądze, żyłem gorzej niż poprzednio. Jedyną przyjemnością moją było narastanie mego skarbu; jedyną moją troską, że mógłbym go kiedyś utracić, z takim trudem nagromadziwszy. Najnędzniejszą okoliczność w tej mojej nędzy stanowiło to, że tak całkowicie byłem przez swą chciwość pochłonięty, iż nie odczuwałem nawet całej ohydy mego położenia. Moja nieustanna obawa i troska wydawały mi się tak naturalne, że się wcale nie pytałem: „Czy to potrzebne?“
Pewnego dnia atoli powiernik mój zbankrutował. Cały skarb przepadł. Wyjąć i wyrywając sobie włosy, miotałem się po swem mieszkaniu. Wtedy-to nadszedł pobożny żebrak, prosząc o jałmużnę. Gwałtownie zawołałem ku niemu:
— Utraciłem swe całe mienie, a ty żądasz odemnie jeszcze jałmużny?
Na to ów żebrak ujął swą miseczkę żebraczą i wytrząsnął połowę jej zawartości do moich rondelków.
Powiedziałem na to:
— Cóż mi z tego przyjdzie?
Na to on:
— Najesz się do syta. Czegóż chcesz więcej?..
Odpowiedziałem:
— Jedzenia i picia mam dosyć i bez tego, ale skarb mój przepadł — wszystko, co zaoszczędziłem.
Żebrak zabrał się do odejścia. Przytem atoli rzekł jeszcze:
— O ty, głupcze, gdybyś wiedział, jak słodkiem jest ubóstwo dla człowieka rozumnego.
Gdy sobie już poszedł, patrzyłem na ryż w mym rondelku. Zamyśliłem się. „Ten człowiek“ — pomyślałem — „żyje z dnia na dzień, a mimo to oddaje połowę tego, co użebrał.“ Gdy ktoś jednakże zacznie rozmyślać nad swem nieszczęściem, ten już największą gorycz utracił; całe zmartwienie bowiem wynika z niedostatecznego rozmyślania.
Wątpliwość obudziła się we mnie, i spytałem sam siebie, czy mój dotychczasowy sposób życia jest właściwy. Już nawpół pocieszony zasnąłem. Następnego dnia myślałem zgoła inaczej o swem nieszczęściu.
— Jakąż stanowi dla ciebie różnicę — powiedziałem sam do siebie czy posiadasz świadomość, że u tego to a tego kupca ten a ten worek pieniędzy leży lub nie leży. Tak samo nie naruszałbyś tego, jakby to było cudzą własnością. Raczej byłbyś się na śmierć wołał zagłodzić. Czyż nie żyłeś jak człowiek, który najdrażliwszą część swego ciała posiada w miejscu, dostępnem dla każdego? Czyż nie byłeś jak okręt w czasie burzy, który swój ładunek na linie poza sobą ciągnie? Czyż nie żyjesz obecnie tak samo, jak poprzednio, a nawet — czyż nie będziesz obecnie żył obficiej i spokojniej?
Nie trwało zbyt długo, a tak wdrożyłem się w ten nowy sposób myślenia, że poważnie byłem przekonany o osiągnięciu korzyści na moje całe życie wskutek utraty pieniędzy.
Z tą nowo zdobytą wiedzą byłbym mógł prowadzić spokojne i rozumne życie, odznaczające się zarówno zewnętrzną, jak i wewnętrzną równowagą. Ale wątpliwości zaczęły mię znów u dręczyć: „Czy obecnie po utracie swego skarbu, prowadząc ten oto handel, stoję dosyć pewnie w życiu? Czyż i ten handel nie może zostać kiedykolwiek zrujnowanym, i czyż wtedy nie będę miał nowego, a jeszcze większego zmartwienia? Czyż nie byłoby lepiej, gdybym zszedł dobrowolnie na najniższy stopień, na którym już nic więcej utracić nie mogę, ponieważ nie miałbym już nic więcej do utracenia?“
W ten sposób dręczyły mię wątpliwości dzień i noc, jak człowieka, który nie był w możności utrzymać właściwego środka. Nakoniec postanowiłem zaniechać wszystkiego i spędzić resztę życia jako żebrak w gaju pokutnym.
Ponieważ dusza moja znajdowała się w stanie napięcia wtedy, kiedy się do życia takiego zabrałem, przeto przystąpiłem z gorliwością do czytania Wed i do ćwiczeń pokutnych. Ze słów innego pokutnika zauważyłem pewnego dnia, że zaczynam swojem zachowaniem się zwracać na siebie uwagę. Niezwłocznie tedy podwoiłem swój zapał i niebawem stałem się luminarzem tego pobożnego ustronia. Mnie jedynemu przyznano zaszczyt noszenia na ciele żelaznej obręczy, jako dowodu, że rozpęknę się, jeżeli moja mądrość i potęga duchowa więcej jeszcze będą rosły.
Wówczas-to pewnego dnia przyszedł do nas obcy kapłan z dalekiego wschodu. Posiadał sławę najwyższej uczoności. Zarządzono turniej mądrości pomiędzy nami, jak się częstokroć dla rozrywki urządza walki kogutów. Przy pytaniu odnośnie siedziby najwyższego Brahmy uwikłałem się w sprzeczności. Miałem zamiar już wywinąć się kłamstwem, gdy mi jednakże przeciwnik mój powiedział:
— Widzę ponad tobą ducha z wyciągniętym mieczem, który ci głowę rozpłata, jeżeli tylko powiesz nieprawdę — dałem pokój i uznałem się za pokonanego.
W ten sposób sława moja skończyła się raz na zawsze, a nadto posiadałem świadomość, że dla uratowania tej sławy miałem już zamiar popełnić kłamstwo, rzecz najgorszą dla człowieka dążącego do czystości.
A więc do tego doprowadziła cię twa chciwość sławy — pomyślałem sobie, gdy w smutku i zwątpieniu przed drzwiami swej chatki siedziałem. Miałem jeszcze pot na czole, wynikły z natężenia i podniecenia tego turnieju.
Przypadkowo leżał obok mnie wachlarz, który nie wiem wcale, jak się tam znalazł. Mechanicznie chwyciłem go i zacząłem się chłodzić. Ody chłodny powiew muskał me oblicze, taka oto myśl przyszła mi do głowy:
— Cóż to jest takiego? Gdy ten wachlarz porusza się w obie strony, powstaje wiatr. Czyżby ten wielki wiatr, wiejący ponad czteremi częściami świata, nie miał w podobny sposób powstawać? Powiadamy: To dzieło Indry, to dzieło Weruny, ale czyżby nie miał to być tylko skutek przyczyny, tak samo jak ten lekki wiaterek przed mojem obliczem? Czyżby ten Gautama, który miano Buddhy nosi, i który w Benares naukę swą rozpoczął, miał mieć rację, kiedy mówi, że nic nie istnieje we wszechświecie, jak tylko to, co jako skutek następuje po przyczynie? I oto wniwecz idą wszyscy bogowie.
Skąd wiem zaiste, że istnieje coś najwyższego, co tym całym światem kieruje wedle swego uznania? Może być — może i nie być. Kto zdoła tego dowieść? Gdybyśmy nakoniec zechcieli zaniechać zastanawiania się nad najwyższemi rzeczami! Gdybyśmy czegoś pewnego u siebie samych tylko szukać zechcieli. Czy są bogowie, czy ich niema, o to możemy się cały jeden rok Brahmy spierać. Ale kłamstwo pozostaje zawsze kłamstwem, zła skłonność serca pozostaje zawsze złą skłonnością serca cz> to z bogami, czyli też bez bogów. Zaiste, tutaj musimy brać się do rzeczy, gdzie możemy.
Kiedy w ten sposób wątpliwość mię napadła, zdawało mi się, że całą nizkość chciwości sławy pojąłem. „Obaj“ — pomyślałem sobie „spieraliśmy się o rzecz, o której obaj nic nie wiemy i nigdy nic wiedzieć nie będziemy. Czyż on jest przez to większym, że spryt jego był większy od mojego? Czyż coś podobnego warte wogóle, aby spokój nocy poświęcać?“
Gwałtownie zdarłem z siebie obejmującą mię obręcz żelazną z postanowieniem niezwłocznego wyrzeczenia się tego życia pokutnego d a znalezienia spokoju w małej chatce i w pożytecznych zajęciach. Zostałem tedy nauczycielem szkolnym w sąsiedniej wiosce, gdzie żyłem przez kilka lat w cichości sam dla siebie bez roskoszy, ale i bez cierpienia.
Pewnego dnia musiałem odbyć podróż do odległej wsi. Gdy wieczorem stanąłem na miejscu, ujrzałem dziewczynę z dzbankiem na głowie, na której widok doznałem takiego żaru, jak gdybym cały stanął w płomieniach jak kamfora, spalana przed wizerunkiem Siwy. Po zasiągnięciu zwyczajnych wiadomości poprosiłem o rękę tej dziewczyny. Odrzucono mię, ponieważ byłem za biedny. I zniknął spokój mojej chatki Zacząłem znowu handel, stając się pracowity jak. mrówka. Skoro tylko oszczędziłem nieco, kupiłem złoty naramiennik, posyłając go swej ubóstwianej jako podarunek. Przyjęła go chętnie, ponieważ i ona mię kochała.
Otóż pewnego razu zdarzyło się, że mieliśmy wielką powódź, przyczem wody Gangesu tak daleko z brzegów wystąpiły, jak najstarsi ludzie nie pamiętali. Miejsce, które zamieszkiwałem, znajdowało się na wzgórku.
Nocą szedłem wzdłuż prądu dla obserwowania przyboru wody. Ujrzałem leżącą na brzegu postać ludzką, wyrzuconą przez prąd. Postać leżała na twarzy, jęcząc. Pełen litości, podszedłem, aby udzielić pomocy; dolna część ciała znajdowała się bowiem jeszcze w wódz e. Gdym się nad nią pochylił, ujrzałem, że rękami trzymała kurczowo szkatułkę. Wtedy to chciwość opanowała mię z błyskawiczną szybkością. Pomyślałem sobie: „Oto twoje wiano.“ I nie uchylając się oraz nie rozważywszy rzeczy dokładnie, z litościwego wybawcy stałem się zwyczajnym opryszkiem nadbrzeżnym. Wyrwałem kobiecie szkatułkę z rąk, spychając ciało szybko z powrotem do wody. Przy przewalaniu się ciała rozpadły się włosy, przykrywające oblicze jakby płaszczem. Właśnie księżyc wyjrzał z poza chmur, a ja ujrzałem twarz — mojej najukochańszej narzeczonej.
Gwałtownym rzutem wyrwałem omdlałą z wody, rzucając się obok niej na ziemię. Tutaj musiałem zapewne leżeć czas jakiś jak nieprzytomny. Wtedy przyszło mi nagle na myśl: „Umrze ci, jeżeli nie dostarczysz jej pomocy.“ Wziąłem ciężkie ciało w ramiona i z nadludzkim wysiłkiem dowlokłem się do najbliższej chatki. Tutaj, dzięki usiłowaniom dobrych ludzi, więcej odemnie doświadczonych, wróciła do życia. Ja tymczasem wślizgnąłem się do swego mieszkania; nie byłem bowiem w możności spojrzeć jej w oczy.
Nocy tej zdawało się, jakoby we mnie burza szalała, miotająca mojem sercem na wsze strony. Nie wiedziałem, co mi czynić należy: czy cisnąć się samemu w nurty, w które chciałem ją wrzucić, czyli też upaść jej do nóg, wyznać wszystko i prosić o przebaczenie. Trzecie wyjście z położenia zdawało mi się niemożliwe. Coraz silniej napinały się nici w tem wewnętrznem rozdarciu. Jeden pogląd zdawał się równoważyć drugi, aż nakoniec umysł mój w tym stanie gwałtownej równowagi popadł w odrętwienie, do snu podobne.
Zbudziłem się z myślą: „Cóż to jest wogóle ta miłość, dla której chciałeś zostać mordercą — ba, nawet: dla której faktycznie zostałeś mordercą?“ W świetle tego zwątpienia zacząłem przyglądać się bacznie tej miłości i nagle ujrzałem jej niepewność i jej nędzę. Obecnie mogłem atoli widzieć jasno, ponieważ wszystka miłość wypaliła się we mnie w ciągu tej jednej nocy, jak gwałtowny pożar w ciągu jednej nocy cały las zniszczyć może. Wszyscy inni atoli, gdy o miłości rozmyślają, patrzą poprzez dym i wyziewy tkwiącego w nich uczucia.
Wtedy ogarnęło mię jakby oburzenie, i postanowiłem miłość, której się tak gwałtownie trzymałem, nazawsze od siebie odrzucić.
Nazajutrz cała wieś rozbrzmiewała moją sławą, ponieważ z narażeniem własnego życia uratowałem życie swej narzeczonej. „Stałem się bohaterem, a ojciec dziewczyny przyszedł do mnie i rzekł:
— Ponieważ uratowałeś życie mojej córce, przeto oddaję ci ją za żonę razem z posagiem. Ona cię bowiem kocha, a kiedy nastąpiła powódź, nie zabrała z sobą niczego, jak tylko twe listy i twój naramiennik, które włożyła do szkatułki.
Nie mogłem nic odpowiedzieć, tylko odwróciłem się w milczeniu. A ponieważ widziałem właśnie garstkę ludzi, opuszczających wieś, przeto wdziałem szybko tę oto czerwoną suknię, a wziąwszy kij i kalebasę, wyruszyłem razem z nimi.
Myśli moje o niczem nie rozmyślały, jak tylko o śmierci. Zdawało mi się, że zdołam znieść życie jedynie w pragnieniu śmierci. Przylgnąłem do tej myśli. Skoro jednakże spostrzegłem to, przeraziłem się; wiedziałem bowiem, że wszelkie przywiązanie przynosi cierpienie. Pomyślałem sobie: „Co mi z tego, że pokonałem chciwość złota, sławy i potęgę miłości, jeżeli teraz oto zacznę ciągle myśleć o śmierci?.. Jakże mogę żyć spokojnie, dopóki posiadam cokolwiek takiego, do czego myślą mogę przylgnąć?!“
Wówczas postanowiłem pokonać i śmierć, jak poprzednio trzy inne rzeczy pokonałem. Zapytuję tedy raz jeszcze:
— Czy szacunku godzien wie, jak śmierć można pokonać? — —
Stary uśmiechnął się.
— Zostań tutaj, zamiataj moją chatkę, przynoś mi świeżą wodę, zbieraj dla mnie jałmużnę i nie mów ani słowa. Czyń tak przez trzy lata, a potem znowu powtórz swe pytanie.
Gautama odparł na to:
— Szacunku godzien — cóż mi z tego przyjdzie? Jakże mogę aż trzy lata czekać?! Czyż śmierć nie może przyjść jutro, a nawet i dzisiaj? Niezwłocznie pragnę ją pokonać, aby nakoniec mieć spokój.
Wtedy stary uśmiechnął się znowu i rzekł:
— Idź tedy do starca z góry.
— Z jakiej góry? — spytał Gautama.
— Z góry Meru.
— W jaki sposób mogę się tam dostać?
— Idź ciągle wzdłuż tego świętego Gangesu aż do miejsca, w którem rzeka z niebieskawo połyskującej rozpadliny lodowcowej wypływa. Tutaj to ujrzysz górę Meru.
— Ale po czemże ją poznam?
— Gdy ty ją ujrzysz, ona ujrzy ciebie.
— A jakże mam poznać starca z góry?
— Gdy on ciebie zobaczy, i ty go zobaczysz.
Gautama podniósł się w milczeniu, aby z miejsca wędrówkę swą rozpocząć. Stary wołał atoli za nim:
— Ale zapamiętaj sobie jeszcze to jedno, mój synu! Gdy miasta ludzkie poza sobą pozostawisz, znajdziesz się na obszernych pustyniach piaszczystych i na nieskończonych polach śniegowych. Tam nie wolno ci nosić czerwonej sukni, nie wolno ci głośno mówić, ani też mieć przy sobie kalebasy, inaczej bowiem napadną cię szalejące burze. Wiedz o tem bowiem: kto się przeciwko królestwu przyrody zwraca, przeciwko temu zwraca się natura. Mądry poskramia się mądrością. Kij atoli możesz przy sobie zatrzymać.
To przyrzekł Gautama głęboko w sercu zachować.
Stary zaczął mówić znowu:
— Zauważ jeszcze jedno, mój synu: Gdy znajdziesz już górę Meru, zdołasz do niej dojść tylko pod tym warunkiem, że będziesz podchodził do niej z zamkniętemi oczami. Ile razy oczy otworzysz, tyle razy ujdzie ci znowu na skraj horyzontu.
Kiedy Gautama tak o wszystkiem został powiadomiony, ruszył krzepko swoją drogą.
Gdy tak wiele dni wędrował, doszedł do świętego miasta Mathury. Tam to znajdował się wielki posąg Mahakali, noszącego inaczej miano Siwy. Barwy błękitu, o czterech ramionach, stał on tam dwadzieścia cztery łokcie wysoki z obnarzonym brzuchem, z zębami wystającemi na podobieństwo olbrzymich s:ekaczy. W uszach miał węże zamiast kolczyków, ciało jego oplatały również dwa olbrzymie węże. Na głowie dźwigał koronę z czaszek ludzkich, na szyi zaś naszyjnik z ludzkich czaszek. Z skóry słoniowej, pokrywającej plecy, spływały krople krwi.
Gdy Gautama ujrzał wszystkich wiernych, leżących tam i trących czołem o ziemię, zapytał:
— Kto to taki?
Ludzie odparli na to:
— Czyż nie znasz Mahakali, pana czasu, Wszechniszczyciela?
— Czy Mahakala jest śmiercią?
— Nie wiemy tego.
— Czy Mahakala jest życiem?
— Nie wiemy tego.
— Dlaczego więc modlicie się do Mahakali?
— Nie wiemy tego. Nasi ojcowie modlili się do niego — i ojcowie naszych ojców.
Wtedy pomyślał sobie Gautama:
— A toż ogłupiali głupcy. Głupców nie chcę — i poszedł dalej.
Kiedy znowu przez wiele dni wędrował, doszedł do Hastinapura, miasta słoni. Tam panował gwałtowny monarcha, posiadający dwadzieścia tysięcy słoni bojowych i sto tysięcy wojowników. A mieszkańcy tego miasta przebywali pod ich osłoną w dostatku i bezpieczeństwie.
Gdy tedy Gautama wszedł do miasta i ujrzał uwieńczone domy i słyszał wszędzie zabawy i tance, spytał, jakie to święto właśnie obchodzą. Zapytany odparł atoli:
— Przybyszu — nasze święta wypadają codzień.
Tymczasem drogą ciągnęło towarzystwo pięknie przystrojonych młodzieńców i dziewic. Gdy spostrzegli Gautamę, rzekli do niego:
— Chodź z nami, przybyszu, do tego oto cieniu leśnego.
Ale Gautama odparł:
— Nie mogę ja iść do cieniu leśnego, nim pracy swej nie skończę.
Wtedy rozśmieli się i pytali:
— Jakąż masz pracę, biedaku?
Gautama odpowiedział na to:
— Idę ku górze Meru, aby tam śmierć pokonać.
Słuchali tych słów ze zdumieniem i mówili do siebie:
— Idzie ku górze Meru, aby tam śmierć pokonać.
— A cóż ciebie śmierć obchodzi? Poco chcesz ją pokonywać?
— Ponieważ pragnę śmierci, ponieważ lgnę do niej, przeto dlatego chcę ją pokonać. Wszelkie bowiem przywiązanie do czegokolwiek sprawia cierpienie.
Słów tych słuchali znowu ze zdumieniem, mówiąc jeden drugiemu:
— Ponieważ pragnie śmierci, ponieważ lgnie do niej, dlatego chce ją pokonać.
Gautama, widząc ich zdumienie, pytał:
— Czy nie zechcecie iść razem ze mną, dla pokonania śmierci?
— Przybyszu — odparli — nie mamy czasu.
— A cóż musicie teraz właśnie czynić?
— Musimy odprawić tańce w cienistym lesie.
— A potem?
— Potem musimy się wykąpać i nabalsamować przed zachodem słońca.
— A potem?
— A potem musimy jeść i pić.
— A potem?
— Potem nastanie noc z nowem słońcem.
— Potem musimy znowu kąpać się i balsamować, i ucztować z przyjaciółmi, i żartować, i spoczywać na miękkich wezgłowiach w chłodzących powiewach.
— A potem?
— Potem musimy znowu tańczyć zupełnie jak obecnie.
Wtedy pomyślał Gautama:
— To są rozumni głupcy. Ale ja nie chcę głupców — i poszedł dalej.
Gdy znowu tak przez wiele dni wędrował, przyszedł do Indraprasthy, do wielkiego gaju pokutniczego. Tam przebywały tysiące świętych mężów, pragnących osiągnąć najwyższą wiedzę przy pomocy gwałtownych udręczeń. Stara mąrdość bowiem opiewa: „Poznawszy Brahmę, staniesz się sam Brahmą.“
Jeden jadał tylko pestki i młode pędy drzew. Inny spożywał tylko po jednym ziarnku ryżu dziennie. Określony pokarm bowiem oczyszcza. Inny znowu stał dzień i noc aż po biodra w wodzie, oblewając się nieustannie wodą. Woda bowiem oczyszcza. Jeszcze inny stał bez ruchu, wpatrując się po odcięciu sobie powiek w słońce. Światło słoneczne bowiem oczyszcza. Inny stał nagi w słońcu otoczony dokoła czterema ogniami. Ogień bowiem oczyszcza. Jeszcze inni czynili inne podobne rzeczy. I w ten sposób pobożni pokutnicy taką wielką ilość zasługi nagromadzili w tym gaju, ze wszyscy dziwili się, jak cztery strony świata ciężar ten jeszcze udźwignąć mogą.
Gdy Gautama wszedł w to czcigodne zgromadzenie, pytali go pobożni pokutnicy:
— Czy chcesz być także jednym z nas i wykonywać razem z nami wielką pokutę?
Gautama odparł na to jednakże:
— Ja nie mam czasu na pozostanie przy was dla wykonywania wielkiej pokuty. Muszę bowiem iść do góry Meru, aby tam śmierć pokonać.
— Czcigodny — odparli wtedy owi pobożni — wszakże i my chcemy także śmierć pokonać.
— A w jakiż-to sposób chcecie śmierć pokonać? — spytał Gautama.
— W ten sposób, że staniemy się zjednoczeni z wielkim Brahmą. Kto bowiem sam jest Brahmą, tego nigdy śmierć nie pokona.
— Ale w jaki sposób chcecie się zjednoczyć z najwyższym Brahmą?
— Przy pomocy najwyższej wiedzy. Kto bowiem zna Brahmę, jest sam Brahmą. To stara mądrość.
— A w jaki sposób chcecie tę najwyższą mądrość osiągnąć?
— Przez czyny pokutne i rozmyślanie.
— A gdzież przebywa ten najwyższy Brahma?
— Przebywa w nas, Czcigodny, tak, w nas. Dlatego to właśnie mówi się: Brahmę poznawszy, stajesz się sam Brahmą.
— A czy możecie tego najwyższego Brahmę ujrzeć w sobie okiem?
— Jakże to, Czcigodny? Jakże mogłoby oko tego widzieć, przez kogo właśnie jest okiem?
— To możecie go zapewne rozumem rozpoznać?
— Jakże to, Czcigodny? Jakżeby rozum mógł tego rozpoznać, przez kogo jest właśnie rozumem?
— Możecie go tedy sercem odczuć?
— Jakże to, Czcigodny? Jakżeby serce mogło odczuć tego, przez kogo samo jest sercem?
— A więc jakżeż rzecz się ma, Czcigodni? Nie widzicie tego wielkiego Brahmy oczami, nie rozpoznajecie go rozumem, nie odczuwacie go sercem. Skądże tedy wiecie, że to jest wielki Brahma?
— Riszowie tak uczą.
— W takim razie Riszowie go poznali i wiedzą, że istnieje?
— Wierzymy w to.
— A zatem tęsknicie do tego najwyższego Brahmy?
— I jakżeż nie mielibyśmy tęsknić? Pożądamy go, jak podróżnik pożąda ojczyzny, a znużony orzeł swego gniazda.
Wtedy pomyślał Gautama:
Ci pobożni lgną do owego najwyższego Brahmy. Zaprawdę pobożni ci nie wiedzą, że wszelkie przywiązanie powoduje cierpienie. Czyż nie musi to jednakże pociągać za sobą podwójnego cierpienia, gdy człowiek lgnie do czegoś, o czem zgoła nie wie, czy istnieje, czyli też nie? Ci pobożni nie chcą pokonać śmierci, tylko uciec od niej, szukając schronienia w swych sofizmatach. Oni są głupimi mędrcami. A ja głupców nie chcę.
Pomyślawszy tak, poszedł dalej.
Gdy znowu wiele dni przewędrował, doszedł do owych niekończących się pustyń piaskowych i do tych pól śniegowych, o których ów starzec mu wspominał. Zdjął tedy z siebie czerwoną suknię, odrzucił kalebasę, zatrzymując przy sobie jedynie kij.
— Jakże mam odrzucić od siebie głośną mowę — pomyślał — skoro tu niema nikogo, do którego mógłbym przemówić.
Szedł tedy dalej, aż doszedł do miejsca, z którego święty Ganges z niebiesko-połyskującej rozpadliny lodowcowej wypływa.
Tutaj rozejrzał się dokoła dla znalezienia góry Meru. Przeglądał starannie wszystkie dokoła jeżące się szczyty górskie: jeden podobny był do drugiego na włos. Ale jedna góra, gdy wzrok jego padł na nią, zaczęła rosnąć coraz wyżej, tak że nakoniec Gautama musiał się dobrze wstecz przechylić, aby spojrzeć na sam wierzchołek, jakkolwiek góra stała daleko na horyzoncie. Wtedy to wiedział Gautama, że to była góra Meru, i zaczął podchodzić ku niej sporemi krokami. Ale jakkolwiek szedł dzielnie do góry, zbliżyć się do niej nie mógł.
Znużony, zatrzymał się nieco dla zaczerpnięcia oddechu. I wtedy dopiero przypomniał sobie słowa starego:
— Musisz zbliżać się do góry z zamkniętemi oczami.
Ale droga prowadziła po zwaliskach skalnych i nad przepaściami.
— Jakże mogę podobną drogą iść z zamkniętemi oczami — pomyślał sobie Gautama. — Wpadnę do przepaści i roztrzaskam się na jej dnie.
Jakby dla próby zamknął oczy, posuwając się naprzód ostrożnie i bojaźliwie. Po chwili pomyślał sobie:
— Przetworzę odrobinę oczy dla przekonania się, czy zbliżyłem się do góry.
Ale góra znajdowała się na krańcu horyzontu, a wierzchołek jej wznosił się tak wysoko, że Gautama musiał się dobrze w tył przegiąć, aby go dojrzeć. Góra przedstawiała się groźnie w swym płaszczu lodowym i w śniegu purpurowo połyskującym. Rozpadliny błyszczały szmaragdową zielonością.
Gautama próbował w ten sam sposób kilkakrotnie, ale każde przetworzenie powiek pokazywało mu górę w tej samej odległości. Nakoniec usiadł zmartwiony na ziemię.
— Stary zakpił sobie ze mnie — pomyślał. — Gdybym nawet i siedm dni bez przerwy szedł z zamkniętemi oczami, to przecież góra w chwili, w której je otworzę, znowu na kraniec horyzontu ucieknie. Jeżeli zaś zatrzymam oczy zamknięte, to jakże mam się dowiedzieć, czy doszedłem do miejsca przeznaczenia?
Opanował go gniew na starego.
— Gałgan! — zawołał głośno, zaciskając pięść.
Ale oto skutki tego odezwania się. Daleko od góry nadciągnął huk, a Gautamie zdawało się, jakoby mu w samo ucho zaryczało. Przerażony zerwał się na równe nogi. Nigdzie ani piędzi ziemi, na której mógłby się skryć. Nagle pojawiły się płatki śniegu, wielkie jak kwiaty czampeku, i ziarna gradu, wielkości orzechów kokosowych.
Gautama obrócił się i upadł płasko na ziemię.
— Teraz pomyślał — zmiecie mię w przepaść, jak kłaczek z krzaczka bawełny. — Dobrze! Niechaj tak się stanie!
Ale nagle wszystko ucichło. Podniósł się tedy. Góra Meru stała przed nim, jakkolwiek powinna była się znaleźć z tyłu za jego plecami.
— Jakie to dziwne! — pomyślał Gautama — Posłucham starego.
I nie obejrzawszy się ani razu poza siebie, czy przypadkiem nie wznosi się tam inna góra Meru, zamknął oczy i zaczął posuwać się prosto w kierunku góry, nie myśląc ani o złomach kamiennych, ani o przepaściach. Równocześnie nabrał jakoś otuchy. Zupełnie uspokojony szedł dalej, a droga zdawała mu s;ę nagle tak gładką, jak droga do jego chatki, lub jak brzeg morski podczas odpływu.
Wtedy Gautama pomyślał sobie:
— Jak się doskonale idzie z zamkniętemi oczami. Rzecz dziwna, że nigdy jeszcze nie próbowałem w domu chodzenia z zamkniętemi oczami.
I tak kroczył w cichości ustawicznie przed siebie, nie myśląc ani o starcu z góry, ani o śmierci, tylko ciesząc się z swego stanu szczęśliwości.
Nakoniec znużył się i przerwał pochód, ale na tak długo tylko, ile czasu trzeba na to, aby z prawej stopy przestąpić na lewą, lub z lewej na prawą. Gdy jednakże oczy otworzył, zdawało mu się, jakoby całą noc przespał, a tuż przed nim siedział starzec, naprawiający sobie suknie. Góry nie było zato ani śladu.
Gautama pomyślał sobie:
— Zapytam się go, czyby nie mógł mi wskazać staruszka z góry.
Wtedy staruszek podniósł oczy i ujrzał go.
Gautama zaś spostrzegł, że to właśnie starzec z góry.
Tymczasem ów otworzył usta i rzekł:
— Czy to ty jesteś, Gautamo?
— Czy mię więc znasz? — spytał Gautama.
Stary uśmiechnął się.
— Znam cię od niezliczonych tysięcy lat, ale tylko z imienia. Poco przychodzisz do mnie? Pragnę cię zapytać, jak można śmierć
pokonać.
Stary uśmiechnął się znowu.
— Czy pokonałeś już chciwość pieniędzy? — Tak! — odparł Gautama.
— Czy pokonałeś już chciwość sławy? — spytał znowu.
— Tak.
— Czy pokonałeś już miłość do kobiety?
— Tak.
— Przez co pokonałeś chciwość pieniędzy?
— Przez powątpiewanie.
— A przez co pokonałeś chciwość sławy?
— Przez powątpiewanie.
— A przez co pokonałeś miłość do kobiety?
— Przez powątpiewanie.
— Opowiedz tedy wszystko.
Wtedy-to zaczął Gautama opowiadać znowu dzieje swego żywota.
Gdy skończył, stary skinął głową i rzekł:
— Dobrze, dobrze, mój synu. Chciwość pieniędzy pokonałeś, chciwość sławy pokonałeś, miłość do kobiety pokonałeś. Ale czy i życie już pokonałeś? Inaczej bowiem nie możesz zgoła śmierci pokonać.
— Nie wiem, ojcze — odparł Gautama. — Cóż to jest życie, mój ojcze? Pokaż mi; chcę je bowiem również pokonać.
— Ty jesteś życiem.
— A czemże ja jestem, mój ojcze?
— Jesteś miłością siebie samego. Ją więc musisz pokonać, zanim zdołasz pokonać śmierć.
Wtedy Gautama wyciągnął ramiona tak, że aż ścięgna się napięły, i rzekł:
— Dobrze, mój ojcze, poucz mię. Jestem gotów.
Stary uśmiechnął się zlekka.
— Synu — powiedział — dokonałeś czynów, ale wiedz, że najwyższe polega nie na czynieniu, lecz na zaniechaniu.
— Czyżem nie zaniechał wszystkiego, mój ojcze?
— Twoje zaniechanie nie jest niczem innem, jak czynem.
— Zatem poucz mię, mój ojcze.
Wtedy dał mu starzec trzy gołębie, czarne jak noc, tak że nie było na nich ani jednego jasnego piórka.
— Przyjdź znowu jutro i powiedz, coś na nich widział.
Gautama wziął trzy gołębie i odszedł z nimi. Pomyślał sobie jednakże:
— Cóż mi po tych trzech ptakach? Czarne jak noc, i niema na nich ani jednego jasnego piórka.
Gdy następnego ranka przyszedł do starca, ten zapytał go:
— Czy zobaczyłeś cokolwiek, mój synu?
Wtedy odparł Gautama:
— Wszystkie trzy otrzymały po jednem białem piórku w ogonie.
— Sadhu, mój synu! Nabierz odwagi, pokonasz bowiem śmierć. To jest nieomylnym znakiem. Co dnia otrzymają po jednem białem piórku. Zaczekaj tedy, aż ostatnie czarne piórko zniknie. Wtedy musisz wszystkie trzy ptaki zjeść. Zaledwie to uczynisz, przyjdź znowu do mnie. Wtedy będę ci mógł powiedzieć, jak masz śmierć pokonać.
Praca ta wydawała się Gautamie bardzo łatwą, toteż wesoło odszedł.
Czekał dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i rok po roku, licząc każde nowe piórko. A kiedy z każdym dniem widział postęp, był spokojny i żył spokojnie bez żadnych pragnień. Na początku pomyślał sobie wprawdzie:
— Oby to już ostatnie piórko zniknęło.
Gdy jednakże czekał trzy lata, patrząc i licząc, myśl ta już mu więcej nie przyszła, i z tego to powodu żył bez jakichkolwiek pragnień.
Kiedy upłynęło sześć lat i zaczęło się siódme, niemal wszystkie czarne pióra zniknęły. A trzy gołębie stawały się co dnia ładniejsze w swem połyskującem białem upierzeniu. Ponadto siedziały zgodnie razem, przymilając się sobie nawzajem, gdy pierwotnie często się z sobą spierały. Zaczęły także wyśpiewywać zdumiewające melodje, gdy z początku krakały tylko ochryple. Gautama stał cały dzień, patrząc i przysłuchując się.
Kiedy nakoniec nastał dzień, w którem ostatnie czarne pióro zniknęło, Gautama pomyślał:
— Przyszedłem tutaj poto wprawdzie, aby śmierć pokonać. Ale pocóż mam z tej racji pozbawiać życia te istoty. Czyż nie byłoby lepiej gdybym stał się zupełnie obojętnym? Czyż nie byłoby lepiej, gdybym życie brał jak śmierć, a śmierć — jak życie? O co mam walczyć? Nie chce mi się już wcale chcieć.
Podszedł tedy i otworzył klatkę. Trzy gołębie wyfrunęły, otoczyły go trzykrotnie i wzniosły się potem prostopadle w górę, aż zmalały do wielkości błyszczących punkcików, a nawet jeszcze wyżej, aż nakoniec zupełnie zniknęły w eterze.
Wtedy pomyślał sobie Gautama:
— Pójdę do starca z góry i opowiem mu wszystko.
Gdy jednakże przyszedł do tego miejsca, nie było tam już wcale starca z góry, ale za to widniało ciche jezioro, rozciągające się jak kryształowe lustro. W pośrodku jeziora pływał żóraw. Był całkiem nieruchomy, a głowę miał ukrytą pod skrzydłem.
Gautama usiadł cicho na brzegu i patrzył na żórawia i patrzył aż na samo dno jeziora, gdzie pstre leżały krzemienie i białe ziarnka piasku, i gdzie zwinne rybki za pokarmem się uwijały. I było mu tak dziwnie spokojnie, tak błogo, że pomyślał sobie:
— Kiedyż mi było tak spokojnie, tak błogo, jak teraz, gdy siedzę oto nad tem spokojnem jeziorem, patrząc na śpiącego żórawia, na krzemienie i rybki w głębinie?.. Jakże słodkim jest spokój.
Tak siedział, aż słońce schowało się za górą. Wtedy powstał i poszedł znowu z powrotem ku ojczyźnie. A jakkolwiek ani słońce, ani księżyc nie świeciły, to jednakże widział drogę przed sobą, jak w biały dzień.
Następnego ranka znalazł się przed owym starcem w chatce. On zaś uśmiechnął się i rzekł:
— Czy to ty, Gautamo? Czy pokonałeś już śmierć?
— Czcigodny — odparł Gautama — nie pokonałem jej, ponieważ nie chciałem zjadać owych trzech gołębi. Ale co mnie śmierć może obchodzić? Śmierć jest mi tak samo jak życie, a życie tak samo jak śmierć. Czcigodny — żyję w spokoju, bez rozterki.
— No to opowiedz — rzekł starzec.
Gautama zaczął opowiadać o tem, co mu się przytrafiło na drodze, jakoteż u starca z góry. Gdy zaś umilkł, ów drugi zawołał:
— Sadho, mój synu! Pokonałeś już śmierć.
Gdy ów Gautama znowu na krzyżowe drogi przyszedł i na prawo na wielką drogę skręcił, z drugiej strony przyszli owi inni, z którymi razem ongi wieś opuścił, a którzy skręcili na lewo także na wielką ulicę. A gdy tak obok siebie szli, powitali z szacunkiem Gautamę; nie poznali go bowiem. Nieśli z sobą najrozmaitsze przedmioty, pod których ciężarem jęczeli i pocili się. Gautama jednakże nie miał nic, oprócz kija w swej prawicy, idąc zcicha i lekko.



Kto tę historję czyta, niechaj wie, że pójście na lewo, gdy inni idą na prawo, oznacza zamiłowanie do samotności, będące początkiem wszystkiego dobrego. Jak wszystko bowiem, co wydaje owoce, potrzebuje ciepła do rozwoju, tak wszystko dobre w człowieku wymaga samotności, aby dojrzeć. Nieskończona zaś równina, rozciągająca się dokoła jak płachta, to wolność od myśli światowych. Cień — to sumienie. Jak bowiem tylko na rozległej dolinie przy każdej pozycji słońca swój pełny cień oglądać możemy, tak tylko w swobodzie od myśli światowych czujemy pełną moc sumienia. A jak cień czasami za nami się wlecze, tak sumienie biegnie pomiędzy czynami z przeszłości a zamiarami na przyszłość.
Starzec przed chatką, którego widział Gautama, gdy oczy podniósł, to głos rozumu, który się zawsze odzywa, skoro tylko zgiełk i głupota rzeczy ziemskich zamilknie. Ganges jest strumieniem namiętności ludzkich, w górę którego, to jest przeciw prądowi, musi iść ten, kto dąży do czegoś wyższego, aż dojdzie do źródła, to znaczy do początku wszelkich namiętności. Czerwona suknia jest oznaką chuci i zmysłowości, kalebasa zaś znakiem zarozumiałości i napuszystości, głośna mowa znakiem gniewu i nienawiści. Należy wszystkich trzech zaniechać, kto wychodzi poza siedziby ludzkie, to znaczy, kto ze światowego życia ucieka do samotności swej jaźni.Kij oznacza sprawiedliwe myślenie. Burze i zawieje śnieżne są głosem sumienia, przemawiającym w tych pustkowiach głosem piorunu, jakkolwiek w środowiskach ludzkich zaledwie szeptem się odzywa. Jak człowiek, który sobie uszy palcami pozatyka, szmery na swem ciele słyszy jakby jakieś hałasy, tak człowiek, który serce swe dla zgiełku światowego zamknie, słyszy sumienie w sobie jak grzmot głośne.
Góra Meru stanowi to najświętsze w nas, co jest zdolnem nas samych ponad siebie podnieść. Gautama ujrzał górę Meru, skoro tylko góra jego ujrzała, i rosła przed nim aż do zenitu, wznosząc się zarówno przed nim, jak i poza nim, co znaczy: skoro tylko spojrzymy na to najświętsze w sobie, wiemy, że to jest najświętsze, i nie widzimy już nic więcej nad to. Zajmuje nasze całe pole widzenia. Dokądbyśmy wzrok swój zwrócili, zawsze widzimy to samo. Nie istnieje nic poza tem. A jak Gautama górę Meru tylko z zamkniętemi oczami, to znaczy jakby w śnie, mógł osiągnąć, tak nie możemy osiągnąć tego najświętszego w sobie czynem i wysiłkiem, lecz zaniechaniem wszystkiego.
Starzec z góry — to głos tego najświętszego w nas. A jak Gautama, skoro starzec spostrzegł go, spostrzegł też starca, wiedząc, że to jest ów starzec, tak samo jest z głosem tego najświętszego w nas. Głos ten mówi prawdę, a równocześnie daje świadestwo prawdziwości tego, co mówi. Słowo nie jest tu już więcej formułą i znakiem, lecz samą istotą rzeczy.
Trzy czarne gołębie to egotyzm w swej potrójnej postaci: miłości siebie samego, nieżyczliwości wobec cudzego ja, i szału, wystawiającego i jedno i drugie jako naturalne i sprawiedliwe. Powolne przechodzenie od barwy czarnej do białej — to powolne obumieranie tego potrójnego egotyzmu wskutek życia pełnego rozmyślania. W kim ten potrójny egotyzm zamrze, dla tego niema już więcej śmierci. Jak bowiem noc tam tylko istnieje, gdzie jest dzień i dopóki jest dzień, tak i śmierć jest tylko tam, gdzie jest życie i dopóki jest życie; ale życie jest właśnie egotyzmem.
Kryształowej czystości jezioro górskie, to owoc i nagroda zaparcia się, tego zaniechania. Jak ów żóraw głowę we własnych skrzydłach chowa, tak owo zaniechanie kryje samo w sobie swą nagrodę, stanowi czyn i czynu nagrodę równocześnie, ponieważ jestto czyn wyrzeczenia się.
W kim atoli najświętsze jego czuwa, ten jest wewnątrz jasny, przeto nie potrzebuje wcale zewnętrznego światła. Powrót do ojczyzny oznacza co następuje: jak człowiek, który się w gwałtownym skoku podniósł, musi jednakże mimo wszystko opaść na ziemię, tak człowiek, który się podniósł nad własną jaźń, musi jednakże do tego swego ja powrócić. Ale od tego innego, od którego wraca, przynosi coś ze sobą. I dla tego właśnie jest z szacunkiem witany, i dlatego inni go nie poznają. Ponieważ jednakże przy pochodzie na lewo od wielkiej drogi zbacza, i dla tego po powrocie znowu na prawo ku wielkiej drodze zakręca — — oznacza, że jako głupiec zaczyna, a jak mędrzec i pobożny kończy.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Naprawiono błąd składu: w wydruku początek tego akapitu wstawiony był w środek poprzedniego akapitu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Wojciech Szukiewicz, Paul Dahlke.