<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Dahlke
Tytuł Wyrzeczenie się
Pochodzenie Opowiadania Buddhyjskie
Wydawca Książnica Polska
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa – Lwów
Tłumacz Wojciech Szukiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wyrzeczenie się.

W birmańskiem mieście Akyab żył człowiek nazwiskiem Moung Dammo, będący sędzią nad krajowcami i pierwszym po angielskim najwyższym sędzi. Posiadał powszechny szacunek i to do tego stopnia, że ludzie, spotykając go, głęboko się przed nim pochylali, mówiąc: „Bądź pozdrowiony, Moung Dammo!“
Człowiek ten miał piękną żonę, małego synka, śliczny domek, wystarczającą ilość pieniędzy i wszelkiego innego dobytku, a wreszcie to błogie zadowolenie, jakiego właśnie posiadanie tych wszystkich rzeczy dostarcza. Nadto żywił potajemnie nadzieję zostania sędzią w Rangunie.
— Przecież to zupełnie co innego, niżeli Akyab. I gdy wtedy zbuduję dom modlitwy na platformie Szwe-Dagona z napisem: „Wzniesiony przez Moung Dammo, wyższego sędziego, takim to a takim kosztem“ — no, to będzie przynajmniej warte trudu. Potem synek mój podrośnie. Teraz już, ledwie dwa lata licząc, duże wykazuje zdolności. Będzie dzielnym, wstąpi do służby państwowej, pojmie bogatą żonę. A gdyby mi żona dała jeszcze córeczkę, tak samo jak ona piękną, jakąż ta partją mogłaby być. —
W taki niedorzeczny sposób rozmyślał Moung Dammo o rzeczach świata tego.
Pewnego ranka siedział ten sam Moung Dammo w swej sali przy śniadaniu. Poprzedni wieczór spędził przy obfitym durjanie, wskutek czego też spał licho. Skwaszony, z ciężką głową, obudził się i siedział obecnie przy pracy spożywania posiłku, zwykle ważnej dla niego pracy, zupełnie roztargniony.
Na deser podano owoce mangowe. Gdy niedbale nadgryzał owoce, natknął zębem na twardą pestkę. Doznał silnego bolu i wyjął z ust kawałek odkruszonego zęba.
Bol ustał niebawem, lecz mimo to Moung Dammo był dzisiaj innym, niżeli zazwyczaj. Zatrzymał w ręce kawałek kości i rzekł zgryźliwie z namysłem:
— Tak niszczeje nasze ciało. Czemże to jest, jeśli nie zamieraniem. Umieramy codzień, co godzina i nie zwracamy na to żadnej uwagi. Życie nasze jest przecież nędznem.
Moung Dammo był równocześnie nadzorcą szkolnym i właśnie postanowił tego samego dnia odwiedzić szkołę dla dziewcząt, znajdującą się tuż obok chińskiej świątyni.
Z głową pełną myśli opuścił swój dom, wstępując do budynku szkolnego. Nauczyciele powitali go z najgłębszym szacunkiem. Przeszedł przez izby szkolne, stawiał tu i owdzie pytania i zażądał w jednej z najniższych klas od nauczyciela próby postępów uczennic.
Nauczyciel rozpoczął:
— W jakim celu przychodzimy na świat?
— Aby umrzeć — brzmiała odpowiedź z trzydziestu młodych gardeł dziecięcych.
Moung Dammo doznawał wrażenia, jakoby ściany nagle ożyły, posyłając mu do uszu odbite słowa: „Aby umrzeć“. Z dalszego ciągu nic już nie słyszał; spoglądał prosto przed siebie, jakby ku źródłu tego głosu. Ledwo zauważył, jak nauczyciel po skończeniu lekcji, zwrócił się ku niemu. Mózg jego wydawał mu się jakby z metalu zrobiony, z metalu, wydającego z siebie drżącym głosem słowa: „Aby umrzeć“. Zazwyczaj lubił po skończeniu inspekcji żartować z dziećmi i pieścić je: dzisiaj nie czynił nic podobnego. W milczeniu opuścił szkołę, tak że nauczyciele spoglądali na siebie pomieszani.
Na ulicy rozkrzyczał się w nim jakiś głos: „O ty, na lotusie tronujący! Jakże prawdziwie, jak jasno powiedziałeś nam wszystko w swem bezgranicznem miłosierdziu, a ileż ja nieszczęsny z tego skorzystałem? Już trzydzieści pięć lat pędzę ku śmierci, narażony w każdej chwili na niebezpieczeństwo spotkania się z nią. A cóż do tej pory uczyniłem dla przygotowania się na to spotkanie? O głupi rodzaju ludzki! Trwożymy się o jedno, troszczymy się o drugie, a o tem, z racji czego nieustannie winniśmy się mieć na baczności, wcale nie myślimy. Biada mi — — kiedyż to będzie inaczej? Kiedy? Głupcze! Dzisiaj! Teraz, na tem miejscu, na którem w tej chwili stopa moja się znajduje.“
Niechcący podniósł stopę nieco wyżej i stąpił mocno. W tej samej chwili skurczony na ziemi żebrak poprosił go o jałmużnę. W chwili podniecenia uczuć sięgnął do kieszeni i cisnął mu na podołek pełną sakiewkę pieniędzy.
Przedewszstkiem dawać! Dawanie jest najniższym szczeblem drabiny. Nikt nie może dosięgnąć wyższych, kto nie wstąpił przedtem na niższe — pomyślał Moung Dammo, idąc dalej.
Tego ranka więc wielka myśl o znikomości, a z nią razem i świadomość: być dobrym jest rozumniej, niżeli być złym — puściła korzenie w serce Moung Dammo. Korzeni tych jednakże nigdy już wyrwać nie podobna. Chociażby bardzo wolno kiełkowały i puszczały pędy, jednakże i kiełkować i puszczać pędy będą, aż nakoniec pojawi się kwiat, a na jego miejscu z czasem — i owoc. Moung Dammo rozpoczął akt wielkiego wyrzeczenia się.
Żona Moung Dammo wkrótce zauważyła, że małżonek jej więcej niżeli w jednym kierunku stał się zupełnie innym człowiekiem. Często rozmyślała, jaka mogła być tego stanu rzeczy przyczyna, ale niczego wymyślić nie mogła. Sama nie poczuwała się zgoła do żadnej winy. Nie było między nimi żadnego nieporozumienia. Oboje małżonkowie zawsze czule się kochali, a miłość ta tak serdeczna wzniosła dokoła nich rodzaj tamy, oddzielającej ich od reszty świata. Dla Moung Dammo ponoszenie trosk znaczyło jedynie: troszczenie się o swą rodzinę. Wszyscy inni ludzie byli dla niego obcymi, stojącymi nazewnątrz. Tak przynajmniej bywało do tej pory. Cóż miało znaczyć to nadmierne rozdawanie jałmużny? Małżonek jej zdawał się obecnie wszystkich stawiać na tym samym stopniu, co żonę i dziecko. Jakiż to przewrotny punkt widzenia! Dlaczegoż ta sama natura zbliżyła nas więcej do jednych, niżeli do drugich? Dlatego, abyśmy o jednych troszczyli się więcej, niżeli o drugich.
Pewnego dnia rzekła do niego:
— Dajesz i dajesz, jakbyś zupełnie o tem zapomniał, że masz małego syna. Cóż się z nim stanie, gdy wszystko obcym rozdasz? A kto wie — ciągnęła dalej z rozmysłem — czy nam niebiosa jeszcze i córeczki nie dadzą: skądże ma się tedy wziąć jej posag?
— Żono, już nam niebo więcej żadnego dziecka nie da. Żona zamilkła. Wiedziała, do czego jej małżonek zmierza. Pomyślała więc sobie: „Święci należą do klasztorów; kto wśród żywych pozostał, musi żyć.“
W taki sposób minął jeden rok. Moung Dammo żył, „na ciele poskromiony, w mowie poskromiony, w umyśle poskromiony“, i dawał nadmiernie, tak że wszyscy biedni w Akyabie gromadzili się dokoła niego, jak muchy dokoła miodu, a majątek jego coraz więcej topniał.
Pewnego dnia dostał się pod obrady sądowe ciężki wypadek: krajowiec zamordował żonę. Najwyższy sędzia angielski wyjechał na pewien czas, wskutek czego Moung Dammo przewodniczył rozprawom.
Sprawa miała się pokrótce w sposób następujący: Oskarżony, mężczyzna, w wieku lat pięćdziesięciu dwuch i kaleka od urodzenia (zamiast prawej ręki posiadał tylko bezkształtny kikut), był od roku ożeniony. Żona jego liczyła lat siedmnaście. Pewnej nocy zabił ją we śnie z zazdrości.
Moung Dammo zaczął po wprowadzeniu oskarżonego:
— Mów! Czy przyznajesz się, żeś żonę swoją, która tak a tak się nazywała, sam zabił?
— Tak, panie
— A dlaczego tak uczyniłeś? Dlaczego tak przeciwko sobie samemu szalałeś, nieszczęsny człowieku tu i tam?
— Tak, panie, przeciwko sobie samemu szalałem, nieszczęsny człowiek tu i tam. Ale czyż mogłem postąpić inaczej? Czy mógłbyś pan sam znieść, gdyby żona pańska była ci niechętną i gdyby innego całowała i tuliła?
W tej chwili wrzasnęła matka zamordowanej, także na rozprawę zaproszona:
— Siwowłosy łotrze! Stary rozpustniku! Czy możesz się dziwić, że tak się z tobą stało! Poco bierzesz sobie za żonę szesnastoletnią dziewczynę? Dzień i noc dręczyłeś moje biedne dziecko zazdrością, kiedy była jeszcze uczciwą żoną.
Mordercy nabrzmiała żyła na czole. Strasznym wzrokiem spojrzał na starą:
— Przeklęta kuplerko! Czyżeś mi swego dziecka nie sprzedała za pieniądze?
Moung Dammo nakazał spokój.
— Opowiedz wszystko, jak się stało — rzekł, zwracając się do oskarżonego.
Oskarżony rozpoczął:
— Patrz pan, tak oto urodziłem się. — Mówiąc to, wyciągnął ku sędziemu swój kikut. — Ojciec mój został jeszcze przed mojem przyjściem na świat zastrzelony, matka zaś odumarła mnie wtedy, gdy jeszcze wyrazu „matka“ wymawiać nie umiałem. Odkąd zapamiętam, żyję z jałmużny. Jakże bowiem mógłbym pracować? Trzeba nadto wiedzieć, że nietylko jestem kaleką, ale jeszcze i chorobą obciążony. Ludzie powiadają, że to mię dręczą złe duchy. Wtedy to ciska mię na ziemię, czemu me mogę się obronić, i rzucam się na wszystkie strony jak opętany.
— Pewnego dnia tedy, gdy jak zawsze na swe miejsce przy wielkiej pagodzie wybierałem się, właśnie przed kramikiem tej kobiety — tu wskazał palcem na matkę zamordowanej — dostałem swego napadu.
— Trzeba panu wiedzieć — krzyczała kobieta — że handluję owocami i utrzymywałam się uczciwie przez całe życie, dając co tydzień dwa anny na nowy posąg Buddhy.
Moung Dammo nakazał milczenie, a kaleka ciągnął dalej:
— Gdy tak na ziemi leżałem, pomyślała sobie córka tej kobiety: „Byłoby dla mnie rzeczą korzystną dokonać dobroczynnego dzieła.“ Toteż podeszła do mnie, pomagając mi wstać. Przytem uderzyłem ramieniem w jej łono. To ramię, panie — powtórzył, lewe ramię nieco w górę unosząc — to ramię, panie, było mojem nieszczęściem.
— Dlaczego było ono twojem nieszczęściem? — spytał Moung Dammo.
— Zastanów się tylko, panie! Byłem blizko pięćdziesięcioletnim starcem, i jak tu stoję przed wami, nie dotykałem nigdy piersi kobiecej.
Kobieta naprzeciwko niego stojąca uśmiechała się urągliwie. On atoli zdawał się wcale tego nie widzieć. Wyglądał w tej chwili jak człowiek, jakimś wewnętrznym rażem przejęty.
— Było to uderzenie, panie. Był to początek mego nieszczęścia. Do tej pory żyłem zadowolony. Żebrak żyje najpewniej, panie.
Moung Dammo skinął głową potakująco.
— Odtąd wszystko się zmieniło. Nie chciałem już więcej żyć o żebranym chlebie. Pomyślałem sobie: Jakąż mam z tego korzyść? — W ten sposób upłynęło więcej niżeli rok czasu.
— Co dnia przebiegał około naszego kramiku, wytrzeszczając oczy na moją córkę — zawołała znowu kobieta.
— Prawda. Nie mogłem przenieść na sobie, żeby tego nie czynić. Ale największe zło miało dopiero nastąpić. Pewnego dnia bowiem siedziałem na swem miejscu, gdy przechodził ktoś, kogo poprosiłem o jałmużnę. Ten ktoś cisnął mi swą ciężką sakiewkę. Otwieram — liczę: — Panie, dwieście piętnaście rupji! Niech będzie pieniądz przeklęty! Siedzę, nie śmiejąc się poruszyć. Myślę sobie: Wszystko zniknie, gdy się poruszę. Myślę sobie: Wróci, zabierze sobie sakiewkę. — Ale gdzie tam! Miałem dwieście piętnaście rupji, panie, prawdziwie i rzetelnie. Podniosłem się i poszedłem do tej oto kobiety — cóż innego bowiem miałem uczynić? — i rzekłem: „Daję ci sto rupji, a ty oddaj mi swą córkę za żonę.“
— Łgarzu obrzydły! Dałeś mi tylko pięćdziesiąt rupji. Musiałam wydobywać od ciebie rupję po rupji.
— Kobieto — rzekł Moung Dammo — czemu obwieszczasz sama swą hańbę?
— Czyż nie jestem, panie, wdową?! Czyż nie daję co tydzień po dwa anny na nowy posąg Buddhy? Skądże się ma to wszystko wziąć? Wszak taki jest u nas zwyczaj.
— No dobrze już. Mów dalej.
— Zatem, panie, starej dałem setkę rupji, a córce ofiarowałem złoty naramiennik. W trzy dni potem pobraliśmy się.
— Czy ona cię chciała za męża? — spytał Moung Dammo.
— Panie, on uwiódł pieniędzmi moje biedne dziecko. Pomyślcie tylko, naramiennik ciężki jak łańcuch.
— Czy więc chciała cię za męża? — spytał Moung Dammo powtórnie.
— Panie, wszak stała się mą żoną dobrowolnie.
— Czyż nie widziałeś, że dla ciebie za młoda?
— Panie, wszak nie chciałem niczego, jak jedynie żony! Ale nigdy nie przyszło mi na myśl, abym mógł oglądać się za inną, jak tylko za tą jedną. Było to jak uderzenie. Nie mogłem myśleć o niczem innem.
— No i cóż dalej?
— Może dalej byłoby wszystko poszło dobrze. Możecie sobie wyobrazić, jak się z nią obchodziłem. Obchodziłem się z nią, jak z drogocennym klejnotem z Tsinu lub jak z perlą indyjską.
— Oczywiście! Oczywiście najchętniej byłby ją schował do szkatułki, nikomu nie pokazując — mówiła kobieta ze śmiechem.
— Pieniędzmi zaczęliśmy prowadzenie handlu. Wszystko szło doskonale. Wtedy przyszedł pewnego dnia ten człowiek o długiej szyi i migdałowych oczach. Teraz dał drapaka do Moulmeinu czy dokądś indziej. Przyszedł pewnego razu i zaczął do niej przemawiać. Ja powiadam: „Dlaczego mówisz z nim tak długo?“ Ona rzecze: „Czyż mi już nie wolno z ludźmi rozmawiać, odkąd wyszłam tak świetnie za mąż?“
Jest to krewny mego nieboszczyka męża — przerwała znowu kobieta. — Znają się z sobą od dziecka. Przebywał cztery lata w Bankoku i dopiero co wrócił. Cóż w tem było zdrożnego, panie, że sobie trochę porozmawiali? Córka wszystko mi opowiadała. Córka moja była uosobioną cnotliwością. Twoja głupota jest wszystkiemu winna.
— A więc przyznajesz, że córka twoja złamała mu wiarę małżeńską? — spytał Moung Dammo.
— Panie, a cóż innego ma uczynić biedna kobieta ponad zwrócenie się do obcego, gdy ją własny mąż dzień i noc dręczy?
— Mów ty dalej.
— Panie — odparł ów złośliwie — nie pozostaje wiele do powiedzenia. Pewnego dnia zszedłem oboje w domu tej kobiety. Udałem, że nic nie widzę; wiedziałem, że w innym razie byłaby mi jeszcze przed nocą uciekła.
— A dlaczego nie dozwoliłeś uciec od siebie niewiernej żonie?
— Jakto, panie? — Zabójca spoglądał na Moung Dammo ze zdziwieniem. — Dozwolić jej uciec? Żonie! A toż przecież ten drugi byłby ją zabrał.
— Zapewne, ale cóż ci na tem zależało; wszak to była już niewierna żona.
— Prawda, panie. Ale pomyśl jeno: Miałem lat pięćdziesiąt, zanim dostałem żonę, i teraz miałem ją drugiemu odstąpić?
— Wszak i obecnie jej nie masz.
— Prawda, panie. Ale mimo to nie mogłem jej drugiemu odstąpić.
Moung Dammo milczał przez chwilę, potem powiedział:
— Kończ opowiadanie.
— Koniec, panie, jest taki: Udawałem aż do nocy. Nocy tej była dla mnie tak uprzejmą, jak tylko w pierwszych dniach naszego małżeństwa. Wiedziałem dobrze, dlaczego tak czyni, a mimo to byłem już blizki zaniechania wymówek i wyciągnięcia jej z łóżka za włosy. Wtedy powiedziała do mnie: „Sądzisz zapewne, że mam z tamtym coś do czynienia?“ Musiałem tedy dalej udawać i w ten sposób rzecz się stała. — Gdy widziałem, że zasnęła, wziąłem sztylet, odsunąłem zlekka koszulę na jej piersiach i zbliżyłem kilkakrotnie koniec na grubość włosa do punktu, w który pragnąłem uderzyć. Potem jednakże pomyślałem sobie; Szkoda. I sam nie wiem, jak się potem stało, lecz nagłe schwyciłem ją za gardziel i udusiłem.
— Jedną ręką?
— Tak, panie, jedną ręką. Sam nie wiem, jak się to stać mogło. Ledwie się poruszyła. Cisnąłem poty, póki zupełnie się nie uspokoiła. Nie mogłem jej oddać temu drugiemu.
Teraz kobieta zaczęła wyć głosem pośrednim pomiędzy skargą a wściekłością. Zdawało się, że ma ochotę rzucić się na mordercę.
Sługa sądowy powstrzymał ją.
Moung Dammo siedział zamyślony. Zdawało się, że rozważa całą sprawę. Nakoniec powiedział:
— Człowieku, dobrze jest dla ciebie i tu i tam, że się do wszystkiego przyznajesz. Oddaj atoli obecnie całą cześć prawdzie. Jeżeli skłamiesz, okłamiesz siebie samego, nie nas. Przyznaj się, ze ukradłeś te dwieście piętnaście rupji.
— Panie — zawołał oskarżony gwałtownie na prochy mojej matki! jeszcze ziarnka ryżu w życiu swem nie ukradłem. Widzę wszystko tak wyraźnie, jakby to było dzisiaj. Był to ktoś z tego kraju, ale jakiś wielki pan. Szedł z podniesioną głową. Nie wiedziałem, czy opłaci się prosić go o jałmużnę. Zdaje mi się, że szedł ze szkoły obok świątyni chińskiej.
Moung Dammo żachnął się. Oko jego, które cały czas było wlepione w oskarżonego, zmieniło wyraz, tak jakby się skierowało na jakiś przedmiot w najbliższej odległości. Coś tajemniczego zdawało się z niego na tego drugiego przechodzić. I wzrok oskarżonego uległ zmianie. Nagle oniemiał. Była to jakby chwila pomiędzy piorunem a grzmotem. Potem powiedział całkiem spokojnie:
— Panie, ty jesteś tym człowiekiem. Niechaj dar twój będzie przeklęty.
Zapanowało grobowe milczenie. Moung Dammo oprzytomniał i kazał oskarżonego oraz kobietę wyprowadzić. Obecnie trzeba było odbyć naradę, ogłosić wyrok, który tym razem był czystą formalnością. Wedle praw krajowych, nie było na to innej kary ponad karę śmierci. Moung Dammo oznajmił wszakże bezpośrednio posiedzenie za zamknięte i opuścił gmach sądowy. Kotłowało się w nim i burzyło, ale ciągle koło jednego tylko punktu: „Nie mam prawa skazywać tego człowieka na śmierć. Ale prawo nakazuje karę śmierci. Jak możesz być sędzią, Dammo, skoro nie chcesz praw wykonywać? — Muszę przeto zrzec się tego urzędu. Wogóle, czy człowiek ma prawo wydawać sąd o bliźnim? — Ale co mnie ludzie obchodzą! Tutaj nasuwa się pytanie: Czy mam prawo wydawać sąd o bliźnim? — Nie, powiadam! Dzień i noc nie mam nic innego do roboty, jak tylko sam na siebie sąd wydawać.“
Moung Dammo przyszedł do domu i rzekł do małżonki:
— Żono, zrzekłem się dzisiaj swego urzędu sędziowskiego. Nie mogę więcej być sędzią.
— Dlaczego? — spytała.
— Nie mam prawa sądzenia innych.
— Inni, daleko gorsi od ciebie, sądzą.
— Cóż mnie to może obchodzić. Niech patrzą, jaki skutek osiągną.
— Człowieku — zaczęła znowu — czy masz prawo, czy go nie masz, być sędzią, tego nie wiem. Ale to jedno wiem, że masz obowiązek żonę i dziecko wyżywić. Z czegóż będziemy żyli, gdy nie będziesz piastował swego urzędu? Majątek swój rozdałeś już żebrakom.
— Kobieto, z czego żyć będziemy, dowiemy się, skoro rzecz zajdzie już tak daleko. Za miastem posiadamy majętność.
— Tak, majętność!... Czyż sam staniesz do kopania i polewania, jak najemnik dzienny? A zresztą, co osiągniesz z tej majętności? — Sam ryż, byle z głodu nie umrzeć.
Moung Dammo milczał.
Tego samego dnia jeszcze posłał zrzeczenie się urzędu. Nie podawał żadnych powodów swego postanowienia.
Po pewnym czasie zjawił się angielski urzędnik, aby go zapytać, dlaczego urząd swój opuszcza; istniał bowiem zwyczaj, że urzędnicy, opuszczający swój urząd z powodu choroby lub starości, otrzymywali roczną emeryturę.
Zapytany, odpowiedział Moung Dammo bez ogródek:
— Nie mogę być więcej sędzią.
— Dlaczego? — spytał urzędnik ze zdziwieniem.
— Nie mam prawa sądzenia innych.
Urzędnik spojrzał na niego podejrzliwie. Czy ten człowiek nie był przypadkiem obłąkanym?
— Moung Dammo — ciągnął — jesteś pan urzędnikiem tego państwa. Przez wiele lat jadłeś chleb państwowy i swego czasu zobowiązałeś się być państwu wiernym. Czyż można atoli nazwać to wiernością, gdy pan się wzbraniasz wykonywać prawa, które państwo uważa za konieczne do swego istnienia?
— Państwo znajdzie innych, którzy będą się troszczyli o jego byt. Ważniejszą od wierności wobec państwa jest wierność wobec siebie samego. Wierność wobec siebie samego jest prawdą. Naprzód prawda, a potem dopiero państwo.
— O ileż jednakże urażasz pan prawdę, jeżeli wedle najlepszej wiedzy i sumiennie zechcesz pan wypełniać obowiązki sędziego?
— Kto zna prawdę, ten wie: Nad sobą samym muszę dzień i noc sąd wydawać.
— O, nie należy tego brać znowu tak poważnie.
— Czcigodny panie, co jest wogóle poważnego na całym świecie, jeżeli to nie jest rzeczą poważną! Cóż jest nam bliższego od własnego dobra?! Jeżeli jestem rzetelnym wobec siebie samego, jakże się mogę odważać innemu życie odbierać?...
— A! — zauważył urzędnik — wadzę, że przystąpiłeś pan do nowej sekty, która nigdzie nie chce rozlewni krwi i wojnę uważa za rzecz niemoralną. Czegoś podobnego nie należy brać tak poważnie, nie trzeba zaraz w życie wyprowadzać. W ten sposób czyni się człowiek sam niezdolnym do życia. Wszystkie takie rzeczy są dobre na to, aby o nich po jedzeniu przy cygarze rozprawiać. W gruncie rzeczy atoli droga pośrednia jest zawsze najpewniejszą. Wszelkie sekciarstwo jest niebezpiecznem.
— Należę do sekty tych ludzi, którzy uważają za rzecz rozumniejszą i korzystniejsza być dobrym, niżeli być złym. Dobrym atoli można być wtedy tylko, gdy się jest rzetelnym względem siebie samego.
— Obawiam się, że z tego nie wyniknie dla pana wiele korzyści.
— Wszystko zależy od patrzenia na sprawę.
Urzędnik wzruszył ramionami i oddalił się. Moung Dammo otrzymał zwolnienie ze służby bez emerytury.
Musieli tedy swe ładne mieszkanie w mieście z szeroką werendą, obszernemi pokojami i wygodnemi siedzeniami opuścić i sprowadzić się do tego domku, który wznosił się na gruncie Moung Dammo’a i stanowił jego własność osobistą.
Gdy miasto opuszczali, żona objęła synka, mówiąc ze łzami:
— Biada ci, moje biedne dziecko!..
Chciała jeszcze dodać:
— Wszystko to jest winą twego ojca — lecz obawiała się tych słów.
Ponieważ atoli nie mogła połknąć wszystkiego, przeto rzekła zuchwale do Moung Dammo’a:
— Żebracy i złodzieje muszą od dziś dnia obywać się bez ciebie, a jednakże będą żyli.
— Kobieto — odparł na to — nie żebrakom i złodziejom dawałem, lecz sobie samemu dawałem.
Żona zaczęła znowu gwałtownie płakać i płakała przez całą drogę bezustanku.
— Kobieto — odezwał się Moung Dammo — zamilknij-że nakoniec! Cóż sobie ludzie pomyślą?!
— I ty mówisz: co sobie ludzie pomyślą?! Ty?!..
Zaśmiała się szyderczo i zaczęła znowu szlochać w sposób, wzbudzający współczucie.
Teraz więc utracił już cierpliwość. Nieco szorstko ujął ją za ramię:
— Przestań płakać, powiadam ci!
Pod uciskiem jego palców żachnęła się. Przez chwilę spoglądała na niego w milczeniu, potem odwróciła się, usiadła na brzegu drogi i ukryła twarz w dłoniach.
Dziecko usiadło obok niej. Zaczęło zrywać kwiatki dokoła, kładąc je matce na podołek. Czyniąc to, usiłowało w dziecinnej swawoli zaglądać przez zamknięte palce. Myślało sobie bowiem, że matka żartuje z niem.
Moung Dammo stał bezradnie. Nakoniec uchwycił swego synka za dłoń i rzekł:
— Chodź, moje dziecko, musimy iść dalej.
Ale ręka jego była już inna, niżeli zazwyczaj; ton jego mowy zupełnie obcy.
Dziecko zaczęło krzyczeć i przycisnęło się do matki, która go obecnie czule objęła.
Obce, lodowe uczucie przesunęło się przez serce Moung Dammo’a. Pomyślał sobie:
— I to nie wytrzymuje próby; wszystko jest niepewnem.
Nagle spojrzała żona i ujrzała go jak gdyby w zamyśleniu. Szybko tedy podniosła się, popchnęła dziecko przed sobą i rzekła:
— Idź, moje dziecko, idź do swego ojca. Pójdziemy wszyscy razem.
Spokojnie ujął Moung Dammo rączkę synka, i w milczeniu zdążali do domu.
Była to właśnie pora uprawy pól ryżowych. Z mocnem postanowieniem zabrał się Moung Dammo do roboty. Jeden wyrobnik był jego pomocnikiem.
W czasie roboty w polu żona krzątała się około domu, a Moung Dammo myślał: „Kiedyż-to przyjemniej żyłem niżeli obecnie?! Kto z ziemi żyje, ten żyje najlepiej. Jakże się cieszę, że wróciłem do ziemi!
Moung Dammo byłby się co prawda czuł jeszcze bardziej ucieszonym, gdyby nie musiał co dnia natrzeć na ciche lub gniewne oblicze swej małżonki. Gdy atoli połyskliwa ruń młodych pędów ryżowych pole jego pokryła, nie widział już nawet i twarzy swej żony. Widok wzrostu był zaiste za piękny.
— Jak czysto, jak niewinnie! — myślał sobie nieustannie. — Tutaj jest pewność.
Ale radość Moung Dammo‘a nie miała trwać długo. Miejsce niosących deszcz wiatrów morskich zajęły palące wiatry lądowe, które pole spaliły, a plon ledwie wystarczył do drugiego żniwa. Wszystko, co jeszcze z dawnego majątku pozostało, musiało być po kawałku sprzedanem, wskutek czego popadli w całkowitą nędzę
Ale gorące wiatry przyniosły nietylko liche żniwo, lecz zarówno i choroby. Dokoła panowała febra, a Moung Dammo i jego żona czuli się ociężali i niedomagający.
Pewnego dnia dziecko nie chciało jeść. W południe znajdowało się w najwyższej gorączce. Zdawało się, że już nocy nie przeżyje. Matka klęczała zrospaczona przy łóżku, a Moung Dammo spoglądał w niemej trwodze na wzdymające się piersi i błędne oko. Wiedzieli dobrze oboje: była to najzłośliwsza ze wszystkich gorączek, zabijająca częstokroć już w ciągu jednego dnia. Z licznych sąsiadów dokoła żaden jej prawie nie przetrzymał.
Nakoniec odezwała się żona:
— Gdybyśmy tylko mogli wezwać angielskiego doktora. Ale skąd wziąć na to pieniędzy? — dodała z goryczą. — Niema w całym domu ani miedziaka.
Moung Dammo milczał.
Po chwili zaczęła znowu:
— Gdybyśmy przynajmniej mieli nieco chininy. Wszak oni nie dają nic innego, prócz chininy. Ale tam w mieście mówili, że pomaga.
Moung Dammo ciągle jeszcze milczał. Nagle odezwał się:
— Zobaczę, czy nie uda mi się zdobyć pieniędzy.
— Skądżebyś miał dostać pieniędzy? Całe nasze mienie przepadło. Wszak wiesz sam, że już nic nie zostało. Albo, czy nie wiesz może, żem niedawno żółty jedwabny staniczek z haftami wyniosła z domu. A to było ostatnie bogactwo. Na ciebie nikt już w mieście więcej nawet nie patrzy. A ja zaś nie mam żadnych krewnych na świecie.
Zdawało się, że zacznie płakać, lecz jedno spojrzenie na dziecko powstrzymało ją.
— Kiedy tak, to muszę iść na żebraninę.
Kobieta leżała pochylona nad dzieckiem i nie odpowiedziała ani słowa. Moung Dammo opuścił dom cichaczem. Sam nie zdawał sobie jasno sprawy z tego, co mu czynić należało. Zdawał sobie jasno sprawę z jednego tylko, że nie mógł przecie dopuścić do śmierci swego dziecka jedynie tylko z braku kilku dawek chininy.
Pod biczem tej myśli wybiegł z domu. Ale jak tu zyskać pieniądze? Im więcej rozmyślał, tem wolniej szedł. Ale oto już znalazł się w mieście. Co czynić? Co czynić?! — Czy miał prosić dawnych znajomych o pół rupji? — Niemożliwe! Moung Dammo, były sędzia, zdecydował się żebrać na rogu ulicy. Płaszcz, jaki noszą wieśniacy, narzucił na głowę, i usiadł na najniższym stopniu pagody w miejscu, w którem siedzą wszyscy żebracy.
Przez jedną chwilę był spokojnym, siedząc na kamieniu. Zaczął nawet rozmyślać.
— To, że siedzę tutaj obecnie na ulicy i żebrzę o kilka annów dla swego dziecka, musi być skutkiem jakiegoś błędu w mojem życiu. Jeżeli tego błędu nie znajdę, to im dalej będę swój rachunek życiowy prowadził, tem większym będzie ów błąd. — Gdybym mniej dawał, gdybym mój urząd zatrzymał, nie byłbym potrzebował siedzieć tutaj. W ten sposób jednakże byłbym musiał zaniechać swego własnego zbawienia. Czyż byłoby rzeczą słuszną zaniedbać siebie samego na to, aby tylko żonę i dziecko w dostatku utrzymać? — Kto jednakże ma już żonę i dziecko, musi się o nie troszczyć.
Moung Dammo jęknął. Myśli jego przygniatały go jak kamienie. Nie wiedział, w jaki sposób się od nich uwolnić. Nie myślał już prawie o tem, poco tutaj siedział. Nagle spadło mu coś na kolana. Żachnął się przerażony. Była to jakaś miedziana moneta. Spojrzał na dawczynią i zobaczył jakąś wytworną damę, wydzielającą jałmużnę wszystkim na stopniach siedzącym żebrakom.
Przez głowę przebiegła mu myśl: „Przemów do niej, a ona ci nie odmówi.“ Ale niepokonany wstręt zamknął mu usta.
— Jakże trudną jest żebranina — pomyślał, i dodał: — Trudną, ponieważ się jej nie wyuczyłem.
Postanowił przemówić do damy, gdy będzie wracała.
Czekał przeszło godzinę. Lecz ona nie zjawiała się. Nakoniec powstał i udał się na platformę, na której klęczą modlący się. Tam już jej nie było. Opuściła pagodę innemi schodami, prawdopodobnie poto, aby i tam siedzących żebraków obdzielić.
Usiadł więc znowu na swem dawnem miejscu, ale tym razem już bez żadnej nadziei. Zdawało mu się, że widzi przed sobą swe schorzałe dziecko. Co czynić! Co czynić! Załamał dłonie z rospaczą i spojrzał dziko dokoła siebie. Przytem oko jego spotkało się z okiem siedzącego tuż obok żebraka. Byłto stary siwowłosy mężczyzna. Tenże zaczął mówić:
Jeszcze cię tutaj nigdy nie widziałem. Gdzież ty dawniej siadywałeś?
— Nigdzie — odparł Moung Dammo krótko.
— Przecież musiałeś gdzieśkolwiek siedzieć?
— Nie.
Moung Dammo patrzył przed siebie na ziemię.
— O, początek — ciągnął dalej ten drugi i skinął głową jakby do własnych myśli. — Widzisz — mówił dalej, jakto zwykle czynią gadatliwi staruszkowie — w żadnym zawodzie początek nie jest tak trudnym, jak w tym.
— Czyż żebranie nazywasz także zawodem? — odparł Moung Dammo. Sam nie wiedział, dlaczego dał odpowiedź, prawdopodobnie dlatego tylko, aby dręczącą go obawę zagłuszyć.
— Oczywiście, że to jest także zawód. Żebrania trzeba się również uczyć.
Moung Dammo westchnął.
Stary ciągnął dalej:
— Gdym przed dziesięciu czy więcej laty zaczynał, nie miałem pojęcia o żebraniu. Sądziłem, że im się usilniej prosi, tem więcej się otrzymuje. Musiałem i siebie samego i swą chorą żonę od śmierci głodowej uchronić. Sam byłem chory, trzeba ci wiedzieć, zraniony, i nie mogłem pracować. Ale im więcej prosiłem, tem więcej odpychano mnie. Żona moja zagłodziła się zwolna na śmierć, ponieważ nie wiedziałem, jak się powinno żebrać. Takie to są te wielkie miasta. Na wsi nikt z głodu nie umiera. Mówię o tem obecnie tak, ponieważ wiem, że śmierć jest udziałem człowieka. Co śmierci podlega, to już nie żyje. Któż tu może pomódz cokolwiek? Ale widzisz, kiedy żona moja już umarła, wtedy usiadłem sobie na rogu ulicznym i pomyślałem: „Tutaj oto na oczach wszystkich umrę z głodu. Gdybyście mi teraz nawet chcieli dawać, nie wezmę.“ Ale teraz właśnie jedna moneta po drugiej spadały mi na kolana, a wieczorem mogłem już posilić się obficie. Była to jakby stypa pogrzebowa. Odtąd nigdy już nie cierpiałem głodu. Takie to jest żebranie. Nie trzeba chcieć, to wtedy właśnie dają. Nie dacie nic, dobrze: jestem gotów umrzeć.
Moung Dammo wydał głośny jęk. Niewiele słyszał z tego, co stary mówił, uszy jego pełne były jęków dziecka. Niepodobieństwem stało się dla niego jeszcze jedną chwilę siedzieć tak całkiem bezczynnie. Zerwał się na równe nogi. Słońce chyliło się ku zachodowi, a w rękach jego nie było zgoła nic, prócz tego jednego miedziaka. Coś przecież musiało się stać. Postanowił nakoniec zaczepić jakiego znajomego. Chciał — ale właściwie nie wiedział już dokładnie, czego chciał. Pobiegł prosto przed siebie. Wtedy ujrzał na rogu ulicy tuż przed sobą siedzącego na kuczkach zmieniacza pieniędzy, a w otwartej szkatułce rozwinięte rulony. Dostał jakby zawrotu głowy. Na chwilę opuściły go wszystkie myśli.
— Trzymajcie złodzieja! — zawołano zanim.
Już po kilku krokach został pojmanym, a dłoń, zaciskająca kurczowo miedziaki, roztwartą. Wszyscy byli wzburzeni. Jeszcze nigdy nic się podobnego nie zdarzyło. Zmieniaczowi porwano pieniądze na ulicy! Moung Dammo byłby został na śmierć zatłuczony, gdyby ktoś z tłumu nie był zawołał:
— Dosyć! To jest przecież Moung Dammo, który tyle biednym dawał!.
Tymczasem nadszedł policjant i zaprowadził go do sądu.
Postawiono go przed przełożonym, wysokim, dosyć jeszcze młodym birmańczykiem po europejsku ubranym; ledwie raczył podnieść oczy z poza swego stołu.
— Co się stało? — zapytał przez ramię.
Policjant opowiedział wszystko.
— Czy to słyszana rzecz?!
Obrócił się i spojrzał na przestępcę.
Moung Dammo stał blady jak śmierć z wytrzeszczonemi przed siebie nieprzytomnie oczami.
— Na nieba, Moung Dammo, czy to pan jesteś?! — zaczął po angielsku.
Moung Dammo zbudził się jakby z odrętwienia. Przed nim stał znajomy z dawnych lat dobry znajomy, chociaż nie przyjaciel. Przyjaciół w ścisłem tego słowa znaczeniu nie miał Moung Dammo nigdy.
Przełożony dał znak urzędnikowi, który szybko się oddalił.
— Siadaj pan i opowiadaj. Cóż się to takiego stało?
Moung Dammo upadł na podstawiony mu stołek i zakrył twarz rękoma. Jęczał, jak jęczy człowiek, który nadmiernego bólu fizycznego nie może opanować.
Towarzysz czekał cierpliwie, a po chwili zaczął znowu po birmańsku:
— Proszę cię, Moung Dammo, opowiedz przecie.
Wtedy to Moung Dammo opowiedział, jak się wszystko stało.
Towarzysz przysłuchiwał się w milczeniu. Na twarzy jego malowała się litość. Kiedy opowiadający skończył, powiedział:
— Moung Dammo, człowiek posiadający żonę i dziecko nie powinien był tak postępować. Ale teraz nie pora na wymówki. Dziecko musi niezwłocznie otrzymać pomoc. Ty sam nie możesz iść. Widzisz, muszę cię przecie tutaj zatrzymać. Ale wszystko uczynię, abyś został jutro rano wolnym. Tymczasem sam pójdę po chininę i zaniosę ją na wieś. Znam to miejsce, w którem mieszkacie. Obecnie nie mam już zajęcia. Jakże szczęśliwie, że teraz właśnie wszystko się stało.
Moung Dammo chciał dziękować. Towarzysz nie dopuścił atoli do tego.
— Dajmy temu pokój! Dajmy temu pokój! Obecnie muszę pana kazać zamknąć w celi. Ale bądź pan dobrej myśli. Jutro rano znajdziesz się pan znowu w domu.
Moung Dammo usiadł jakby bez czucia w ciemnej celi. Myśli jego błąkały się bezładnie. Żona i dziecko znajdowały się też wśród tych myśli, ale nic nie mógł wymyślić, niczego nie zdołał sobie jasno przedstawić. Pomyślał sobie również: Czy w tej ciemnej celi niema przypadkiem szczurów, wężów lub innych podobnych gadzin? Do tego rodzaju tworów miał zawsze nieokreślony wstręt.
Nagle zdawało mu się, że jak gdyby znowu ujrzał obok siebie staruszka na stopniach pagody. Wydawał się obecnie, jak czaszka, pozbawiony mięsa i wyszczerzający zęby.
Mimochcąc spojrzał Moung Dammo na bok w otaczające go ciemności. Jakby biała mgła przesunęła się po jego przedrażnionym nerwie wzrokowym. Przymknął oczy i zwiesił głowę głęboko na piersiach.
Teraz przypomniał sobie znowu to wszystko, co stary powiedział. Jak dziwnie! Sam nie wiedział, czy on to wszystko wogóle słyszał, a jednakże wracało słowo po słowie. „Nie trzeba chcieć, a wtedy dają.“
Tak, tak, trzeba się zrzec wszystkiego, aby posiadać, trzeba się zrzec wszystkiego, wszystkiego. A jeżeli się siebie samego zupełnie wyrzeknie, wtedy posiądzie się wszystko. „Moung Dammo, człowiek posiadający żonę i dziecko nie powinien był postępować w taki sposób“ — usłyszał znowu te słowa. Biada, biada! Gdzież znajdował się błąd w tym rachunku?
Dopiero następnego dnia po południu został Moung Dammo wypuszczony z więzienia. Przyjęto, że działał w stanie umysłowej niepoczytalności.
Spojrzał nieśmiało dokoła siebie po wyjściu na ulicę. Twarz jego nabrała w ciągu tej nocy jakiegoś obcego, dzikiego wyrazu. Zdawało mu się, że każdy musi na niego patrzeć. Jak ścigany, pędził przez ulicę nie tęsknotą wiedziony, lecz gnany myślą: „Oto patrzą na mnie“. Dopiero przed samą chatą przyszło mu nagle na myśl: „I cóż ja tu znajdę?“ Wkoło domu panowała cisza.
— Dziecko zapewne już nie żyje — pomyślał i nie doznał na tę myśl przerażenia.
Wszedł jak znużony życiem starzec. Żona jego siedziała właśnie, dając dziecku zupę ryżową.
Moung Dammo stanął zdumiony i nie rzekł ani słowa.
Wtedy żona zerwała się z dzieckiem na ramionach i podeszła szybko ku niemu. Zdawało się, że ciężaru dziecka wcale nie czuje.
— A, jesteś tu znowu! Jakąż przeszłam biedę. Pod wieczór sądziłam już, że wszystko stracone. Wtedy zjawił się przyjaciel twój, Moung Oung. Przyniósł mi chininy, więcej nawet niż było potrzeba. Ale pomyśl tylko, potem poszedł i wrócił z angielskim doktorem. Obaj przyjechali powozem. Wszedł tutaj jak sam Wisznu, a doktor za nim. Jakiż to człowiek. — Przyciskała dziecko do serca. — Mój słodki pieszczochu — mówiła z czułością.
Twarz jej jaśniała. Od lat nie widział Moung Dammo swej żony tak ładną, tak młodą. Nie odpowiadał nic, nie tulił swego uratowanego od śmierci dziecka. W sercu jego zapanowała gorycz. Przynajmniej Moung Dammo sądził tak. W istocie zaś było to uczucie ulgi, które częstokroć z początku gorzkiem jest jak wermut. Zdawało mu się, jakoby z tej chaty szło na jego spotkanie jakieś drganie, które go wypychało precz. Przez chwilę błysnęło mu: „Tam na stopniach pagody siedzi się przecież o wiele lepiej.“.
Teraz dziecko zaczęło płakać. Zażądało reszty zupy ryżowej. Żona wróciła na swe siedzenie. Moung Dammo postępował za nią.
W czasie karmienia dziecka ciągnęła dalej:
— Widzisz, poszło tak samo prędko, jak i przyszło. Teraz dzieciak jest osłabiony. Nie może utrzymać się na nogach, ale już jest zdrów.
Mówiła tak żywo, tak wesoło, że Moung Dammo znowu się dziwił.
— Żono — zaczął, dręczony swem własnem milczeniem — jestem znużony, muszę się tedy położyć spać.
Mówiąc to, położył się, twarzą zwrócony ku ścianie. Słyszał jeszcze, jak żona ułożyła również dziecko, śpiewając mu piosenkę do snu. Odkądże to ona już nie śpiewała...
Gdy się zbudził, była jeszcze noc. Księżyc świecił jasno w pokoju. Żona leżała z dzieckiem w objęciach, a dziecko obejmowało ją rączętami za szyję.
Moung Dammo podniósł się i obejrzał do koła. Jak jasnem i zimnem było to światło księżyca, jasnem jak we dnie, a jednakże mimo to — tak różnem!.. Zdawało mu się, jakoby teraz dopiero widział wszystkie przedmioty istotnie, jak gdyby ten łudzący połysk, którym słońce wszystko otacza, zniknął. Dziwna rzecz! Czyż nie widział on jeszcze nigdy swego ogniska domowego, żony i dziecka w blasku światła księżycowego? To wszystko było mu takie obce. Cóż go mogła obchodzić ta dwójka, leżąca tam w uścisku. Dla trzeciego nie było już wcale miejsca. Uśmiechnął się nieco. A może jednakże znalazłoby się dla trzeciego. Zlekka podniósł się, i nie spojrzawszy już więcej na żonę i dziecko, opuścił swe domostwo — na zawsze.
Tak oto stało się, że Moung Dammo zaczął wykonywać akt wielkiego wyrzeczenia się. Z domu udał się w bezdomność.



Upłynęły cztery lata od czasu, kiedy Moung Dammo wstąpił w święty stan mniszy. W Moulmein, w klasztorze na „Dolinie jałmużny“ prowadził surowe życie pełne zaparcia się.
Co chciał osiągnąć Moung Dammo? Do czego dążył? — Moung Dammo pragnął uwolnić się od cierpienia, dążył do uwolnienia się od cierpienia. Kto bowiem pojął wielką myśl o znikomości, dla tego życie stało się cierpieniem. Dla kogo atoli całe życie stało się cierpieniem, ten nie chce niczego, ten nie myśli o niczem, jak tylko o uwolnieniu się od tego cierpienia. Wolnym od cierpienia może być atoli ten tylko, kto się wyrzeknie nietylko całego mienia, żony i dziecka, ale i siebie samego. Musi się wyrzec, musi zaniechać, musi zaprzeczyć.
Nad tem zadaniem pracował Moung Dammo dzień i noc. Ale jak wody płyną wstecz, tak myśli jego zwracały się ustawicznie ku żonie i dziecku i ku wszystkiemu, co dawniej swą własnością nazywał. W ten sposób przywiązywał się do tego życia. Ale przywiązywać się do tego życia — znaczy przywiązywać się do cierpienia. Częstokroć chciał już w zwątpieniu zaniechać walki, ale wtedy wołał: „Kop, kop! Kto tylko dosyć głęboko kopie, napewno znajdzie wodę.“
Gdy pewnego dnia odbywał swą wędrówkę żebraczą po miejscowości, natknął na ogromną karawanę pielgrzymów, która się w gaju mangowym umieściła. Byłto właśnie miesiąc wessy, kiedy to cała Birma pielgrzymuje. Pagoda w Moulmeinie jest niemal tak samo świętym miejscem, jak złota pagoda w Rangunie. Pielgrzymi nadciągają karawanami, układają się w gaju, zanim udadzą się na modlitwy, a każdy gotuje ryż i kurry przy swym własnym wozie.
Ze spuszczonym wzrokiem i w milczeniu chodził Moung Dammo od wozu do wozu, a wszędzie nakładano mu ryżu do podsuwanej miseczki. Otrzymawszy, szedł dalej w milczeniu i ze spuszczonym wzrokiem, nie dziękując. W taki-to sposób uczniowie Buddhy proszą o jałmużnę.
Miseczka była już blizko do połowy napełniona. Przystąpił do nowego wozu.
— Mamo, pozwól mi dać temu pobożnemu człowiekowi — odezwał się głos dziecięcy.
Mimowoli spojrzał nieco z pod opuszczonych powiek; przyroda bowiem silniejszą jest od sztuki. Przerażony atoli opuścił znowu nizko wzrok ku ziemi. Przed nim stała żona jego, jako też ów Moung Oung. Żona trzymała niemowlę na rękach. Przed obydwoma stał ładny, pięknie ubrany chłopiec w wieku lat sześciu czy siedmiu.
Raz jeszcze strzelił wzrok Moung Dammo’a w tamtą stronę.
— Moje dziecko! — odezwał się w nim potężny głos.
Byłby trzymaną miseczkę odrzucił i uciekł, albo nie, chciałby może uściskać swe dziecko — sam nie wiedział. Z nadludzkim wysiłkiem opanował się, ale dłonie mu drżały. Nie został przez nikogo z nich poznany, ponieważ ten postarzały, chudy mężczyzna z nagą czaszką, w żółtych sukniach zakonnych, nie miał nic wspólnego z tym Moung Dammo‘em, przed którym ludzie się kłaniali, mówiąc: „Bądź pozdrowiony, Moung Dammo.“
Tymczasem synek napełniał mu miskę warząchwią. Sporą ilość kurry dał mu także, nakładając dużą kupkę wszystkiego.
— Moje dziecko — usłyszał teraz Moung Dammo delikatny szept swej żony — i w dawaniu trzeba zachować miarę.
Nie było to skąpstwo, jeno troska wyzierająca z tych słów: Moung Dammo rozumiał.
— Pozwól mu, droga — rzekł Moung Oung. — Wiesz przecie, ile mamy powodu do wdzięczności. Komuż można lepiej podziękować, niżeli temu pobożnemu mężowi?
Podszedł do kobiety i zaczął pieścić dziecko, które w ramionach trzymała.
— Moja droga córeczko, moja dobra żono — mówił czule.
Tymczasem chłopiec poskoczył wołając:
— Pocałuj i mnie ojcze.
A Moung Oung ucałował chłopca, gładząc go po włosach.
Moung Dammo stał jak wrosły w ziemię. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Otrzymał dar i pozdrowienie. W ten sposób spełniono wobec niego obowiązek, jako wobec mnicha. Ciężar miseczki żebraczej opamiętał go. Wierny dawnemu zwyczajowi, schował ją pod płaszcz i poszedł wzdłuż drogi. Przeszedł pomiędzy wszystkiemi wozami, wydostając się na wolne pole coraz dalej, aż doszedł do gór, w których znajdują się jaskinie, służące mnichom za miejsca głębokich rozmyślań.
Do jednej z nich wszedł Moung Dammo. Misę postawił przy wejściu, sam zaś usiadł ze skrzyżowanemi nogami w głębi. Splótłszy ręce mocno i zacisnąwszy usta, mówił sam do siebie:
— Ciężaru tego ciała nie mogę dłużej dźwigać. W obecności tej pełnej misy żebraczej umrę z głodu.
Potem wciągnął w siebie duchy życia, jak się tego przy swych ćwiczeniach ascetycznych nauczył, i siedział godzinami jak życia pozbawiona istota.
Dzień minął. Zmrok jaskini zamienił się w głęboką ciemność. Tylko misa żebracza w przejściu odrzynała się od jasnego tła nocy księżycowej.
Teraz w śmiertelnej ciszy leśnej zaczęło się ożywiać. Ochrypłe wycie hyjen odzywało się w pobliżu. Moung Dammo nic atoli nie słyszał. Teraz ozwało się coś w liściach drzewa, stojącego u wejścia do jaskini. Ścigany ptak zaskrzeczał przeraźliwie. Moung Dammo nic nie słyszał. Teraz ziemia zadrżała, gałęzie zatrzeszczały. Zwolna przeciągnęło stado słoni do rzeki. Moung Dammo nie słyszał nic. Nawpół otwarte oko błyszczało połyskiem szkła. Żaden oddech nie podnosił jego piersi.
Ale teraz! — Lekki szelest w suchym liściu, pokrywającym dno jaskini. Teraz ostry, metaliczny syk. Moung Dammo żachnął się. Byłto ton, na który ucho jego było obecnie nastrojone. Oko jego ożywiło się. Odetchnął głęboko. Słyszał dobrze syk. To był wąż. Teraz widział, jak się porusza w jasnej szczelinie jaskini, tam właśnie, gdzie stała miska z ryżem. A oto podnosi się. Wyraźnie rozpoznał na jasnem tle grubą głowę. Byłto tik polonga, najstraszniejszy ze wszystkich jadowitych wężów. Teraz zwierz pochylił się i zaczął wdzięcznie i po odrobince jeść ryż, który syn Moung Dammo’a sam do miseczki nałożył. Ale niebawem opuścił misę. Na chwilę zniknął. Potem Moung Dammo usłyszał syk tuż obok siebie. A oto coś zimnego czołgało się zwolna po jego nagiem podudziu. Czuł, jak przerażenie przechodzi mu mrowiem po plecach. Chciał się zerwać, zrzucić z siebie gada, ale każde poruszenie byłoby śmiercią; tik polonga jest bowiem wężem jadowitym, który się rzuca. Zdawało mu się, że z przerażenia chyba zacznie wyć, ale zachował się bez ruchu. Obecnie musiał wąż ułożyć mu się na kolanach; czuł jego ciężar. A teraz — gładka i zimna głowa zaczęła się posuwać po jego obnażonej piersi w górę coraz wyżej. W obłędnym przerażeniu wciągnął Moung Dammo gałki oczne do wnętrza, tak że aż mięśnie zatrzeszczały i błyszczące iskry zajaśniały w ciemności. Ale mimo to ani się poruszył; poruszenie się bowiem byłoby śmiercią. Jakby szukając czegoś, zsunęła się głowa znowu w dół. Na kolanach pozostał wąż, pokrywając w części jego kurczowo zaciśnięte ręce.
Tak siedział Moung Dammo bez ruchu całemi godzinami, tak samo bez ruchu, jak wąż na podołku. Ale szczyt przerażenia, szczyt wszystkich możliwych w takim razie uczuć został już osiągnięty. Krew zaczęła w nim krążyć coraz wolniej, wzburzony mózg coraz więcej wracać do normalnego stanu. Wzrokiem do ciemności jaskiniowej przywykłym rozpoznawał obecnie węża zupełnie wyraźnie na kolanach. Leżał zwinięty i najwidoczniej spał. Moung Dammo wpatrywał się długo. Chciał ozwyczaić się z tym widokiem, pokonać go, stać się panem położenia. Uśmiech zaigrał mu na twarzy.
— Jakże głupim jest człowiek — pomyślał. — Siedzę tutaj poto, aby dobrowolnie ponieść uciążliwą śmierć, i oto przychodzi ten zwierz, a ja zamiast przyjąć go radośnie jako pocieszyciela, jako zbawcę, wzdrygam się w każdej fibrze ciała mego. Wszystkiego przyczyną jest nasza nieświadomość. Pozory rzeczy wprowadzają nas w błąd. Pokonywamy tę obawę, tę troskę, ale codzień zjawia się nowa obawa, nowa troska, której do tej pory jeszcze nie było. Jakże można mieć spokój, póki się nie sięgnie do korzenia wszelkiej obawy, póki się zarodka obawy nie zniszczy. To ja należy zniszczyć, swego ja trzeba się wyrzec, zaprzeczyć go, zaprzeć się go. To dopiero znaczy odciąć korzenie wszelkiej obawy, zniszczyć zarodek wszelkiego strachu; to dopiero znaczy spokój, pewność i wolność.
Przy tych myślach duch jego wskoczył znowu w wielkie pojęcie o znikomości, jak zasówka wpada w zamek. Coraz jaśniej zaczął rozpoznawać znikomość wszechrzeczy i pozorny byt tego świata. Jeżeli atoli cały świat nie jest niczem innem, jak tylko pozorem bez treści, niczem, jak tylko omamieniem zmysłów, jak fata morgana nad piaskiem pustyni, to i moje ja nie jest niczem innem — jak złudzeniem, które samo siebie oszukuje.
To Moung Dammo dawno już poznał. Ale to, co przedtem tylko poznawał, tak jak ktoś cudze członki rozpoznaje, czuł obecnie tak, jak ktoś własne członki czuje. W żarze ubiegłych godzin dojrzał owoc długich lat. Moung Dammo uśmiechał się zlekka. Jakaś nieznana, błoga radość napełniała go. Ciągle dozwalał swym myślom wznosić się i opadać. Ciągle cieszył się tą robotą zaprzeczania samego siebie. Potem istnieje szczęśliwsza praca, niżeli zaprzeczanie tego nędznego żywota, jak wyrzekanie się go, ponieważ się poznało swą prawdziwą naturę, swą pełną cierpienia nicość. Czyż istnieje szczęśliwsza praca nad ciągłe upewnianie samego siebie: „Dla mnie świat ten więcej nie istnieje; wszystko, co było do zrobienia, zostało już dokonanem.“
Nakoniec opanowało go znużenie, i z wężem na kolanach Moung Dammo zasnął. Ten człowiek bowiem, który się swego ja wyrzekł, może spać nawet z wężem na kolanach.
Moung Dammo zaczął śnić. Śniło mu się, że się zbudził. Pierwszą jego myślą było: „Czuwam, czyli też śnię? Muszę się upewnić, że czuwam.“ Obejrzał się dokoła siebie w jaskini. Tu oto jest zeschły liść, tutaj stoi miska żebracza, a tu na mych kolanach spoczywa jadowity wąż.“ W chwili atoli, w której ujrzał węża, wąż ujrzał też jego. Zwolna podniósł głowę. Wyglądał — jakby nabrzmiały. „Jak jadowitym jest ten wąż“ — pomyślał Moung Dammo. Teraz języczkował tuż przed jego obliczem. Moung patrzył spokojnie w jego straszną paszczę.
— Te zęby — mówił do siebie — zawierają coś takiego, co może prędzej zniszczyć moje nędzne ciało, niżeli zdołam to wymówić. — Ale jak się to nazywa? Czyż rozproszenie się nie jest przeznaczeniem tego ciała? Czego się wzdrygać? Co podlega śmierci, już jest martwe. Jak szczęśliwie, że czuwam, że mogę odczuwać szczęśliwość wyzwolenia.
Spokojnie, dobrotliwie spojrzał w błyszczące oczy zwierzęcia. I ujrzał, że nie byłto wcale wąż, tylko jego własny synek, który się do niego uśmiechał. Ale Moung Dammo nie odpowiadał uśmiechem. Pomyślał sobie raczej: „Ta istota, którą razem z jego matką na świat wydałem, z innego kierunku przybyła nie wiem skąd, i w innym kierunku odchodzi, nie wiem dokąd.“ Gdy tak myślał, wąż wznosił się coraz wyżej i wyżej. Rozciągał się i rozpływał. Jasna mgła wypełniła jaskinię, i nagle stanął przed nim Tathagata (Doskonały, przydomek Buddhy), siedzący na tronie lotusowym, z boskiem obliczem, w bronzowych szatach. Dokoła lotusowego tronu panował zmrok.
Z niezwykłym spokojem umysłu spoglądał Moung Dammo.
— Rzecz dziwna — pomyślał — że się nie zdumiewam, że się nie cieszę. Ale swego ja wyrzekłem się przecie i zaparłem się go; czemu więc mam się dziwić, czem się radować? Wszak niema tutaj nikogo, ktoby się mógł zdumiewać.
Kiedy tak sobie myślał, rozpłynął się i Tathagata, a Moung Dammo ujrzał, że pierwszy promień wschodzącego słońca pada na niego przez szparę otworu jaskini. Spojrzał na kolana — nie było na nich nic. Moung Dammo zamyślił się przez chwilę, jak człowiek, chcący się upewnić, czy mu się coś śniło, czy też przeżył to samo na jawie. Tymczasem wzrok jego padł na misę żebraczą.
— Czegóż ja tu jeszcze siedzę. Wstanę i udam się na swą wędrówkę żebraczą.
Ciągle jeszcze był zaspany. Żywo zerwał się na nogi, wstrząsnął silnie swe szaty, i podszedł w celu podjęcia miseczki. Miseczka była pełna ryżu. Zastanowił się. Znowu pomyślał przez chwilę. Potem nachylił się badawczo i powąchał — ryż cuchnął. Wtedy przyszedł do przekonania, że istotnie wąż pokosztował ryżu tego dziecka. Czego bowiem węże dotkną, to niezwłocznie cuchnie.
Jeszcze raz pomyślał. Potem wytrząsnął wszystko na nieporosłą trawą ziemię i z miseczką na plecach udał się szparkim krokiem ze wzrokiem w dół spuszczonym ku miejscu, gdzie miał sobie swe pożywienie dzienne wyżebrać. Kto bowiem zaparł się swego własnego ja, ten nie pożąda śmierci, nie pożąda życia. Czeka spokojnie, aż nadejdzie godzina, cierpliwie i mając się zawsze na baczności. Czeka, aż powłoka jego rozpadnie się, sama przez się.
W ten sposób stało się, że Moung Dammo dokonał wielkiego wyrzeczenia się.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Wojciech Szukiewicz, Paul Dahlke.