Woda Zdrowia
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Woda Zdrowia | |
Podtytuł | Baśń | |
Pochodzenie | Skarbnica Milusińskich Nr 23 | |
Wydawca | Wydawnictwo Księgarni Popularnej | |
Data wyd. | 1932 | |
Druk | Sz. Sikora | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Elwira Korotyńska | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA.
WODA ZDROWIA
BAŚŃ
Z oryginału przetłumaczył
EL-KOR.
WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI POPULARNEJ
W WARSZAWIE.
Druk. Sz. Sikora
|
Był sobie dobry i ładny chłopczyk. Rodzice jego mieszkali na przedmieściu w małym schludnym domku, otoczonym drzewami.
Tuż koło domu przepływał strumyk, powietrze więc było tu świeże i zdrowe.
Razu pewnego, w piękny dzień letni matka Janka, bo takie miał imię chłopczyk, ubrała go w nowe, dopiero co uszyte ubranie, włożyła żółte buciki i pozwoliła mu iść na spacer.
— Ale pamiętaj Janku o dwóch rzeczach, — rzekła mu matka, — nie pysznij się z tego ubrania i nie zabrudź go, bo jest jasne i bardzo łatwo splamić je można.
Janek wyszedł na drogę, z zadowoleniem patrzał na swój strój bogaty, wiedział, że wygląda w nim bardzo ładnie.
Przed jednym z sąsiednich domków siedział sąsiad jego rodziców i palił fajkę.
Spostrzegł ustrojonego chłopca i postanowił zażartować z niego złośliwie.
Byłto człowiek zazdrosny i niedobry, i cała jego postać wskazywała na to, że serce ma nielitościwe.
Oczy, które są zawsze wyrazem duszy, krzywe miał, patrzące zezem, usta ściśnięte z zawiści, a na nich igrał zawsze uśmiech szyderczy.
I teraz, zobaczywszy chłopca, uśmiechnął się złośliwie i zawołał:
— Janku! a chodź no tu do mnie! Chcę ci coś ciekawego pokazać.
Janek podszedł do niego, a ten rzekł:
— Czy widzisz tam ślicznego maleńkiego pieska? Leży biedak w strumieniu i przejść na drugi brzeg nie jest w stanie.
Czy nie zechciałbyś mu dopomódz?
Spojrzał Janek na strumyk, a tam rzeczywiście leży maleńki biały piesek.
Była to psina dawno już nie żyjąca, jedna z tych, które topią zaraz po urodzeniu, gdyż na świat przyszła niepotrzebnie.
Janek nie wiedział o tem, uwierzył złemu człowiekowi i postanowił zwierzątko uratować.
Wszedł w wodę, nie zważając na swą nową sukienkę i buciki, nie pamiętając o matki przestrodze.
Stał w wodzie i myślał, jak się tu dostać do pieska, gdy wtem fala sama przyniosła mu stworzonko, zalewając i chłopca do połowy.
Janek złapał pieska, a przekonawszy się, że już nie żyje, zaczął płakać i lamentować głośno.
Tymczasem zły sąsiad śmiał się do rozpuku ze swego żartu, aż mu fajka z ust wypadła.
Potem rzekł do chłopca: — Prawda, jaki śliczny piesek? Zanieś go do domu i wychowaj, taki młody, można go sztuk różnych wyuczyć.
Janek nie słuchał już kpin sąsiada, złapał psiaka i pobiegł do matki z płaczem.
Zobaczywszy synka, aż załamała ręce z rozpaczy.
— Jasiu, jak ty wyglądasz? Ach! mój Boże! wpadłeś widocznie do strumyka! A co to takiego masz w ręku?
Opowiedział jej swe zmartwienie, wtedy odebrała mu matka pieseczka i kazała słudze zakopać pod drzewem, sama zaś zabrała się do Janka.
Chłopiec drżał cały z zimna, owinęła go więc, zdjąwszy mokre ubranie, w ciepłą chustkę i położyła do łóżka.
O złym sąsiedzie nie wspomniał Janek ani razu, sądził, że wiedzą o tem od niego samego.
Tymczasem chłopiec rozchorował się na dobre. Dostał zapalenia płuc, a gdy go z tego uleczono, był wciąż słaby i wątły.
Policzki niegdyś tak kwitnące, blade były i szczupłe, usta prawie białe, boleśnie miał zaciśnięte, nigdy uśmiech na nich nie postał, odkąd stracił swe zdrowie.
Matka martwiła się bardzo, patrząc na niknące w oczach dziecko, sprowadzała doktorów, ratowała, o ile to było w jej mocy, ale nic to nie pomagało.
Ponieważ siły tak stracił, że biegać nie mógł tak, jak inni jego towarzysze, przeto szedł zwykle oddzielnie ze szkoły.
Razu pewnego, czując się gorzej niż zwykle, szedł powoli, odpoczywając co chwila, a że szedł inną niż zwykle drogą, natrafił na nieznaną mu bramę miejską.
Brama ta była zrujnowana i stara. Mury w wielu miejscach opadły, a i te, co stały, podziurawione były ogromnie.
Ale wrota żelazne stały niewzruszone i całe, jakby pilnowały tego, co się wewnątrz znajdowało.
Przez otwór w ścianie dojrzał Janek ogromną płaszczyznę, dzikim chwastem porosłą. Na płaszczyźnie tej były zapadłe groby z pomnikami kamiennemi i mnóstwo zielsk różnych i dzikich krzewów.
Z otworu tego posłyszał chłopiec przecudną muzykę, która tak go pochwyciła za serce, że wszedł przez otwór wgłąb bramy, aby lepiej usłyszeć melodję.
Wszedłszy przekonał się, że i groby i zielska, które widział przez otwór były bardzo daleko, że płaszczyzna rozciągała się na tak wielką przestrzeń, iż końca jej widzieć nie było można.
Na ziemi, po której Janek stąpał, ukazywały się wciąż płomyki, z których jeden najbardziej jaśniejący szedł wciąż drżąc cały i jakby prowadził chłopca za sobą.
Janek szedł za płomykiem i zauważył drzwi, które wciąż jakby od wichru otwierały się i wnet przymykały.
Jak tylko stanął przed niemi, rozwarły się na całą szerokość, tak, że mógł przejść bardzo łatwo na drugą stronę.
Razem z nim przeszedł i ów płomyk. Z niego to wychodziły owe przepiękne tony, które w zachwyt wprawiały miłującego śpiew i muzykę Janka.
Gdy weszli poza bramę, dźwięki te stały się jeszcze wyraźniejsze i bardziej melodyjne, drgała w nich radość, szczęście i najwyższe wesele.
Idąc przez chwilę stanął Janek przed pięknym zamkiem.
Zamek był bardzo bogaty i piękny. Lśniły się na nim blachy złote i srebrne, podziw wzbudziły błyszczące kryształy i malachity.
Przyjrzawszy się zamkowi, wszedł Janek do wnętrza.
Wszystko tu było bardzo zwyczajne i skromne. Ciekawego tu nic nie było do widzenia, ale za to słuch rozkoszować się mógł do woli. Odzywała się tu muzyka tak piękna, że człowiek mógł życie całe tu przestać, wsłuchany w czarujące tony.
Szedł tak przez bardzo długi korytarz, aż ujrzał drzwi, do których z bojaźnią zapukał.
Odpowiedziano mu i wewnątrz: — Proszę! Otworzył drzwi i wszedł do środka. Pokój był duży, ale bardzo skromnie umeblowany.
W jednej ścianie było olbrzymie okno przez które wpadały słoneczne blaski. W ciemnym kącie siedziała staruszka, przed nią stał kołowrotek, na którym jednak nie przędła. W ręku trzymała małe nieopierzone prawie pisklątko i karmiła je troskliwie.
— Jakeś tu przyszedł Janku? — spytała. — Mylisz się bardzo, jeśli sądzisz, że tu coś bardzo pięknego zobaczysz. Spójrz tylko na mnie. Prawda, jaka jestem brzydka?
— O, nie, — odpowiedział chłopiec — karmisz szpaczka, który wypadł z gniazda. Jesteś dobra i wcale a wcale nie brzydka!
— Ponieważ tak powiedziałeś, pokażę ci się młodą, mój Janku.
— Jakto być może?
— Podejdę tylko do okna; za oknem jest ogród tak piękny, że odmłodnieję natychmiast, jak tylko na niego spojrzę.
Podeszła do okna, wypuściła z rąk pisklę, które latać zaraz zaczęło, i natychmiast zmieniła się w śliczną, młodą kobietę.
— No, Janku, może i ty spojrzysz w to cudowne okno?
— O, z największą chęcią! — zawołał Janek, zdziwiony ogromną zmianą zaszłą w staruszce. — Jeśli pani pozwoli, zrobię to natychmiast.
Poprowadziła go do okna i usunęła się na bok.
Janek stanął w zachwycie. To co ujrzał, przechodziło jego wszelkie nadzieje.
Ogród tonął kompletnie w kwiatach. Różowiły się na krzewach przepiękne róże, lewkonje i werbeny, różnobarwne tulipany uścielały murawę...
Całe klomby niezapominajek i bratków, ponsowych goździków i pelargonij układały z barw swych przecudny dywan, jak aksamit miękki i jak on puszysty i czarowny.
Drzewa sięgające niebios wznosiły dumne swe wierzchołki i za powiewem wiatru chyliły swe niebotyczne konary.
Mnóstwo ptaków przelatywało w powietrzu, śpiewem swym rozweselając naturę.
Jedne białe, drugie żółte, inne jeszcze purpurowe, lub złociste.
Ptak rajski z bogatem niezmiernie upierzeniem zawisał wciąż na coraz to innem drzewie, a małe kolibry, jak motyle wysysały sok z kwiatów.
Janek stał bez jednego słowa, oczarowany tym widokiem piękna, szczęśliwy.
Ale najdziwniejszem ze wszystkich cudów było drzewo, nawprost okna stojące.
Drzewo to miało na sobie czerwone kwiaty. W kielichu każdego z kwiatów siedział mały krasnoludek i przecudne wygrywał melodje. Jeden grał na fujarce, drugi na flecie, trzeci na trąbce, inny jeszcze wygrywał na cymbałkach. Były i basy i skrzypce, słychać było dźwięki cytry i liry.
Cała ta orkiestra, usadowiwszy się na gałęziach drzewa, w głębi kwiatów, wygrywała tak zgodnie i z zapałem, że z przyjemnością słuchać było można.
— Prawda, Janku, że jest co oglądać i czego słuchać? — odezwała się odmłodzona staruszka. Ale wyjdźmy stąd i chodźmy na łąkę, zostawię cię tam, a potem powrócisz do mnie.
Wyprowadziła go na łąkę, gdzie bawiło się wielu chłopców i sama znikła.
Bawiący się byli bardzo bogato w atłas i aksamity ubrani, twarze mieli rumiane, i co jakiś czas szli do miejsca, gdzie rozstawione były dla nich przeróżne wyborne przysmaki. Janek podszedł do nich i rzekł: — Pobawcie się ze mną!
Ale chłopcy obejrzeli go od stóp do głów i rzekli: — Z tobą? Aleś ty chory, a my zdrowi. Idź, połóż się do łóżka!
Zasmucony odszedł na bok i chciał wracać do zamku, ale wtem nadbiegł brzydki, o długim nosie karzełek i zawołał do chłopców:
— Czy wiecie, co się stało? Brama miejska otwarła się sama, przed bramą siedzi żebrak. Kto mu da jałmużnę, ten może przyjść do czarodziejskiego zamku i cuda wszelkie obejrzeć.
Chodźmy dzieci!
Chłopcy rzucili się do wyjścia, a karzeł, ujrzawszy Janka, odezwał się do niego:
— A! dzień dobry ci Janku! chodź z nami!
Gdy doszli do żebraka, dumni chłopcy rzucali mu srebrne monety, ale zamieniały się one w szkło, gdyż były dawane nie z serca.
Janek miał tylko parę groszy. Oddał je natychmiast, a dziadek z radością je przyjął i zamieniły się one w dużą złotą monetę.
— Idź Janku, — rzekł żebrak — to bardzo pięknie z twojej strony, żeś obdarzył mnie tak sowicie. Idź do zamku, szczęście tam ciebie spotka. Janek poszedł znaną już drogą i wszedł do sali.
Przed oknem stała dawna staruszka i przyglądała się drzewu, na którem grali krasnoludkowie.
— Jak mogą i skąd umieją tak grać pięknie te małe istotki? — spytał Janek.
— Mogą ładnie wygrywać, bo są szczęśliwi, a czy wiesz dlaczego są szczęśliwi? bo są zdrowi.
Jestto bowiem drzewo zdrowia, na którem oni grają tak pięknie.
— Ach! gdybym to i ja mógł tam siedzieć! — zawołał chłopiec. — Jestem chory i wyzdrowieć dotąd nie mogę...
— To być nie może, — rzekła piękna pani, — jesteś bowiem za duży na to, aby siedzieć na kwiatku.
Ale jest inny sposób uzdrowienia cię. Byłeś dla mnie uprzejmy i grzeczny, zrobię ci więc przysługę.
Spójrz na wierzchołek drzewa, nie dojrzysz zapewne, bo to bardzo wysoko.
Stoi tam jeden z tych krasnoludków i uderza w takt muzyki. Jest to kapelmistrz orkiestry. Obok niego jest studzienka, z której bierze napój orzeźwiający wielkiej wartości, wtedy gdy się czuje zmęczony.
Gdybyś z tej studzienki choć parę wypił kropel, byłbyś zdrów, jak ryba...
— Ale w jakiż sposób możnaby się tam dostać?
— Trudno to, masz rację, mój mały... Nie doszedłbyś tam, ja również nie mogłabym tego zrobić, ale może tego ktoś inny dokonać! Zaraz tego śmiałka zobaczysz!
To mówiąc podeszła jeszcze bliżej do okna i zawołała: — Szypszyp!
Na wołanie to podbiegł szybko karzełek, u którego na ramieniu siedział sokół. Wziąwszy koneweczkę, karzeł włożył ją w szpony sokoła, który wyleciał szybko przez okno.
Wkrótce potem mądry ptak przyniósł naczynie napełnione cudotwórczym płynem, który przez karła ofiarowany został Jankowi.
Odmłodzona dama rzekła do Janka:
— Napój ten dam ci na pożegnanie. Chodź ze mną!
Przyszli razem aż do bramy, do zamku prowadzącej, ale nie wyglądała ona tak jak wtedy, kiedy chłopiec wchodził do niej po raz pierwszy. Cała była jasna i złocistemi promieniami oblana.
— Napij się! — rzekła do chłopca i przyłożyła mu naczynie do usteczek.
Gdy wypił, zrobiło mu się dziwnie wesoło, serce jego wezbrało wielką radością. Uczuł Janek, że zdrowie doń znowu powraca, że silnym jest jak i dawniej.
Gdy wypił całą zawartość naczynia, usunął je od ust i chciał podziękować dobrej pani, ale spostrzegł nagle, że z tornistrem na plecach stoi przed bramą miejską, którą znał dobrze i że wszystko tu było inne niż wtedy, gdy widział cudny ogród i pięknie grających maleńkich ludzi.
W tej chwili nadeszła matka niespokojna o chłopca, gdyż wszystkie dzieci powróciły dawno do domu, a jego doczekać się nie mogła.
Kiedy ujrzała go znowu zdrowym i wesołym, przytuliła do kochającego serca i powiedziała:
— Bogu niech będą dzięki, żeś wyzdrowiał mój Janku. Jakżesz jestem szczęśliwa!..
Janek szukał nie raz starej bramy i cudownego zamku z ogrodem, ale znaleźć nie mógł. Serce miał szlachetne i wdzięczne, przykro mu więc było, że nie podziękował dobrej pani za zdrowie.
A zdrowie to było wciąż kwitnące, siły powróciły mu znowu, wesołość malowała się na twarzy — był pociechą rodziców i tych, którzy go znali.