<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
List Tadeusza do matki.

„Mateczko najdroższa i najukochańsza!
„Parę słówek tylko piszę — naprędce. Jestem bowiem niezmiernie zajęty. I niech Mamuś zgadnie czem? Wymyślaniem nowych figur do kotyliona!!!! Prowadzić bowiem będę tańce na balu, który amerykańska kolonia wydaje tu dzisiaj. Zwrócono się do mnie z prośbą o zaaranżowanie kotyliona. Nie wiem, zkąd dowiedzieli się o téj mojéj specjayności. Enfin, tak nalegali, że musiałem przyjąć, tém bardziéj, iż widziałem, że Muszka sobie tego życzy. Mam wiele kłopotu, gdyż pojmuje mateczka, iż tu niéma żadnych przyborów, a zamało jest czasu, aby je z Paryża sprowadzać. Panienki więc same zajęły się fabrykowaniem orderów, bukietów, szarf, a ja tymczasem suszę sobie głowę, starając się coś z tych domowych fabrykatów ułożyć. Co zaś do saméj pani Dobrojowskiéj, to tak, jak Mameczka kazała, zbliżyłem się i zostałem niezmiernie życzliwie przyjęty. Niech się Mameczka nie niepokoi. Wszystko będzie dobrze. Z ostatniego listu widzę, iż Mama trochę straciła na humorze. Czy czasem Matuchna nie zadużo pracuje? Ja utyłem trochę, bo kuchnia wyborna i powietrze morskie świetne, dodaje apetytu. Frak mój nawet jest trochę ciasny. Droga Matusiu, zbliża się już termin mego wyjazdu. Za cztery dni, to jest w chwili otrzymania mego listu, wyślij mi umówioną depeszę. Przypominam Ci tekst:
Revenez immédiatement, affaires urgentes moi malade. W ten sposób znajdę usprawiedliwienie z mego nagiego wyjazdu przed Muszką. Mogłaby żądać, abym pozostał, a Mamcia wie, że Tadzio nie ma już wiele pieniędzy i tylko tyle, co na drogę. Całuję rączki drogiéj Matusi, czekam depeszy i sercu Mamci się polecam

najprzywiązańszy syn
Tadzio.

Napisawszy ten list, Wielohradzki zaniósł go na pocztę i powrócił czemprędzéj do swego pokoju, gdzie spędził całe popołudnie na kreśleniu kółek, kresek i liczb, stanowiących kombinacye kotylionowe. Widocznie za inicyatywą Muszki, jeden z amerykańskich malarzy zbliżył się do niego po śniadaniu i, przedstawiwszy się, w bardzo gładki sposób prośbę swoją wypowiedział. Próżność Tadeusza mile pogłaskana została. Ci Amerykanie imponowali mu niezmiernie swą wykrochmaloną poprawnością. Przyjął zaproszenie skwapliwie, zdziwił się jednak, gdy Amerykanin, z zupełnie seryo miną, zapowiedział mu, że ów bal będzie kostiumowy, i że wszyscy biorący w nim udział, tak mężczyzni jak kobiety, przebrani będą za małe dzieci.
Petits garçons... petites filles!...
— A!... — zdziwił się Tadeusz.
Spotkawszy na ulicy Muszkę, idącą w stronę kabiny z panną Marcelą, chciał przejść obok, lękając się popełnienia nowéj niedyskrecyi, lecz panna Dobrojowska, roześmiana, wesoła i prześliczna w swéj różowéj batystowéj bluzce i muślinowéj białéj sukni, wyciągnęła do niego rękę, wabiąc go gestem i głosem. Wielohradzki podbiegł uszczęśliwiony. Panna Marcela dyskretnie usunęła się na bok. Zaraz zaczęli mówić o projektowanym balu i o kostiumach dziecinnych, zaakceptowanych jednomyślnie przez klan Amerykanek. Lecz Muszka wzruszyła ramionami, oświadczając, iż za nic nie włoży fartuszka małéj dziewczynki, lecz przyjdzie w tualecie spacerowéj. To samo postanowił Tadeusz, któremu tytuł conducteur de cotillon nadawał pewne prawo zachowania balowego stroju dorosłego mężczyzny.
I weseli, nagle rozradowani, szli obok siebie, radzi z życia i doskonałości swego zdrowia i urody, kąpiąc się literalnie w sympatycznych prądach, jakie ich otaczały. Zaglądali przez balustradę w morze i zachwycali się tajemniczą krepą siatek, które wiatr rozwiewał jak szaty almei tańczącéj wśród fal.
Minęli port i wydostali się na gościniec, po którym krzyżowały się niezliczone ścieżki. Zagłębili się w jedną z nich, całą zieloną od gałęzi drzew, rosnących po za liniami murów. I nagie wzrok ich doznał olśnienia. Pomiędzy tą ciemną zielenią wznosiły się wały lśniącego srebra i miedzi złotéj, pełnéj kolorowych iskier.
Promienie słońca wpadały przez otwory gałęzi i migotały wśród tych skarbów, które zdawały się wylewać kaskadami i z ponad murów, aż na środek ścieżki, pomiędzy mchami srebrzyć się, złocić i czerwienią miedzi połyskać.
Były to okrawki pudełek od sardynek, które mieszkańcy spożytkowywali, tworząc z nich kolczaste i bezpieczne ogrodzenia. Lecz w tym półcieniu, w tych migotliwych blaskach przekradającego się słońca, były to skarby Golkondy, rzucone pod stopy przechodniów z hojnością jakiegoś mistycznego bogacza. Tworzyły one wały fantastycznych bogactw, całe kopalnie nagie odkryte i na światło dzienne w doskonałéj już formie wyprowadzone. Wśród zieleni złoto i srebro szalało migocącemi i ciągnącemi się blaski.
Muszka wyciągnęła obie ręce, porwana nagle urokiem tego przepychu.
— Jakie to ładne!.. zdaje mi się, że wchodzimy do jakiegoś Sezamu!.. Przypomina mi się Ali-Baba i czterdziestu rozbójników...
Wielohradzki westchnął.
— Ach... gdyby ta blacha była szczerém złotem — wyszeptał.
Muszka spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Chciałbyś pan być nababem? — spytała.
On odparł z wielką szczerością:
— Chciałbym...
Dziewczyna ramionami wzruszyła.
— Czy sądzisz pan, że to dodałoby ci uroku? — zawołała. — Nabab to w obecnym składzie społeczeństwa istota bardzo banalna, pospolita i zwykle niezajmująca... Przynajmniéj ja tak sądzę...
Wielohradzki gorączkowo chwycił się tego tematu rozmowy, który zdawał mu się rozświetlać cała sytuacyę.
— Byłem pewny — zaczął zdławionym głosem — iż pani, tak jak zresztą wiele kobiet wychowanych w dostatkach i zbytku, ceni ów zbytek... i owe dostatki...
Muszka szła ciągle naprzód ostrożnie, zgarniając swe szeroko rozpościerające się białe muśliny i ochraniając je od rozdarcia o kolce blachy.
— Zapewne — odparła już poważniéj i nagle zesztywniała moralnie — cenię dobrobyt, tak, jak cenię własną istotę, do któréj się przyzwyczaiłam. Są jednak chwile i uczucia, które z owemi „dostatkami”, jak je pan nazywasz, nie mają nic wspólnego...
Tadeusz zbliżył się ku niéj i widząc, iż ona nietylko nie przyśpiesza kroku, ale raczéj zwalnia szybkość swego chodu, pochylił się znów nad jéj ramieniem.
— A więc ja?.. — zapytał.
— Pan?.. należysz do tych osób, których pozycya materyalna jest dla mnie najzupełniéj obojętna... nie troszczę się o nią... nie pragnę nawet wiedziéć nic w tym względzie... Pan istniejesz dla mnie sam, sam — bez otoczenia, bez warunków życiowych...
I powoli, przysłaniając powieki, dodała:
— Pan jesteś moim snem!..
Tadeuszowi nagle zaczęły drżéć wargi.
— Dlaczego... snem? — zapytał — niech będę rzeczywistością...
Ona zwróciła ku niemu swą piękną twarz i nagle Tadeusz ujrzał przed sobą jéj oczy powleczone jakąś mgłą wilgotną.
— Rzeczywistością senną... — wyrzekła powoli, jakby namyślając się, jakim nic nie znaczącym wyrazem zakończyć harmonijny akord téj przedmiłosnéj strofy.
Przed nimi wił się wciąż ów wąwóz pod sklepieniem drzew, tajemniczy i nieskończony. Amarantowe kiście digitalu kwitły całemi pękami w rozpadlinach murów; kamienie, obrosłe szmaragdowym mchem, mieniły się od plam słonecznych, a kaskady blach zamieniały się teraz w istne potoki srebra i złota, zalewając chwilami ścieżkę i tamując drogę.
Zdaleka słychać było szmer kroków panny Marceli i szelest jéj sukni.
Muszka odwróciła się, widocznie zdenerwowana obecnością panny służącéj.
— Panno Marcelo! — zawołała nawpół rozkazująco, nawpół z uśmiechem — ja i pan Wielohradzki pójdziemy do fermy w Croine napić się mléka... Niech panna Marcela tu na nas zaczeka... Panna Marcela mléka nie lubi!
Jak maryonetka nagle nakręcona, przysiadła panna Marcela na płaskim kamieniu i, podparłszy głowę, spokojnie czekać zaczęła.
Tymczasem Muszka i Wielohradzki zaczęli iść szybko, biedz prawie. Twarz hrabianki pokryła się rozkosznemi dołkami, tak roześmiana była cała jéj istota, przejęta nagle rozkoszą wesołości dziewczęcéj. Tadeusz, porwany, rozkochany, uszczęśliwiony, biegł za nią wśród plam paproci, kiści digitalu i srebrnych kaskad blachy. W swéj białéj sukni, delikatnéj i przejrzystéj, po któréj ślizgały się promienie słońca, wysmukla, z aureolą różowéj jutrzenki kapelusza dokoła głowy, zdawała się zjawiskiem delikatném, z woni i barwy róży złożoném.
Biegnąc, wyciągnęła przed siebie ręce i płynęła wśród téj jasności, pod baldachimem liści, które, jak spękane, stare szyby kościelne, zielony czarodziejski blask na nią rzucały.
Tadeusz szedł za nią i nagle uczuł w głowie zamęt, jakiś chaos, jakby opuszczała go wola, pamięć, sumienie. Biała postać majacząca przed nim hypnotyzowała go i on, zwykle przebywający w ciasnéj przestrzeni wrażeń, przeraził się nieledwie tém nagłem wstrząśnieniem, jakiego doznawać zaczął.
— Gdzie my idziemy? — zawołał nagle, a głos jego zabrzmiał tonem trwogi.
Muszka stanęła, i tonąc cała w paprociach i kępie liliowych dzwonków, odparła:
— I po co to pytać? po co to chcieć koniecznie wiedziéć, gdzie nas życie poprowadzi... oczy zamknąć i... czekać...
I uśmiechając się dodała:
— Wieczna ciekawość nieznanego!... fièvre de l’Inconnu!... a przecież to nieznane... zakryte... to cały urok życia!...
Podniosła w górę ręce, założyła je za głowę i pod rzęsami zabłysły dziwnie jasno i miłośnie szafiry jéj oczu...
— Urok życia!... — powtórzyła, patrząc prosto w twarz Tadeusza.
On rzucił się ku niéj i nagle zuchwały, niemal brutalny, porwał ją w objęcia.
— Muszko!... — wyszeptał, nie śmiejąc całować jéj ust, które uśmiechnięte miał tuż przed swojemi ustami.
Ona wciąż patrzyła na niego z pod przysłoniętych rzęs; z wpół otwartych warg migotały teraz perły zębów białych, jak u młodéj wilczycy.
Tonęli teraz w jasności, woni, blasku — w tęczy barw migocących koronami kwiatów.
Tadeusz w téj chwili nie liczył, nie kombinował: widział tylko przed sobą ukochaną i pożądaną kobietę. I cicho, namiętnie, z po za zaciśniętych zębów zapytał:
— Ty moja?... prawda?... moja?...
Jéj oczy pociemniały i zęby zacięły się, tak jak u niego, jakimś nerwowym, spazmatycznym wysiłkiem. Milczała, powoli tracąc dziewczęcy wdzięk i przybierając nagle maskę dojrzałéj kobiety.
— Odpowiedz!... — szeptał mężczyzna.
— Przyszłość odpowié!... — rzuciła nagle i, wyślizgnąwszy się z objęć Wielohradzkiego, znów naprzód biedz zaczęła.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

W ciemnéj chacie o rzeźbionych belkach migotał na wielkim kominie ogień, trawiący nędzne brzozowe gałęzie.
Na pniaku drzewa, prawie dotykając sabotami ognia, siedział stary breton i, paląc fajkę, pluł w popiół.
Niedaleko, w kołysce, rzeźbami ozdobionej, leżało doroczne dziecko, poważne, spokojne, z twarzą dorosłego mężczyzny, bladą i nalaną. Dwie czarne źrenice utkwiło w świecące gwoździe, któremi meble nabijane były, i zdawało się pogrążone w ekstazie mistycznéj — dziwaczne i chorobliwe w swym aksamitnym, złotem haftowanym czepku.
Wielohradzki i Muszka usiedli za stołem, czekając na mléko, które czarno odziana chłopka wielką drewnianą łyżką z misy przelewała w małe miseczki. Cała gromada milczących i chmurnych dzieci, zbita w kącie w jedną massę błękitnego sukna, purpurowych czepków, sabotów i zasmolonych twarzy, śledziła z pod oka tę pannę biało ubraną, strojną i elegancką, któréj obecność napełniała ciemnię izby jakaś chorobliwą i niepokojącą dysharmonią. Pończochy Wielohradzkiego, pończochy wiedeńskie, dość pstre, dalekie od wykwintnéj harmonii angielskich wełn, drażniły także te chłopskie umysły. Lecz zdziwienie kryły dzieci w sobie, ciągle poważne, zamyślone i smutne, z twarzami zestarzałemi przedwcześnie, w ciemni izby obstawionéj dokoła artystycznie rzeźbionemi meblami.
Czuć tu było nędzę piękną, szamocącą się ze szpetotą, panującą wszechwładnie, przechowującą zazdrośnie artyzm codziennych sprzętów z poetyczną skrzętnością Japończyków.
Łóżka, szafy, komin, ławy, łyżki, zawieszone u stropu w rodzaju drewnianego pudełka; deska, na któréj leżały czarne bochenki chleba, — wszystko to miało w sobie linie i zarysy przechowane z Wieków Średnich, z lekką domieszką gotyku w ornamentacyach, lecz w całości zachowujące harmonię stal, czerniących się w półmroku starych, rozpadających się w gruzy bretońskich kościołów.
Wielohradzki i Muszka, przedzieleni wązką deską stołu, siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, i tylko oczy ich spotykały się co chwila, migocąc jak fajerwerki.
Hrabianka zdjęła z głowy „kapotkę” i oparła się plecami o ciemno-brunatne tło ściany. Włosy jéj były prawie téj saméj barwy, co deski, lecz promienie słońca, wpadające ukośnie przez drobne szybki jedynego okna, zapalały w kręconych kędziorach aureole złotawych iskierek.
Wzrok jéj wciąż wpadał w źrenice Tadeusza i uciekał szybko jakby spłoszony. Dodawało jéj to uroku. Był to fałsz z pozorami eleganckiéj naiwności, przewrotność wszystko wiedzącéj dziewczyny, złagodzona wdziękiem trwożącego się podlotka.
We drzwiach chaty zaciemniło się nagle. Ciężko wlokąc pokrzywione nogi, wszedł Jagoury z fajką w ustach. Odziany w swe poszarpane ubranie poławiacza sardynek, miał wygląd żebraka. Lecz beret granatowy z fantazyą spadł mu na ucho olbrzymie, włosem obrosłe. Poszedł wprost do komina i nachylił się nad ogniskiem. Szczypcami drucianemi wyjął żarzący się węgielek i, pykając głośno fajkę gasnącą rozniecać zaczął.
I nagle parsknął śmiechem brutalnym, hałaśliwym.
Stary breton, siedzący koło komina, nie poruszył się nawet, nie spytał Jagourego o przyczynę téj wesołości. Bretonka, nalewająca mléko, podeszła do stołu i postawiła dwie miseczki purpurowe, dziwacznie malowane, przed Muszką i Tadeuszem.
Bara? — zapytała.
I nie czekając na odpowiedź, zdjęła z deski olbrzymi bochen czarnego chleba i położyła go na stole.
Tymczasem Jagoury zbliżył się także do stołu i w zczerniałych rękach kruszyć zaczął kawał hreczanego naleśnika.
Śmiał się ciągle, pluł w ogień i kiwał głową.
Okruchy zgarnął i wszystko razem wtłoczył w rodzaj dziury, których było kilka na powierzchni stołu.
Bretonka wlała mu w ten otwór trochę mléka i zamieszała tę zupę palcem. Jagoury odłożył fajkę i usiadł na ławie.
Permettez? — zapytał Muszki, uchylając beretu.
Panna Dobrojowska skinęła głową. Przyglądała się ciekawie téj olbrzymiéj ludzkiej maszynie, którą morze pokryło czarną rdzą, a jod warechu pokostował rudą barwą. Jagoury zdawał się jakimś starym rybakiem, zbiegłym ze sceny teatralnéj. Jadł powoli, zanurzając łyżkę w otwór stołu, zastępujący mu głębokie talerze i wszelkiego rodzaju cywilizacyjne nakrycia.
I nagle, z ustami pełnemi mleka i okruchów naleśnika, mówić zaczął, mieszając czystą francuszczyznę z żargonem bretońskim.
— Wyborna farsa!... ci panowie z obserwatoryum... tam... po za miastem, prawie koło stacyi kolei... gdzie to uczeni z całego świata schodzą się obserwować i krajać biedne bydlątka morskie... znów popełnili wielkie głupstwo... Od kilku lat chcieli wykluć jajka homarów... Dręczyli się męczyli, urządzali akwarya... dyabli wiedzą nie co... i nic!... Homary nie chciały się wykluć. Aż po wielu, wielu pracach, badaniach, naukach, kombinacyach... odkryli, że... że...
Tu szeroka dłoń Jagourego zaczęła migać w powietrzu. Stary wilk morski machał rękami i znów zanosił się od śmiechu.
Wielka cisza panowała w izbie. Dzieci stały w kącie jak skamieniałe, a bretonka usiadła przy kołysce z rękoma splecionemi na fartuchu, w postawie istoty, przywykłéj do ciągłego próżnowania.
Tylko przeciągły śmiech Jagourego huczał po chacie i rozbijał się jak fala o kanty rzeźbionych mebli.
— Odkryli, że... ciągnął daléj majtek — że... homary wykluwają się jedynie w wodzie, będącéj w bezustannym ruchu!... Oto co znaleźli! I radzi, jakby złoto nauczyli się fabrykować, zawołali mnie i mówią mi: — Piotrze Jagoury, jakie to my odkrycie zrobili! Wiemy, że jajka homarów muszą do wyklucia znajdować się w wirującéj wodzie... A ja parsknąłem śmiechem i mówię: było téż czego trzy lata sobie głowę suszyć... A toć każdy bęben wié w Concarneau, że homary potrzebują do wyklucia ruszającéj się wody...
I znów śmiał się długo i przeciągle, trawiony wciąż nienawiścią do tych „cywilizowanych”, z których pieniędzy żył, a którzy spadli na jego port rodzinny ze swemi stalugami, kabinami, regatami, pudełkami farb, czerwonemi parasolami, namiotami, obserwatoryami, kalając mu to morze, które teraz już należało do wszystkich, jak ulicznica, zamiast miéć jedynie dla swoich łaskawe przyjęcie, na wzór wstydliwéj i strzegącéj swego ogniska małżonki. Skrzętnie notował wszystkie śmieszności i błędy popełniane przez owych „cywilizowanych“, których ochrzcił mianem ogólném „étrangers“. Myśl, iż kilku uczonych tam, po za białemi murami państwowego obserwatoryum trzy lata dręczyło się nad odkryciem tego, co wiedziały od wieków dzieci dźwigające się od ziemi i kołyszące się na dnie barek na srebrnych stertach sardynek, wprowadziła Jagourego w rozkoszną nerwową wesołość. Od rana opowiadał tę „dobrą farsę“ wszystkim, kogo napotkał na swéj drodze. Teraz umyślnie usiadł przy stole, aby śmiechem swoim upokorzyć tych dwoje wystrojonych, którzy włóczyli się po chatach po to, aby przyglądać się nędzy.
I nagle Jagoury porwał się od stołu i, wsadziwszy w kieszeń swą wygasłą fajkę, powlókł się ku drzwiom, nie skinąwszy nikomu głową.
Starzec siedzący przy ognisku nie ruszył się nawet, to samo i młoda kobieta nieruchoma, z twarzą pożółkłego Sfinksa. I tylko dziecko w kołysce zwróciło teraz swe wielkie, smutne, marzące oczy na czoło Muszki i pozostało tak wpatrzone w aureolę włosów hrabianki, aureolę płonącą całą od iskier zachodzącego słońca.
Tadeusz patrzył wciąż na Muszkę i napawał się szczególną dystynkcyą i harmonią jéj ruchów.
Ręce jéj, długie i szczupłe, wiły się prerafaelitycznemi gestami w przestrzeni. Mała główka, osadzona na wązkiéj i białéj szyi, miała chwilami w sobie jakiś chorobliwy wdzięk sentymentalno-zmysłowych heroin Balzaka. Od czasu do czasu Muszka podnosiła do ust purpurową czarkę i piła mléko z łakomstwem dużéj, gibkiéj, rudéj kotki. W tém otoczeniu artystycznéj nędzy piękność jéj występowała z podwójną siłą. Zdawała się wonném cieplarnianym kwiatem, purpurowym Hibiscusem o delikatnym kielichu, wrzuconym w smutną ciemnię średniowiecznéj komnaty.
Nagle przed oczyma Tadeusza pojawiła się inna postać trywialna: zgarbiona, w jersey’u czerwonego stanika, jedząca brzydko śliwki i wypluwająca w garść szorstkiéj ręki pestki. Często widywał Tecię jedzącą i nigdy nie zastanowił się nad różnicą rasowych przyzwyczajeń. Skrzywił się i potrząsnął głową, jakby chcąc spłoszyć natrętne widziadło. Kształtna, wązka ręka Muszki, opięta w żółtą duńską rękawiczkę, spoczęła delikatnie na blacie stołu.
Bez namysłu Wielohradzki pochwycił ją w swą drżącą rękę. Przez chwilę te obie ręce złączone zarysowały się w promieniu słońca, bijącém przez okno.
Bretonka, siedząca przy kołysce, podniosła się z ziemi, i klekocąc sabotami, zbliżyła się do stołu.
Zaczęła zbierać miseczki i łyżki, sięgnęła po chleb i nagle uśmiechnęła się, widząc tych dwoje młodych, zapominających o reszcie świata wśród wąwozu okiennéj framugi
Mari et femme?... — zapytała, pokazując dwa rzędy zczerniałych zębów.
Ręka Muszki cofnęła się szybko, jak mała pantera, powracająca do swego legowiska.
Non!... non!... — zawołała i wybuchnęła dziwnym, przeciągłym śmiechem. — Och!... — śmiała się, nakładając kapelusz.
— Ta kobieta wzięła nas za małżeństwo... Co za dobra farsa!... jak mówił Jagoury...
Wielohradzki uśmiechnął się z przymusem. Miał ochotę zawołać: — Cóż w tém dziwnego!... lecz nie śmiał. Czuł, iż znów stoi nad przepaścią i że jedném słowem może rozświetlić całą sytuacyę.
Cofnął się jednak przerażony.
Zaczął szukać pieniędzy w kieszonkach kamizelki, i znalazł tylko dwie dziesięciofrankówki.
Uniesiony hojnością podróżujących po za granicami kraju Polaków, rzucił na stół ową złotą monetę.
Bretonka zafrasowała się.
— Nie mam pieniędzy... nie mogę zdać reszty.
Lecz on banalnym giestem fałszywego wielkiego pana wskazał ręką na stół.
Gardez tout ça! — wyrzekł, zmierzając ku Muszce, która nagle spoważniała, zatrzymała się przy kołysce dziecka i uważnie w twarz malca patrzyła.
— Idziemy? — spytał Wielohradzki.
— Tak.
Zbierając fałdy sukni, wysunęła się Muszka z chaty.
Stojąc na dziedzińcu, na którym suszyły się sterty paproci, zwróciła się ku Wielohradzkiemu z widocznym niesmakiem w wyrazie twarzy.
— Dałeś jéj pan dziesięć franków? — spytała — po co? Pięćdziesiąt centymów było aż nadto dobrą zapłatą. Po co psuć takich ludzi!
Lecz on szybko zbliżył się ku niéj i porwał ją za rękę.
— Moja żona! — wymówił cichym, namiętnym głosem.
Muszka znów śmiać się zaczęła.
— Tak, tak! a ty... mój mąż!...
I wziąwszy się pod ręce, iść szybko zaczęli ku gardzieli wąwozu, w którym oczekiwały na nich kaskady srebra, złota, jasność plam słonecznych, szmaragdy mchów i bluszczu, amarant digitalu, fiolet dzwonków i... blaszana grzywa panny Marceli, téj panny Marceli, która, według słów Muszki, nie lubiła mleka.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Pracownia wspólna amerykańskich malarzy mieściła się w jednym z domów, stojących tuż po nad balustradą portu.
Pracownia była duża i pusta. Jedynie ściany pobielone zarysowane były czarnemi plamami karykatur.
Pomimo wielkiéj ilości świec, oprawnych w różnorodnego pochodzenia świeczniki i lichtarze, w pracowni téj panował smutny półzmrok — żółty, chorobliwy, opadający od sufitu jakimś welonem szarego popiołu.
Szerokie okno, wychodzące na port, przysłonięte było całe czarną płachtą wełnianą. I kir ten jeszcze smutniejszy nadawał wygląd owéj sali, w któréj odbywał się ów „bal” kolonii amerykańskiéj, bawiącéj w Concarneau.
W kątach majaczyły zwalone stalagi, blejtramy, pudełka, pędzle, szczotki, zwoje płótna, pozaczynane szkice i paki potrzaskane, na których czerniły się jeszcze cyfry kolejowe.
Jedno pudełko płaskie, wypełnione trocinami, w których kryła się cała tęcza pasteli, leżało otwarte na podłodze, tuż prawie pod nogami tańczących gości. Około okna, na brudnym stole, zakreślonym mozaiką farb, stała duża waza, a dokoła niéj szklanki.
Na ziemi, pod stołem i wzdłuż okna rzędy wypróżnionych butelek, a na krześle błękitna torba, w któréj czerwieniły i żółciły się pomarańcze i cytryny.
Na środku pracowni kręciło się kilka par przy dźwiękach rozklekotanego pianina, w które walił z całéj siły jeden z malarzy amerykańskich. Reszta towarzystwa skupiała się przeważnie dokoła stołu, wazy i szklanek. Miss’y podchodziły śmiało, chwytały łyżkę wazową i wypełniały szklanki ciemnym napojem, utworzonym z mieszaniny rumu, gin’u, whisky, koniaku, szampana, wina czerwonego i białego, rozmaitego gatunku, kirschu, cytryn, pomarańcz, korzeni i rozmaitych innych ingredyencyj.
Panienki odważnie i śmiało połykały szklankę za szklanką tego piekącego napoju. Żółta ich cera nabierała dziwacznych liliowych blasków. Małe oczki świeciły się, żółte zęby migały. Mężczyźni pili także, lecz stosunkowo mniéj, niż panny. Atmosfera ponczowego flirtu wypełniała pracownię. Rozklekotane pianino skrzeczało wciąż z jakąś bzikowatą zaciętością. Jeden z Amerykanów porwał świecę z lichtarza, i zgasiwszy ją, zaczął kruszyć stearynę, rozsypując ją po podłodze. Lekkie „oach!” dały się słyszéć tu i owdzie. Eteryczne miss ślizgały się po tych stearynowych okruchach. Lecz szybko owe wykrzykniki przemieniały się w lichy chichot jakby rozbawionych puszczyków. I znów rozklekotany głos pianina górował, dominując nawet nad szczękiem chochli skrobiącéj dno wypróżnionéj szybko wazy. Teraz zaczynały pukać korki i z nowo otwartych butelek lały się całe kaskady płynów do wnętrza wazy. Jedna z miss krajała cytryny, druga pomarańcze. Spiczaste ich łokcie, z których zsuwały się zbyt szerokie cholewy rękawiczek, migotały białawemi punktami na ciemném tle firanki. Wielohradzki, siedzący obok Muszki, zwrócił jéj uwagę na ten fatalny kant nazbyt obnażonych ramion. Hrabianka uśmiechnęła się i, nagle rozsunąwszy tęczowy wachlarz, zasłoniła nim siebie i Wielohradzkiego. Znikli oboje po za tym parawanem z jedwabnéj gazy, po któréj wiły się arabeski srebrnych gwiazdek. I zaczęli śmiać się oboje serdecznie, wesoło, z jakąś pustotą dziecięcą. Ten „bal” był dla nich wyborną komedyą, na któréj występowali w roli widzów.
Przez rzeźbę rączki wachlarza, zbliżywszy swe głowy, patrzyli...
Przed nimi, w pół-ciemném, leniwém świetle skakało kilka par dorosłych, a nawet przerosłych ludzi, odzianych w dziecinne, króciuchne sukienki. Kobiety miały spódniczki sięgające kolan, fartuszki z szeleczkami lub zupełnie okrywające sukienki, nędzne włosy, spomadowane i splecione w cieniuchne warkoczyki, na ramionach bransoletki koralowe. Niektóre miały włosy rozpuszczone i spięte grzebyczkiem, jedna zaś, trzydziestoletnia kobieta, płaska, chuda, z czerwonym nosem, włożyła na głowę biały haftowany czepeczek i potrząsała trzymaną w ręku grzechotką. Mężczyźni ubrani byli, jedni w sukienki i fartuszki, inni w majteczki krótkie do kolan, skarpetki i bluzki. Dwóch miało duże śliniaki pod brodą, na których zwieszały się kółka kościane, takie, jakie daje się niemowlętom w chwili wyrzynania się ząbków. Duże krézy obejmowały ich twarze białém kołem, uwidoczniając spaloną cerę, zmarszczki i od tytuniu pożółkłe zęby. Sam Sanderson spacerował z tornistrem na plecach i z długą kantówką w ręce. Na głowę wcisnął bourelet trzcinowy, rodzaj wypchanego wałka, który chroni czaszki dzieci chłopów francuskich od rozbicia w razie wypadku, i wpół senny, ze szklanemi oczyma starego morfinomana, kręcił się wśród tańczących w długiéj białéj sukience, przewiązanéj w pasie kawałkiem błękitnéj gazy.
Pomiędzy temi potwornemi dziećmi, o szyjach pomarszczonych i czarnych, policzkach obwisłych, ustach pożółkłych, oczach podsiniałych, skaczących jak frygi na stopach płaskich, olbrzymich, odzianych w pantofle z kokardami, krążyła najmłodsza i najładniejsza z Amerykanek, przebrana w klasyczną liberyę mamek francuskich.
Wielki czepiec z wstążek purpurowych czerwieniał na jéj głowie. Suknia, z płótna w kratki czerwone i białe, takaż wielka rotunda i duży biały fartuch — dopełniały stroju. Owa mamka biegała na prawo i lewo, karciła, biła po łapach, stawiała do kąta i obcierała nosy. Wszyscy bowiem grali komedyę i zastosowywali postępowanie swe do stroju, jaki przywdzieli. Te wysokie płaskie kobiety, ci mężczyźni o rybiém spojrzeniu bezkrwistych gentlemanów zachowywali się tak, jak horda rozpuszczonych i źle wychowanych dzieciaków. Piszczeli, skrzeczeli, bili się, popychali, wydzierali sobie zabawki i szklanki z ponczem. Mamka wpadała nagle pomiędzy „niegrzeczną” grupę i rozdzielała klapsy. Lecz była zajęta głównie flirtem z Sandersonem. W przystępie romantycznego uniesienia poklepawszy go po brodzie, zaprowadziła do kąta i postawiła twarzą do muru. Stary morfinoman szedł, wyprawiając grymasy rozkapryszonego dziecka. I nagle stanął w kącie, kopiąc tylko od czasu do czasu przechodzących, którzy oddawali mu te kopnięcia z procentem.
Muszka i Wielohradzki patrzyli na tę długą, białą postać mistrza, przylepioną do muru i od czasu do czasu poruszającą się, jakby za pociśnięciem sprężyny. Obok niego miss w czepku i gentelman w śliniaku, zamieniając flirtujące spojrzenia, wychylali szklanki gorącego grogu.
Dwie missy w fartuszkach, z trochą niezdecydowanéj barwy włosów, związanych błękitnemi kokardami, biło się rozkosznie o tekturową lalkę, odebraną innéj miss. Jakaś panienka, odziana w sukienkę Kate Greenvay, z mitynkami i olbrzymią budką muślinową, piastowała gutaperkowego kota, nie zaniedbując prowadzić nader ożywionego flirtu z wysokim i chudym mężczyzną w paskowanéj bluzce i słomianym kapelusiku.
Jakaś dziwna aberracya umysłowa, razem z przewrotnością, właściwą wpadającym w stan zdziecinnienia waryatom, zdawała się panować tu wszechwładnie. Te skoki, piski, klapsy, nagie łydki i kolana, olbrzymie fartuchy, hafty krótkich spódniczek, świstawki, bębenki, kółka do wyrzynania się zębów, cienkie warkoczyki, krézy, bakenbardy, czerwone nosy, żółte zęby — wszystko to razem tworzyło fatalne wrażenie domu obłąkanych, spędzonych razem w karnawałowéj chwili, dotkniętych jedną i tą samą manją, cofających się w swym rozwoju ku mrocznéj ciemni, z któréj pracą lat całych wydobyci zostali.
— Czy zna pan operetkę „Donnę Juanitę”? — spytała Muszka Wielohradzkiego.
— Znam.
— Pamięta pan w ostatnim akcie święto Jamaiki? Wszyscy aktorzy przebierają się za dzieci. Stary Pambillo flirtuje z Rogerem, przebranym za dziewczynkę. Nazywają się: Pampusiek i Nitećka.. Ci wszyscy ludzie robią na mnie wrażenie takich Pampuśków i Niteciek. N’est-ce-pas?
Wielohradzki potwierdził i patrzył z zachwytem na tę śliczną dziewczynę, tak artystycznie piękną, w porównaniu ze szpetotą, jaka otaczała ją dokoła. W dziwacznéj gazowéj sukni, mieniącéj się, jak tęcza, od gorącego szafiru, oranżu, purpury, szmaragdu aż do bladych tonów topazu i opali, zdawała się jakiémś czarodziejskiém zjawiskiem, zabłąkaném w krainę wiedźm i potworów. We włosach jéj migotała gwiazda brylantowa, kryjąca się do połowy w tym kasku tryumfatorki, który lśniącemi karbami wznosił się wysoko nad jéj nizkiém i kształtném czołem. Siedziała wpół leżąc, na płóciennym fotelu, na który narzuciła swą wielką pluszową szafirową rotundę. Na tle téj ciemnéj, chłonącéj światło tkaniny uwidoczniała się jeszcze więcéj jéj smukła kibić, długi stan — jak doskonale piękny kwiat natury, rozkwitający niespodzianie tęczowemi barwy wśród półmroku nocy letniéj.
Nikogo ze „starszych” osób nie było na tym balu. Owa wolność panieńska Amerykanek usuwała wszelkie „przyzwoitki”, drzemiące pod ścianami podczas zebrań europejskich. Hrabina Dobrojowska także pozostała w domu. Za granicą Muszka zwykle używała amerykańskiéj swobody. Nawet panna Marcela była tu zbyteczna. Muszka miała powrócić do hotelu razem z innemi panienkami.
Od początku wieczoru Wielohradzki przysunął się do hrabianki i pozostał przy niéj, nie troszcząc się bynajmniéj o powodzenie tańców, co zresztą było wobec rozbzikowania się Amerykanów najzupełniéj zbyteczne. Tadeusz i Muszka zajęli jeden kąt i tam siedzieli po za parawanem wachlarza Muszki. Szafiry oczu Muszki stały się czernią onyksów. Wielohradzki, rozkochany, wpatrywał się w prześliczny owal twarzy Muszki, w jéj cerę przejrzystą, białą, lekko przysłoniętą warstwą woniejącego Apple Blossoomem pudru. Ta woń dzikiéj jabłoni, słodka, a zarazem drażniąca, płynęła nieustannie z fałd jéj sukni, ze zwojów jéj włosów, z atłasu jéj skóry, z każdego powiewu wachlarza lub poruszenia ręki. Tadeusz dławił się literalnie tą wonią. Po raz pierwszy poznał wyrafinowaną subtelność zawachlarzowego flirtu. Zamknięta i rozpalona od świateł przestrzeń denerwowała więcéj, niż szerokie łany wrzosu łub zarośla Paprotki. Mówili mało, lecz oczy ich spotykały się co chwila, i te oczy zamieniały gorące słowa, uściski, pocałunki, pieszczoty. Źrenice Muszki przysłaniała wilgotna mgła, która srebrzyła się i migotała na równi z blaskiem brylantów, ukrytych wśród włosów. Pod wpływem spojrzeń wargi ich rozchylały się, jakby chwytając niewidzialne pocałunki; ręce ich w fałdach pluszu rotundy spotkały się i splotły nerwowo, wpinając paznogcie w ciało, nie czując bólu, odrętwiałe z nadmiaru uczucia.
Tymczasem Amerykanie skakali ciągle, a rozklekotany fortepian brzęczał jakąś nieokreśloną, niezrozumiałą melodyę. I nagle rozległ się krzyk:
Wirginia roadt!... Wirginia roadt!...
Szybko utworzyły się dwa szpalery.
Z jednéj strony kobiety, z drugiéj mężczyźni. Fortepian zaklekotał gigue i natychmiast, jak maryonetki w ruch puszczone, tancerze i tancerki zaczęli po czworo doskakiwać do siebie, brać się za ręce, odskakiwać, tupać, przebierać nogami, zakładać ręce na piersi, powracać na miejsce i kręcić się w kółko, jak puszczone w ruch bąki.
Połowa świec zgasła, lecz oni nie zwracali na ten szczegół uwagi. Wiercili się i kręcili, podskakując teraz w rodzaju łańcucha, z minami obłąkanych, puszczonych w ruch batami dozorców.
Małe warkoczyki podskakiwały na plecach, kółka kościane, grzechotki, turkotki, trąbki, kapelusiki, czerwone nosy, nagie kolana migotały w przestrzeni. Mistrz Sanderson zgubił swój wałek i szarfę. Jego biała, długa, haftowana sukienka (sukienka rocznego dziecka) wiewała dokoła chudego ciała, jak śmiertelna koszula. Panienka, ubrana w strój mamki, skakała, mając czepek przekrzywiony na prawe ucho. I nagle, jakby na dany znak, przeraźliwym wrzaskiem wybuchnęła ze wszystkich piersi straszna, potworna melodya:

Tarara boum de ay!...”

Muszka podniosła się z krzesła.
— Chodźmy!... ci ludzie zanadto mnie denerwują!... — wyrzekła, owijając się w rotundę.
— Jakto?... już?... — zapytał z żalem Tadeusz, — pani chce wracać do domu?...
Lecz ona odwróciła się ku oknu, pokazując oczyma srebrne smugi światła księżycowego, jaśniejącego po za szybami, po-przez ciemną tkaninę firanki.
— Chodźmy! tam tak srebrno... tak jasno!...
— A kotylion?
Muszka wzruszyła ramionami.
— Pan, jak dobry wódz, nie chcesz nawet takich niedobitków opuścić bez swéj komendy... Lecz niech się pan nie lęka... ci państwo wolą gigue i swoje gin-coctail i whisky-coktail, niż kotyliona i ordery... Chodźmy!...
Szybko, pod ścianą idąc, wysunęli się z pracowni. Nikt się za nimi nie obejrzał, a gdyby nawet dostrzeżono ich wyjście, nikt z tych mistrzów flirtu nie zdziwiłby się zbytecznie. Młoda miss i młody gentleman szli flirtować przy blasku księżyca. Było to rzeczą zupełnie naturalną i nikogo nie interesującą.
Muszka i Tadeusz, zbiegłszy ze wschodów, znaleźli się na ulicy, lecz ścieżkę prowadzącą do morza zatamowała im grupa ludzi, złożona z rybaków i malarzy francuskich. Wszyscy, porządnie pijani, otaczali Jagourego, który z najwyższą pogardą wyrażał się o wszystkich obcych przybyszach, przepełniających Concarneau. Wśród czkawki pijackiéj opowiadał teraz, jako w obserwatoryum przeszłego roku zaprowadzono wielkie badania przyczyn, dla których sardynki przestały przepływać w blizkości Concarneau. Wydawszy dużo pieniędzy i straciwszy wiele czasu, uczeni z obserwatoryum odkryli wreszcie przyczyny, które oddalały przypływ sardynek do Concarneau. Zaczęli ogłaszać je drukiem, zasypując swe memoryały mnóstwem nazw, zupełnie niezrozumiałych. Nagle sardynki przypłynęły, i to w tak wielkiéj ilości, że on sam, Jagoury, sprzedawał całe barki na nawóz dzierżawcom folwarków okolicznych.
I mówiąc to, stary rybak tryumfował, drwił, uderzając się pięścią w zapadłe piersi.
Nom de nom! cré nom de nom!... — klął spluwając.
Inni rybacy potwierdzali jego słowa, dodając, że rząd sprawił obserwatoryum własny statek parowy, którym ci panowie jeżdżą na spacer w towarzystwie kokotek.
Lecz malarze francuscy zaczynali gniewać się i występować w obronie wiedzy. Krzyczeli, iż nie wolno jest urągać jéj poszukiwaniom. Głosy te ochrypłe mieszały się z sobą, płynąc chrapliwą melodyą po nad balustradą ku morzu. I nagle rzucili się na siebie zajadle i zaczęli bić się wzajemnie rybacy i artyści, zapominając, że przed chwilą pili razem w szynku wódkę, nazwaną przez nich chaoul’em.
Koło ściany przytulona, skurczona stała murzynka, trzymając na ramieniu równie skurczoną małpę.
Tak zwierzę, jak i taitianka patrzyły na ten kłęb zbity z ciał ludzkich, walający się po flizach z charczeniem i przekleństwem ochrypłych głosów.
W źrenicach małpy i czarnéj dziewczyny było wiele smutku, zdziwienia i pogardy.
Muszka i Wielohradzki obeszli dokoła dom i wydostali się na „grewę”, zkąd można było prawie prosto przejść na „plażę”. Powoli zaczęli iść w kierunku kabin, które minęli, zdążając ku trzeciéj „plaży”, zwykle osamotnionéj.
Lecz dziś nie było ciemni. Przeciwnie, jasność dziwna, złożona ze srebra i błękitu, rozpływała się w przestrzeni. Wysoko na przejrzystym szafirze zawieszony księżyc roztaczał dokoła aureolę białawego prawie blasku. A na ziemi, na morzu, blask ten nabierał błękitnych tonów, czasem przechodząc w seledyn, czasem ciemniejąc nagie szafirem, często błyskając chłodem turkusu. Cała przestrzeń morza była taka srebrno-błękitna, i gdzieniegdzie, pod uderzeniem wioseł cicho sunących łodzi, zabłyskały nagle wstęgi nieokreślonéj jasności, fosforycznych blasków i gasły szybko, rozpływając się w ogólném oświetleniu.
Muszka i Wielohradzki szli wolno, w milczeniu. On otoczył ramieniem wysmukłą postać dziewczyny. Gdy wchodziła na skałę, zdawała się na chwilę cała owiana morską falą o blaskach fosforycznych. Z téj tajenmiczéj a uroczéj fali występowała wyniośle jéj drobna głowa, jéj twarz nagle pobladła i złoto jéj włosów, w których świeciła gwiazda brylantowa.
Usiedli w zagłębieniu skały, na tém samém miejscu, na którem nastąpiło ich przywitanie niepewne i wahające.
I zaraz Tadeusz przypadł do jéj rąk, szukając jéj dłoni w delikatnych fałdach pluszu. Powoli, miękkim giestem ściągnął jéj rękawiczki i zaczął całować te różowe dłonie, woniejące odurzającym zapachem. Hrabianka z widoczną chęcią poddawała się téj niebezpiecznéj pieszczocie. Tadeusz podnosił od czasu do czasu głowę i patrzył wprost w twarz dziewczyny, która rzeczywiście w téj chwili była nieziemsko piękną w blaskach księżyca.
Delikatna jéj cera stała się w tém turkusowo-srebrném świetle śnieżno-białą. Po za nią tło skały szaro-niebieskie służyło jéj za rodzaj baldachimu. Brylanty-gwiazdy migotały zwycięzko, walcząc o lepsze z jednostajnym, zimnym blaskiem księżyca, — i tylko fosforyczne wstęgi, snujące się wśród fali, miały te same czarowne, tęczowe światło brylantowych promieni.
Wielohradzki powoli ręce Muszki zarzucił sobie na szyję i pozostał tak wpatrzony w jéj oczy, w jéj twarz, w jéj usta, czując, iż w téj powodzi srebra i łagodnego a melancholijnego blasku niknie jego wzburzenie, które go ogarniało tam, w pracowni malarzy amerykańskich.
Natomiast przejmowało go szalone wzruszenie i smutek. Walczył długo, czując, iż łzy nabiegają mu do oczu. Wstydził się tego nadmiaru czułości, tém bardziéj, że twarz Muszki miała wciąż w sobie wyraz dziwny — rozmarzonego Sfinksa. Patrzyła przed siebie, na morze, rozpływające się w szafirze i srebrze, i zdawało się Wielohradzkiemu, iż ten szafir i srebro chłonęła w swoje źrenice. I nagle zamigotało coś na jéj rzęsach. Czy i ona płakała? Nie śmiał się pytać, lękał się przerwać czar téj chwili. Czuł się tylko ze zbytku szczęścia — nieszczęśliwym i był w téj chwili prawie dzieckiem, potrzebującém pieszczoty, uspokojenia.
Powoli osunął głowę na jéj kolana i pozostał tak nieruchomy, ukrywszy twarz w jéj dłoniach. Wówczas Muszka spojrzała na niego z pod przymkniętych rzęs i usta jéj wyszeptały, jakby mimowoli:
Pauvre petit!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.