<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom I Cały tekst |
Indeks stron |
— Niechże pan weźmie moje bokale, a ja poniosę siateczki.
— Więc na seryo idziemy łowić kraby?
— Na seryo... robię to codzień po odpływie morza. Zobaczy pan, jak się wybornie bawić będziemy!
W białym berecie, z pod którego wymykały się pasma kręconych włosów, w białym krótkim żakiecie o dużych złoconych guzikach, z siatkami na ramieniu, ze szklanemi słojami pod pachą i z niezwykłą wesołością w szafirach oczu, przywitała Muszka schodzącego wczesnym rankiem ze wschodów, Tadeusza.
Wielohradzki trzymał w ręce list, który napisał w nocy do matki, proste zawiadomienie o szczęśliwém przybyciu i kilka słów o serdeczném powitaniu Muszki.
Nie spodziewał się zastać panny Dobrojowskiéj w przedsionku hotelowym. Zmieszał się i list ukrył w kieszeni. Muszka dostrzegła ten manewr i przygryzła usta. Szybko jednak przybrała na twarz maskę wesołéj obojętności, oddała Wielohradzkiemu słoje i zaprosiła go na połów krabów.
— Musimy wstąpić na „plażę” do naszéj kabiny — wyrzekła — nie mogę przecież wejść do wody ubrana tak, jak jestem w téj chwili.
Przeszli plac i zagłębili się w wąwóz, na który spadał deszcz akacyj. Poranek był prześliczny. Niebo miało tony opalu. Słońce z trudem przebijało się przez te mgły mleczne, które powoli rozdzierały się, znacząc owe rozdarcia złotemi zygzakami. Gdy doszli do „plaży”, morze zdaleka miało te same białe barwy, niepewne i wahające. Gdzieniegdzie migotała złotawa iskierka, lecz szybko gasła, pokryta płatami piany. Szeroko rozciągała się piaszczysta wydma łożyska, na którego jasnéj posadzce występowały brutalnie czarne skały, przyczajone, to znów wyciągające się w górę, pierwsze nakształt uśpionych potworów, drugie, jak olbrzymie, zrywające się do lotu ptaki wodne.
Wielohradzki stał koło kabiny, w któréj przebierała się Muszka; i smutek jego i zniechęcenie rozpływały się razem z temi mgłami, które słońce ostrzem swych promieni rozpraszało. Życie wydało mu się całém pasmem nieskończonych rozkoszy, i pełen otuchy przyglądał się swemu białemu flanelowemu garniturowi w wązkie niebieskie paseczki. Na nogach miał długie ciemno-granatowe pończochy, silnie obciągnięte i wybornie kształt łydki uwidoczniające. Obuty w płócienne trzewiki o kauczukowych podeszwach, które kazał sobie wczesnym rankiem do hotelu przynieść, odsłaniał stopę małą, kształtną, stopę kobiety o charakterze wiecznie chwiejnym i niezdecydowanym. Szeroki pas granatowy jedwabny ściskał jego biodra. Głęboko wycięta biała koszula wełniana, związana krawatem z tego samego, co i pas, jedwabiu, dopełniała kostiumu. Na głowie Tadeusz miał beret granatowy, włożony z pewnym szykiem, tak, jak noszą berety młode kobiety, nie uciskając całéj czaszki i nie zakrywając czoła. W tém całém ubraniu, a raczéj półchłopięcym kostiumie uroda jego, delikatna i dziewczęca, uwidoczniała się i nabierała wdzięku. Woniał dyskretnie werweną, i ten zapach, cokolwiek mdły i niewyraźny, był wybornym akompaniamentem do jego całéj istoty.
Drzwi kajuty otworzyły się zcicha i wybiegła z nich Muszka, odziana dziwacznie, w szerokich plisowanych spodniach z granatowéj serży, które opadały dokoła niéj nakształt spódniczki. Wązkie stopy obute miała w espadrille białe płócienne, tors zaś okryty granatową, fularową koszulą, szeroko otwartą u szyi, z dużym, wełnianym białym marynarskim kołnierzem. Na głowie beret biały, a na plecach zarzucony żakiecik ciemny o świecących guzikach. Wyglądała jak paź smukły i zuchwały, nosząc ten kostium trochę ryzykowny z nieporównaną dystynkcyą i wdziękiem.
Wielohradzki wpatrywał się w nią z niemym zachwytem, ona zaś patrzyła na niego z widoczném upodobaniem. Chwilę tak skrzyżowały się te cztery źrenice. Pierwszy ocknął się mężczyzna i, uśmiechając się teraz tak, jak uśmiechają się ci, którzy mają atu w ręku, wyrzekł:
— Chodźmy!
I poszli w głąb wydmy piaszczystéj, ku drzemiącym lub zrywającym się do lotu skałom, po za któremi białe, jak mleko, morze powoli zaczynało się złocić i różowić po brzegach szumiących fal.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Szli tak długo, milcząc, aż dotarli tam, gdzie woda cienkiemi strumykami przepływała po piasku, na kształt niezliczonych strumieni, czystych jak łza i szemrzących cichutko po milionach muszelek, które się żółciły, różowiły, bielały i czerniły wśród niepewnego tła piasku. Wielohradzki zdjął trzewiki i pończochy, ukrył je w rozpadlinie skały i brodził teraz boso po piasku, cokolwiek zażenowany, nieoswojony ze zwyczajami przyjętemi na wybrzeżach morskich. Lękał się kataru i newralgii, lecz widząc, z jaką odwagą i niedbałością Muszka zanurza się w coraz głębsze pasma wody, usiłował ją naśladować, pomimo pewnego wstrętu, jaki mu ta zimna, szczypiąca woda sprawiała.
Co chwila przelatywały drobniuchne szare rybki, uderzały go po nogach i zakopywały się szybko w piasek, niknąć w jednéj chwili, niemal w czarodziejski sposób. Czasem przewinął się jakiś długi robak, który zastanawiał Muszkę, śledzącą ciekawie jego wężykowate ciało. Tu i owdzie płynęła dziwaczna gwiazda kraba, mała i jakby z kryształu zrobiona. Muszka jednak potrząsała głową. Pragnęła dziś złowić kilka większych krabów do swojego akwaryum, które miała w pokoju hotelowym.
Szli więc coraz daléj, spotykając teraz gromadki dzieci błądzące wśród wody, z siateczkami na ramionach, wpół nagie, ciemne od wiatru morskiego, lub młode dziewczyny w kostiumach kąpielowych, idące na połów krewetek. Jakiś pies, chudy i brzydki, błądził wśród skał i nagle pokornie przyplątał się do stóp Muszki, która przyjaźnie pogłaskała go po długim, lisim pysku.
— Pan się dziwi, że ja tak lubię zwierzęta?... — spytała nagle. — Lubię je, bo wiem, że pieszczotą swoją sprawiam im wiele radości... Pokorne to i tak się łasi...
Głaskała wciąż łeb kudłatego kundla.
— Czegóż ty szukasz tu po skałach, sieroto? — spytała — może czekasz na swojego pana, który barką popłynął na morze?...
Nagle zwróciła się ku Wielohradzkiemu i dość rozkazująco spytała:
— Do kogo był ten list, który pan schował do kieszeni, widząc mnie w bramie hotelu?...
Wielohradzki spojrzał na nią zdziwiony i ogarnęła go wielka radość.
Ta jéj niedyskrecya zbliżała ich już, łączyła jakimś węzłem, w słowach wyrażonego uczucia zazdrości.
Płaski jego umysł nie znalazł nic lepszego, jak w banalny sposób wyzyskać sytuacyę.
— Och!... — wyrzekł, cedząc wyrazy — pani téj osoby nie zna... to... enfin... nie mówmy o tém.
Uśmiech ironii przesunął się przez usta Muszki.
— Powiedziałam już panu — wyrzekła tym samym ostrym głosem — że lubię tylko istoty dobre, potulne i proste... Jestem sama trop bonne comédienne, ażebym mogła znosić grę innych aktorów koło siebie. Prosto, otwarcie, szczerze, poczciwie powiedz mi pan, do kogo pisałeś?
Wielohradzki w téj chwili porzucił maskę subtelnego światowca.
— Do mojéj mamy!... — odpowiedział prawie dziecinnym głosem.
Muszka uśmiechnęła się teraz znowu, lecz bez śladu ironii, i szafiry swoich oczu utkwiła w twarzy Tadeusza.
— Powtórz to pan jeszcze raz!... — wyrzekła.
— Do mojéj mamy!... — powtarzał Tadeusz.
A ona podała mu nagle swoją rękę i, wciąż się uśmiechając, wyrzekła:
— Dziękuję!...
Rzuciła siatki na skałę i usiadła na wielkim kamieniu płaskim, głaszcząc wciąż jedną ręką zbłąkanego psa, który się do niéj tulił, a drugą przyciągając ku sobie Tadeusza, pokornego i usiłującego być jaknajprostszym, jaknajszczerszym, skoro w ten sposób mógł zdobyć jéj dobre słowo i — serce.
Słońce teraz tryumfalnie rozproszyło mgły i blady błękit zaczął się ukazywać, kładąc niebieskie plamy na powierzchnię morza. Tu i owdzie zjawiały się barki o szeroko rozpiętych żółtych i pomarańczowych żaglach. Jakiś jacht przepłynął zdaleka, płaski, z parasolem dachu w purpurowe i białe paski. Po skałach, gdzie czerniały całe masy warechu, chodziły bretonki w białych czepkach i, schylając się, zbierały brunatne kłęby roślin, składając je, mokre i oślizgłe, w duże płachty szafirowe, rozciągnięte na grzbiecie kamieni. I nagłe wyjechał z po za skały wóz zaprzągnięty w dużego rudego konia, napełniony warechem, mając na wierzchu téj zionącéj jodem sterty dwoje dzieci w niebieskich sukienkach i czerwonych, jak mak polny, czepkach. Stary breton, dawny rybak, z twarzą zjedzoną morzem, niemal brunatną w jasném oświetleniu słoneczném, trzymał konia za uzdę i przeprowadzał wóz ostrożnie śród nagromadzonych dokoła kamieni. Jedno z dzieci podniosło się nagle i przez chwilę chwiało się na czarnéj płaszczyźnie warechu, jak roślina o błękitnéj łodydze, uwieńczona purpurowym kwiatem. I nagle pozostało nieruchome, z wyciągniętemi rękami, odcinając się z przeczystą dokładnością na tle coraz bardziéj jaśniejącéj przestrzeni.
Muszka, szeroko oddychając, piła tę czystość i ciszę, ten bezmiar olbrzymiéj krystalicznéj pustyni i, trzymając wciąż rękę Tadeusza, zaczęła mówić nizkim, harmonijnym głosem:
— Niech mi pan tu nigdy nie mówi o Lwowie... o tych, którzy nam są wspólnie znani... Ja tu chcę żyć zupełnie inném, pełniejszém, piękniejszém życiem... Nie chcę, aby mi sylwetki tych ludzi mąciły jasną linię morza...
— Dobrze! — odparł Tadeusz. — Ja sam radbym o nich zapomniéć.
Był w téj chwili zupełnie szczery. Ta poranna wycieczka, złota od słońca i różowa od uśmiechu i obecności Muszki, przenosiła go w nieznaną mu dotąd krainę szczęścia. Ogarnęło go rozmarzenie, smutek; uczuł, że zaczyna się kochać w Muszce bez pamięci. Lwów majaczył w oddali, jak wejście do butwiejącego grobowca. Chciał o nim zapomniéć, o swéj nędzy, o namiestnictwie, o wszystkiém.
Muszka szerokim giestem ukazała mu przechodzącą grupę rybaczek.
— O ile one od nas estetyczniejsze... o ile więcéj mają w sobie wdzięku!...
Lecz Tadeusz nie odczuwał jeszcze tego piękna i zauważył w duchu, że wszystkie te kobiety były płaskie i źle zbudowane. Zachował jednak dla siebie tę uwagę, teraz przykląkł obok Muszki i delikatnie, kolejno całował jéj cokolwiek opalone palce, z których Muszka poprzednio zsunęła rękawiczki, rzucając je na deseczkę kabiny.
Białe ptaki nagle porwały się do lotu i zaczęły bić skrzydłami, kierując się w stronę morza. Płynęły w jasności słonecznéj, która powoli zaczęła gorzéć łuną na skraju horyzontu. Muszka radosnym głosem zawołała:
— Mewy!... patrz!... mewy!...
Tadeusz rękę jéj do swéj twarzy przytulił.
— Jaka pani dobra!... — wyszeptał.
Muszka śmiać się zaczęła przeciągle.
— Muszę!... choćbym nie chciała... Mam wszystko, dokoła mnie, co mi jest drogie... morze... słońce... tęczę barw... ciszę... i dwa poczciwe stworzenia...
Obiema rękami pogłaskała psa po łbie.
Lecz Wielohradzki nie czuł tego dziwnego zidentyfikowania go z psim przybłędą.
— Nie znałem pani... z téj strony — wyrzekł — byłaś pani tak zawsze poważną, dziwną, niemal surową...
— Och!... — odrzuciła Muszka — nie uwierzy pan, jak owo milieu przejrzyste i jasne na mnie działa... A przytém...
Urwała i pochyliła się teraz nad psem, któremu uważnie przyglądać się zaczęła.
— Jak pan sądzi? jaka to rasa? mnie się zdaje, że to będzie chien-loup. Spotykałam często takie psy w Bretanii, tylko... tamte miały guzy na czole, a ten... nie ma guza.
Wysunęła prawą rękę z dłoni Wielohradzkiego i zaczęła gorliwie poszukiwać owego guza na łbie zwierzęcia.
— Niema... — wyrzekła po chwili — co téż to może być za rasa?... A może to jaki bâtard, a ja napróżno sobie głowę łamię. Jak pan sądzi?
— Nie wiem... nie znam się...
— Prawda, zapomniałam. Nie należysz pan do sportowców... I w tém cały pana wdzięk...
Dawniéj Tadeusz byłby się nadął i odpowiedział: „nie lubię sportów”; dziś czuł, iż to kłamstwo fałszywe może sprawić złe wrażenie, więc milczał, klęcząc wciąż na kamieniu z potulną miną grzecznego chłopczyka.
Muszka zdawała się teraz pogrążoną w ciągłéj kontemplacyi morza.
— Patrz pan — wyrzekła — jak się tam mienią turkusy, szafiry, szmaragdy... Wszystko to wypływa z liliowéj bieli porannéj i powoli zamienia się w cały pas najkosztowniejszych klejnotów.
Po chwili dodała, przeciągając zgłoski:
— Ja kocham się w morzu!...
— Tak!... — podchwycił Tadeusz — dobrze pani mówi, że kocha się w morzu. Pani kocha w tych mieniących się falach siebie samą... swój charakter... swe porywy... nawet barwę swych oczu...
— Więc według pana jestem taką mieniącą się tęczą?
— Tak!...
— Jedną z tych heroin obecnych francuskich romansów, niepochwytną, nadzwyczajną, une Slave aux yeux glauques... prawda?
Głos jéj brzmiał ironicznie. Różowe usta w złośliwym uśmiechu krzywiły się niemiło.
Tadeusz doznał uczucia zimna.
— Tak!... trochę!... — wybełkotał, tracąc kontenans.
Ona leciuchno, prawie niedostrzeżenie wzruszyła ramionami.
— Oh!... que c’est fade!... — wyrzekła, odwracając głowę.
Zapanowało głuche milczenie, przerwane tylko na chwilę cieniutkiemi głosami dzieci, które powracały z połowu, zmoczone, obryzgane wodą, z kieszeniami wypchanemi masą muszli, ze wstążkami warechu, przewieszonemi przez plecy. Nagie ich różowe nóżki zamigotały w powietrzu, purpurowe berety przez chwilę rzuciły płomienną nutę i zgasły po za parawanem skał.
Tadeusz klęczał, jak dzieciak na pokucie, szczerze zmartwiony i skubał własne palce z gorliwością, godną lepszéj sprawy. Nagle zdecydował się położyć kres téj sytuacyi.
— Pani znów niedobra!... — wyrzekł cicho, a głos jego brzmiał taką szczerą pokorą, iż Muszka odwróciła się szybko i z uśmiechem spojrzała na jego zasmuconą minę.
— Ależ nie!... nie!... — zawołała — nie jestem niedobra!... nie lubię tylko, gdy kto chce ze mnie gwałtem zrobić ekscentryczną istotę. Nie znam nic trywialniejszego i bardziéj banalnego, jak wszelkie ekscentryczności...
I zrywając się nagle ze skały, dodała:
— Chodźmy łowić kraby!...
I poszli znów daléj ku morzu, wśród ciemnych stert warechu, pełzającego po piasku, jak najcudowniéj wycinane wstęgi. Przed niemi masa niezmierzona wody pokrywała się coraz gęściéj kadłubami statków i teraz tryumfalnie z owéj walki złota, rubinów, opali i szmaragdów stawała się jednym wielkim szafirem, czystym, doskonałym, który przechodził ku brzegom w bladość turkusu, oprawionego w srebro pian.
— Mamy jeszcze godzinę czasu przed sobą... — wymówiła Muszka — późniéj wrócimy na śniadanie i, idąc koło poczty, wrzucimy list do mamy.
Wymawiając te słowa, starała się nadać im intonacyę głosu Wielohradzkiego. On, nagle porwany, usłyszał ten dźwięk i przejęła go radość i nadzieja, gdy Muszka raz jeszcze, jakby wsłuchując się w ulubioną melodyę, powtórzyła z lubością melomana:
— Do mamy!...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Codziennie teraz rano wychodzili na połów owych krabów i siadali na odłamach skały pomiędzy stosami brunatnego warechu. I natychmiast Tadeusz szukał ręki dziewczyny, która poddawała się chętnie téj dyskretnéj pieszczocie i pozwalała całować swe palce długie, wązkie, zakończone różowemi pazurkami.
Patrzyli na morze, mówili niewiele: ona — ciągle pomimo pozornego przystępu szczeréj dobroci zamknięta w sobie, często ironiczna; on — niepewny i wahający się, lecz wchodzący już w rolę pokornego psa, czekającego cierpliwie na dobre słowo swego pana i chlebodawcy.
Często spotykali na skałach którąś z Amerykanek, siedzącą sztywno przed stalugami pod parasolem z białego płótna, przymocowanym do poręczy krzesełka. Muszka zamieniała z malarką kilka słów po angielsku, co pozwalało amerykance pokazać szereg strasznych zębów i rzucić na Tadeusza przelotne, ledwie dostrzegalne spojrzenie.
Raz Wielohradzki posłyszał najwyraźniéj:
— Your correspondent!..,
— No!... — odparła Muszka.
Lecz amerykanka zaczęła śmiać się tak, iż jéj bluzka, tworząca na plecach garb, zupełnie wysunęła się z paska.
Tadeusz zmarszczył brwi i uczuł się tym śmiechem mocno dotknięty.
Skoro zeszli ze skały, odezwał się natychmiast:
— Cóż to za monstrum!...
Mówił umyślnie głośno, pragnąc, aby amerykanka usłyszała ostatni wyraz.
Lecz Muszka, będąca dnia tego w wenie wielkiéj pobłażliwości, wyrzekła tonem właściwym doskonale pięknym kobietom, które w obecności mężczyzny bronią innych, doskonale brzydkich kobiet:
— Och!... piękność jest rzeczą względną... On ne sait jamais, co ludzie rozumieją pod słowem piękność! Te panienki nie są piękne... być może.., ale mają dużo dystynkcyi... są zgrabne... doskonale wychowane... ułożone... i rozumieją życie...
— Co do téj ostatniéj kwestyi, ma pani najzupełniejszą racyę — odparł ciągle zirytowany Tadeusz.
Muszka spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Pana zapewne razi ich flirt z kolegami? Co do mnie uznaję to za rzecz zupełnie naturalną. Korzystają z wolności i swobody... są młode... kochają....
— Och!... — podjął Tadeusz.
— Ależ tak!... — ciągnęła Muszka — kochają sezono-wo... Taka miłość kompletuje ogólną harmonię, całą pieśń morza, nieba, gwiazd, urok ciszy i promieni słońca... Czy pan tego nie rozumie?
— Nie!... — odparł Tadeusz.
— A!... zdziwiła się Muszka — tiens, ja myślałam...
Lecz Tadeusz, zdjęty naglą śmiałością, szybko mówić zaczął:
— Nie... nie rozumiem... miłość nie może być sezonowa... to nie jest miłość, to zabawka...
— A!... pan rozumie tylko miłość tragiczną... na całe życie!...
— Tak!... na całe życie!...
Zatrzymali się teraz na środku dużéj płaszczyzny, po któréj biegły srebrne strumienie wody.
Oczy ich po raz pierwszy może spotkały się szczerze, otwarcie, i pierwsza kobieta uciekła w bok źrenicami, jakby ten nadmiar silnego uczucia, który się objawił w tym lalkowatym wzroku mężczyzny, przeraził ją i sprawił w jéj moralnéj istocie silne wstrząśnienie. Zaczęła iść naprzód szybko, milcząc, nagle spoważniała, zamyślona, lecz on dogonił ją i, ująwszy jéj rękę, zapytał nizkim głosem, pochylając się nad jéj ramieniém:
— Czy to cię przeraża?....
Ona nie odpowiadała, pobladła, z oczyma rozszerzonemi, postarzała nagle, jakby na jéj barki walił sic ciężar przechodzący siły.
Lecz nie odsuwała od siebie drżącego i olśnionego swoją śmiałością chłopaka: przeciwnie, zwalniała kroku, jakby pod urokiem mistycznéj i niewidzialnéj siły.
— Czy cię to przeraża? — powtarzał Tadeusz.
— Nie!... — odparła nareszcie zaledwie dosłyszalnym głosem.
Milczeli chwilę, oddychając ciężko, lecz szli ciągle ku morzu, które, dziś wzburzone, biło z dalekim głuchym łoskotem o skały i podstawy sygnałów.
Tadeusz pochylił się tak, iż ustami prawie dotykał włosów dziewczyny.
— Na całe życie?... — zapytał.
— Na całe życie!... — zabrzmiało jak echo.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Tego dnia Tadeusz, powróciwszy do hotelu, zastał dwa listy pod swoim adresem.
Na jednéj kopercie poznał rękę matki, drugi adres był nakreślony nieznaném mu pismem. Zadziwił się niepomiernie.
Oprócz matki, nie wiedział nikt o miejscu jego pobytu.
Zdjął go nerwowy niepokój. Zamknął drzwi na klucz i rozerwał ową kopertę. Ukazała się ordynaryjna ćwiartka papieru, zakreślona drobnem, niewyrobionem, prawie dziecinnem pismem. Wielohradzki brwi zmarszczył i, usiadłszy na stole, czytać zaczął.
Bardzo się pan zapewne zadziwi, dostawszy ten list, i to jeszcze więcéj pana zadziwi, że to ja do pana piszę w sekrecie przed Babką i Mamą Pana. Ale ja bardzo dużo walczyłam, zanim wzięłam pióro do ręki, dużo płakałam, bo wiedziałam, że źle robię i że nie powinnam pisać do Pana tak w sekrecie przed Babką i przed Pana Mamą. Tylko mnie się zdawało, że Pan był dla mnie bardzo życzliwy, a nawet przez jakiś czas to Pan mówił mi, że jest moim przyjacielem. Więc ja pomyślałam, że przecież Pan to sobie przypomni i tego mojego listu za złe wielkie mi nie poczyta. Ja, widzi Pan, nic nigdy nie zapomniałam z Pana dobroci dla mnie, i teraz mam to wszystko ciągle żywo przed oczami, tak, że ani na chwilę nie mam wolnéj myśli, i schudłam i nie śpię, a wciąż tylko przypominam sobie, że Pan był dla mnie taki dobry i tak życzliwie się ze mną obchodził.
Ja nie wiem, czy Pan to wszystko pamięta i czy Pan téż jeszcze myśli o mnie kiedy, bo ostatniémi czasy to zdawało mi się, że Pan mnie nie lubi, i starałam się Panu z drogi schodzić, aby tylko Pan źle na mnie nie patrzył, bo takie Pana oczy to mi bardzo wielki smutek sprawiały i ja już potém w nocy nigdy nawet zasnąć nie mogłam.
Więc ja-bym wolała, żeby mi Pan poprostu powiedział i poradził, co ja mam począć, bo Babka i Mama Pana chcą, żebym wyszła za mąż za pana Janczewskiego, i chwili spokoju teraz w domu nie mam, tak mnie ciągle Babka prosi i namawia. Babka mówi, że to będzie dla niéj śmierć spokojna i los Felka zapewniony... Ja chciałabym wiedzieć, co mam robić, czy mam się jeszcze czego dobrego spodziewać w życiu i czekać cierpliwie, czy téż już tak powiedzieć sobie, że dla mnie wszystko przepadło i pójść za tego pana, Babkę uspokoić i bratu dać wychowanie? Niech Pan mi napisze szczerze, jak na świętéj spowiedzi: ja się nie pogniewam i przebaczę Panu, i będę zawsze dla Pana i dla Mamy Pana życzliwą przyjaciółką. Choć smutno mi będzie i bardzo ciężko tak wyrzec się wszystkiego. Ale niech będzie tak, jak Bóg chce. Ja tak postąpię, jak Pan powie, i nigdy się nawet żalić nie będę, że o mnie tak Pan prędko zapomniał. Niech Pan ten list spali, proszę Pana na słowo honoru, bo bardzo się boję, ażeby kto nie dowiedział się kiedy o téj mojéj śmiałości. Ale to tylko rozpacz mnie doprowadziła do tego, niech mi Pan wierzy i nie myśli źle o mnie, bo ja jestem bardzo nieszczęśliwa i mam przeczucie, że ja to już taka nieszczęśliwa zostanę na całe życie. Adres Pana to ja podpatrzyłam z koperty, jak Mama adresowała, tylko błagam Pana, niech Pan mnie nigdy nie zdradzi, bo chyba zabiłabym się ze wstydu, gdyby się ludzie dowiedzieli, że ja do Pana taki list napisałam. Niech Pan napisze na pocztę restante, to ja codzień wpadnę, jak będę odprowadzać Felka do szkoły. I raz Pana jeszcze proszę, na wszystko co panu święte, niech Pan mi napisze całą prawdę, niech ja wiem, czy Pan téż jeszcze o mnie myśli.
Tadeusz wolno odłożył list na bok.
Skrzywił usta, zasępił się, przez długą chwilę siedział nieruchomy, przenosząc się nagle myślą do Lwowa, do ciasnych i smutnych klatek swego mieszkania, do wyrobniczéj postaci Teci w czerwonym jerseyu, schylającéj swą anemiczną twarz nad turkocącą maszyną. I powstało w nim wielkie uczucie niesmaku i odrazy do samego siebie za to bezmyślne i głupie zbliżanie się do tego dziecka, do którego nic go nie ciągnęło! Nie mógł teraz zrozumieć, dlaczego w sekrecie przed matką zamieniał z ową Tecią spojrzenia, uściski rąk, nawet pocałunki. Dziewczyna wzięła tę rzecz na seryo i najwyraźniéj w liście pragnęła dowiedzieć się prawdy. Pogrążony w egoistyczném zadowoleniu nie odczuł ani na chwilę rozpaczy, jaka dławić musiała serce dziewczyny. Siedząc tak na stole, w tym eleganckim numerze hotelowym, obwieszonym draperyami zielonego aksamitu i zastawionym meblami z różanego drzewa i palisandru, mając przed sobą przez otwarte szeroko okna cały port morski, z którego wystawały tajemnicze i fantastyczne fortyfikacye starego grodu, cały jeszcze upojony pięknością, elegancyą, szykiem Muszki, sam szykowny i zgrabny w swéj białéj flanelowéj koszuli i pasie z czarnéj wełny, z beretem na lekko zafryzowanych włosach, nie umiał a raczéj nie chciał zrozumieć smutków innéj istoty. I tak jak w porcie mijał obojętnie klnących i złorzeczących sobie rybaków, którzy wskutek konkurencyi zmuszeni byli wyrzucać owoc całodziennéj, ciężkiéj pracy w otchłań morza i skazywać tém samém siebie i swą rodzinę na nędzę i głód całéj doby, tak samo stawał obojętny, a raczéj znudzony, wobec skargi Teci, uważając ten list tylko jak rodzaj intruza, nieproszonego gościa, który mu przypominał w niewłaściwéj chwili szarą banalność jego życiowéj ścieżki i jego niewytłómaczoną minioną głupotę.
Wyciągnął rękę i sięgnął po list matki. Otworzył kopertę i czytać zaczął ćwiartki blado-zielone, zakreślone pięknem, równem pismem spokojnéj i ufnéj zawsze w przyszłość kobiety.
Najmilszy mój i najukochańszy Synu.
Po twym pierwszym liście, krótkim i nakreślonym z widocznym pośpiechem, nadszedł wreszcie twój list drugi, dłuższy i szczerze mnie radujący. Te trzy dni, które trwała twoja podróż, spędziłam na modlitwie, tak bardzo się lękałam jakiego wypadku na kolei, boć to o to nietrudno, zwłaszcza za granicą. Nareszcie odetchnęłam, mając od ciebie wiadomość. Gdybyś wiedział, ile mi szczęścia i radości przysporzyły te słowa twojego listu, w którym tak ładnie i serdecznie piszesz, iż pierwszy twój list został wrzucony do puszki przez „was dwoje”. Błogosławiłam was w myśli oboje, ciebie mój Tadziu najdroższy, i tę dobrą, szlachetną dziewczynkę, którą codziennie więcéj kocham i którą z taką radością przycisnę do serca i nazwę swą córką. Mów jéj często o mnie — i nawzajem wywdzięczając się za jéj dla mnie delikatne i poczciwe uczucie, staraj się być z jaknajwiększą atencyą i respektem dla jéj matki. Wiem, iż nie potrzebuję ci tego polecać. Znam twój takt i wiem, że rozumiesz całą doniosłość podobnego kroku. Potrzeba, ażebyś pozyskał serce nietylko panny, ale i całéj rodziny; wtenczas poczujesz się pomiędzy niemi jak u siebie i sytuacya twoja się ugruntuje. Niemniéj przeto bądź pełnym szacunku dla hrabiny, lecz bez zbytniéj uniżoności. Oni mają za sobą w téj chwili przewagę materyalną, lecz ty — moralną. Oboje wraz z Muszką walcząc zwyciężycie, a wasza stara matka odetchnie radośnie ciesząc się waszem szczęściem. Mówię — ciesząc się z daleka — gdyż ja z wami mieszkać nie będę. Wiem, że młode małżeństwo lubi być w domu samo. Wyślecie mnie na wieś, na moją drogą wieś, do któréj bardzo tęsknię, i tam ja odetchnę swobodnie i dokończę życia w spokoju, ciszy i modlitwie za was oboje i za szczęście wasze. Jeszcze dwa tygodnie, zanim cię ujrzę i przycisnę do mego serca. Bardzo mi tu smutno bez ciebie, każdy kącik mi ciebie przypomina. Wczoraj uporządkowałam twoje archiwum. Nie bój się, nie popsułam nic i wszystkie ordery i cacka napowrót ułożyłam na swojem miejscu. Zdrowie moje niezłe, trochę mi tylko oczy nie dopisują. Tecia za to ma się jakoś niedobrze, chudnie i traci siły. Piknicka koniecznie postanowiła ją wydać za mąż. Ja się zachowuję neutralnie. Oto chyba wszystkie nowiny. Niewiele cię one obchodzą, bo masz teraz o czemś ważniejszem do myślenia, o czemś, co los twego całego życia rozstrzyga. Zawsze miałam nadzieję i wiarę w miłosierdzie Boskie. Wiedziałam, że nie dziś to jutro pozycya twoja się zmieni i że powrócisz nareszcie na stanowisko, które zajmować winieneś. Dobroć Boża jest nieograniczona. A teraz niech cię ucałuję, mój synu najukochańszy, i polecając opiece Boskiéj i natchnieniu Bożemu, kreślę znak Krzyża nad twoją głową.
P. S. — Mój drogi Tadziu — staraj się, aby te pieniądze, które ci dałam, wystarczyły, bo trudno byłoby mi posłać ci jeszcze cośkolwiek. Całuję cię raz jeszcze — was dwoje — Twoja matka.
Tadeusz obydwa listy złożył do szafy, namyślił się jednak i, szybko zapaliwszy świecę, wyjął listy i spalił je w głębi kominka. Uczyniwszy to, obejrzał popiół, roztarł w palcach to, co jeszcze pozostało z kawałków spalonego papieru, i wydobywszy z podróżnéj teczki arkusik papieru, pisać zaczął.
Droga Mamo!
Liścik Mamy w téj chwili otrzymałem i natychmiast nań odpowiadam, całując ręce Mameczki za jéj dobre słowa i poczciwe życzenia. Spełniło się przewidywanie Mamuchny. Dziś, przed chwilą — ja i Muszka zamieniliśmy z sobą przyrzeczenie dozgonnego przywiązania. Nie wiem teraz, co mam począć. Czy zapytać jéj, jak mam postępować? Jak Mamuchna myśli? Boję się jakimś niestosownym krokiem popsuć to, co ona, biedactwo, musi zdobywać u swéj rodziny. Nie mówiliśmy nigdy o tem, bo pojmuje Mateczka, jaka to jest delikatna materya. Przyznałbym się w takim razie do mojéj infériorité, musielibyśmy analizować sytuacyę, a to dla nas obojga byłoby niewymownie przykre. Obecnie jednak jestem prawie spokojny, bo Muszka nie kryje już przedemną swego uczucia i, nie zapominając na chwilę o takcie i godności kobiecéj, otwarcie daje mi do poznania, iż jestem dla niéj czemś i że się liczę w jéj życiu. Nigdy nie widziałem jéj we Lwowie tak milą, naturalną, dobrą i szczerą, jak tutaj. Jestem przekonany, że Mateczka przywiąże się do niéj całą duszą. Dlaczego Mamusia pisze, że z Tadziem już mieszkać nie będzie, skoro się Tadzio z Muszką ożeni? Mamusia będzie zawsze z nami: jestem pewny, że Muszka nie pozwoli, aby Mamcia osobno mieszkała. Wszystkie garnitury leżą doskonale, tylko się trochę w kuferku pogniotły. Koszule zaś, tak jak Mamcia je zwija, są wybornie dowiezione i gorsy zupełnie nie połamane. Tylko tutaj chyba nigdy nie włożę fraka, bo tu niema kasyna i wieczorem wszyscy się rozchodzą do swoich pokojów. Posłucham rady Mameczki co do zyskania sympatyi saméj hrabiny, ale, jak dotąd, nie widziałem jéj prawie. Muszka mnie przedstawiła matce, hrabina mnie doskonale przyjęła, i od téj chwili znikła mi z przed oczu. Pójdę jutro na plażę w godzinie kąpieli i zastosuję się do życzenia Mamy. Kończę ten list, bo lada chwila zadzwonią na obiad. Niech się Mamuchna nie boi: nie wydam więcéj, jak Mamcia mi dała, gdyż, tu niema poprostu na co wydawać. Wiem, że i te pieniądze Mamcia cudem zdobyła, ale może już w niedalekiéj przyszłości zdołam odwdzięczyć się Mamci za wszystkie jéj dla mnie dobrodziejstwa.
Ręce i nogi Mamci całuję i proszę kochać mnie zawsze i być jaknajlepszéj myśli i nadziei.
P. S. Niech Mameczka powie Teci, że ja radzę jéj szczerze, aby się nie wahała i poszła za mąż za pana Janczewskiego.
Włożywszy list do koperty i nakreśliwszy adres, Tadeusz umył ręce, przygładził włosy, uperfumował się dyskretnie wodą kolońską i zeszedł do sali jadalnéj, nie zmieniając ubrania. Przyjął bowiem sposób życia Francuzów, którzy siadali do stołu we flanelowych koszulach i espadrillach o podeszwach słomianych, nie żenując się bynajmniéj, przesadzając o ile możności owo zaniedbanie w stroju, jakby dla kontrastu z Amerykanami, którzy, zawsze correct, zmieniali swe dzienne kurtki na smokingi i stanowili w kącie stołu klan światowy, detonując tą poprawnością na ogólnem tle stajennego zaniedbania innych gości.
Wielohradzki zasiadł na swojem krześle i z miną znudzonego wielkiego pana zaczął czytać menu. Zauważył, iż dystyngowańsze osoby piły wody mineralne i droższe wina. I on miał teraz swoją armię butelek, którą obstawiał dokoła talerze. Nie rozmawiał z nikim, niezmiernie dumny ze swéj blizkiéj zażyłości z Dobrojowskiemi, których odosobnienie się imponowało niezmiernie Francuzom. Naprzeciw niego malarze francuscy, codzień więcéj rozczochrani i dziwaczni, pro wadzili teraz rozmowę o Wolterze, starając się zrehabilitować jego fatalną a niezasłużoną opinię. I nagle, przeskakując z przedmiotu na przedmiot, zaczęli mówić o Muszce, porównywając jéj rysy do obrazu Tomasza Grimma, znajdującego się w Southampton Galerie. Wielohradzki zmarszczył brwi, zaczął gryźć usta i wyzywająco spojrzał na rozczochrane głowy malarzy, gotowy w każdéj chwili do nerwowego wystąpienia w razie, gdyby który z tych panów ośmielił się w lekceważący sposób odezwać o pannie Dobrojowskiéj.
Lecz malarze, jedząc szparagi, debatowali teraz, czy nie należy przyjąć jako pewnik teoryę, iż zamiast transformacyi, udoskonalającéj coraz więcéj żywą istotę, istnieje wręcz przeciwna transformacya obniżająca. I tak my, ludzie, jesteśmy niższe istoty niż owady i ptaki, lecz wyższe niż zwierzokrzewy i rośliny. Powoli zatracając ruch, który jest życiem, i wrastając w ziemię, staniemy się cząstką kamieni, gruntu skalnego, i utworzymy ową bryłę wystygłą, która będzie w przyszłości ziemią naszą.
Wielohradzki przez chwilę starał się zrozumieć wątek téj rozmowy tak, jak codziennie mimowoli starał się wniknąć w sens owych dziwacznych a dla niego niezrozumiałych słów, które po przez stół krzyżowały się dokoła niego z szybkością i migotliwością błyskawicy. Lecz malarze, znudzeni już tym przedmiotem, zajmowali się teraz „Katechizmem buddyjskim” przez Soubhadrę Brikshon i ganili niezmiernie jego zbyt dowolny układ, „dla użytku europejczyków” sporządzony.
Powstała dyskusya gorąca i ożywiona, gdyż jeden z malarzy bronił owego Soubhadrę i usiłował dowieść, że katechizm ów jest najzupełniéj zgodny z doktryną Buddhy Gotamy. Wśród téj wrzawy murzynka, coraz więcéj zziębnięta, zjadła całą stertę szparagów, połykając je całe, i otwierała przytem tak szeroko swe grube wargi, iż zdawało się, że połknie cały stół wraz z biesiadnikami. Niektórzy goście, siedzący bliżéj klanu malarzów, zaczęli mieszać się do téj dyskusyi, i nagle Wielohradzki uczuł się otoczony teozoficzną atmosferą, pełną burżuazyjnego mistycyzmu. Pojawienie się olbrzymich baranich pieczeni, złocących się rudemi masami w obramowaniu białych półmisków, przerwało żarliwe ścieranie się zdań przeciw i w obronie budyzmu. Rzucono się z zapałem do mięsa i sałaty i przez długi czas widać było tylko szczęki poruszające się i miażdżące jadło. Lecz, gdy służące zjawiły się, aby uprzątnąć talerze, błękitny kwiat młodego mistycyzmu zaczął krążyć znów w przestrzeni. Wypoczywano po zwalczeniu trochę twardéj baraniny, w oczekiwaniu kremu czekoladowego, który zapowiadało menu, przelatując z rąk do rąk z szybkością papierowego motyla. Czasu tego użyto na powrócenie do badania źródeł wszelkich religii. Jakiś komiwojażer zaimponował wszystkim, mówiąc, iż ma znajomego, którego brat widział na własne oczy indyjskiego fakira. Malarze teraz wzruszali ramionami, patrząc na mówiącego z politowaniem. Wielkie rzeczy — fakir! Każdy z nich potrafi to samo; trzeba tylko... chcieć. Podkreślali to słowo i uśmiechali się tajemniczo, porozumiewając się wzrokiem. I nagle, jakby chcąc zaznaczyć pogardą swoją dla tych filistrów, czepiających się zbyt wysokiego przedmiotu rozmowy, zaczęli mówić pomiędzy sobą o teoryi harmonii barw, którą można było mechanicznie przeprowadzić na podstawie biegu planet. Była to już rzecz fachowa, i powoli teraz teozoficzne rozmowy milkły niepodsycane, zwłaszcza, iż pojawiły się salaterki pełne czarnego kremu, obłożonego żółtemi, wyschłemi biszkoptami.
Wielohradzki siedział, milcząc, pochylony nad talerzykiem, i jadł leguminę, pełen jakiegoś błogiego zadowolenia.
Myśl o Teci, która go niemile drażniła w chwili rozpoczęcia obiadu, odbiegła go zupełnie. Teraz już tylko cały był przejęty swą miłością dla Muszki i dusza jego rwała się po za te drzwi, za któremi znajdowała się hrabianka.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Jagoury!...
— Ben quoi?... — pytał flegmatycznie breton.
Dziecko dawało mu jakieś polecenie, którego on słuchał obojętnie, kiwając głową. On-to bowiem miał zabrać na swą łódź wszystkie okręciki i wypuścić je na pełne morze. Latarnia morska była metą tych regat miniaturowych; dziesięć franków — pierwszą nagrodą. Statków zapisanych była spora liczba; lecz ciągle jeszcze nadciągały dzieci, prowadzone przez bony w białych fartuchach i muślinowych czepkach, niosące maluchne okręciki. Ze wszystkich uliczek, rozpadlin murów, wąwozów, wysuwali się tryumfujący malcy w beretach, z nagiemi łydkami, drepcąc po piasku, bijąc się z boną i spiesząc na brzeg, aby natychmiast zacząć krzyczeć:
— Jagoury!...
— Ben quoi?
Lecz dzieci już odbiegały i stawały na ich miejsce inne, tak samo w beretach, z nagiemi łydkami, i wołały cieniutko:
— Jagoury!...
Starsze osoby powoli odmykały swoje kabiny, wydostawały fotele i składane krzesła i siadały, usiłując znaleźć choć odrobinę cienia. Słońce jaśniało w całéj potędze i piasek plaży był prawie gorący od jego promieni. Purpurowe parasole, porozpinane dokoła, wyglądały jak polne maki olbrzymie, a złoty kolor piasku zdaleka sprawiał wrażenie wielkiego łanu pszenicy. Kilka dziewczynek miało błękitne sukienki, co w ten łan rzucało niewielkie punkty chabrowe. Lecz już morze zielenią swoją, dziwaczną i [[korekta|nieusprawiedłiwioną|nieusprawiedliwioną}} (bo całe niebo czerniało aż do szafiru), obejmowało wielką ramą wysunięty daleko przylądek i, bieląc się lekko srebrną pianą w rozpadlinach skał, symfonię chabrów, maków i kłosów zmieniało w step zieleni, step niezmierzony, niosący na swoim rozkołysanym grzbiecie pomarańczowe plamy rozpiętych szeroko żagli.
Nagle u brzegu powstał ruch wielki: powoli mały i bosy breton, w płóciennych spodniach i niebieskiéj kurtce, zaczął podawać kolejno okręciki Jagouremu, który przybił do ścieżki kamiennéj, sterczącéj wysoko wśród fal morskich. Chłopak skakał dziwnie zręcznie po czarnych grzbietach kamieni, a gromadka dzieci, stojąca na brzegu, śledziła jego ruchy z wielkiém natężeniem. Lecz nagle jeden z małych chłopców w czerwonym berecie pobiegł tuż za bosym bretonem i, szybko przeskakując z kamienia na kamień, przedostał się do łodzi Jagourego. Było to niejako hasłem, natychmiast bowiem cały tłum chłopczyków i dziewczynek rzucił się ku owéj ścieżce z piskiem i hałasem. Bony wmieszały się także pod pozorem opieki i w mgnieniu oka łódź Jagourego napełniła się beretami, wśród których bieliły się czepki sług i żagle miniaturowych okręcików.
— Hoe ho!... — krzyknął Jagoury.
Bosy chłopak odepchnął łódź, która, obciążona, wypłynęła na morze. Widać było na tle ciemnych desek kilka różowych rączek, gwałtownie pragnących zanurzyć się w wodzie. Berety powiewały pożegnaniem, pisk i śmiech dopłynął razem z falą do brzegu, i nagle wszystko ucichło; łódź płynęła po tafli szmaragdu, pozostawiając za sobą szeroką brózdę o dziwacznych, złoto-szafirowych połyskach.
Wówczas Wielohradzki zbliżył się ku paniom Dobrojowskim, które siedziały w cieniu wielkiego parasola, wpół leżąc niedbale na dużych fotelach, z trzciny i szarego płótna złożonych.
Tadeusz pragnął zastosować się do rad matki, zbliżyć się cokolwiek do saméj hrabiny i dać się jéj poznać z jaknajlepszéj strony. Wydawało mu się to zupełnie naturalne i nawet niezbędne.
Hrabina siedziała znużona upałem i zdenerwowana morskiém powietrzem. W fałdach jéj sukni spała Tamtutka. Dama ubrana była szaro. U jéj stóp skurczona, w kapeluszu Salutystek i dżetowéj pelerynce, siedziała panna Marcela.
Muszka z daleka odcinała się na szarém tle płótna jasną barwą letniéj sukienki. Był to rodzaj bareżu, mieniącego się liliową i złotą nitką. W stanie ściągnięty stanik szeroką białą morową wstążką płynął ku górze w tysiącznych drobnych fałdkach i rozchodził się w olbrzymich rękawach, spadających ku łokciom okrytym skórą niezmiernie długich rękawiczek. Duży kapelusz Cabriolet w stylu Directoire’u z wielkiemi liliowemi różami, umieszczonemi tuż po nad uszami Muszki, nadawał jéj twarzy cechę niezmiernie artystyczną i stylową.
Siedziała nieruchoma, z oczyma wlepionemi w przesławny Cosmopolis Bourget’a, który dla stopnia jéj umysłu był najzupełniéj odpowiednią strawą.
Gdy Wielohradzki zbliżył się ku Dobrojowskim, obie damy, zaczytane w owym episierskim psychologu, drgnęły, a Tamtutka, obudziwszy się zaszczekała, groźnie. Wielohradzki z uśmiechem zdjął kapelusz i przypominał się hrabinie, która zdawała się spoglądać na niego ze zdziwieniem. Lecz uśmiech jego zlodowaciał na widok nagle ściągniętych brwi Muszki i gniewnego spojrzenia. Zdawała się być zdziwioną i niemile dotkniętą jego przybyciem. Hrabina jednak, jako dobrze wychowana osoba, zaczęła wypytywać Wielohradzkiego: co robi, czy poczynił duże studya i czy znajduje Concarneau rzeczywiście tak niezwykłem pod względem malowniczego położenia?
Wielohradzki odpowiadał zdławionym głosem, starając się o ile możności odzyskać równowagę, lecz wzrokiem omijał Muszkę, lękając się spotkać z jéj rozgniewałem spojrzeniem. Czuł, iż popełnił znów jakąś niewłaściwość, i rozpacz ścisnęła mu serce. Jakkolwiek nie patrzył teraz na Muszkę, nerwami widział ją wybornie. Siedziała nieruchoma. Przez przyzwoitość położyła książkę, ale oczyma błądziła po morzu, nie biorąc żadnego udziału w rozmowie i zachowując się, jakby Wielohradzki nie był jéj zupełnie znany. Z tą zmarszczką na czole, z ustami zaciętemi, wystrojona, prześliczna, przypominała najzupełniéj tę Muszkę lwowską, która królowała wśród balów lub wiodła orszak ekwipaży na mail’u Maleniego.
Nagle powstała i zwróciła się ku pannie Marceli.
— Będę się kąpać! — wyrzekła — niech panna Marcela otworzy kabinę.
I szybkim ruchem złożyła fotel, tak jakby lękała się, ażeby Wielohradzki nie zajął jéj miejsca. Z Bourgetem pod pachą weszła do kabiny i z jakąś nerwową złością drzwi za sobą zamknęła.
Tymczasem Dobrojowską przeciągała z Wielohradzkim rozmowę. Nie mieli jednak sobie nic do powiedzenia i nić przewodnia rwała się ciągle, plącząc się w kółku prostych komunałów. Nadeszła chwila, w któréj Wielohradzki czuł, iż musi się oddalić, i że przeciąganie téj rozmowy zaczyna już być natręctwem. Pomimo upału oblewał go chłód, tak wielkie moralne zimno biło od téj kobiety, ubranéj w stalowe, wystygłéj barwy szaty, od jéj twarzy grzecznie z wielkopańska uśmiechniętéj, od jéj oczu, w których teraz dopiéro Wielohradzki dostrzegł zupełne podobieństwo do oczu Muszki w wyrazie, oprawie i mieniącym się prześlicznym szafirze.
Zmrożony, onieśmielony, a mimo to prawie rozpaczliwie natrętny, stał wciąż Tadeusz przed Dobrojowską, nie umiejąc już teraz zręcznie się pożegnać, odejść, przerwać tę niewłaściwą, śmieszną sytuacyę, która go do rozpaczy doprowadzała. Nagle otworzyły się drzwi kabiny i w ciasnym ich otworze pojawiła się Muszka. Była w bluzie flanelowéj, białéj, podbitéj delikatnym różowym jedwabiem. Na nogach miała czarne jedwabne skarpetki i białe espadrille, związane gumowemi wstążkami. Na ramiona zarzuciła płaszcz biały, najeżony kilkoma rzędami pelerynek.
Na głowie związała fular purpurowy, mieniący się dziwnie w promieniach słońca. Ukryła pod nim włosy, i oczy jéj w tém obramowaniu krwawém nabierały fatalnego wyrazu. Stała wciąż na progu kabiny z brwiami zmarszczonemi, jakby oczekując na odejście Tadeusza, którego nie chciała spotkać na swéj drodze.
Nareszcie Wielohradzki wzrok ten zrozumiał i, uchyliwszy kapelusza, na bok się usunął. Natychmiast Muszka zeszła ze schodów, a za nią, jak cień czarny, sunęła panna Marcela. Tamtutka, poszczekując, zesunęła się z kolan hrabiny i zaczęła biedz za panną Marcelą.
Wielohradzki, idąc wolno ku drugiéj plaży, śledził wzrokiem oddalającą się ku brzegowi Muszkę. Szła powoli, wyprostowana, rozwiewając fałdy swego płaszcza. Czuła się doskonale piękną i tryumfowała w téj apoteozie ujawnionéj swéj urody, idąc powoli ku falom, które teraz leniwie brzeg oblewały, zielone o złotych pręgach, przeciętych srebrem piany.
Wielohradzki wszedł na skałę dzielącą obie plaże i usiadł, patrząc wciąż na Muszkę, która teraz zatrzymała się, rozmawiając z kilkoma Amerykankami. Dziwacznie wydłużone postaci owych miss, odzianych w czarne lub ciemno-zielone kostiumy, silnie znaczyły się na jasnéj powierzchni piasku. Przez chwilę stały tak ciemne i chude, ukryte pod rondami swych dużych słomianych kapeluszy, mając pośrodku białą smukłą postać Muszki z purpurową plamą fularu, jak kwiat płomienny w słońcu rozkwitającą. I nagle porwały się wszystkie i wbiegły do wody, roztrącając pianę. Olbrzymie srebrne koło otoczyło je.
Znikły w niem i po chwili wypłynęły wśród zieleni i szafiru, kołysząc jedynie skrzydłami kapeluszy i mając na czele płomienny fular Muszki, czerwieniący się w oddali, jak rubin na tém tle z szafirów i szmaragdów utkanem.
Zaczęły płynąć wszystkie razem ku trampolinie, która wystawała płaskim, żółtym grzbietem daleko od brzegu. W drodze spotkały amerykańskich malarzy, płynących w przeciwną stronę. Dziewczyny minęły mężczyzn i dopadły trampoliny. Jedna po drugiéj wysuwały się z wody i siadały lub stawały na deskach. Sylwetki ich odcinały się w przestrzeni z przedziwną czystością. Słońce zalewało je teraz potokami światła, żłobiąc złociste bruzdy w szumiących falach. I tylko jedyna postać Muszki, biała i różowa, miała w sobie przejrzystość opalu. Kontury jéj rozpływały się w przestrzeni, purpura fularu była już tylko maluchną, migocącą w powietrzu gwiazdeczką.
Wówczas sercem Wielohradzkiego zaczęło szarpać jakieś dziwne przeczucie. Zrozumiał, iż gra w zakryte karty, lecz bał się je odwrócić i sytuacyę wyświetlić. Przypominał sobie intonacyę jéj głosu, gdy powtórzyła za nim „na całe życie“. Była szczera. Lecz dlaczegóż dzisiaj znalazł w niéj tyle opornego gniewu? Kiedy była więc szczerą? dziś, czy wtedy? Odwrócił głowę i spojrzał na drugą „plażę“. Tuż u stóp skały, na któréj siedział, ujrzał całe mrowisko Amerykanek, siedzących przy porozstawianych stalugach. Sam Sanderson, ze swą twarzą morfinomana, siedział wyprostowany na małém krzesełku i jakieś szkice kreślił. Na samym brzegu unieruchomieni w romantycznych pozach stali trzej mali chłopcy, niby zajęci puszczaniem na wodą drewnianego statku. Fale oblewały ich bose stopy, obdarte berety okrywały głowę. Nieruchomi, jakby nagle zaklęci, przedstawiali wybornie typ „rodzajowego“ obrazka.
Amerykanki gorliwie przenosiły na płótno olejne fotografie téj teatralnéj sceny. Sanderson od czasu do czasu wstawał, szedł ku morzu i potwornym akcentem wydawał rozkazy modelom.
— Vô — plous an ariêre!...
Profesor powracał na swoje miejsce, zatrzymując się po drodze przed stalugami téj lub owéj uczennicy. Milcząc, zamieniał z nią kilka gestów. Dziewczyna kiwała głową i znów zapadała cisza.
Wielohradzki powstał i ku trzeciéj „plaży“ iść zaczął. Lękał się, aby Muszka go nie dostrzegła i nie posądziła o niedyskrecyę. Czuł, iż ani na krok nie posunął się w zbliżeniu do panny Dobrojowskiéj i że pomimo zamienionych uścisków i kilku słów bardziéj znaczących lęka się jéj tak samo, jak we Lwowie.
Minął trzecią „plażę” i wyszedł teraz na brzeg zupełnie pusty, zawalony kamieniami, pomiędzy któremi szumiały fale, unosząc na sobie całe wstęgi ciemnego warechu. Odetchnął, nie widząc stalag i błękitnych bluzek Amerykanek. To bezustanne szarpanie szmatków natury i przenoszenie jéj na kawałki płótna zaczęło go męczyć i wydawać mu się śmieszną pretensyą. Jego estetyka ograniczała się rozróżnianiem oleodruku od akwarelli. Lecz ten bezmiar piękności natury porwał go swą wielkością i przepychem. Zrozumiał bezmiar i bogactwo. Kawałek płótna i trochę farb wydało mu się nędzą śmieszną i pretensyonalną.
Szedł wciąż naprzód, widząc teraz przed sobą całe stosy tych szarych, wielkich łomów, oszlifowanych przez fale i okrytych ciemno-bronzowym płaszczem warechu. Po lewéj stronie rozciągała się płaszczyzna morza, migocąca teraz kolorami tęczy, po prawéj — zieleniały łąki, czerniły się świerki, bielały wille. Kilka domów stało zupełnie osamotnionych. Jeden z nich, niewielki, z wieżyczką, podbił duszę Tadeusza. Szczególniéj pociągnęła go wieżyczka.
— Dobrze byłoby tu we dwoje!... — pomyślał, patrząc melancholijnie na zamknięte okiennice. — Domek niewielki, ale bylibyśmy bliżéj jedno drugiego. W wieżyczce urządziłbym sobie fumoir....
Pokręcił głową nagle zdjęty galanteryą.
— Nie!... to byłby boudoir Muszki... ręczę, iż pozwoliłaby mi palić jednego papierosa po obiedzie... Pilibyśmy tam czarną kawę!...
Przed oczyma jego, jak fata morgana, przesunęło się widzenie różowego (koniecznie różowego) buduaru, z nieodłączną skórą białego niedźwiedzia na podłodze i szafką, w któréj stałyby saskie i sewrskie figurki. I tam, on, koło Muszki, pijący kawę z malutkiej filiżaneczki i strząsający popiół z papierosa piątym palcem, tak, jak to robił Malewicz w chwilach ataku wyższéj kokieteryi....
Marzenia te uniosły go. Szedł daléj, ciągle wykręcając głowę w stronę willi, z któréj balkonu powiewała karta „à vendre ou à louer”.
— Nie opłaci się wynajmować... — myślał Wielohradzki — lepiéj kupić. Ciekawy jestem, co też to może kosztować? Dwadzieścia, trzydzieści tysięcy franków...
Nagle coś mu pod stopami zapiszczało. Cofnął się przerażony.
Z kamienia podniosła się murzynka, owinięta purpurową draperyą.
— Moà pose?... — wymówiła, jakby tłómacząc swą obecność i dziwaczną, skurczoną pozę, jaką natychmiast znów przybrała.
Wielohradzki obejrzał się, lecz nigdzie nie dostrzegł stalug. Natomiast tu i owdzie na kamieniach ujrzał siedzących nieruchomo francuskich malarzy zaopatrzonych w skurczoną na grzbiecie kamienia murzynkę. Zdaleka wydawała się jak potworny głowonóg, o czarnych, chudych ramionach. Przysiadła skurczona z promieniami swych nóg i rąk, rozciągniętych pośród gąszczu warechu, miała w sobie fatalną grozę jakiegoś potworu dziwacznego, czającego się na upatrzoną ofiarę.
Tadeusz, zmieszany tém spotkaniem, cofnął się i mimowoli ku owéj willi z wieżyczką iść zaczął. Doszedłszy do kraty, stanął i pozostał tak nieruchomy, wpatrując się w ową kartę uczepioną o kraty balkonu, kartę, którą wiatr na obie strony kołysał.
I z uporem maniaka ciągle czytał:
— A vendre ou à louer.